ďťż
Lemur zaprasza
J. R. R. Tolkien Władca Pierścieni Księga druga . 9 . Wielka Rzeka Zbudził go Sam. Kiedy się ocknął, stwierdził, że jest troskliwie owinięty w pled i leży pod wysokim drzewem o szarej korze, w zacisznym kącie lasu na zachodnim brzegu Wielkiej Rzeki Anduiny. Przespał noc, mętny brzask szarzał już między nagimi gałęziami. Gimli krzątał się opodal koło małego ogniska. Ruszyli dalej, nim dzień zajaśniał w pełni. Co prawda większości drużyny wcale nie było pilno dostać się na południe; w duchu cieszyli się, że ostateczną decyzję będą musieli podjąć dopiero za kilka dni, kiedy znajdą się nad wodogrzmotami Rauros, przy wyspie Tindrock. Zdawali się na rzekę, nie przynaglając łodzi, nie spieszyło im się do niebezpieczeństw, które w dalszej drodze czekały ich nieuchronnie na każdym szlaku. Aragorn nie sprzeciwiał się życzeniom przyjaciół i pozwalał dryfować z prądem, chciał bowiem oszczędzić ich sił na przyszłe trudy. Nalegał jednak, żeby co dzień ruszać o świcie i nie zatrzymywać się aż późnym wieczorem; czuł, że nie ma czasu do stracenia, i obawiał się, że Czarny Władca nie próżnował, podczas gdy drużyna odpoczywała w Lorien. Mimo to ani pierwszego, ani drugiego dnia Nieprzyjaciel nie dał znaku życia. Szare, monotonne godziny mijały bez zdarzeń. Pod koniec trzeciego dnia żeglugi krajobraz zaczął się zmieniać: drzewa zrzedły, potem zniknęły zupełnie. Po lewej stronie, na wschodnim brzegu zobaczyli długi łańcuch bezkształtnych wzgórz, ciągnących się aż po widnokrąg; były brunatne, zwiędłe, jakby osmalone przez ogień, który nie zostawił ani źdźbła żywej zieleni; to bezludzie zdawało się tym bardziej nieprzyjazne, że jego pustki nie urozmaicał nawet zwalony pień lub sterczący kamień. Dotarli do Brunatnych Pól, rozległej, ponurej krainy między południowym krańcem Mrocznej Puszczy a wzgórzami Emyn Muil. Nawet Aragorn nie wiedział, jakie plagi, wojna czy złośliwość Nieprzyjaciela, tak wyniszczyły te okolice. Po prawej ręce, od zachodu, brzeg, również bezdrzewny, był wszakże płaski i w wielu miejscach zieleniły się na nim łąki. Z tej strony rzekę zarastał las trzcin, tak wysokich, że zasłaniały podróżnym widok, a łódki z chrzęstem ocierały się o tę rozchwianą ścianę. Ciemne, zwiędłe kity gięły się i kołysały w chłodnym powiewie szeleszcząc cicho i smutno. Gdzieniegdzie jednak mur trzcin rozchylał się na chwilę i Frodo mógł wówczas rzucić okiem na faliste łąki, na spiętrzone za nimi wzgórza w łunie zachodu i na czarną kreskę, znaczącą u widnokręgu południowe ramię Gór Mglistych. Nie spotykali tu śladów żywych stworzeń prócz ptactwa. Ptaków musiała być chmara, trzciny rozbrzmiewały ćwierkaniem i świstem, ale rzadko udawało się wędrowcom któregoś zobaczyć. Raz i drugi usłyszeli trzepot i szum wielkich skrzydeł, a podnosząc głowy dojrzeli lecący w górze klucz łabędzi. - Łabędzie! - zawołał Sam. - A jakie duże! - Tak - rzekł Aragorn. - Czarne łabędzie. - Ogromny, pusty i smutny wydaje się ten kraj - powiedział Frodo - dotychczas myślałem, że wędrując na południe spotyka się okolice coraz cieplejsze i coraz weselsze, aż wreszcie zimę zostawia się na zawsze za sobą. - Nie zawędrowaliśmy jeszcze daleko na południe - odparł Aragorn. - Zima trwa, a do morza stąd szmat drogi. Tu bywa bardzo chłodno aż do wiosny, która wybucha nagle; możliwe nawet, że nas znowu śnieg zaskoczy. Tam, daleko, nad zatoką Belfalas, gdzie Anduina uchodzi do morza, jest ciepło i wesoło, a przynajmniej byłoby tak, gdyby nie bliskość Nieprzyjaciela; ale my znajdujemy się nie dalej niż o jakieś sześćdziesiąt staj poniżej Południowej Ćwiartki Shire'u, od morza zaś dzielą nas setki mil. Tam, gdzie patrzysz teraz, na południo-zachodzie, leży równina Riddermarchii, Rohan, kraj mistrzów koni. Niebawem dopłyniemy już do ujścia Mętnej Wody, rzeki, która ma źródło w Fangornie i wpada do Anduiny. Stanowi ona północną granicę Rohanu; ongi wszystkie ziemie między Mętną Wodą a Białymi Górami należały do Rohirrimów. To piękny i przyjemny kraj, słynny z najlepszych w świecie pastwisk. W naszych groźnych czasach nikt jednak nie śmie już mieszkać nad rzeką ani zapuszczać się na jej wybrzeża. Wprawdzie Anduina jest szeroka, lecz strzały orków dolatują na drugi brzeg; ostatnio, jak mi mówiono, rozzuchwalili się do tego stopnia, że ryzykują przeprawę przez rzekę i napadają stada bydła i koni na terenie Rohanu. Sam z niepokojem wodzu wzrokiem od brzegu do brzegu. Przedtem drzewa wydawały mu się wrogie: kto wie, czyje oczy patrzyły z ich gąszczu, jakie czaiły się tam niebezpieczeństwa. Teraz żałował, że drzew już nie ma. Rozumiał, że drużyna płynąc na odkrytych łódeczkach przez nagi, pusty kraj, po rzece, która stanowi granicę wojny, zbyt jest zewsząd widoczna. Przez parę następnych dni, w miarę jak posuwali się z biegiem rzeki wciąż na południe, wszyscy coraz wyraźniej wyczuwali to niebezpieczeństwo. Teraz już od świtu do nocy wiosłowali, spiesząc naprzód. Brzegi umykały wstecz. Wkrótce rzeka rozlała się szerzej i płyciej, na wschodnim brzegu pojawiły się pola kamieni, pod powierzchnią wody leżały zwały żwiru, trzeba było sterować ostrożnie, omijając mielizny. Brunatne Pola spiętrzyły się wyżej, a nad pustkowiem ciągnął zimny wiatr od wschodu. Po przeciwległej stronie łąki zmieniły się w wydmy porosłe zwiędłą trawą, przecięte pasmami trzęsawisk. Frodo drżał i wspominał murawę, źródła, jasne słońce i perlisty deszcz z Lothlorien. W żadnej łodzi nie słychać było rozmów ani śmiechów. Wszyscy milczeli, zaprzątnięci własnymi myślami. Serce Legolasa błądziło pod gwiazdami, w letnią noc, na polanie wśród brzozowych lasów północy; Gimli w wyobraźni przebierał grudki złota, zastanawiając się, jaką dać godną oprawę podarunkowi pani elfów. Merry i Pippin w środkowej łodzi czuli się nieswojo, ponieważ Boromir mruczał coś do siebie, to gryzł paznokcie, jakby gnębiły go jakieś niepokoje i wątpliwości, to chwytał za wiosła i doganiał łódź Aragorna. Przy tym Pippin, który siedział u dzioba, twarzą zwrócony do towarzyszy. zauważył dziwny błysk w oku Boromira, gdy ten wpatrywał się we Froda. Sam dawno już doszedł do wniosku, że łodzie, choć może nie tak straszne, jak go od dzieciństwa przekonywano, są jednak jeszcze mniej wygodne, niż sobie wyobrażał. Siedział skurczony, nieszczęśliwy, nie miał nic do roboty i tylko patrzył na przesuwający się krajobraz i na szarą wodę przepływającą po obu stronach łodzi. Inni niekiedy przynajmniej wiosłowali, Samowi nigdy nie powierzano wioseł. Czwartego dnia o wczesnym zmierzchu Sam spoglądał wstecz ponad głowami Froda i Aragorna aż za płynące ich śladem łodzie; morzył go sen i hobbit tęsknił do popasu, by znowu poczuć ziemię pod stopami. Nagle coś niezwykłego przykuło jego błądzący wzrok; w pierwszej chwili przyglądał się z roztargnieniem, potem wyprostował się i przetarł oczy kułakiem; lecz kiedy spojrzał znów w to samo miejsce - nic tam już nie zobaczył. Tej nocy rozbili obóz na maleńkiej wysepce tuż pod zachodnim brzegiem. Sam, owinięty kocem, leżał obok Froda. - Przed godziną czy dwiema, nim się zatrzymaliśmy - rzekł miałem zabawny sen. A może to nie był sen? W każdym razie coś zabawnego. - Co takiego? - spytał Frodo, bo znając Sama wiedział, że się nie uspokoi, póki swojej historii nie opowie. - Od opuszczenia Lorien nie zdarzyło mi się jeszcze zobaczyć ani pomyśleć nic, co by warte było uśmiechu. - Nie, to nie było zabawne w tym znaczeniu, proszę pana. Raczej niesamowite. Jeśli nie przyśniło mi się, to na pewno wróży coś złego. Lepiej niech pan posłucha. To było tak: widziałem kłodę, która miała oczy. - Żeś widział kłodę, wierzę - odparł Frodo. - Kłód w rzece nie brakuje. Ale przy oczach nie upieraj się, Samie. - Muszę - powiedział Sam. - Takie oczy, żem się aż poderwał w łodzi. Spostrzegłem w półmroku za rufą łodzi Gimlego coś, co wziąłem za kłodę, ale nie zwróciłem na to specjalnej uwagi. Potem jednak wydało mi się, że kłoda powoli nas dogania. A to już mnie zdziwiło, bo jeżeli ją prąd tylko niósł, a my wiosłowaliśmy, nie miała prawa, że się tak wyrażę, płynąć szybciej od nas. I w tym momencie ujrzałem oczy: dwa blade punkciki świeciły u końca kłody, gdzie sterczał jakby duży sęk. Co gorsza, kłoda wcale nie była kłodą, wiosłowała błoniastymi łapami podobnymi do łabędzich, tylko że większymi, i to się wynurzała nad wodę, to zagłębiała. Wtedy właśnie poderwałem się z miejsca i przetarłem oczy; pomyślałem, że jeśli to coś zobaczę znowu po wypędzeniu śpiochów z oczu, krzyknę na alarm, to ta kłoda-niekłoda posuwała się szybko naprzód i już dopędzała ostatnią łódź. Ale - czy te dwa ślepia zauważyły moje poruszenie i poczuły mój wzrok, czy też po prostu ja oprzytomniałem - dość, że kiedy znów spojrzałem, nie było już nic. Wydało mi się jednak, że kątem oka, jak to mówią, przyłapałem ciemny jakiś kształt, który mignął prędko w cieniu pod brzegiem. Ślepiów już wtedy nie dostrzegłem. Pomyślałem: "Znowu ci się przyśniło, Samie Gamgee!" - i nic nikomu na razie nie powiedziałem. Tylko że mi to spokoju nie daje i teraz wcale nie jestem pewien, czy to był sen. Co pan o tym sądzi, panie Frodo? - Sądziłbym, że to była kłoda i zmierzch, a ty byłeś zaspany odparł Frodo - gdyby ta para oczu pojawiła się po raz pierwszy i tylko tobie. Ale tak nie jest! Ja ją także widziałem na drodze za nami, kiedy wędrowaliśmy jeszcze północnymi krajami ku Lorien. Widziałem też jakieś dziwne stworzenie skradające się po pniu, kiedy nocowaliśmy na drzewie. Haldir je również widział. A czy pamiętasz, co mówiły elfy, gdy wróciły z pościgu za bandą orków? - Aha! - rzekł Sam - pamiętam i to, i coś więcej jeszcze. Wolałbym się mylić, ale kiedy sobie przypomnę to i owo, a w dodatku opowiadanie pana Bilbo, zdaje mi się, że zgaduję, jak ten stwór ma na imię. Paskudne imię: Gollum, co? - Tak, tego się właśnie obawiam od pewnego czasu - odparł Frodo. - Dokładnie od noclegu na drzewie. Przypuszczam, że siedział przyczajony w Morii i szedł stamtąd trop w trop za nami. Miałem jednak nadzieję, że zgubi ślad dzięki naszemu pobytowi w Lorien. Nieszczęsny pewnie krył się w lasach nad Srebrną Żyłą i wypatrzył nas, kiedy ruszaliśmy z przystani. - To się wydaje możliwe - rzekł Sam. - Trzeba czuwać, żebyśmy którejś nocy nie zbudzili się z jego wstrętnymi paluchami na gardle, jeżeli w ogóle się zbudzimy w porę! Właśnie o to mi chodzi. Dziś lepiej jeszcze nie alarmujmy Obieżyświata ani reszty kompanii; ja będę wartował tej nocy. Wyśpię się jutro, skoro w łodzi służę tylko za balast, że tak powiem. - Owszem, powiedz tak - odparł Frodo - ale dodaj, że ten balast ma bystry wzrok. Pozwolę ci pełnić wartę pod warunkiem że w połowie nocy zbudzisz mnie z kolei, oczywiście jeśli nic się nie zdarzy wcześniej. Wśród głuchej nocy brodo zbudził się z głębokiego snu, potrząsany przez Sama. - Okropnie mi przykro pana budzić - szepnął Sam - ale tak pan kazał. Nic się nie zdarzyło do tej pory, a w każdym razie nic ważnego. Zdawało mi się, że słyszę cichy plusk i taki szmer, jakby ktoś niedaleko nas pochlipywał. Ale nad rzeką w nocy różne dziwne głosy słychać. Sam położył się, a Frodo usiadł, owinął się kocem i zaczął walczyć ze snem. Wlokły się minuty i godziny, a nic się nie działo. Frodo już miał ulec pokusie i przyłożyć głowę do ziemi, kiedy nagle jakiś ciemny, ledwie dostrzegalny kształt przemknął tuż obok przycumowanych łodzi. Długa, biaława ręka zamajaczyła w ciemnościach i chwyciła za burtę. Para bladych, błyszczących niby latarki oczu zalśniła zimnym światłem, zaglądając do wnętrza łodzi, a potem zwróciła się ku wysepce i spojrzała prosto na Froda. Dzieliło go od tych ślepiów ledwie parę kroków i słyszał cichy gwizd, kiedy dziwny stwór wciągał dech. Zerwał się na równe nogi, dobywając Żądełka z pochwy. Latarki oczu natychmiast zgasły. Do uszu Froda dobiegł lekki syk, potem plusk, a wreszcie cień, podobny do kłody, dał susa w wodę niknąc w ciemnościach. Aragorn poruszył się przez sen, obrócił na bok i usiadł. - Co to było? - spytał zrywając się i stając koło Froda. - Wyczułem przez sen, że tu się coś dzieje. Dlaczego chwyciłeś za miecz? - To był Gollum! - odparł Frodo. - Tak mi się przynajmniej zdaje. - Ha! - zawołał Aragorn. - A więc zauważyłeś tego małego zbója? Dreptał za nami przez całą Morię i potem aż do Nimrodel. Odkąd płyniemy rzeką, ściga nas na kłodzie, wiosłując rękami i nogami. Raz i drugi próbowałem go złapać nocą, ale chytrzejszy jest od lisa, a śliski jak ryba. Miałem nadzieję, że go rzeka pokona, ale to doświadczony wodniak. Jutro trzeba będzie przyspieszyć żeglugę. Teraz idź spać, Frodo, a ja będę czuwał przez resztę nocy. Szkoda, że nie schwytałem nikczemnika. Mógłby nam być użyteczny. Skoro to się nie udało, trzeba mu umknąć. Niebezpieczny towarzysz podróży Nie mówiąc już o tym, że zdolny jest własnoręcznie któregoś z nas nocą zamordować, może naprowadzić innych nieprzyjaciół na nasz trop. Noc jednak minęła, a nawet cień Golluma nie zjawił się powtórnie. Odtąd drużyna pilnie wypatrywała, lecz do końca podróży nikt go nie zobaczył. Jeżeli nadal tropił wędrowców, robił to bardzo ostrożnie i przebiegle. Na prośbę Aragorna wiosłowali teraz ile sił, tak że brzegi niemal migały w oczach. Krajobrazu niewiele oglądali, bo płynęli przeważnie nocami i o zmroku, odpoczywając w dzień i starając się kryć o tyle, o ile teren pozwalał. Tak mijał czas bez przygód aż do siódmego dnia. Pogoda była jeszcze mglista i chmurna, wiatr dął ze wschodu, lecz pod wieczór niebo na zachodzie rozjaśniło się, a spomiędzy szarych zwałów chmur wyjrzały jaśniejsze, żółte i bladozielone plamy. Można było dostrzec biały rąbek młodego księżyca lśniący nad odległymi jeziorami. Sam przyglądając mu się zmarszczył brwi. Nazajutrz po obu stronach rzeki krajobraz zaczął się szybko zmieniać. Brzegi były wysokie i kamieniste. Wkrótce już płynęli przez kraj górzysty i skalisty, a na wybrzeżach strome zbocza ginęły pod gęstwą tarniny, splątanych jeżyn i powojów. Dalej wznosiły się niskie, skruszałe urwiska i sterczały kominy z szarego, zwietrzałego kamienia, oplecione bluszczem, a zza nich wychylały się grzbiety gór, na których rosły jodły, pokrzywione od wichrów. Zbliżali się widocznie do szarej krainy wzgórz Emyn Muil, do południowego skraju Dzikich Krajów. Na urwiskach i skalnych kominach gnieździło się mnóstwo ptaków; przez dzień cały krążyły chmarami wysoko w górze, czarne na tle bladego nieba. Kiedy drużyna rozłożyła się tego dnia obozem, Aragorn z niepokojem przyglądał się tym lotom, podejrzewając, że złośliwy Gollum coś knuje i że wieść o podróżnych już się szerzy na pustkowiu. Później, o zachodzie słońca, gdy wędrowcy już się krzątali przygotowując do dalszej drogi, Aragorn dostrzegł w mierzchnącym świetle czarny punkt: jakiś ogromny ptak najpierw kołował bardzo wysoko nad obozem, a potem z wolna odleciał w stronę południa. - Co to jest, Legolasie? - spytał pokazując niebo. - Zdaje się, że orzeł. - Tak - odparł Legolas - orzeł. Ciekawe, co to może znaczyć? Góry przecież są daleko. - Nie wyruszymy, póki nie ściemni się zupełnie - postanowił Aragorn. Nadszedł ósmy dzień żeglugi. Był spokojny i bezwietrzny, bo ostry podmuch od wschodu ucichł. Wąski sierp księżyca wcześnie przygasł w bladym zachodzie słońca, lecz wyżej niebo było czyste, a chociaż na południu kłębiły się grube zwały obłoków, wciąż jeszcze rozjarzone nikłym światłem, na zachodzie już błyszczały jasne gwiazdy. - W drogę! - rzekł Aragorn. - Zaryzykujemy jeszcze raz nocną żeglugę. Zbliżamy się do tej części rzeki, której nie znam dobrze, bo nigdy w tych okolicach nie podróżowałem drogą wodną, nie spływałem dotychczas stąd do progów Sarn Gebir. Jeżeli mnie wszakże nie mylą rachuby, dzieli nas od nich wiele mil. Lecz wcześniej jeszcze natkniemy się na trudne miejsca, grożą nam skały i kamienne wysepki sterczące pośród nurtu. Trzeba uważać bardzo i nie można się zbytnio rozpędzać. Samowi, płynącemu w pierwszej łodzi, zlecono straż. Leżąc w dziobie wpatrywał się w mrok. Noc zapadła ciemna, lecz w górze gwiazdy błyszczały niezwykle jasno i powierzchnia rzeki lśniła. Zbliżała się północ; od dłuższego czasu pozwalali się nieść prądowi, rzadko używając wioseł, gdy nagle Sam krzyknął. Ledwie o parę kroków przed nim zamajaczyły nad wodą czarne sylwety, a do uszu wędrowców dobiegł szum wzburzonej wody. Porywisty prąd ściągnął łodzie w lewo, pod wschodni brzeg, gdzie droga była wolna. Zniesieni w bok, wędrowcy ujrzeli tui przy burtach białą pianę fal, rozbijających się o skały, wyszczerzone pośrodku nurtu niby rząd ostrych zębów. Cała flotylla zbiła się w ciasną gromadę. - Hej, Aragornie! - krzyknął Boromir, gdy łódź jego uderzyła o rufę łodzi przewodnika. - To szaleństwo! Nie można ryzykować nocnej żeglugi przez wodospady! Zresztą nocą czy dniem żadna łódź jeszcze nie przedostała się cała przez progi Sarn Gebir. - Zawracać! Zawracać! - krzyknął Aragorn. - Starajcie się zawrócić! - Zanurzył wiosło, usiłując wstrzymać łódź i skręcić w miejscu. - Źle obliczyłem odległość - powiedział do Froda. - Nie spodziewałem się, że dopłyniemy dziś tak daleko. Anduina rwie szybciej, niż myślałem. Sarn Gebir jest tuż przed nami. Z wielkim trudem opanowali łodzie i z wolna zawrócili. Początkowo nie mogli jednak przemóc prądu, który znosił ich coraz bliżej pod wschodni brzeg. A brzeg ten piętrzył się ciemny i złowrogi w ciemnościach. - Wszyscy do wioseł! - krzyczał Boromir. - Do wioseł! Inaczej rozbijemy się na mieliźnie. Krzyk jeszcze nie przebrzmiał, gdy Frodo poczuł, że kil łodzi ociera się już ze zgrzytem o kamienie. W tej samej chwili jęknęły cięciwy i rój strzał świsnął koło uszu żeglarzy, a kilka padło między nich. Jedna trafiła Froda między łopatki. Runął twarzą naprzód i wrzasnął, a wiosło wysunęło mu się z rąk. Ale strzała odbiła się od pancerza, ukrytego pod płaszczem. Druga przeszyła kaptur Aragorna, trzecia zaś utkwiła w burcie łodzi tuż obok ręki Meriadoka. Sam miał wrażenie, że dostrzega czarne sylwetki kręcących się po długim, kamienistym wybrzeżu postaci. Zdawały się bardzo bliskie. - Irch! - rzekł Legolas wracając do mowy swego plemienia. - Orkowie! - krzyknął Gimli. - Założę się, że to robota Golluma - powiedział Sam do Froda. Dobrze sobie wybrali miejsce! Rzeka pcha nas prosto w ich ręce. Wszyscy pochylili się i wiosłowali ile sił w ramionach. Nawet Sam pomagał, żak umiał. Każdy wyczekiwał, że lada sekunda poczuje ukąszenie czarnopiórej strzały. Cały ich rój gwizdał wędrowcom nad głowami albo wpadał w wodę tuż obok łodzi. Lecz nikt więcej nie został trafiony. Było wprawdzie ciemno, lecz nie za ciemno dla orków przywykłych do nocnych wypraw, a w poświacie gwiezdnej żeglarze musieli stanowić doskonale widoczny cel dla zdradzieckich napastników; jedyna nadzieja, że szare płaszcze z Lorien i szare drzewo zbudowanych przez elfy łodzi zmylą nawet przebiegłe oczy łuczników Mordoru. Wytrwale ciągnęli wiosłami. W pomroce trudno było o pewność, czy posuwają się rzeczywiście, lecz z wolna wiry wodne uspokajały się wokół łodzi, a cienie na wschodnim brzegu topniały wśród nocy. Wreszcie, o ile mogli się zorientować, dotarli z powrotem na środek rzeki i oddalili się spory kawałek drogi od sterczących z nurtu skalnych progów. Obracając łodzie w poprzek, pchnęli je z wszystkich sił pod zachodni brzeg. W cieniu krzaków schylonych nad wodą zatrzymali się wreszcie i zaczerpnęli tchu. Legolas odłożył wiosła i chwycił łuk, który dostał w Lorien. Skoczył na brzeg i kilku susami wspiął się na skarpę. Naciągnął łuk, założył strzałę i poprzez szerokość rzeki wbił wzrok w ciemności. Zza wody buchnęły przeraźliwe wrzaski, lecz dostrzec nic nie było można. Frodo spojrzał w górę na smukłego elfa stojącego na zboczu i wpatrzonego w mrok, jakby wybierał cel dla strzały. Jego ciemną głowę otaczała korona jaskrawobiałych gwiazd, migocących w czarnej topieli nieba. Lecz nagle od południa ukazały się pędzące ogromne chmury i przednie ich straże natarły na gwiaździste pole. Trwoga ogarnęła drużynę. - Elbereth Gilthoniel! - westchnął Legolas, spojrzawszy w górę. W tym samym momencie z ciemności od południa wyłonił się jakiś czarny kształt, jak chmura, lecz o wiele od chmury szybszy, i pędem zbliżał się nad zbite u brzegu łodzie drużyny, przesłaniając światło. Po chwili mogli już rozróżnić olbrzymie skrzydła, czarniejsze od czerni nocy. Za wodą dziki wrzask powitał sprzymierzeńca. Nagły lodowaty dreszcz przeszył Froda i serce w nim stężało od morderczego zimna, jak gdyby odezwała się znów stara rana w lewym barku. Hobbit skulił się w łodzi szukając kryjówki. Niespodzianie zadźwięczał ogromny łuk z Lorien. Z napiętej przez elfa cięciwy świsnęła strzała. Frodo podniósł wzrok. Skrzydlaty stwór chwiał się niemal nad jego głową. Lecz nagle z ostrym, ochrypłym wrzaskiem runął w dół i zniknął w mroku na wschodnim brzegu. Niebo znów było czyste. Z dali rozległ się w ciemnościach zgiełk mnóstwa głosów, przekleństw i lamentów, a potem zapadła cisza. Tej nocy nie usłyszeli już więcej ani krzyku, ani świstu strzały od wschodu. Po jakimś czasie Aragorn powiódł łodzie dalej w górę rzeki. Po omacku płynęli spory kawałek drogi wzdłuż brzegu, aż trafili wreszcie do niewielkiej, płytkiej zatoki. Kilka skarlałych drzew rosło tuż nad wodą, za nimi zaś wznosiła się stroma, skalista skarpa. Tu drużyna postanowiła zatrzymać się i przeczekać do świtu; nie sposób było po nocy próbować dalszej żeglugi. Nie rozbijali obozu ani nie rozniecali ogniska, skulili się na dnie łodzi, związanych razem i przycumowanych u brzegu. - Chwała łukowi Galadrieli, chwała ręce i oku elfa! - rzekł Gimli żując kawałek lembasa. - Piękny to był strzał w ciemności, przyjacielu. - Któż jednak powie nam, w co moja strzała ugodziła? - spytał Legolas. - Ja ci tego nie powiem - odparł Gimli - lecz cieszę się, że nie pozwoliłeś temu cieniowi zbliżyć się do nas. Bardzo mi się nie podobał. Zanadto przypominał cień z Morii... cień Balroga dokończył szeptem. - To nie był Balrog - odezwał się Frodo, wciąż jeszcze dygocąc od dreszczów, które go podczas starcia napadły. - To było coś zimniejszego. Myślę, że mógł to być... - urwał i zamilkł. - Co myślisz? - skwapliwie zapytał Boromir wychylając się ze swojej łodzi, jakby chciał koniecznie zobaczyć wyraz twarzy Froda. - Myślę... Nie, nie powiem - odparł Frodo. - Cokolwiek to było, upadek tego stwora wzbudził panikę wśród naszych wrogów. - Tak się zdaje - rzekł Aragorn. - Nie wiemy wszakże, gdzie są, ilu ich jest, co teraz knują. Dzisiejszej nocy nie wolno nam spać. Na razie kryją nas ciemności. Ale kto wie, co dzień przyniesie? Trzymajcie broń w pogotowiu! Sam siedział bębniąc po rękojeści miecza palcami, jakby coś obliczał, i spoglądając w niebo. - Dziwna rzecz! - szepnął. - Księżyc świeci ten sam nad Shire'em i nad Dzikimi Krajami, tak by przynajmniej wypadało. Ale czy on drogę pomylił, czy mnie się rachunek splątał, coś tu się nie zgadza. Pamięta pan, panie Frodo, że kiedy nocowaliśmy na drzewie, księżyc malał. Byt wtedy tydzień po pełni, wedle moich obliczeń. Wczoraj wieczorem skończył się tydzień naszej podróży wodą, a dziś - proszę! - wstaje nów, rożek cienki niby obrzynek paznokcia, jak gdybyśmy ani dnia nie spędzili u elfów. A przecież trzy noclegi w Lorien na pewno pamiętam, marzy mi się nawet, że było ich więcej, chociaż przysiągłbym, że nie siedzieliśmy tam całego miesiąca. Można by pomyśleć, że w tym kraju czas się nie liczy. - Może tak właśnie jest naprawdę - powiedział Frodo. - Może w tym kraju znaleźliśmy się w czasie, który gdzie indziej na świecie dawno przeminął. Zdaje mi się, że dopiero kiedy Srebrna Żyła zniosła nas do Anduiny, wróciliśmy w nurt czasu, płynącego przez śmiertelne kraje do Wielkiego Morza. Nie pamiętam, żebym widział księżyc, w nowiu czy w pełni, nad Karas Galadhon, tylko gwiazdy nocą, a słońce za dnia. Legolas poruszył się w łodzi. - Nie, czas nigdy nie zwalnia biegu - rzekł - ale zmiany i wzrost nie są dla każdej rzeczy i w każdym miejscu jednakie. Dla elfów też ziemia się kręci, kręci się zarazem bardzo szybko i bardzo wolno. Szybko, bo same elfy mało się zmieniają, a wszystko inne przemija dokoła, i to elfy zasmuca. Bardzo wolno, bo nie liczą płynących lat, nie liczą ich w każdym razie w swoim życiu. Następujące po sobie poru roku nie znaczą dla nich więcej niż wiecznie powtarzająca się fala w długim, długim strumieniu. Ale wszystko pod słońcem musi kiedyś przeminąć i skończyć się wreszcie. - W Lorien jednak przemijanie odbywa się bardzo powoli - rzekł Frodo. - Nad tym krajem panuje Galadriela. Każda godzina jest bogata, chociaż wydaje się krótka w Karas Galadhon, gdzie pani Galadriela włada pierścieniem elfów. - O tym nie powinieneś mówić poza granicami Lorien nawet ze mną - przerwał mu Aragorn - pamiętaj, ani słowa więcej! Ale wiedz, Samie, że to prawda: w tej krainie straciłeś rachunek czasu. Tam czas przepływał obok nas, podobnie jak płynie obok elfów. Stary księżyc skurczył się, młody urósł i z kolei zmalał nad światem, podczas gdy my odpoczywaliśmy w Lorien. Wczoraj wieczorem księżyc był powtórnie w nowiu. Zima się kończy. Czas płynie ku wiośnie, która niewiele niesie nam nadziei. Noc przeminęła w spokoju. Z drugiego brzegu nie dochodziły żadne szmery ani głosy. Wędrowcy, skuleni w łodziach, zauważyli zmianę pogody. Pod wilgotnymi chmurami, które nadciągnęły z południa od dalekich mórz, powietrze ociepliło się i nie poruszał nim najlżejszy nawet podmuch. Szum wody pędzącej wśród skał zdawał się teraz głośniejszy i bliższy, z gałęzi nadbrzeżnych drzew kapały krople rosy. Kiedy dzień zaświtał, świat cały dokoła wydał im się miękki i smutny. Z wolna brzask przechodził w blade, rozproszone światło, nie podkreślone przez cienie. Nad rzeką zalegała mgła, białe opary otulały brzeg zachodni, wschodniego zaś wcale nie było teraz widać. - Nie cierpię mgły - oznajmił Sam - ale dzisiaj wydaje mi się pożądana. Może uda się nam wymknąć stąd tak, że te przeklęte gobliny nic nie zauważą. - Może - powiedział Aragorn - ale trudno będzie trafić na ścieżkę, jeśli później mgła się nie podniesie. Musimy odnaleźć drogę, inaczej nie przepłyniemy przez Sarn Gebir i nie dotrzemy do Emyn Muil. - Nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy szukać przejścia przez progi i po co płynąć dalej rzeką - odezwał się Boromir. - Jeśli Emyn Muil leży przed nami, lepiej byłoby porzucić te marne łupiny i pomaszerować na południo-zachód aż do Rzeki Entów, a potem przeprawić się na drugi jej brzeg do mojej ojczyzny. - Tak byłoby rzeczywiście lepiej - odparł Aragorn - gdybyśmy zdążali do Minas Tirith. Ale to nie zostało dotychczas postanowione Zresztą ten szlak mógłby się okazać bardziej niebezpieczny, niż się wydaje z pozoru. Dolina Rzeki Entów jest niska i bagnista, a mgła to śmiertelny wróg podróżnych wędrujących pieszo, w dodatku z bagażami. Wolałbym nie porzucać łodzi, póki się da. Rzeka bądź co bądź stanowi drogę, na której nie można zabłądzić. - Ale Nieprzyjaciel panuje na jej wschodnim brzegu argumentował Boromir. - Jeśli nawet przedostaniesz się przez Wrota Argonath i bez szwanku dopłyniesz do Tindrock, co zrobisz dalej? Czy zeskoczysz z wodogrzmotów, żeby wylądować na trzęsawiskach? - Nie - odparł Aragorn. - Myślę, że należałoby przenieść łodzie starą ścieżką omijającą Rauros i poniżej wodogrzmotów znowu spuścić je na rzekę. Czy nie wiesz, czy też umyślnie zapominasz, Boromirze, o Północnych Schodach i o strażnicy na szczycie Amon Hen, zbudowanej za czasów wielkich królów? Ja w każdym razie postanowiłem wspiąć się tam i rozejrzeć się z góry, nim rozstrzygnę o dalszej podróży. Może stamtąd zobaczymy jakiś znak, który nam wskaże drogę. Boromir długo opierał się tej decyzji. Kiedy jednak zrozumiał, że Frodo pójdzie za Aragornem, gdziekolwiek ten poprowadzi ustąpił. - Ludzie z Minas Tirith nie mają zwyczaju opuszczać przyjaciół w potrzebie - rzekł - a będzie wam potrzebna moja siła, jeżeli chcecie dostać się do Tindrock. Do tej górzystej wyspy będę wam towarzyszył, dalej - nie. Pójdę do swego kraju sam, jeżeli swoją pomocą nie zasłużyłem na tyle bodaj nagrody, by ktoś z was dotrzymał mi kompanii. Dzień tymczasem pojaśniał, mgła zrzedła trochę. Uradzono, że Aragorn z Legolasem pójdzie nie zwlekając wzdłuż brzegu naprzód, inni zaś zostaną w łodziach. Aragorn miał nadzieję odnaleźć drogę, którą by można przenieść łódki i bagaże na spokojniejsze wody poniżej skalnych progów. - Może łodzie elfów naprawdę nigdy nie toną - powiedział - ale nie znaczy to, byśmy mogli w nich przepłynąć Sarn Gebir żywi. Nikomu dotychczas nie udała się ta sztuka. Ludzie z Gondoru nie budowali dróg w tej okolicy, bo nawet w najświetniejszej epoce ich królestwo nie sięgało w dorzeczu Anduiny poza wzgórza Emyn Muil. Z pewnością jednak istnieje ścieżka holownicza gdzieś na zachodnim brzegu, nie wiem tylko, czy ją odnajdę. Niemożliwe, by ślad zatarł się już całkowicie, bo jeszcze kilka lat temu, nim orkowie z Mordoru rozmnożyli się tak groźnie, używano lekkich łodzi do żeglugi z wybrzeży Dzikich Krajów do Osgiliath. - Za mojej pamięci rzadko jakaś łódź przybywała do nas z północy, orkowie zaś grasują po wybrzeżach od dawna - rzekł Boromir. Nawet jeżeli znajdziesz ścieżkę, każdy krok na niej zbliży cię do niebezpieczeństwa. - Niebezpieczeństwo czyha na wszystkich drogach wiodących ku południowi - odparł Aragorn. - Czekajcie na nas jeden dzień. Gdybyśmy nie wrócili, będzie to znaczyło, że spotkała nas rzeczywiście najgorsza przygoda. Wówczas musicie wybrać nowego przewodnika i za nim iść jak się da najroztropniej. Z ciężkim sercem Frodo patrzył na Aragorna i Legolasa, kiedy wspinali się na stromą skarpę i znikali we mgle. Lecz obawy hobbita okazały się płonne. Nie upłynęło parę godzin, ledwie zbliżało się południe, kiedy z mgły wyłoniły się sylwetki wracających zwiadowców. - Wszystko w porządku - oznajmił Aragorn zsuwając się ze skarpy. - Ścieżka istnieje i prowadzi do wygodnej przystani, która jeszcze nadaje się do użytku. Marsz nie będzie zbyt daleki, progi skalne zaczynają się o pór mili stąd i mają niewiele ponad milę długości. Tuż pod nimi nurt znów jest czysty i gładki, chociaż dość bystry. Najcięższym dla nas zadaniem będzie przeniesienie łodzi i bagażu na starą ścieżkę holowniczą. Znaleźliśmy ją, lecz dość daleko w głębi lądu, a biegnie pod osłoną skalistej ściany kawałek drogi od wybrzeża. Gdzie jest przystań północna, nie wiemy. Jeżeli się do naszych czasów zachowała, musieliśmy ją minąć wczoraj w nocy. Gdybyśmy nawet próbowali z trudem do niej dopłynąć pod prąd, możemy jej we mgle nie zauważyć. Obawiam się, że nie ma innej rady, jak wyjść na ląd tutaj i przetaszczyć jakoś łodzie na ścieżkę. - Nie byłoby to łatwe, nawet gdyby drużyna składała się z samych Dużych Ludzi - powiedział Boromir. - Spróbujemy dokonać tego z taką drużyną, jaką mamy - odparł Aragorn. - Spróbujemy - rzekł Gimli. - Nogi Dużych Ludzi nieraz ustają na wyboistej drodze, po której krasnolud wędruje dalej, chociaż dźwiga brzemię dwakroć cięższe niż on sam. Wiedz o tym, mości Boromirze! Zadanie było rzeczywiście bardzo trudne, lecz w końcu zostało wykonane. Bagaże wyładowano z łodzi i zaniesiono na szczyt skarpy, gdzie je złożono na płaskim terenie. Potem wyciągnięto na ląd i wydźwigano je również na górę. Okazały się znacznie lżejsze, niż przewidywali. Nawet Legolas nie wiedział, jakiego drzewa z kraju elfów użyto do ich budowy, lecz było zarazem mocne i niezwykle lekkie. Merry i Pippin mogli we dwóch udźwignąć swoją łódź na równej drodze. Ale nawet siły Dużych Ludzi ledwie starczały, by ją wywindować pod górę i pokonać trudności terenu, który drużyna musiała przebyć. Brzeg wznosił się bezładnym rumowiskiem szarych wapiennych głazów, wśród których ziały dziury, podstępnie zamaskowane gęstwą zielska i zarośli; trzeba się było przedzierać przez splątane, kolczaste krzaki i strome jary, a tu i ówdzie nagradzały drogę grząskie bajora, zasilane wodą ściekającą z wyżyny, która piętrzyła się tarasami w głąb lądu. Boromir wraz z Aragornem przenieśli kolejno łodzie, reszta drużyny mozoliła się przez ten czas z bagażami. Wreszcie wszystko i wszyscy znaleźli się na ścieżce. Dalej już bez poważniejszych przeszkód jeśli nie liczyć paru miejsc zarośniętych tarniną i wielu kamieni posuwali się zwartą gromadą. Mgła wciąż jeszcze czepiała się pasmami zwietrzałej ściany skalnej, a z lewej strony zasłaniała rzekę; wędrowcy słyszeli huk i szum wody rozbijającej się o strome progi i wyszczerzone kamienne zęby Sarn Gebir, lecz nie widzieli nic. Dwakroć przeszli drogę tam i z powrotem, nim cały dobytek dotaszczyli bezpiecznie do południowej przystani. W tym miejscu ścieżka zbliżając się do rzeki zbiegała łagodnie w dół aż na płytki skraj małej zatoki. Była ona wyżłobiona, jak się zdawało, nie pracą rąk, lecz przez samą wodę spadającą z progu Sarn Gebir na płaską skałę, wysuniętą dość daleko w poprzek nurtu. Dalej brzeg wznosił się stromo szarym urwiskiem i był niedostępny dla pieszych wędrowców. Krótkie popołudnie miało się już ku końcowi i mętny, chmurny zmierzch ogarniał świat. Drużyna siadła tuż nad wodą wsłuchując się w huk i szum wodospadów ukrytych we mgle. Wszyscy byli zmęczeni i śpiący, a w sercach ich panował mrok równie ponury jak ten dogasający dzień. - Ano, jesteśmy w przystani i tu musimy spędzić noc - stwierdził Boromir. - Potrzeba nam snu, a nawet gdyby Aragorn odważył się nocą przeprawić przez Wrota Argonath, zbyt jesteśmy zmęczeni wszyscy... z wyjątkiem oczywiście naszego siłacza krasnoluda. Gimli nie odpowiedział, drzemał skulony. - Odpocznijmy więc tutaj, jak się da - rzekł Aragorn. - Jutro trzeba będzie ruszyć za dnia. Jeżeli pogoda nie zmieni się znowu i nie wypłata nam złośliwego figla, mamy szansę przemknąć niepostrzeżenie dla oczu szpiegujących nas ze wschodniego brzegu. Tej nocy wszakże będziemy kolejno pełnić wartę parami. Każdemu przypadnie godzina czuwania na trzy godziny snu. W ciągu nocy nie zdarzyło się nic groźniejszego niż krótki deszcz przed świtem. Gdy się rozwidniło, wyruszyli. Trzymali się możliwie najbliżej zachodniego brzegu, którego niskie początkowo urwiska piętrzyły się coraz wyżej i majaczyły poprzez mgłę jak mur wyrastający wprost z bystrego nurtu rzeki. Nim minął ranek, chmury osunęły się niżej i spadła ulewa. Wędrowcy okryli płachtami ze skór łodzie, aby deszcz ich nie zalał, i zdali się na prąd; poprzez gęstą zasłonę ulewy nic prawie nie widzieli przed sobą. Deszcz nie trwał jednak długo. Niebo z wolna się przecierało, potem nagle chmury się rozszczepiły, a ich poszarpane, włókniste strzępy odpełzły ku północy, w górę rzeki. Mgły i opary znikły. Przed żeglarzami ukazał się szeroki wąwóz o wysokich skalistych zboczach, z których gdzieniegdzie na półkach i wąskich rozpadlinach wystrzelały pojedyncze drzewa. Koryto rzeczne zacieśniło się, prąd rwał coraz ostrzej. Mknęli teraz naprzód i nie mogli liczyć, by udało się wstrzymać łodzie lub zawrócić, nawet gdyby zaszła konieczna potrzeba. Nad ich głowami rozpościerał się jasnobłękitny obszar nieba, z wszystkich stron otaczała ich ciemna, mroczna rzeka, a przed nimi zamykała dostęp słońcu ściana wzgórz Emyn Muil, w której nigdzie nie było widać wyrwy. Frodo wypatrując drogi ujrzał w oddali dwie olbrzymie skały zbliżające się z każdą minutą; wyglądały jak obronne wieże lub kamienne kolumny. Smukłe, pionowe, groźne, sterczały po obu stronach nurtu. Między nimi otwierało się ciasne przejście, w które rzeka poniosła łodzie. - Oto Argonath, kolumny królów! - krzyknął Aragorn. - Wkrótce je miniemy. Równajcie łódź za łodzią, ale starajcie się zachować jak największe odstępy! Trzymać się środka nurtu! Łódź rwała z prądem, Frodo miał wrażenie, że dwa ogromne słupy rosną i biegną na jej spotkanie. Te wielkie, szare bryły, milczące, lecz groźne, wydały mu się Parą olbrzymów. Z bliska dopiero stwierdził, że są rzeczywiście wykute na kształt dwóch postaci ludzkich; dawna sztuka i potęga wyrzeźbiła w nich swój ślad i dotychczas, prażone słońcem i chłostane deszczem od niepamiętnych lat, zachowały podobieństwo, które im ongi narzuciło dłuto rzeźbiarza. Na ogromnych cokołach, fundamentem zanurzonych w głębinie, stali dwaj kamienni królowie; po dziś dzień zatarte oczy i pobrużdżone, chmurne czoła mieli zwrócone na północ. Każdy z nich wznosił lewą rękę, ostrzegając wymownym gestem odwróconej na zewnątrz dłoni, w prawej zaś dzierżył topór; na głowach mieli skruszałe hełmy i korony. Siła i majestat biły od tych milczących strażników dawno już nie istniejącego królestw. Trwożna cześć zawładnęła sercem Froda, pochylił się i zamknął oczy, nie śmiejąc podnieść wzroku, kiedy łódź zbliżyła się do stóp posągów. Nawet Boromir skłonił głowę, gdy łodzie, kruche i lekkie, mknęły jak drobne liście w odwiecznym cieniu tych strażników Numenoru. Tak wpłynęli w Ciemną czeluść wrót. Po obu stronach wznosiły się ku niezmierzonej wysokości pionowe, straszne skały. Niebo zdawało się mętne i bardzo odległe. Grzmot czarnej wody rozlegał się echem, a wiatr gwizdał nad głowami wędrowców. Frodo, skulony na klęczkach, słyszał, jak Sam mruczy i lamentuje: "Co za miejsce! Okropność! Niech się tylko wydostanę żywy z tej łodzi, a nigdy palca od nogi nie zamoczę nawet w sadzawce, nie mówiąc już o rzece!" - Nie lękajcie się! - odezwał się za plecami głos brzmiący obco. Frodo obejrzał się i zobaczył Obieżyświata, a zarazem nie Obieżyświata, bo po ogorzałym w wędrówkach Strażniku nie zostało śladu: u rufy siedział Aragorn, syn Arathorna, dumnie , wyprostowany, sterujący łodzią wprawnymi uderzeniami wioseł. Odrzucił kaptur, wiatr rozwiał mu ciemne włosy, oczy jaśniały blaskiem: król wracał z wygnania do własnej dziedziny. - Nie lękajcie się! - powtórzył. - Od lat marzyłem, by ujrzeć podobizny Isildura i Anariona, moich pradziadów. W ich cieniu nic nie grozi Elessarowi, Kamieniowi Elfów, synowi Arathorna z rodu Valandila, syna Isildura, dziedzica Elendila. Blask w jego oczach przygasł, gdy Aragorn jakby do siebie tylko szepnął: - Gdybyż tu był z nami Gandalf! Serce mi się wyrywa do Minas Anor i do murów mojej własnej stolicy! Lecz dokąd teraz pójdę? Ciemna czeluść wrót była długa, wypełniał ją zgiełk wichru i spienionej wody, grzmiącej po kamieniach. Skręcała nieco ku zachodowi, toteż początkowo łodzie płynęły w mroku; wkrótce jednak Frodo dostrzegł wysoki słup blasku rosnący z każdą chwilą. Słup zbliżał się szybko i nagle łodzie wypadły na jasne, szeroko rozlane światło. Słońce, które przed wielu godzinami minęło już zenit, błyszczało na wietrznym niebie. Spętany nurt wyzwalał się tu i rozlewał bladym, wydłużonym owalem jeziora, zwanego Nen Hithoel i zamkniętego wśród szarych wzgórz o stokach pokrytych lasem, lecz wierzchołkach łysych i lśniących zimno w promieniach słońca. U ich odległego południowego krańca wystrzelały trzy ostre szczyty. Środkowy, nieco wysunięty naprzód i odosobniony, tworzył wyspę objętą jasnymi, połyskliwymi ramionami rzeki. Z wiatrem niósł się daleki, lecz potężny huk, jakby grzmot przewalał się w oddali. - Spójrzcie! To jest Tol Brandir - rzekł Aragorn wskazując wysunięty szczyt. - Z lewej strony wznosi się Amon Lhaw, z prawej - Amon Hen, Góra Nasłuchu i Góra Wypatrywania. Za czasów Wielkich Królów były na ich szczytach strażnice i trzymano tam straże: Podobno od tych dni noga człowieka ani zwierzęcia nie postała na Tol Brandir. Nim zapadnie noc, znajdziemy się u stóp tych gór. Słyszę nieustające wołanie wodogrzmotów Rauros. Drużyna wypoczęła nieco, zdając się na nurt, który niósł łodzie środkiem jeziora ku południowi. Wędrowcy pożywili się, a później chwycili za wiosła przyspieszając żeglugę. Cień okrył zbocza zachodnich gór, słońce przybrało postać czerwonej kuli. Tu i ówdzie błysnęła przymglona gwiazda. Trzy ostre szczyty majaczyły na wprost przed żeglarzami, coraz ciemniejsze w zapadającym zmroku. Rauros huczały potężnie. Noc już zasnuła fale rzeki, gdy wreszcie łodzie znalazcy się w cieniu gór. Skończył się dziesiąty dzień spływu. Pustkowie zostało za nimi. Teraz już musieli rozstrzygnąć i wybrać drogę: wschodnią albo zachodnią. Zaczynał się ostatni etap wyprawy. następny |