ďťż

34

Lemur zaprasza










Dan Simmons     
  Zagłada Hyperiona
   
. 34 .    




    Nic panu nie jest?
    Uświadomiłem sobie, że siedzę skulony w fotelu, z łokciami
wspartymi na kolanach, palcami wplątanymi we włosy i ściskającymi głowę.
Wyprostowałem się i popatrzyłem na archiwistę.
    - Krzyczał pan. Pomyślałem, że coś się stało.
    - Nie - odparłem. Odchrząknąłemi powiedziałem: - Nie, wszystko
w porządku. To tylko ból głowy:
    Zawstydzony opuściłem wzrok. Całe ciało miałem obolałe. Komlog
musiał nawalić, bo według niego upłynęło osiem godzin, od chwili kiedy wszedłem
do gmachu biblioteki.
    - Która godzina? - zapytałem.
    Podał tę samą co mój komlog. A więc rzeczywiście byłem tu aż
tak długo. Przesunąłem po twarzy dłońmi mokrymi od potu.
    - Biblioteka już dawno powinna być zamknięta. Przepraszam, że
pana zatrzymałem.
    - Nie ma za co - odparł staruszek. - Sprawia mi ogromną radość,
gdy naukowcy korzystają z moich archiwów. Szczególnie dzisiaj. Przy takim
zamieszaniu nie warto nawet wracać do domu.
    - Zamieszaniu... - powtórzyłem zaskoczony... Nie potrafiłem
myśleć o niczym innym, tylko o koszmarnym śnie Brawne Lamii, o SI imieniem Ummon
i śmierci mojego poprzednika wyposażonego w osobowość Keatsa. - Ach, wojna: Co
właściwie się dzieje?
    Archiwista pokręcił głową.


    Wszystko w rozpadzie, w odśrodkowym wirze;
    Czysta anarchia szaleje nad światem,
    Wzdyma się fala mętna od krwi, wszędzie wokół
    Zatapiając obrzędy dawnej niewinności
    Najlepsi tracą wszelką wiarę, a w najgorszych
    Kipi żarliwa i porywcza moc.
    Uśmiechnąłem się do niego.
    - Rzeczywiście tak pan sądzi?
    Człowieczek zachował poważny wyraz twarzy.
    - Tak.
    Wstałem starając się nie patrzeć na karty z moim pismem,
skreślonym dziewięćset lat temu.
    - Może i ma pan rację - mruknąłem.













    Było późno. Na parkingu
znajdował się tylko wrak skradzionego przeze mnie vikkena i nowoczesny EMV,
zapewne wyprodukowany tutaj, na Renesansie.
    - Może gdzieś pana podrzucić?
    Wciągnąłem do płuc zimne powietrze, przepojone zapachem rybiego
tłuszczu.
    - Nie, dziękuję. Wrócę do domu.
    Archiwista pokręcił głową.
    - Może to być trudne. Wszystkie publiczne terminale zostały
zablokowane po wprowadzeniu stanu wojennego. Doszło do... zamieszek. - Słowo to
staruszek wypowiedział z wyraźnym niesmakiem, co sugerowało, iż ponad wszystko
ceni sobie porządek i spokój. Zapraszam. Podwiozę pana do prywatnego
transmitera.
    Spojrzałem na niego z ukosa. W innych czasach, na Starej Ziemi,
można by wziąć go za opata jakiegoś klasztoru, którego członkowie poświęcają się
ocaleniu resztek tradycyjnej przeszłości. Popatrzyłem jeszcze na potężne
gmaszysko archiwum i stwierdziłem, że moje skojarzenie nie odbiega wiele od
rzeczywistości.
    - Jak pan się nazywa? - zapytałem rezygnując z udawania, że
jestem Keatsem, którego przecież znał.
    - Ewdrad B. Tynar - odparł. Zaskoczony patrzył na moją
wyciągniętą dłoń, lecz wreszcie ścisnął ją zdecydowanie.
    - Jestem... Joseph Severn. - Nie mogłem powiedzieć przecież, że
jestem zreinkarnowanym poetą, którego oryginalne dzieła znajdują się w
bibliotece.
    M. Tynar wahał się przez ułamek sekundy, zanim skinął głową.
Uświadomiłem sobie, że tak doskonały znawca literatury bez trudu zorientuje się,
że podałem mu nazwisko artysty, który był przyjacielem Keatsa.
    - Co z Hyperionem? - zapytałem.
    - Hyperionem? A, tym systemem w Protektoracie, na który kilka
dni temu przerzucono flotę? Wydaje mi się, że wystąpiły pewne trudności z
wycofaniem okrętów. Doszło tam do ciężkich walk. To dziwne, ale pierwszym
skojarzeniem związanym z tą nazwą był tytuł nie ukończonego, wspaniałego dzieła
Keatsa. Cóż za zbieg okoliczności.
    - A czy Intruzi dokonali już na niego inwazji?
    M. Tynar zatrzymał się przy swoim EMV i przyłożył dłoń do
czytnika linii papilarnych. Drzwiczki uniosły się i wsunęły do środka. Wsiadłem
do pachnącej drewnem sandałowym i skórą kabiny pasażerskiej. Natychmiast
przyszła mi do głowy refleksja, że pojazd pachnie tak samo jak właściciel i
archiwa, którymi się opiekuje.
    - Nie wiem, czy nastąpiła inwazja - odpowiedział zamykając
drzwi i uruchamiając pojazd. Obok zapachu drewna i skóry czułem woń nowości, a
dokładniej ozonu, polimerów i gumy. - Dzisiaj szczególnie trudno uzyskać
jakiekolwiek informacje - ciągnął. - Nigdy jeszcze nie widziałem takiego tłoku w
datasferze. Niech pan sobie wyobrazi, że przez znaczną część popołudnia czekałem
na dane o Robinsonie Jeffersie!
    Wystartowaliśmy. Pojazd uniósł się nad kanałem i skręcił w
stronę placu prawie identycznego jak ten, na którym o mało nie straciłem dziś
życia, po czym wzniósł się na standardową wysokość trzystu metrów. Miasto w nocy
wyglądało wspaniale: większość starych budynków była oświetlona, a promienie
ulicznych latarni nadawały blasku hologramom reklamowym. W powstałej poświacie
widziałem tłumy przelewające się bocznymi uliczkami, nad głównymi alejami i
placami unosiły się uzbrojone pojazdy Sił Samoobrony. Tynar dwukrotnie był
wzywany do identyfikacji. Raz przez tutejszego koordynatora ruchu, drugi przez
kontrolera Armii.
    Nikt nie zatrzymał nas jednak.
    - Czy w archiwum nie ma transmitera? - zapytałem patrząc w dal,
gdzie, jak mi się wydawało, dostrzegłem płomienie.
    - Nie. Nie ma takiej potrzeby. Mamy niewielu gości, a
odwiedzający nas przeważnie naukowcy nie mają nic przeciwko krótkiemu spacerowi.

    - A gdzie znajduje się ów prywatny transmiter, o którym pan
wspominał?
    Tutaj.
    Obniżywszy lot, okrążyliśmy niski budynek, mający zaledwie
trzydzieści pięter, i wylądowaliśmy na jego dachu obrzeżonym kamieniem i
plastalą.
    - Mój zakon matu swoją siedzibę - wyjaśnił staruszek. - Należę
do prawie zapomnianego odłamu chrześcijan zwanego katolikami. Sprawiał wrażenie
zakłopotanego. - Ale pan jest przecież naukowcem, M. Severn. Musiał pan czytać o
naszym Kościele.
    - Znam go nie tylko z książek. Czy członkami tego zakonu są
prawdziwi księża?
    Tynar uśmiechnął się.
    - Trudno nazwać ich księżmi. Zakon Braci Historyków i Literatów
liczy zaledwie ośmiu członków. Pięciu spośród nas pracuje na Uniwersytecie
Reichs, dwaj są historykami sztuki zatrudnionymi przy restauracji budynku
Klasztoru Lutzchendorf. Ja zaś zarządzam archiwami literackimi. Władze Kościoła
zadecydowały, że taniej będzie, gdy zamieszkamy tutaj, niż gdybyśmy codziennie
mieli odbywać drogę na Pacem.
    Znaleźliśmy się w części mieszkalnej budynku - wiekowej nawet
według standardów Starej Sieci. Zabytkowe lampy oświetlały korytarze z
prawdziwego kamienia z drzwiami na zawiasach. Tknięty impulsem powiedziałem:

    - Chciałbym przenieść się właśnie na Pacem.
    Archiwista wyglądał na zaskoczonego.
    - Dzisiaj? Teraz?
    - A dlaczego nie?
    Niemal niedostrzegalnie pokręcił głową. Uświadomiłem sobie, że
stumarkowa opłata za użycie transmitera stanowi dla niego równowartość
kilkutygodniowych zarobków.
    - W budynku mamy własny portal. Tędy.
    Na głównej klatce schodowej dominowały wyblakły kamień i
przerdzewiałe kute żelazo, a gdy spojrzało się w dół, sześćdziesiąt metrów niżej
widać było podłogę parteru. Z głębi ciemnego korytarza dobiegło kwilenie
niemowlęcia, a po nim okrzyk mężczyzny i płacz kobiety.
    - Od jak dawna pan tu mieszka, M. Tynar?
    - Od siedemnastu miejscowych lat. To jest... trzydziestu dwóch
standardowych, jeśli się nie mylę. Jesteśmy na miejscu.
    Portal terminalu był równie stary jak reszta budynku. Jego
brzegi zdobiło kiedyś złocenie, lecz z czasem wytarło się, zbladło i poszarzało.

    - Dzisiaj można spodziewać się ograniczeń komunikacji w Sieci -
rzekł Tynar. - Ale Pacem powinno być dostępne. Minie chyba jakieś dwieście
godzin, zanim ci barbarzyńcy... jakkolwiek się nazywają... tam dotrą.
Renesansowi pozostało dwa razy mniej czasu. Wyciągnął rękę i chwycił mnie za
nadgarstek. Poprzez ścięgna i skórę wyczuwałem jego napięcie i lekkie drżenie. -
M. Severn... czy sądzi pan, że zniszczą moje zbiory? Czy spalą dziesięć tysięcy
lat dorobku myśli ludzkiej? - Puścił mnie.
    Nie byłem pewien, czy chodzi mu o Intruzów, sabotażystów z
Kościoła Chyżwara czy też buntowników. Wiedziałem, że Meina Gladstone i
przywódcy Hegemonii są skłonni poświęcić światy leżące w zasięgu pierwszej fali
uderzeniowej.
    - Nie - odpowiedziałem, wyciągając dłoń na pożeganie. - Nie
sądzę, by dopuścili do zniszczenia tak cennych zbiorów.
    M. Ewdrad B. Tynar uśmiechnął się i zrobił krok do tyłu, jakby
zakłopotany swym zachowaniem. Uścisnęliśmy sobie dłonie.
    - Powodzenia, M. Severn. Dokądkolwiek pan trafi.
    - Niech Bóg pana błogosławi, M. Tynar.
    Nigdy wcześniej nie używałem tych słów, toteż ich wypowiedzenie
aż mnie poraziło. Spuściłem wzrok, sięgnąłem po kartę i wystukałem trzycyfrowy
kod Pacem. Portal przeprosił informując, iż wybrane miejsce jest niedostępne.
Widocznie dopiero po chwili odczytał, że ma do czynienia z kartą pełnego
dostępu, i zamruczał głośniej.
    Skinąłem Tynarowi na pożegnanie i dałem krok do przodu, z
niejasnym uczuciem, iż popełniam poważny błąd nie kierując się bezpośrednio na
TC2 .













    Na Pacem panowała noc. Było tu znacznie ciemniej niż w mieście
na Renesansie, a poza tym lało jak z cebra. Krople waliły z taką siłą, że
chciało się jedynie schronić w jakimś ciepłym, przytulnym miejscu i przeczekać
do rana.
    Portal znajdował się na wpół zadaszonym podwórcu, lecz i tak
wrażenie niegościnności tego miejsca pozostało nie zmienione. Atmosfera na Pacem
była dwukrotnie rzadsza od standardowej w Sieci i tylko jedna wyżyna okazała się
możliwa do zasiedlenia. Już chciałem wycofać się widząc nieprzychylne warunki,
gdy z cienia wyłonił się komandos Armii-morze ze strzelbą laserową gotową do
strzału. Zażądał, bym się zidentyfikował.
    Pozwoliłem przeskanować moją kartę, a gdy odczytał zawarte tam
informacje, tylko trzasnął obcasami.
    - Czy to Nowy Watykan? - zapytałem.
    - Tak jest.
    Pomimo ulewy dostrzegłem oświetloną kopułę. Wskazałem pobliską
ścianę.
    - A to bazylika Świętego Piotra?
    - Tak jest.
    - Czy znajdę tam monsignora Edouarda?
    - Tak. Proszę przejść przez dziedziniec, do niskiego budynku na
lewo od bazyliki.
    - Dziękuję, kapralu.
    Okręciłem się krótkim płaszczem, choć wiedziałem, że przy takim
deszczu nie na wiele mi się przyda, i biegiem ruszyłem przed siebie.













    Mężczyzna
- być może kapłan, choć nie miał na sobie sutanny ani koloratki - otworzył drzwi
prowadzące na plebanię. Inny, siedzący za biurkiem, poinformował mnie, że
monsignor Edouard mimo późnej godziny nie śpi jeszcze. Zapytał, czy jestem
umówiony.
    Zgodnie z prawdą przyznałem, że nie, lecz pośpiesznie dodałem,
iż zależy mi na spotkaniu z nim w bardzo ważnej sprawie. Mężczyzna za biurkiem
uprzejmie, acz zdecydowanie zapytał, czego ona dotyczy. Moja karta uniwersalna
nie zrobiła na nim żadnego wrażania.
    Wyjaśniłem, że chodzi o ojca Paula Dure i Lenara Hoyta.
    Skinął tylko głową, wyszeptał coś do mikroskopijnych rozmiarów
mikrofonu przypiętego do kołnierza i poprowadził mnie przez hol plebanii.
    Stare archiwum M. Tynara w porównaniu z tym miejscem zdawało
się pełnym przepychu pałacem. Korytarz, pozbawiony jakichkolwiek mebli, miał
nierówne ściany, a drzwi wykonane z surowego drewna. Jedne z nich były otwarte i
gdy mijaliśmy je, zajrzałem do pomieszczenia przypominającego bardziej więzienną
celę niż sypialnię. Jej jedyne wyposażenie stanowiły: niska leżanka ze zgrzebnym
kocem, drewniany klęcznik oraz prosty kredens ze stojącymi na nim miską i
dzbankiem. Nie było tu okien, ścian medialnych, holorzutnika ani czytnika
danych. Podejrzewałem, że nie ma nawet podłączeń interaktywnych.
    Z głębi budynku dotarły do mnie głosy, łączące się w
gregoriański chór tak wspaniały i przypominający o dawnych czasach, że aż
zjeżyły mi się włosy na karku. Minęliśmy stołówkę o wystroju równie prostym jak
sypialnia, kuchnię, która byłaby bliższa sercu prawdziwego Johna Keatsa niż
mnie. Zeszliśmy mocno wytartymi kamiennymi schodami, przemierzyliśmy kolejny
słabo oświetlony korytarz i wspięliśmy się znacznie węższą klatką schodową.
Przewodnik zatrzymał się, a ja wkroczyłem do najwspanialszych pomieszczeń, jakie
kiedykolwiek dane mi było ujrzeć.
    Chociaż wiedziałem, że Kościół przeniósł i odtworzył bazylikę
Świętego Piotra, łącznie z jego kośćmi spoczywającymi ponoć pod ołtarzem, jednak
poczułem się tak, jakbym znów znalazł się w Rzymie, takim jaki ujrzałem po raz
pierwszy w grudniu roku 1820. W Rzymie, w którym zamieszkałem, cierpiałem i
wreszcie umarłem.
    Ogromne pomieszczenie pod względem architektonicznym było
piękniejsze i elegantsze niż którakolwiek z wysokich na milę wież biurowych na
Pierwszej Tau Ceti. Bazylika Świętego Piotra miała sześćset stóp długości, a jej
poprzeczna nawa około sześćdziesięciu. Sklepienia, znajdujące się niemal
czterysta stóp nad poziomem ołtarza, pokrywały freski samego Michała Anioła.
Bogato zdobiony baldachim Beminiego, wsparty na spiralnych, bizantyjskich
kolumnach, osłaniał główny ołtarz, tonując nieco dysproporcję budowli w
zestawieniu z wymiarami ludzi. Miękkie, delikatne światło lamp i świec odbijało
się od gładzonego trawertynu, wydobywając głębię płaskorzeźb oraz obejmując swym
zasięgiem niestety tylko część niezliczonych dzieł sztuki znajdujących się na
ścianach, kolumnach, gzymsach oraz na sklepieniu. Spokój i ciepło tej iluminacji
zakłócały jednak błyskawice, których ostre, rażące światło co chwila wdzierało
się przez witraże ścienne.
    Zamarłem tuż za apsydą, obawiając się, że odgłos moich kroków
będzie profanacją tego miejsca i nawet oddech może zakłócić panujący tu idealny
spokój. Po chwili moje oczy przywykły do półmroku i dopiero wówczas zauważyłem,
iż w świątyni nie ma ławek, a tylko w odległości jakichś pięćdziesięciu stóp od
ołtarza stoją dwa krzesła. Siedzieli na nich dwaj rozmawiający z zapałem,
pochyleni ku sobie mężczyźni. Światło lamp i świec wywoływało grę półcieni na
ich twarzach. Obaj byli kapłanami już nie pierwszej młodości. W nagłym olśnieniu
uświadomiłem sobie, że jednym z nich jest monsignor Edouard.
    Drugim zaś ojciec Paul Dure.













    Początkowo musieli być
zaskoczeni, a może nawet wystraszeni. Przerwali szepty i uniósłszy głowy ujrzeli
nagle obcego, niskiego mężczyznę wyłaniającego się z cienia niczym zjawa,
wykrzykującego przy tym ich imiona... bełkoczącego nieskładnie o pielgrzymach,
Grobowcach Czasu, Chyżwarze, Sztucznych Inteligencjach i śmierci bogów.
    Monsignor nie wezwał jednak pomocy. Obaj kapłani pozostali na
swoich miejscach. Wspólnie uspokajali przybysza, wsłuchując się w jego słowa,
aby wyłowić z nich jakiś sens.
    To rzeczywiście był Paul Dure, a nie żaden android lub cybryd.
Nabrałem pewności co do tego słuchając go, zadając pytania, patrząc mu prosto w
oczy... ale przede wszystkim ściskając jego dłoń i dotykając go.
    - Znasz... wiele szczegółów z mojego życia... Z pobytu na
Hyperionie, przy Grobowcach Czasu... ale mówisz, że kim jesteś? - dopytywał się
ksiądz.
    W tym momencie role się odwróciły. Teraz to ja musiałem
przekonać go co do mojej tożsamości.
    - Cybrydalną rekonstrukcją Johna Keatsa. Osobowością bliźniaczą
z tą, która jest zapisana w Brawne Lamii.
    - I byłeś w stanie komunikować się...? Dzięki temu bliźniakowi
wiedziałeś, co się z nami dzieje?
    Klęczałem na jednym kolanie między nimi a ołtarzem.
Zniecierpliwiony uniosłem obie ręce.
    - Dzięki temu... dzięki jakiejś anomalii w megasferze. Śniłem
przeżycia pielgrzymów, słyszałem wasze opowieści, poznałem historię życia i
śmierci Paula Dure... twoją historię.
    Wyciągnąłem rękę dotykając jego ramienia. Możliwość przebywania
w tym samym miejscu i czasie co jeden z pielgrzymów sprawiała, że aż kręciło mi
się w głowie.
    - Więc wiesz także, jak się tu dostałem - raczej stwierdził niż
zapytał kapłan.
    - Nie. Ostatnio śniłem, że wchodzisz do jednego z Grobowców.
Nastała jasność i nie wiem, co było dalej.
    Ojciec Dure pokiwał głową. Jego twarz miała bardziej
arystokratyczne rysy, a jednocześnie była bardziej zniszczona, niż się
spodziewałem.
    - Ale znasz los pozostałych?
    Westchnąłem ciężko.
    - Tylko niektórych. Poeta Silenus żyje, lecz wisi na stalowym
drzewie cierniowym. Gdy ostatnio widziałem Kassada, gołymi rękami atakował
Chyżwara. M. Lamia podróżowała zaś w megasferze w towarzystwie drugiego
duplikatu Keatsa do peryferiów TechnoCentrum...
    - A więc on żyje w tym... dysku Schróna, czy jak tam się nazywa
to urządzenie? - zapytał ojciec Dure z wyraźną nadzieją w głosie.
    - Już nie....SI o imieniu Ummon zabiła go... Zniszczyła jego
osobowość. Brawne zaś uszła z życiem. Ale nie wiem, czy jej ciało też nie
zostało zniszczone.
    Monsignor Edouard pochylił się w moją stronę.
    - A co z konsulem i ojcem oraz córką?
    - Konsul usiłował wrócić do stolicy na macie grawitacyjnej -
odparłem. - Rozbił się jednak kilkadziesiąt mil na północ od Grobowców. Nie
wiem, co się z nim stało.
    - Mil? - powtórzył z pytaniem w głosie ojciec Dure.
    - Przepraszam, ale to miejsce sprawia, że używam jednostek z...
poprzedniego życia - wyjaśniłem zataczając ręką krąg.
    - Mów dalej - zachęcił Edouard. - Co z ojcem i jego
niemowlęciem?
    Usiadłem na zimnym kamieniu, wyczerpany, z kończynami drżącymi
ze zmęczenia.
    - W ostatnim moim śnie Sol oddał Rachelę w ofierze Chyżwarowi.
Ona sama go o to prosiła. Nie widziałem, co nastąpiło później. Grobowce się
otwierały.
    - Wszystkie?
    - Wszystkie, które widziałem.
    Obaj księża popatrzyli po sobie.
    - Jeszcze coś. - Zrelacjonowałem im całą rozmowę z Ummonem. -
Czy to możliwe, by jakiekolwiek bóstwo mogło... powstać z ludzkiej świadomości,
bez naszej wiedzy, jak twierdzi SI?
    Błyskawice ustały, lecz ulewa jeszcze przybrała na sile.
Słychać było wyraźnie stukot kropel na potężnym dachu. Gdzieś w pótmroku
zaskrzypiały drzwi i dały się słyszeć kroki, które po chwili ucichły w oddali.

    - Święty Teilhard twierdził, że to możliwe - rzekł znużonym
głosem ojciec Dure. - Ale jeśli ten Bóg jest istotą mającą początek i koniec,
ewoluującą w ten sam sposób jak inne, to nie... to nie Bóg Abrahama i Chrystusa.

    Monsignor Edouard przytaknął.
    - To starożytna herezja...
    - Tak - przyznałem. - To herezja. Słyszałem, jak ojciec Dure
tłumaczył to Solowi Weintraubowi i konsulowi. Ale co za różnica, jak powstała...
ta moc i czy jest ograniczona czy też nie. Jeśli Ummon mówi prawdę, mamy do
czynienia z potęgą, która wykorzystuje kwazary jako źródła energii. To Bóg,
który jest w stanie niszczyć całe galaktyki, moi mili.
    - Mówimy o bogu, który niszczy galaktyki. Nie o Bogu -
zaprotestował ojciec Dure.
    Bez trudu zrozumiałem, co ma na myśli.
    - A jeśli nie jest istotą ograniczoną - upierałem się. - Jeśli
jest alfą i omegą, totalną świadomością, o której pisaliście? Jeśli jest tą samą
Trójcą, w którą wierzy wasz Kościół...? I część tej Trójcy uciekła do naszych
czasów... to co?
    - Ale uciekła przed czym? - zapytał miękko ojciec Dure. - Bóg
Teilharda... Bóg Kościoła... nasz Bóg jest alfą i omegą. Bóg uosobiony i
niefizyczny - to co Teilhard nazywa En haut i En avant - stanowią idealną
jedność. Nie istnieje nic tak przerażającego, tak groźnego, co zmusiłoby część
tego bóstwa do ucieczki. Żaden Antychryst, żadna satanistyczna siła, żaden
antybóg nie zdołałby przecież zagrozić takiej uniwersalnej świadomości. Kim
mógłby być ten drugi?
    - Bogiem maszyn - wyszeptałem tak cicho, że nie miałem
pewności, czy usłyszeli to moi rozmówcy.
    Monsignor Edouard złożył ręce, jak mi się wydawało, do
modlitwy, ale okazało się to znamionować głębokie zamyślenie i jednocześnie
poruszenie.
    - Sam Chrystus miał wątpliwości - powiedział. - Przecież
prosił, by zabrano od niego kielich goryczy. Jeśli konieczna była jeszcze druga
ofiara... coś straszniejszego niż ukrzyżowanie... wtedy jestem wstanie wyobrazić
sobie Chrystusa jako jedną z osób Świętej Trójcy przemieszczającą się w czasie,
wędrującą przez czterowymiarowy ogród, by zyskać kilka godzin... a może lat...
wytchnienia.
    - Coś straszniejszego niż ukrzyżowanie - powtórzył Paul Dure
ochryple.
    Obaj wpili w niego wzrok. Kapłan wolał ukrzyżowanie na drzewie
testowym na Hyperionie niż oddać się we władanie krzyżokształtowi. Utrzymywany
przezeń na granicy życia, wielokrotnie przeżywał agonię.
    - Przed czymkolwiek ucieka ta świadomość En haut, to coś tak
przerażającego, że nie potrafimy sobie tego wyobrazić - wyszeptał ojciec Dure.

    Monsignor dotknął ramienia przyjaciela.
    - Paul, opowiedz mu o swojej podróży tutaj.
    Ksiądz z wyraźnym trudem wrócił myślami do teraźniejszości i
zwrócił się do mnie.
    - Znasz w szczegółach nasze życie... i dokładny przebieg pobytu
w Dolinie Grobowców Czasu?
    - Tak mi się wydaje. Aż do momentu, gdy zniknąłeś.
    Kapłan westchnął i długimi, lekko drżącymi palcami przetarł
czoło.
    - Więc może uda ci się zrozumieć, jak się tu dostałem... i co
widziałem po drodze.













    Ujrzałem światło w trzecim Grobowcu Jaskiniowym. Wszedłem
do niego. Muszę wyznać, że w moim umyśle, a właściwie w tym co z niego zostało
po replikacji dokonanej przez krzyżokształt, kłębiły się myśli o samobójstwie...

    Ujrzałem światło i myślałem, że to Chyżwar. Miałem przeczucie,
że wreszcie doczekałem się drugiego spotkania z nim. Poprzednio widziałem go
wiele lat temu w labiryncie pod Rozpadliną, gdzie otrzymałem od niego
nieszczęsny krzyżokształt.
    Kiedy dzień wcześniej szukaliśmy pułkownika Kassada, korytarz w
Grobowcu Jaskiniowym pozwalał na przejście zaledwie jakichś trzydziestu kroków.
Teraz ściana zagradzająca drogę zniknęła, a w jej miejscu pojawiła się rzeźba
przypominająca pysk Chyżwara, stanowiąca połączenie żywego organizmu z
mechanizmem, o zębach ostrych jak brzytwy.
    Za wąskim przejściem znajdowały się kamienne schody prowadzące
w dół. To właśnie stamtąd emanowało światło, zmieniając barwę z białego na
purpurowe. Wokół panowała niemal idealna cisza, tylko wiatr szumiał tak lekko,
iż miało się wrażenie, że to kamienie oddychają.
    Nie jestem Dantem. I nie ujrzałem Beatrycze. Chwilowy przypływ
odwagi, choć raczej był to fatalizm, zniknął, gdy zagłębiłem się w grobowcu.
Odwróciłem się i niemal biegiem pokonałem drogę dzielącą mnie od wyjścia.
    Ale nie znalazłem go. Korytarz po prostu kończył się w pewnym
miejscu. Nie słyszałem odgłosów, jakie musiałyby towarzyszyć zawałowi, a poza
tym skała zagradzająca przejście niczym nie różniła się od tych, z których
zbudowane były ściany. Pół godziny rozpaczliwie szukałem jakiegoś innego
wyjścia. Nie chcąc wracać do schodów przesiedziałem kilka długich godzin przed
kamieniem blokującym drogę do wolności. Kolejna sztuczka Chyżwara. Kolejny
prymitywny dowcip tej przewrotnej planety. Cóż za poczucie humoru. Cha, cha,
cha.
    Po kilku godzinach tkwienia w półmroku i obserwowania
pulsującego światła uświadomiłem sobie, że Chyżwar nie przyjdzie tu do mnie. A
wyjście nie otworzy się w jakiś magiczny sposób. Miałem wybór: siedzieć tu, aż
umrę z głodu, a raczej z pragnienia, skoro czułem, że już jestem odwodniony, lub
zejść tymi cholernymi schodami.
    Zszedłem więc.
    Wiele lat temu, zaraz po tym jak w pobliżu Rozpadliny
odnalazłem Bikurów, trafiłem do labiryntu, który znajdował się jakieś trzy
kilometry poniżej kanionu - niegłęboko, zważywszy fakt, iż na większości
podobnych planet są one usytuowane co najmniej dziesięć kilometrów pod
powierzchnią. Nie miałem wątpliwości, że owe nie kończące się schody, na tyle
szerokie, że wprost do piekła mogłoby schodzić po nich, idąc obok siebie,
dziesięciu ludzi, zaprowadzą mnie do labiryntu. To właśnie tam Chyżwar ukarał
mnie nieśmiertelnością. Jeśli on sam lub kierująca nim siła miała jakiekolwiek
poczucie humoru, dostrzegłaby ironię w fakcie, że dokładnie w tym samym miejscu
zapewne utracę teraz nieśmiertelność i życie jednocześnie.
    Schody wiły się w dół, a światło stawało się coraz jaśniejsze i
nabierało różowej barwy. Dziesięć minut później było już krwistoczerwone, a po
upływie kolejnej pół godziny stało się karmazynowe. Jak na mój gust zbyt
dosłownie wykorzystywano pomysły Dantego. Ogarnęła mnie wesołość na myśl, że
lada chwila może się przede mną pojawić czart z ogonem, kozimi racicami i
spiczastym wąsikiem.
    Chęć do śmiechu odeszła mi jednak, gdy zbliżyłem się do stóp
schodów. Ujrzałem bowiem źródło światła: setki i tysiące krzyżokształtów.
Początkowo niewielkie, dalej coraz większe, tkwiły przytwierdzone do ścian,
różowoczerwone, przypominające koral, emanujące krwawą poświatą.
    Zrobiło mi się niedobrze. Czułem się, jakbym tkwił pośród
wielkich, pulsujących pijawek. Przypomniałem sobie odczyty medskanera, gdy na
moim ciele znajdował się zaledwie jeden z nich. Ową plątaninę zwojów nerwowych
przenikających moje organy, sięgających do mózgu jak potworny nowotwór, który
gnębi, ale nie tylko nie przynosi śmierci, lecz ją wręcz uniemożliwia. Teraz
miałem na sobie dwa krzyżokształty: Lenara Hoyta i własny. Modliłem się, by
raczej umrzeć, niż znosić podwójne cierpienie.
    Ściany pulsowały nie tylko światłem, ale i ciepłem, choć nie
wiem, czy nie pochodziło ono od tysięcy pasożytów. Po kilku następnych krokach
znalazłem się w korytarzu.
    Labirynt. Wyglądał dokładnie tak samo jak ten, który oglądałem
na niezliczonych hologramach, i ten, który już kiedyś widziałem w naturze: tunel
o gładkich ścianach, o średnicy trzydziestu metrów, wydrążony w skałach
Hyperiona ponad siedemset pięćdziesiąt tysięcy lat temu i przecinający planetę
jak katakumby zaprojektowane przez jakiegoś szalonego inżyniera. Takie same
podziemia znaleziono na dziewięciu planetach: pięć z nich należało do Sieci, a
pozostałe do Protektoratu. Wszystkie identyczne, stworzone mniej więcej w tym
samym czasie w zupełnie niezrozumiałym celu. Krążyły legendy o Budowniczych
Labiryntów, ale mityczni inżynierowie nie pozostawili po sobie żadnych narzędzi
ani wskazówek, w jaki sposób zdołali wykonać tę gigantyczną pracę. Żadna z
teorii dotyczących ich powstania nie wyjaśniała w przekonujący sposób powodu,
dla którego zrealizowano ten niewątpliwie największy projekt inżynieryjny w
Galaktyce.
    Wszystkie labirynty były puste. Zbadano miliony kilometrów
korytarzy wyciętych w kamieniu i stwierdzono, że nic w nich nie ma. Ale nie w
tym, w którym się znalazłem.
    Krzyżokształty oświetlały scenę żywcem wyjętą z obrazów
Hieronima Boscha. Stałem wpatrzony w zdający się nie mieć końca tunel. Pozornie
nie kończący się, ale nie pusty...
    Początkowo sądziłem, że to nieprzebrane tłumy żywych ludzi
rzeka głów i ramion, ciągnąca się na przestrzeni wielu kilometrów. Tylko
gdzieniegdzie dostrzegałem zaparkowany pojazd o rudoczerwonej barwie. Gdy
podszedłem do ludzkiej ściany na mniej niż dwadzieścia metrów, uświadomiłem
sobie, że to trupy. Dziesiątki, setki tysięcy ludzkich ciał, gdzie tylko okiem
sięgnąć. Część spośród nich leżała na kamiennym podłożu, część była oparta o
ściany, ale zdecydowana większość znajdowała się w pozycji stojącej, wciśnięta
między inne zwłoki.
    Przez środek przechodziła wąska ścieżka, jakby jakaś maszyna
wycięła sobie drogę. Ruszyłem nią, starając się nie dotknąć żadnego z
otaczających mnie trupów.
    Były to bez wątpienia ciała ludzkie, zmumifikowane w tym
idealnie sterylnym grobowcu. Nawet ubiory pozostały nienaruszone. Skóra i ciało
pociemniały, wyschły i obkurczyły się, wyraźnie zarysowując kości: Włosy
zamieniły się w twarde niczym plastowłóknina smoliste skorupy. Z otwartych oczu
i uchylonych ust wyzierała czarna pustka. Ubrania zmarłych, kiedyś zapewne
wielobarwne, teraz zszarzały i zdawały się wykute z kamienia. Bryłki
zniszczonego przez czas plastiku na ich nadgarstkach i szyjach kiedyś były
zapewne komlogami lub jakimś ich odpowiednikiem.
    Widoczne z daleka pojazdy to chyba EMV, ale nie dało się tego
stwierdzić w sposób jednoznaczny, gdyż stały się jedynie stertami rdzy. Po
przejściu jakichś stu metrów zawadziłem o coś stopą i chroniąc się przed
upadkiem oparłem rękę o jakąś zdeformowaną maszynę, która natychmiast rozsypała
się w pył.
    Szedłem tak ścieżką pomiędzy rozpadającymi się ludzkimi
ciałami, rozmyślając dlaczego właśnie mnie dane jest to oglądać. Nie wiem, ile
czasu upłynęło, nim dotarłem do skrzyżowania tuneli. Wszystkie trzy korytarze
wypełnione były zwłokami. Ścieżka skręcała w lewo, więc nie pozostawało mi nic
innego, jak podążyć nią dalej.
    Kilka godzin później, a może kilkanaście, zatrzymałem się i
usiadłem. Jeśli tylko w tym tunelu znajdowały się dziesiątki tysięcy ciał, to
labirynt Hyperiona musiał zawierać całe ich miliardy. Może nawet więcej. A
wszystkie dziewięć planet z labiryntami mogło być grobowcami dla bilionów.
    Nie miałem pojęcia, dlaczego dane mi było oglądać owe sceny
ostatecznej zagłady. Tuż obok miejsca gdzie siedziałem, zmumifikowany trup
mężczyzny osłaniał rękami ciało kobiety, która w ramionach tuliła zawiniątko z
wystającymi zeń ciemnymi kiedyś włosami. Odwróciłem wzrok i załkałem.
    Jako archeolog osobiście ekshumowałem ofiary egzekucji, ognia,
powodzi, trzęsień ziemi i wulkanów. Takie sceny rodzinne nie były dla mnie
nowością. Stanowiły conditio sine qua non historii. Ale mimo to obecny widok
wydawał mi się niewspółmiernie bardziej przerażający. Może chodziło o skalę
tragedii, o napawający lękiem blask tysięcy krzyżokształtów, stanowiących
bluźnierczy, kiepski żart, a może o smutny świst wiatru hulającego w nie
kończących się korytarzach.
    Przywiodły mnie tutaj życie, cierpienie, drobne zwycięstwa i
niezliczone porażki. Ogarnęło mnie poczucie, że te ciała znajdują się tu pół
miliona lat lub jeszcze dłużej, a jednocześnie ludzie ci pochodzą z naszych
czasów, lub co gorsza z przyszłości. Ukryłem więc twarz w dłoniach i płakałem.

    Nagle poczułem, że coś się zmieniło. Wciąż panowała cisza, lecz
miałem wrażenie, że nie jestem sam. Uniosłem wzrok i ujrzałem Chyżwara,
stojącego zaledwie dwa metry ode mnie. Nie na ścieżce, lecz obok, pośród ciał,
jak rzeźba stanowiąca pochwałę sprawcy tej rzezi.
    Wstałem. Nie mogłem siedzieć ani klęczeć przed tym
szkaradztwem.
    Chyżwar ruszył w moją stronę, raczej ślizgając się niż idąc.
Krwawe światło krzyżokształtów odbijało się od jego błyszczącego pancerza i
pokrywających go ostrzy, przypominających stalaktyty czy też stalagmity.
    Nie czułem do niego złości. Tylko smutek i żal. Współczułem
wszystkim ofiarom, które ginęły, pozbawione najmniejszych szans w spotkaniu z
tym stworem, czymkolwiek był.
    Po raz pierwszy zorientowałem się, że z tak bliskiej odległości
wyczuwam jego zapach: mieszaninę woni zjełczałego oleju, przegrzanych łożysk i
rozkładającej się krwi. Płomienie w jego oczach przygasały i ponownie
rozbłyskiwały w rytmie zgodnym z pulsowaniem świateł krzyżokształtów.
    Nigdy nie wierzyłem, że Chyżwar ma jakieś ponadnaturalne
zdolności. Sądziłem, że nie jest personifikacją dobra lub zła, tylko wybrykiem
wszechświata - przerażającym bublem ewolucji. Najgorszym koszmarem świętego
Teilharda. Ale równocześnie rzeczą, poddającą się prawom natury i służącą jakimś
siłom gdzieś we wszechświecie.
    Wyciągnął ku mnie ramiona. Ostrza na jego czterech nadgarstkach
były dłuższe od moich rąk, a te na piersi wystarczyły, by na wylot przebić mi
czaszkę. Patrzyłem mu prosto w oczy, gdy jedną parą ramion objął mnie, a drugą
wsunął między nasze ciała.
    Rozprostował palce zakończone ostrzami. Wzdrygnąłem się na myśl
o tym, co mnie za chwilę spotka, lecz stałem bez ruchu, gdy klingi zatopiły się
w mej piersi. Bólu, jaki odczułem, nie da się opisać.
    Dał krok do tyłu, trzymając coś czerwonego, ociekającego krwią.
Zatoczyłem się, sądząc, że w dłoni potwora znajduje się moje serce. Cóż za
ironia. Oto trup patrzy zaskoczony na swoje serce, zanim krew odpłynie z jego
wciąż pracującego, niedowierzającego samemu sobie mózgu.
    Ale to było coś innego. Chyżwar Trzymał krzyżokształt, który
nosiłem na piersi. Mój krzyżokształt. Znów zatoczyłem się, niemal upadając. Dłoń
odruchowo powędrowała w kierunku zadanych mi ran. Spojrzałem na palce umazane
krwią, lecz zorientowałem się, że powinno być jej znacznie więcej. Przeniosłem
wzrok na piersi i stwierdziłem, że cięcia zabliźniają się na moich oczach.
Wiedziałem, że krzyżokształt zagnieździł się w moim ciele, swymi mackami
sięgając najdalszych jego zakątków. Byłem przekonany, że żaden laser
chirurgiczny nie zdoła oddzielić jego wici od ciała ojca Hoyta, ani też od
mojego. Ale jednocześnie czułem, że teraz zanikają wszelkie ślady jego
obecności.
    Wciąż nosiłem krzyżokształt Hoyta. Ale to co innego. Kiedy
umrę, Lenar Hoyt zrodzi się z tego ciała. A ja zginę. Nie będzie już kolejnych
duplikatów Paula Dure, z każdą reinkarnacją coraz mniej przypominających
pierwowzór.
    Chyżwar zapewnił mi prawo do śmierci nie zabijając mnie. Cisnął
stygnący krzyżokształt gdzieś między ciała i ujął mnie za ramię, ostrzami tnąc
biceps, z którego natychmiast trysnęła krew.
    Ruszył ku ścianie, nie zwracając uwagi na trupy. Podążyłem za
nim, starając się unikać kontaktu z ciałami, lecz nie chcąc utracić ramienia,
któremu groziło urwanie, nie udawało mi się to. Na jedno z nich nadepnąłem tak,
że stopa zapadła się w kruchą klatkę piersiową.
    Wreszcie dotarliśmy do ściany, z której w dziwny sposób
zniknęły krzyżokształty. Zaskoczony spostrzegłem, że znajduje się w niej jakieś
emanujące energią przejście. Kształtem i rozmiarami zupełnie nie przypominało
typowego portalu, ale wokół słyszałem jego charakterystyczny szum. Dla mnie
najważniejsze było jednak, iż wreszcie wydostanę się z tego miejsca
nasiąkniętego atmosferą śmierci.
    Chyżwar pociągnął mnie za sobą.













    Nieważkość. Labirynt
powyginanych grodzi, plątanina przewodów jak gdyby wnętrzności jakiegoś
gigantycznego stwora, migające czerwone światło... Przez chwilę miałem wrażenie,
że pochodzi od krzyżokształtów, lecz szybko zorientowałem się, że to światła
alarmowe w umierającym statku. Niezdarnie starałem się odsunąć, unikając dotyku
płynących w moją stronę trupów. Nie mumii, lecz świeżych ciał, niedawno
pozbawionych życia, z otwartymi ustami, wybałuszonymi oczami, rozerwanymi
płucami, otoczonych chmurami kropelek krwi. Poruszały się niemal jak żywe za
sprawą różnic ciśnień i kołysania jednostką Armii.
    Nie miałem wątpliwości co do tego, że jestem na okręcie
należącym do Armii. Na ciałach młodzieńców widziałem mundury Armii-kosmos. Na
grodziach i pogruchotanych włazach dostrzegłem napisy w jakże charakterystycznym
wojskowym żargonie, zawierające instrukcje korzystania z awaryjnych skafandrów i
baniek ciśnieniowych, które tkwiły nienaruszone w swoich uchwytach i
zasobnikach. Cokolwiek zniszczyło statek, musiało tego dokonać, zanim ktoś z
jego załogi zrozumiał, że zbliża się niebezpieczeństwo.
    Obok mnie znów pojawił się Chyżwar.
    On... w kosmosie! Poza Hyperionem i okowami prądów czasu!
Przecież wiele spośród takich statków miało na pokładzie transmitery! Jeden z
nich znajdował się zaledwie pięć metrów dalej, w korytarzu. Tkwiło przy nim
jedno z ciał. Ramię dotykało nieprzejrzystej tafli, jakby jego właściciel
sprawdzał, co znajduje się w świecie po drugiej stronie. Powietrze przepływające
między nimi gwizdało coraz głośniej. Jakże chciałbym pchnąć trupa, by
przekroczył portal, lecz różnica ciśnień sprawiła, że ten majestatycznie
odpłynął od transmitera.
    Zwróciłem się ku Chyżwarowi, a właściwie usiłowałem to zrobić,
gdyż w warunkach zerowej grawitacji wcale nie było to takie łatwe. Potwór
chwycił mnie, swymi ostrzami znów przecinając skórę, i pchnął w stronę portalu.
Nie byłem nawet w stanie zmienić trajektorii lotu. Zanim znalazłem się po
drugiej stronie, byłem przekonany, że czeka tam na mnie kosmiczna pustka, upadek
z ogromnej wysokości albo, co najgorsze, powrót do kolejnego odcinka labiryntu:














    Tymczasem spadłem z wysokości zaledwie pół metra na marmurową podłogę. Tutaj,
nie więcej niż dwieście metrów od miejsca, w którym jesteśmy, w prywatnych
apartamentach papieża Urbana XVI, który, tak się akurat składa, zmarł ze
starości zaledwie trzy godziny przed moim przejściem przez jego prywatny
transmiter. W Nowym Watykanie ten portal nazywany jest Papieskimi Wrotami.
Momentalnie powrócił ból wywołany oddaleniem od Hyperiona, a więc i źródeł mocy
krzyżokształów, ale już wcześniej zdążyłem się do niego przyzwyczaić i nie robił
na mnie większego wrażenia.
    Znalazłem Edouarda. Był na tyle uprzejmy, że wysłuchał długiej
historii, jakiej nigdy wcześniej nie opowiedział żaden jezuita. Owa uprzejmość
była tak wielka, że nawet mi uwierzył. Teraz ty usłyszałeś jej końcowy fragment.














    Burza ucichła. Siedzieliśmy we trzech przy migotliwym blasku świec pod kopułą
bazyliki Świętego Piotra, milcząc przez długich kilka minut.
    - A więc Chyżwar ma dostęp do Sieci - powiedziałem wreszcie.

    - Tak.
    - To musiał być jakiś statek operujący w pobliżu Hyperiona...

    - Wszystko na to wskazuje.
    - Więc może dałoby się tam wrócić. Skorzystać z tych...
Papieskich Wrót...
    Monsignor Edouard uniósł brwi.
    - Naprawdę chcesz to zrobić, M. Severn?
    - Na razie rozważam taką możliwość - mruknąłem.
    - Dlaczego? - zapytał monsignor łagodnym tonem. - Twój duplikat
- osobowość cybryda towarzysząca Brawne Lamii w pielgrzymce - znalazła tam swoją
śmierć.
    Pokręciłem głową, jakby tym prostym gestem dało się
uporządkować gmatwaninę myśli.
    - Jestem częścią tego. Nie wiem tylko, jaką rolę mam odegrać...
i gdzie to zrobić.
    Paul Dure roześmiał się ponuro.
    - Każdy z nas poznał to uczucie. To bardzo przykre stać się
narzędziem w czyichś rękach.
    Monsignor z przyganą spojrzał na przyjaciela.
    - Paul, przecież wszyscy pielgrzymi, włącznie z tobą, mieli
prawo do samodzielnego podejmowania decyzji. Potężne siły, być może, inspirują
ogólny bieg wydarzeń, ale przecież sami ludzie stanowią o swoim losie.
    Ojciec Dure westchnął.
    - Być może, Edouard. Nie wiem. Jestem bardzo zmęczony.
    - Jeśli Ummon mówi prawdę i część tego stworzonego przez
człowieka bóstwa umknęła do naszych czasów, gdzie może się ukrywać i kim być? -
zapytałem. - Przecież w Sieci mieszka ponad sto miliardów ludzi.
    Ojciec Dure uśmiechnął się z wyrozumiałością, nie siląc się
nawet na ironię.
    - Czy brałeś pod uwagę choćby to, że i ty możesz nim być, M.
Severn?
    Pytanie poraziło mnie jak grom z jasnego nieba.
    - To niemożliwe - szepnąłem. - Nie jestem nawet... nawet
prawdziwym człowiekiem. Moja świadomość tkwi gdzieś w TechnoCentrum. Ciało zaś
zostało odtworzone ze szczątków Johna Keatsa i zsyntetyzowane jak ciało
androida. Wszelkie wspomnienia po prostu mi wszczepiono. Koniec mojego życia...
wyrwanie się z choroby... zostało odtworzone na specjalnie zbudowanej do tego
celu planecie.
    Kapłan wciąż się uśmiechał.
    - Cóż z tego? Czy cokolwiek z tego uniemożliwia ci, abyś był
jednocześnie wcieleniem boskiej istoty?
    - Nie czuję się jak część jakiegokolwiek boga - zaprotestowałem
zdecydowanie. - Nie pamiętam niczego, nic nie rozumiem i nie wiem nawet, co
powinienem robić.
    Monsignor dotknął mojego ramienia.
    - A gdzie pewność, że Chrystus zawsze wiedział, jak ma
postąpić? Wiedział tylko, co musi się dokonać. To nie zawsze równoznaczne z
wiedzą, jak się zachować.
    Przetarłem powieki.
    - Ja przecież nie wiem, co musi się dokonać.
    Głos Edouarda był cichy i spokojny:
    - Sądzę, że Paul ma na myśli to, iż gdyby ta duchowa istota, o
której mówisz, znajdowała się w naszych czasach, może także nie zdawać sobie
sprawy z tego, kim naprawdę jest.
    - To niedorzeczne.
    Ojciec Dure przytaknął.
    - Większość zdarzeń związanych z Hyperionem i rozgrywających
się na nim wydaje się kompletnie niedorzeczna. I owa niedorzeczność, jak sądzę,
przybiera na sile.
    Spojrzałem przenikliwie na jezuitę.
    - Ty byłbyś dobrym kandydatem na wcielenie bóstwa - rzekłem
cedząc słowa. - Spędzasz życie na modlitwie, kontemplacji, a jako archeolog na
pochwale nauki. Poza tym już zostałeś ukrzyżowany.
    Uśmiech zniknął z twarzy księdza.
    - Zastanów się, co mówisz. W twoich słowach kryje się
bluźnierstwo. Nie mogę być kandydatem. Zdradziłem swój Kościół, naukę, a teraz,
znikając, także swych przyjaciół pielgrzymów. Chrystus mógł stracić wiarę na
kilka sekund, ale nie sprzedał jej za cenę zaspokojenia ciekawości i chęci
kierowania swoim losem.
    - Dość - rzucił monsignor Edouard. - Jeśli chcesz odnaleźć
część tej hipotetycznej, pochodzącej z przyszłości istoty, myśl o potencjalnych
kandydatach spośród tych, którzy odgrywają znaczącą rolę w całej sprawie, M.
Severn. Może to przewodnicząca Meina Gladstone, dźwigająca na swoich barkach
odpowiedzialność za całą Hegemonię? A może inni pielgrzymi? Może M. Silenus,
który, jak twierdzisz, nie chcąc sprzeniewierzyć się swej poezji wciąż cierpi
katusze na drzewie Chyżwara? Albo M. Lamia, która straciła tak wiele nie
wyrzekając się miłości? M. Weintraub, cierpiący z powodu dylematu Abrahama... a
nawet jego córka, która wróciła do dziecięcej niewinności. A może konsul...
    - Konsula widzę raczej w roli Judasza niż Chrystusa -
zaprotestowałem. - Zdradził Hegemonię, a także Intruzów, pomimo pokładanej w nim
ogromnej wiary.
    - Z tego co mówił Paul, konsul działał zgodnie z własnym
przekonaniem, wierny pamięci babki Siri. - Starszy z mężczyzn uśmiechnął się. -
Ponadto w tej grze rzeczywiście bierze udział sto miliardów graczy. Bóg nie
wybrał Heroda, Poncjusza Piłata czy cesarza Augusta jako narzędzie w swoich
rękach. Wybrał tylko nieznanego syna nieznanego cieśli w jednym z najbardziej
zagubionych zakątków Imperium Rzymskiego.
    - To prawda - przyznałem wstając i spacerując po mozaikowej
podłodze naprzeciw ołtarza. - Ale co teraz? Ojcze, musisz udać się ze mną na
spotkanie z Meiną Gladstone. Ona wie o waszej pielgrzymce. Może twoja historia
pomoże uniknąć totalnej rzezi, która nam zagraża.
    Ojciec Dure także wstał. Splótł ramiona na piersiach i podniósł
oczy ku górze, jakby spodziewał się znaleźć tam rozwiązanie nurtujących go
problemów i wątpliwości.
    - Myślałem o tym - rzekł. - Ale nie sądzę, by należało zaczynać
właśnie od tego. Muszę udać się na Bożą Knieję, by pomówić z odpowiednikiem
papieża templariuszy - Prawdziwym Głosem Drzewoświata.
    Zamymałem się nagle.
    - Na Bożą Knieję? A jaki to ma związek z naszymi sprawami?
    - Mam przeczucie, że templariusze stanowią klucz do pewnych
brakujących elementów tej szarady. Mówiłeś, że Het Masteen nie żyje. Może
Prawdziwy Głos wyjaśni nam, jakie nadzieje wiązali z tą pielgrzymką... Może
poznamy historię Masteena. Był przecież jedynym z całej siódemki, który nie
ujawnił, co łączy go z Hyperionem.
    Ruszyłem ponownie, przyśpieszając kroku i starając się
zapanować nad wzbierającym we mnie gniewem.
    - Mój Boże, Dure... Nie mamy czasu na zaspokajanie ciekawości.
Zostało tylko - skonsultowałem się z komlogiem - półtorej godziny do chwili, gdy
rój inwazyjny Intruzów zaatakuje system Bożej Kniei. To, co tam się teraz
dzieje, musi przypominać pożar w domu wariatów.
    - Być może, ale i tak się tam wybieram. Dopiero później pomówię
z Meiną Gladstone. Może zgodzi się, abym powrócił na Hyperiona.
    Przytaknąłem, mając jednak poważne wątpliwości, czy
przewodnicząca zdecyduje się narazić na niebezpieczeństwo tak cenną dla siebie
osobę.
    - A więc ruszamy - rzekłem odwracając się w stronę, gdzie
spodziewałem się znaleźć wyjście.
    - Chwileczkę. Powiedziałeś, że czasami potrafisz... "śnić" o
pielgrzymach wcale nie śpiąc. To jakiś trans, prawda?
    - Tak mi się wydaje.
    - A więc spróbuj zobaczyć, co teraz się z nimi dzieje, M.
Severn.
    Popatrzyłem na niego zaskoczony.
    - Tutaj? Teraz?
    Dure wskazał krzesło.
    - Proszę. Muszę wiedzieć, jaki jest los moich przyjaciół. Poza
tym te informacje mogą okazać się bezcenne w trakcie rozmów z Prawdziwym Głosem
oraz M. Gladstone.
    Pokręciłem głową, ale mimo wszystko usiadłem.
    - Nic może z tego nie wyjść.
    - Przecież niczego nie ryzykujemy.
    Przyznałem mu rację, przymknąłem oczy i odchyliłem się w
niezbyt wygodnym krześle. Miałem świadomość obecności obu kapłanów, czułem lekki
zapach kadzidła i deszczu, słyszałem dźwięki spotęgowane ogromem bazyliki. Byłem
niemal pewien, że się nie uda. Świat z moich snów nie znajdował się w zasięgu
ręki, tak bym mógł wkroczyć do niego, gdy tylko zamknę oczy.
    Ale wszelkie zewnętrzne przeszkody stopniowo traciły znaczenie,
gdy powoli wracałem na Hyperiona.
następny    






  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza