ďťż

477

Lemur zaprasza

/ Spis
Treści /
16. SKOK DO WIELOKOMORKOWOSCI
Musimy teraz podjąć od nowa wątek naszej chronologicznej relacji w miejscu, w którym opuściliśmy go na początku naszej długiej dygresji.
Odbiegliśmy od tematu, ponieważ natrafiliśmy na pytanie, jak można by wytłumaczyć zdumiewającą zdolność żywych komórek przystosowania się do nieoczekiwanych zmian otoczenia. Konkretnego przykładu dostarczyło nam zagrożenie komórek przez pojawiający się po raz pierwszy w ziemskiej atmosferze tlen (on z kolei był nieuniknionym skutkiem działalności takich komórek, które przezwyciężyły poprzedni kryzys pokarmowy przez chwytanie światła słonecznego).
I właśnie mitochondria, wyspecjalizowane bakterie – pochłonięte przez większe komórki jako symbionty – nadały zagrożonym komórkom zdolność obchodzenia się z nowym gazem atmosferycznym. Do dnia dzisiejszego mitochondria spełniają to zadanie we wszystkich oddychających tlenowo żywych istotach na tej Ziemi. Z ich pomocą życie potrafiło nie tylko obronić się przed owym gazem, działającym pierwotnie jak trucizna, lecz nawet wykorzystać dla swego dobra jego tak groźną aktywność chemiczną.
Nie wolno nam zapominać o prehistorii tego dzisiaj jeszcze aktualnego stanu, gdy z obecnego punktu widzenia zajmujemy się właściwościami owego życiodajnego i tak absolutnie niezbędnego składnika atmosfery. Gdy bowiem rozpatrujemy tę sytuację historycznie, wówczas na tym konkretnym przykładzie możemy zrozumieć, w jakim stopniu my sami jesteśmy produktem przystosowania do środowiska, w którym ongiś życie musiało się jakoś urządzić. Owa niezbędność, ten symboliczny, wręcz nieodzowny do życia charakter, jaki dzisiaj przypisujemy gazowi zwanemu "tlen", jest niezwykle dobitnym miernikiem radykalizmu, z jakim przystosowanie to zostało wymuszone. Ale jednocześnie dowodzi doskonałości tego przystosowania: gaz, pierwotnie śmiertelny, w świadomości istot zrodzonych z tego przystosowania nabiera sensu równoznacznego z "tchnieniem życia". Jest to doprawdy nieprześcigniony rekord.
Rozprawiliśmy się także przy tej okazji szczegółowo ze sprawą wyjaśnienia owych tak skomplikowanych przystosowań i poznaliśmy mechanizm współdziałania mutacji i selekcji, który je wytwarza. Duża rozpiętość przypadkowej podaży mnogości dziedzicznych wariantów, z jakich środowisko i jego zmiany dobierają każdorazowo nieliczne warianty "celowe", stwarza rodzaj elastyczności, potrzebnej do przeżycia w świecie, który nigdy długo nie pozostaje stabilny.
Jakkolwiek wciąż wydaje się niewiarygodne, aby tak pozornie prosty mechanizm miał wystarczyć do wytłumaczenia różnorodności istniejących form życia oraz pojawiania się i zanikania rozmaitych, wciąż nowych gatunków, to jednak nie ma dzisiaj już żadnych rozsądnych argumentów przeciwko tej tezie.6 Mechanizm ten wyjaśnia ponadto właśnie także różnorakość form życia i fakt, że nie może istnieć jedna jedyna "optymalna" jego forma. Bogactwo i rozmaitość warunków oraz cech środowisku właściwych daje bowiem odpowiednio wielkiej liczbie różnych wariantów form i funkcji szansą wykazania swojej celowości w odniesieniu do tych właśnie warunków środowiska, a więc także szansę urzeczywistnienia się.
Zatem środowisko powoduje jak gdyby biologiczną różnorakość, odzwierciedlającą jego własną rozmaitość. A ponieważ z kolei życie wyciska w coraz większym stopniu piętno na środowisku i ponieważ dla każdej poszczególnej żywej istoty wszystkie inne otaczające ją organizmy należą do jej środowiska – łącznym rezultatem jest dialogowy efekt samoumacniania, który, skoro tylko przeminęła długa faza rozbiegu, musiał doprowadzić wręcz do eksplozji w rozprzestrzenianiu się życia na Ziemi.
W naszej chronologicznej narracji osiągnęliśmy dotąd właśnie ów punkt startowy, w którym musiało się rozpocząć owo nieustające przyśpieszenie dalszego przebiegu. W dziejach Ziemi możemy go umiejscowić w epoce odległej od nas mniej więcej o miliard lat, kiedy rozwój wyższych komórek jądrowych, z ich wielostronnym i wysoko wyspecjalizowanym wyposażeniem wnętrza, był już zakończony.
W tym czasie osiągnięty został pewien poziom rozwoju, który niewątpliwie rozpoczyna nowy rozdział. W niewyobrażalnie długich epokach poprzedzających, trwających co najmniej dwa miliardy lat, rozwój, jakkolwiek zdawał się z wolna i w mękach podążać naprzód, przechodził jeden kryzys za drugim. Mówiliśmy już o tym. Wprawdzie życie nie weszło na plan po raz pierwszy w tym sensie, że nie zjawiło się na Ziemi bez etapu przejściowego, bez ciągnącej się prehistorii, niemniej przyniosło ze sobą tyle nowych czynników, tak skomplikowane nowe oddziaływania, że musiały chyba upłynąć dwa miliardy lat, zanim na powierzchni Ziemi została przywrócona jako tako stała równowaga.
Wszystkie poprzednie kryzysy były tak poważne, że każdy mógł oznaczać kres rozwoju. Nie wolno nam w żadnym razie pominąć istnienia także i takiej możliwości. Aczkolwiek fantazja procesu mutacji jest bardzo wielka, jak tego dowodzi chociażby doświadczenie Lederberga (jako jeden z bardzo wielu przykładów), ale wydolność jej na pewno nie jest nieograniczona. Gdyby było inaczej, żyłyby jeszcze wśród nas jaszczury. Gdy więc pierwsze prakomórki pożerać zaczęły z kolei abiotycznie powstałe – z trudem, w ciągu miliardów lat – wielkie cząsteczki i biopolimery, a tym samym je w przerażająco krótkim czasie dziesiątkować (czymże innym mogłyby zaspokoić swoje zapotrzebowanie energetyczne i wyżywić się podówczas na pra-Ziemi?), niezawodnie wynikły stąd kryzys pokarmowy mógł był bardzo łatwo stać się początkiem końca.
Pojawienie się w porę chloroplastów, owych "poły-kaczy światła", oznaczało wyjście z sytuacji, która zdawała się bez wyjścia. Jednakże aktywność ich spowodowała natychmiastowe zakłócenie równowagi pomiędzy życiem a jego ziemskim środowiskiem, jak wspominaliśmy już – przez wytwarzanie coraz większych ilości tlenu, bez którego chemiczny proces fotosyntezy nie jest możliwy. Tym razem ratunek nadszedł ze strony mitochondriów.
W ten sposób zapewne rozwój życia w ciągu prawie dwóch miliardów lat przebiegał wśród kryzysowych drgawek, niczym krzywa gorączki, przy czym możemy być zupełnie pewni, że znana nam jest zaledwie drobna część tych niebezpieczeństw, przez które należało w tym czasie przebrnąć. Nie ulega wątpliwości, że podobne przeszkody i ślepe zaułki istniały również na poszczególnych etapach podziału komórki. Wskazuje na to chociażby tylko czas co najmniej jednego miliarda lat, jaki musiał upłynąć, zanim został wystarczająco udoskonalony ów proces o decydującym znaczeniu dla rozmnażania się organizmów i włączenia mechanizmu mutacji.
Wreszcie, po nieprawdopodobnie długim czasie nieustających kryzysów i powtarzającej się wciąż od nowa masowej zagłady typów komórek niedostatecznie zdolnych do przystosowania się – została osiągnięta nowa równowaga. W cztery miliardy lat po powstaniu Ziemi pewne było, że życie definitywnie zagnieździło się na tej planecie.
W morzach Ziemi rozmnażały się niezliczone drobne jednokomórkowce, każdy z nich stanowił organizm o wysoko wyspecjalizowanych wydolnościach. Chloroplasty dbały o to, aby pokarmu było odtąd zawsze pod dostatkiem. Mitochondria umożliwiały wykorzystywanie produkowanego przez samo życie tlenu jako źródła energii, przy czym wydajność tego źródła przekraczała wszystko, co do tej pory istniało, a zatem otwierało to możliwości biologicznych osiągnięć, które miały usunąć w cień wszystko, co minione. Wyszukany mechanizm podziału jądra gwarantował niezawodne przekazywanie każdej następnej generacji "doświadczeń" nabytych w ciągu miliardów lat – w postaci najróżnorodniejszych form przystosowania.
Z drugiej strony fizyczne i chemiczne warunki na powierzchni Ziemi nie dopuszczały całkowitej bez-błędności owego mechanizmu podziału komórki ani towarzyszącego mu podwojenia magazynującej cząsteczki DNA. Promieniowanie, emitowane wskutek rozpadu naturalnych pierwiastków radioaktywnych skorupy ziemskiej, a także promienie z Kosmosu (przede wszystkim pochodzące z Drogi Mlecznej tak zwane promieniowanie kosmiczne) powodowały bardzo drobny procent nieznacznych zmian w poszczególnych cząsteczkach DNA jąder komórkowych. Przez to zmieniał się w niewielkim stopniu, ale zawsze bardzo rozmaicie, sens informacji, jaką cząsteczki owe miały przekazywać. W taki sposób rodziły się mutacje, a wraz z nimi, w toku obopólnej gry ze środowiskiem – proces ewolucji biologicznej.7
Tymczasem w środowisku pojawiło się także pewne ważne ułatwienie, wprowadzone znowu przez życie, pewne decydujące poszerzenie zasięgu przyszłych możliwości, który dopiero od tej pory naprawdę już obejmował całą kulę ziemską. To również było związane z tlenem, aczkolwiek jego stężenie w atmosferze ziemskiej w owej epoce, odległej mniej więcej o miliard lat, wciąż jeszcze nie dorównywało obecnej wartości. Pomimo to pierwiastek ten już podówczas odgrywał rolę nie tylko w nowym sposobie uzyskiwania energii, lecz w nie mniejszym stopniu stanowił tarczę ochronną. Dotąd życie było ciągle jeszcze zacieśnione do względnie ograniczonej warstwy wody oceanów.
Na głębokościach poniżej pięćdziesięciu–stu metrów siła promieniowania słonecznego prawdopodobnie już nie wystarczała do utrzymania fotosyntetycznej aktywności ówczesnych komórek: aktywność ta nie była przecież jeszcze w pełni dojrzała. Ze względu zaś na niszczycielskie promieniowanie nadfioletowe Słońca wrażliwe komórki nie mogły się dotąd zbliżać do powierzchni wody na odległość mniejszą niż pięć– –dziesięć metrów. I to również zmieniło się obecnie całkowicie. Wobec niezwykle silnej skuteczności tlenu jako filtra promieni nadfioletowych wystarczały obecnie względnie niewielkie ilości nowego gazu, aby zasadniczo zmniejszyć ów niebezpieczny udział promieniowania słonecznego. Dopiero teraz więc życie mogło opanować naprawdę całą powierzchnię planety, nie tylko powierzchnie wód, lecz ponadto szeroki obszar suchego lądu – chociaż była to możliwość, która z najrozmaitszych przyczyn miała jeszcze przez dalszych .500 milionów lat pozostać całkowicie teoretyczna.
Gdy zechcemy to wszystko krótko podsumować, ujrzymy sytuację spokojną i ugruntowaną. Życie zakorzeniło, urządziło i zadomowiło się na Ziemi; stało się odtąd trwałym składnikiem naszej planety. Jednakże – ściśle biorąc – najdziwniejsze w tym obrazie, niezależnie od wszelkich szczęśliwie przezwyciężonych przeszkód i niebezpieczeństw, jest nie to, że do tego doszło. Najbardziej zdumiewa, że na tym się nie skończyło.
Już kiedyś, w pewnym o wiele wcześniejszym momencie rozwoju, zdziwiło to nas. Było to wtedy, gdy natknęliśmy się na fakt, że wywołane przez wzajemne przyciąganie się mas skupienie atomów wodoru, rozdzielonych we Wszechświecie w postaci delikatnych obłoków, nie spowodowało po prostu powstania i rozbłyśnięcia gwiazd, rozgrzanych przez ich własne ciśnienie wewnętrzne. Przeciwnie, stało się tak, że w centrum gwiazd wystąpiły zjawiska, które doprowadziły nieuchronnie do zespalania się poszczególnych atomów wodoru, a następnie także coraz cięższych jąder atomowych, dzięki czemu powstała mnogość nowych pierwiastków, a więc substancji wykazujących cechy i możliwości, których dotąd we Wszechświecie nie było.
Stwierdziliśmy wtedy, że nie ma odpowiedzi na pytanie, dlaczego historia świata nie miałaby się po wsze czasy ograniczyć do historii powstawania i zaniku wciąż nowych pokoleń gwiazd z wodoru – w nieustannym i nie kończącym się powtarzaniu. Nigdy nie będziemy tego wiedzieć. To, że stało się inaczej, że powstały nowe, inne pierwiastki, które otwarły rozwojowi nowe, nieoczekiwane horyzonty, sprowadza się do zdolności przemieniania się prapierwiastka – wodoru. Natomiast pochodzenie wodoru, a tym samym przyczyny osobliwości jego cech znajdują się dla nas poza jakimś początkiem, poza który nauka już nie potrafi sięgać, stawiając sensowne pytania.
Dlaczego atom wodoru posiada te szczególne właściwości, w jaki sposób powstał i jak się dostał do naszego świata – oto pytania, na które nie ma naukowej odpowiedzi, podobnie jak na pytanie o pochodzenie czasu czy przyczyny praw natury. Natrafiamy tutaj – musimy to znowu niezwykle dobitnie podkreślić – w pewnym konkretnym punkcie na niezaprzeczalny fakt, że świat nasz, że obszar, w którym przeżywamy rzeczy i w którym możemy zadawać naukowe pytania, nie obejmuje wszystkiego, co istnieje. Jednocześnie rozpowszechnienie pewnego przesądu, który zdaje się nie do wykorzenienia, zmusza nas do wyraźnego powtórzenia i wskazania palcem, że to współczesna wiedza przyrodnicza gwarantuje nam, że tak właśnie jest. To co filozofia czy metafizyka mogły jedynie zakładać bądź czego żądały – współczesne przyrodnicze badania podstawowe podsuwają nam wprost pod nos.
Było już jedno stadium, wobec którego mieliśmy okazję zdziwić się, że rozwój nie stanął w miejscu, ów etap, kiedy na wyższym poziomie powtórzyło się to, co nas słusznie zdumiewało w reakcji atomu wodoru: powstałe stopniowo nowe pierwiastki nie tylko wzbogaciły Wszechświat o dalsze dziewięćdziesiąt jeden substancji wykazujących nowe właściwości. Okazały się one ponadto zdolne do tworzenia najrozmaitszych związków między sobą i z wodorem, od którego pochodziły, a różnorakość tych związków jest nie do ogarnięcia i do dnia dzisiejszego nie wyczerpana. To również nie było ani konieczne, ani możliwe do przewidzenia (czy też do wyjaśnienia). Że tak się stało, musimy znowu przyjąć do wiadomości jako fakt niewytłumaczalny.
Na chronologicznie kolejnym szczeblu doszło do symbiotycznego łączenia się rozmaicie wyspecjalizowanych prakomórek. Opisaliśmy ten proces szczegółowo, ponieważ ma on decydujące znaczenie dla wszystkiego, co następuje potem, nie musimy więc teraz ponownie wnikać w ten temat. W tym miejscu można to łączenie się opisać następująco: zda się, jakoby rządziła tutaj zasada, pod której działaniem rozwój postępuje naprzód dlatego, że na nowo osiągniętym szczeblu organizacji powtarza się, każdorazowo z pojawieniem się nowych możliwości, to co już okazało się skuteczne na poprzednich etapach rozwoju. Powtarzam, że nie należy tego mylnie rozumieć jako "wyjaśnienie", lecz że przez takie sformułowanie próbuję tylko uprzystępnić to, co się naprawdę wówczas stało.
Podobnie jak w tych minionych już przypadkach działo się także w owej epoce konsolidacji życia ziemskiego, do której ostatnio dotarliśmy i która jest od nas odległa o jakiś miliard lat. W oceanach roiło się życie – mrowiły się jednokomórkowce, których skomplikowana organizacja świadczyła o pewnym szczytowym punkcie dotychczasowego rozwoju. Życie i środowisko, po niezliczonych kryzysach, wreszcie ze-stroiły się w harmonijnej wzajemnej równowadze i uspokoiły. Co więc właściwie przemawiało za tym, że ciągle jeszcze nie nadchodził kres? Jaką można znaleźć dzisiaj, retrospektywnie, kiedy w pełni znamy wszystko, co potem się stało – przyczynę tego przekonania, że rozwój nie mógł się zatrzymać, że znowu musiał pozostawić za sobą wszystko, co zostało osiągnięte tak niewiarygodnym nakładem czasu i zdolności przystosowawczych?
Na to także nikt nie może dać odpowiedzi. Jedyne, co wiemy, to historyczny fakt, że ponownie powtórzyło się to, co się przedtem już niejednokrotnie działo: istniejące złożone komórki – jak się niebawem miało okazać – nie tylko wzbogaciły ziemską scenę o nową zasadę (zjawisko różnorako wyspecjalizowanych materialnych struktur uprawiających przemianę materii), lecz ponadto przygotowały nowy skok rozwoju przez przejawienie zdolności do łączenia się ze sobą.
Na tym szczeblu rezultatem było brzemienne w skutki powstanie pierwszych wielokomórkowych istot żywych. Jak do tego doszło i jakie ten skok spowodował fantastyczne wręcz poszerzenie możliwości dla wszystkiego, co żyło – nietrudno już opisać. Niemniej zjawisko to jest fantastyczne i cudowne. Pojąć możemy je tylko dlatego i o tyle, że przy jego opisie to, co do tej chwili zostało przez rozwój osiągnięte, będziemy przyjmowali po prostu jako dane. W tych warunkach łatwo oczywiście operować istniejącym materiałem. Jeżeli nie chcemy zatracić proporcji, nie wolno nam jednak ani przez moment zapomnieć, jakiej fantastycznej prehistorii materiał ten zawdzięcza swoją egzystencję.
Tak decydujące dla dziejów życia na Ziemi przejście od jednokomórkowców do wielokomórkowych istot żywych nietrudno będzie zrozumieć, gdy uświadomimy sobie, że pojęcia "łączenia się" nie należy tutaj brać dosłownie. Pierwsze wielokomórkowce według wszelkiego prawdopodobieństwa nie były dosłownie wynikiem połączenia się istniejących pojedynczych komórek, tak samo jak wszystkie wielokomórkowce w ciągu całej następującej potem historii Ziemi, aż po dzień dzisiejszy. Żadna żywa istota wyższa w taki sposób nie powstaje.8
Jak wszyscy wiemy, odbywa się to raczej tak, że określona komórka pierwotna, którą z reguły nazywamy komórką jajową, zaczyna się dzielić i że komórki powstałe przez ciągły podział tej komórki jajowej już się od siebie nie oddzielają, tak jak się to działo u jednokomórkowców przez miliardy lat. Wszystko przemawia za tym, że to samo działo się przy powstaniu pierwszych, jeszcze prymitywnych wielokomórkowców, a więc przed mniej więcej miliardem lat.
Jeden z wielu dowodów stanowią organizmy, które do dnia dzisiejszego zachowały tę postać przejściową jak gdyby trwale. Podobnie jak bakterie i niektóre prymitywne glony są jeszcze obecnie żyjącymi przedstawicielami archaicznych bezjądrowych prakomórek, podobnie jak istnieje jeszcze bardzo wiele rozmaitych gatunków wyżej rozwiniętych jednokomórkowców, które konserwatywnie zachowały jednokomórkowy sposób bytowania – podobnie także występują dzisiaj prymitywne organizmy, które jak gdyby stanęły w rozwoju, pozostając w owym stanie przejściowym (który również musiał się ciągnąć przez kilkadziesiąt milionów lat).
DNA jąder komórek, z których się te organizmy składają, wiernie zmagazynowało to, co komórki te osiągnęły, i zachowało przez niewyobrażalnie długi ciąg pokoleń aż do czasów teraźniejszych. Z jakichś tam przyczyn nie pojawił się tutaj łańcuch następujących po sobie mutacji, które mogły były je wyprowadzić z tego obojnaczego stanu między jednokomórkowcem a wielokomórkowcem. Biolog musi być za to wdzięczny. "Żywe skamieniałości" tych gatunków stanowią dla niego jedyną szansę prowadzenia badań nad tymi archaicznymi formami życia.
Jednym z ulubionych przykładów uczonych jest w tej dziedzinie mikroskopijnie mały wielokomórkowiec, nazwany przez nich pandoriną. Nosicielka tego dźwięcznego imienia pomimo swej wielokomórkowości nie jest właściwie "prawdziwym" wielokomórkowym organizmem. Właśnie ta komplikacja powoduje, że pandoriną jest obiektem tak interesującym. Można by ją określić jako kolonię komórek, która jeszcze nie osiągnęła rangi złożonego osobnika. Pandorina składa się z szesnastu zielonych komórek glonowych powstałych przez czterokrotny podział komórki pierwotnej. Galaretowata otoczka tej komórki pierwotnej nie ginie i zamyka szesnaście komórek potomnych, nadając im postać kulistego tworu.
Za tym, że ma to charakter kolonii, przemawia brak wyraźnej hierarchii, czyli podziału pracy pomiędzy poszczególnymi komórkami. Wprawdzie wystające na wszystkie strony małe wici wspólnie wybijają takt, w związku z czym mikroskopijny twór może się w wodzie poruszać w sposób znośnie uporządkowany, ale tutaj wszystkie szesnaście komórek jest jeszcze zawsze równouprawnionych. Każda z nich potrafi to wszystko, co potrafią jej komórki siostrzane. A przede wszystkim brak jakiegokolwiek śladu, że komórki, aby się rozwinąć, zdane są wzajemnie na siebie, co jest właściwe niepodzielności, która prawdziwemu osobnikowi – indywiduum – nadaje jego charakter. Gdy się pod mikroskopem oddzieli od siebie komórki pandoriny, pojedyncze komórki mogą żyć dalej i każda z nich może utworzyć nowe kolonie.
Pandorina rozmnaża się w naturze także przez podziały wszystkich swoich komórek, tak że w końcu kolonia macierzysta rozchodzi się "bez reszty" na szesnaście nowych kolonii. Fakt, że pomimo to mamy w tym wypadku do czynienia z pierwszym krokiem w kierunku wielokomórkowości, przejawia się w tym, że kolonia składa się zawsze z szesnastu (a nie ośmiu ani trzydziestu dwóch) komórek. Liczba etapów podziałów stanowi więc już tutaj pewną nadrzędną wielkość, obowiązującą wszystkie uczestniczące komórki.
Jednakże najdobitniejszy dowód na to, że małej kolonii glonowej przypisać trzeba rolę pionierską, znajdujemy w tym, iż pandorina ma bliskich krewnych, którzy zupełnie wyraźnie prezentują kolejne fazy, dalsze kroki na tej samej drodze. Niczym poszczególne kadry taśmy filmowej, przyroda zachowała ślady przebiegu prowadzącego ongiś od jednokomórkowca do złożonego z wielu komórek osobnika.
Następną fazę filmu stanowi eudorina. W niej połączone są w kolonię już trzydzieści dwie komórki. U niektórych gatunków zaznaczona jest nawet wyraźna oś ciała: ruch naprzód odbywa się zawsze w tym samym kierunku ciała. Komórki położone z tej strony, a więc "z przodu", są nieco mniejsze. Jednocześnie typowe dla tych swobodnie poruszających się glonów plamki oczne komórek położonych z przodu są lepiej wykształcone aniżeli plamki oczne komórek tworzących "rufę" pływającej kolonii, przy czym ich wrażliwość na światło z natury swej stosunkowo niewiele ma wspólnego ze sterowaniem.9 Ale na tym się kończy podział pracy u eudoriny. Także i w tej kolonii w zasadzie wszystkie komórki jeszcze potrafią wszystko.
Pierwszym prawdziwie wielokomórkowym osobnikiem, który pojawia się na tej drabinie rozwoju, jest słynny wolwoks, czyli toczek. Jest on zespołem wieluset, często nawet wielu tysięcy wyposażonych w wici komórek glonowych, które – w toku podziału jednej pojedynczej komórki pierwotnej – tworzą wierzchnią warstwę względnie dużej kuli, widocznej nawet gołym okiem w postaci zielonkawego ziarenka. Techniczna nieomal symetria tych glonowych kuleczek na pierwszy rzut oka może nawet mniej aniżeli w przypadku pandoriny czy też eudoriny wskazuje na to, jakoby to był osobnik, a więc jakobyśmy tu mieli przed sobą po raz pierwszy prawdziwy organizm wielokomórkowy. Tymczasem wrażenie to jest mylne. Toczek jest już pod każdym względem prawdziwym wielokomórkowcem, pierwszym przykładem typu organizmu znajdującego się na następnym, wyższym szczeblu rozwoju.
Pomimo idealnej prawie kulistości, u toczka występuje zupełnie jednoznaczna orientacja ciała: podczas pływania zawsze ten sam biegun jest skierowany do przodu. Plamki oczne komórek tworzących ten biegun są znowu wyraźnie lepiej wykształcone aniżeli pozostałe, szczególnie aniżeli plamki komórek połowy kuli skierowanej do tyłu. Wszystkie wici owych tysięcy komórek, z których składa się toczek, uderzają w zgodnym rytmie. A umożliwiają to cienkie połączenia między wszystkimi komórkami, delikatne pasma białkowe, pozostałe po podziałach komórki pierwotnej. Należy sądzić, że w nich przebiegają tam i z powrotem potrzebne do tej synchronizacji impulsy.
Jednakże decydujący w tej klasyfikacji jest przede wszystkim wyraźnie czytelny podział pracy między poszczególnymi komórkami. Najdobitniej występuje on w odniesieniu do podstawowej biologicznej funkcji – rozmnażania się. U toczka po raz pierwszy zdolna do podziału jest nie każda dowolna komórka. Możliwość tę ma tylko względnie niewiele komórek położonych w tylnym końcu powierzchni kuli. Fakt ten sprawia, że pozostałe liczne komórki toczka mogły stać się komórkami somatycznymi. Z tym z kolei związane jest, że u tego pierwszego przedstawiciela osobników złożonych z wielu komórek stykamy się po raz pierwszy w rozwoju ze zjawiskiem śmiertelności.
Oczywiście, śmierć istniała także już przedtem, pojawiła się wraz z życiem. W pierwszej chwili może to brzmieć makabrycznie, ale w przeciwnym wypadku już od miliardów lat na Ziemi byłoby nie do wytrzymania. Nietrudno to udowodnić. Jedna jedyna bakteria mogłaby, dzieląc się tylko co 30 minut, doprowadzić teoretycznie w ciągu 24 godzin do ponad 200 bilionów potomstwa. (Zapomina się stale, do jakiego wyniku doprowadza w najkrótszym czasie pozornie tak prosty szereg geometryczny jak 2, 4, 8, 16, 32 itd.)
Na szczęście nigdy do tego nie doszło. Po prostu nie ma przestrzeni dostatecznie wielkiej dla tak nieograniczonego rozrodu. Bakterie oczywiście również giną. Ale jest to zawsze, podobnie jak u wszystkich jednokomórkowców, jak gdyby "śmierć wskutek wypadku". Jednokomórkowce nie starzeją się i nie umierają z przyczyn wewnętrznych. Są one, jak powiada biolog, potencjalnie nieśmiertelne. Gdy rozmnażają się przez podział, każda powstała połowa tworzy nową "młodą" komórkę potomną. Nie ma przy tym "trupa".
Po raz pierwszy u toczka jest inaczej. Pierwszy w dziejach prawdziwy wielokomórkowiec dostarcza również pierwszego trupa. Gdy toczek się rozmnaża, dzielić się zaczynają położone w okolicy tylnego bieguna komórki generatywne, jedyne, które są jeszcze zdolne do dzielenia się. Odrywają się one przy tym od powierzchni i zapadają we wnętrze kuli, gdzie rozrastają się w nowe kuleczki. W końcu uzyskują wolność przez to, że kula macierzysta pęka i ginie.
Tylko komórki służące rozmnażaniu są tu więc jeszcze nieśmiertelne. Pozostałe tworzą ciało zdolne do życia jedynie przez czas ograniczony. Tak już pozostało w podkrólestwie wielokomórkowców po dzień dzisiejszy, dotyczy to również i nas. Spośród wielu niezliczonych komórek, z jakich składa się nasze ciało, jedynie służące rozmnażaniu komórki rozrodcze są (przynajmniej potencjalnie) nieśmiertelne. W rzeczywistości możliwość ta realizuje się także tylko w odniesieniu do tych bardzo nielicznych, którym udaje się połączyć z komórką rozrodczą drugiej płci, a następnie rozbudować się w nowe ciało.
Z punktu widzenia tego szczebla rozwoju, do jakiego dotarliśmy teraz w naszym opisie, można by więc odnieść wrażenie, że ciało organizmu złożonego z wielu komórek, a więc i nasze własne ciało, jest w gruncie rzeczy tylko czymś w rodzaju "opakowania". Że jest przejściową powłoką dla właściwego ładunku użytkowego, a mianowicie potencjalnie nieśmiertelnej komórki rozrodczej, którą trzeba zachować i przekazać poprzez pokolenia. Że jest wehikułem przeznaczonym do chronienia tej komórki rozrodczej i dania jej okazji oraz czasu do dzielenia się.
Myśl tę można snuć dalej jeszcze. Można by się zastanawiać, czy może w końcu ciało nasze, przez skalę sukcesu, z jakim się biologicznie utwierdza i przebija w swoim środowisku, gra tylko rolę aparatury wskaźnikowej czy też kontrolnej dla komórek rozrodczych lub – mówiąc ściślej – dla zawartego w nich DNA, aparatury służącej sprawdzeniu celowości wszelkich pojawiających się mutacji.
Ale jakiż sens chcemy w takim razie nadać pojęciu celowości biologicznej? Jak inaczej może się objawiać celowość, jeżeli nie przez wzrost powodzenia organizmu sprawdzającego się w swoim środowisku? A zatem mikrokosmos miałby służyć makrokosmosowi, DNA – organizmowi, a nie przeciwnie. Spekulacje tego rodzaju mogą więc być zabawne. Tkwi w nich pewien aspekt, na który zbyt mało się zwraca uwagi. Niemniej nie wolno zapominać, że wszystkie tego rodzaju rozważania są jednostronne, wypływają bowiem z horyzontu ograniczonego, z zawężonego punktu widzenia jednego jedynego, dowolnie wychwyconego szczebla rozwoju.10
Korzyści biologiczne z wielokomórkowości można było więc osiągnąć tylko za cenę ograniczonego trwania życia. Samo to pozwala wnioskować, że musiały one być niezwykle duże. Najprostszą korzyścią, jakiej może sobie przysporzyć istota wielokomórkowa, jest przede wszystkim wielkość ciała, nieomal dowolnie rosnąca – w porównaniu z jednokomórkowcem. Wystarczy raz zobaczyć, jak mały owad miota się bezradnie na powierzchni kropił wody, aby się przekonać, że w tym świecie napięć powierzchniowych już sama wielkość ciała może zapewniać przewagę. Są naturalnie jeszcze inne przyczyny. Jeżeli nawet powiedzenie, że "wielcy pożerają małych", w przyrodzie nie obowiązuje bezwzględnie, to jednak w zasadzie można przyjąć, że z kolei wielcy są stosunkowo dobrze zabezpieczeni przed pożarciem przez małych. Jednakże najważniejsze i najbogatsze w skutki możliwości, które za sobą pociągnęło ewolucyjne przejście od istot jednokomórkowych do wielokomórkowych, wynikają z zasady podziału pracy między poszczególnymi komórkami, z jakich jest złożony organizm. Zaznacza się ona już u toczka. Do jakich krańców te możliwości rozwinęły się w przebiegu ewolucji, poucza nas przelotny tylko rzut oka na niektóre typy komórek, z jakich sami się składamy.
Gdy rozpatrujemy przykłady zestawione na ilustracji 16, trudno wprost uwierzyć, że te wszystkie tak nadzwyczaj różnie zbudowane i funkcjonujące typy komórek są u każdego z nas wynikiem nieustannych podziałów jednej jedynej zapłodnionej komórki jajowej. Nawet biologowi trudno nie tyle w to uwierzyć (jest to bowiem sprawa bezsporna) – ile zrozumieć to. Jak się dzieje, że jedna tylko komórka przy podziale pozwala powstawać tak licznym, bogato zróżnicowanym komórkom, jest właściwie – pomimo pewnych przesłanek – do tej pory naukowo niemal nie rozwiązaną sprawą.
Zagadnienie polega na tym, że w jądrze każdej spośród komórek naszego ciała, czy to będzie komórka nerwowa czy gruczołowa, skórna czy nerwowa, wskutek doskonałego (nieomal) funkcjonowania procesu podziału jądra, znajduje się kompletna kopia wszystkich cząsteczek DNA (a zatem wszystkich genów), które były zawarte w komórce jajowej i które wszystkie są produktem jej podziału. Przy każdym z niezliczonych stadiów podziałowych, kiedy stopniowo powstają owe cząsteczki DNA, są one dokładnie
podwajane i za każdym razem równomiernie dzielone między obie tworzące się połowy komórki. Zatem każda z komórek naszego ciała zawiera o wiele więcej informacji, aniżeli właściwie potrzebuje do spełnienia swego wyspecjalizowanego zadania. Każda mieści w sobie pełny, nie skrócony plan budowy całego naszego ciała.
Tylko dzięki temu ci spośród biologów molekularnych, którzy zajmują się przepowiadaniem przyszłości, mogli w ostatnich latach wpaść na fantastyczny wręcz pomysł, że w zasadzie można by doprowadzić do powstania człowieka od nowa z jednej komórki jego ciała. Że można by w ten sposób z każdego z nas stworzyć poniekąd "dodatkowo" jego monozvgotycznego bliźniaka. Ten pomysł doprowadził następnie do dalszych spekulacji nad tym, czy kiedyś w przyszłości ludzie może dojdą do tego, aby metodą głębokiego zamrażania przechowywać własne komórki skóry jako pewien rodzaj zabezpieczenia przed nieszczęśliwymi wypadkami i po takiej katastrofie móc zmartwychwstać przynajmniej jako "bliźniak". (Zob. w tej sprawie raz jeszcze przypis na s. 230.)
Naturalnie, że myśl owa (abstrahując całkowicie od tego, czy jej realizacja w ogóle byłaby pożądana) jeszcze przez długi czas pozostanie utopia. A – co jest znamienne – nie tylko dlatego, że wyhodowanie ludzkiego zarodka poza ciałem matki jest chwilowo niemożliwe, ale także dlatego, że o wiele większe trudności sprawiałyby problemy związane z wymienionym przez nas zagadnieniem różnicowania.
Wyobraźmy sobie przypadek komórki, która ma wyrosnąć na komórkę wątrobową. Powstaje ona w pewnym momencie w zarodku przez podział nie wyspecjalizowanej komórki. Zawiera również pełny, nie skrócony plan budowy organizmu, którego cześć stanowi. Jednakże spośród wszystkich skomplikowanych szczegółów tego planu obchodzi ją tylko ten bardzo drobny wycinek, który obejmuje przepisy o wyglądzie i funkcjonowaniu komórki wątrobowej. Gdy więc komórka po podziale wzrasta, wolno jej tylko "odczytać" i uwzględnić ten mały wycinek. Wszystkie inne zawarte w planie przepisy budowy musi jak gdyby pominąć.
Biologowie stwierdzili przynajmniej to, że w praktyce właśnie tak się to odbywa. Liczne łańcuchy DNA, każdy zawierający plan budowy i złożony z kolejnych odcinków – genów, tworzą w jądrze komórki wiązki, tak zwane chromosomy. W pewnych przypadkach można pod mikroskopem rozpoznać w chromosomie, które geny są właśnie aktywne, a które drzemią bezczynnie. U niektórych owadów geny, które stają się aktywne, czyli zabierają się do wydawania rozkazów, nabrzmiewają w sposób widoczny. Te miejsca chromosomów, w których się znajdują, rozszerzają się w wyraźne zgrubienia, tak zwane "puffy" (od angielskiego słowa "puff" – wzdęcie).
Wiadomo więc, że spośród wszystkich genów komórki bardzo znaczna większość nie jest aktywna. Zawarte w nich informacje są zablokowane. (Prawdopodobnie znowu przez inne geny, które biologowie nazywają represorami.) Widocznie jest to nawet w pewnym stopniu stan normalny. Gdy gen ma się uaktywnić, to znaczy gdy informacja, jaką reprezentuje, staje się potrzebna, nastąpić musi zdjęcie blokady (prawdopodobnie znowu przez swoiste geny, które to potrafią). Właściwie, patrząc na to wstecz, jest to całkowicie zrozumiałe: jasne, że sam plan budowy nie może wystarczać. Zawiera on przecież tylko jak gdyby porządek przestrzenny, a komórka potrzebuje ponadto harmonogramu.
Najlepszy plan budowy jest nieprzydatny, jeżeli jednocześnie nie wiadomo, od czego należy rozpocząć budowę, i jeżeli nie ma się wyraźnych wskazań, kiedy i w jakiej kolejności poszczególne części planu mają być realizowane. W przypadku budowy domu jest to dla nas zupełnie oczywiste. Trzeba rozpocząć od fundamentów, a do wznoszenia dachu przystąpić można dopiero wtedy, gdy wymurowane są poszczególne kondygnacje. Nie wolno również nakładać na ściany tynków, dopóki nie są ułożone przewody elektryczne. Każda budowa wymaga nie tylko przestrzegania dokładnego planu przestrzennego, lecz także trzymania się ściśle określonej kolejności wielu poszczególnych faz, w jakich budynek powstaje.
To samo obowiązuje budowle przyrody, a więc również każdą poszczególną komórkę. Niestety wiemy tyle co nic o tym, co tutaj zapewnia ten porządek w czasie. Kto mówi komórce, kiedy i jakie ma "odczytać" szczegóły planu, a jakie inne ma pominąć – tego biologowie dotychczas nie odkryli. Jest całkowicie niejasne, jak się to dzieje, że poszczególne geny są odhamowywane we właściwym momencie i we właściwej kolejności, kto blokuje bądź aktywuje geny-represory i ich kontrpartnerów. (Wydaje się logiczne – chociaż sposób wykonania jest jeszcze bardzo mało wyjaśniony – że to osiągnięty każdorazowo stan budowy sam wyzwala następny niezbędny etap.)
Pewne jest w każdym razie, że sterowanie aktywnością, dokładnie w ten sposób zsynchronizowane w przestrzeni i czasie, w miarę potrzeby włącza czy też wyłącza geny poszczególnych komórek i że różnicowanie poszczególnych komórek również tak się odbywa. Jeżeli więc jakaś komórka ma się stać komórką wątrobową, następuje po prostu aktywizacja tylko tych genów (we właściwej kolejności), które są potrzebne do zrealizowania tej części planu budowy, a wszystkie inne geny komórki pozostają zablokowane na cały okres jej życia. (Nie potrzebuję chyba raz jeszcze zwracać uwagi na to, jaki ogrom nie rozwiązanych problemów kryje się za tym małym słowem "po prostu".)
Powiedzmy sobie więc – aby naprzód zamknąć ten temat – że w praktyce na nic się nam nie przyda bezsporna wiedza o tym, że w każdej z naszych komórek skóry zawarta jest informacja genetyczna o całym naszym ciele. Aby z jednej z tych komórek skóry wyhodować w laboratorium bliźniaka człowieka, eksperymentator musiałby wiedzieć, jak zdjąć blokady wszystkich zawartych w tej komórce genów (u człowieka co najmniej kilka milionów), przy czym odblokowanie to musiałoby nastąpić celowo i dokładnie we właściwej kolejności w czasie. Jest to zadanie, które pozostanie chyba absolutnie nie do rozwiązania jeszcze dla kilku pokoleń biologów.
Przyroda natomiast zna tę zasadę od nieprawdopodobnie dawnych czasów. Bez tej możliwości nie byłaby mogła doprowadzić do powstania nawet jednokomórkowca. Rozmnożenie go bowiem przez podział już zakłada dokładny podział jądra wraz z jego genonośnymi sznurami chromosomów, a więc proces, który już przy innej okazji, ze względu na jego niebywałą precyzję w czasie, porównywaliśmy do układu baletowego.
Teraz, na szczeblu wielokomórkowości, opanowanie klawiatury genów umożliwia przyrodzie wyspecjalizowanie poszczególnych elementów budowlanych komórki organizmu wyższego do ostatecznych granic możliwości biologicznych. Kto panuje nad rejestrami genów, ten może w każdej poszczególnej komórce wyszukać odpowiednie geny i "grać" na tych, których potrzebuje do osiągnięcia pożądanych cech i swoistych funkcji. Wynikiem jest zróżnicowanie komórek, a więc fakt, że rozmaite komórki wyższej istoty żyjącej mogą się między sobą tak nadzwyczajnie różnić w zależności od pełnionych funkcji.
Na tym polega decydujący postęp, którym jest skok do wielokomórkowości w historii życia. Dzięki wyspecjalizowanym w ten sposób kamykom budulcowym można dla określonych funkcji i sprawności budować narządy o nie spotykanej dotąd doskonałości. Polega to po prostu na tym, że względnie małe elementy budowlane pozwalają konstruować względnie duże narządy w sposób bez porównania bardziej wyrafinowany i wszechstronny, aniżeli było to możliwe przy użyciu względnie dużych elementów budowlanych w ciele istot żywych, które same składały się tylko z jednej jedynej komórki. Jest to ta sama zasada, która uzależnia jakość obrazu od gęstości rastra, a tym samym od liczby punktów w obrazie. Przy złym druku gazetowym (stosunkowo nieliczne bądź stosunkowo rzadkie punkty rastrowe) uzyskuje się o wiele mniej szczegółów i odcieni aniżeli w przypadku filmu fotograficznego o wysokim stopniu rozdzielczości, z mikroskopijnie drobnymi punktami barwnymi.
Powrócimy raz jeszcze do plamek ocznych, na które natrafiliśmy u jednokomórkowców (a także raz jeszcze do przypisu na s. 335). Nie ma żadnej wątpliwości, że te małe, pochłaniające światło plamki pigmentowe, nawet jeżeli są to tylko drobne ziarenka barwnika, spełniają u jednokomórkowców w zasadzie to samo zadanie, co o tyle później dopiero powstałe oczy wyższych istot. Zresztą właśnie temu zawdzięczają one swoją nazwę. Naturalnie, są nieporównywalne z okiem w ścisłym sensie o tyle, że – chociażby z przyczyn czysto fizycznych – nie można nimi jeszcze uchwycić obrazu otoczenia, co zresztą na tym stopniu rozwoju byłoby przecież bez znaczenia, skoro nie istnieje centralny układ nerwowy, który wiedziałby, co począć z takim odbiciem.
Jednakże niewątpliwie plamki oczne jednokomórkowców są już odbiornikami światła. Wprawdzie w bardzo skromnym zakresie, ponieważ połykają one padające na nie światło i stąd w organizmie, do jakiego należą, rzucają cień. Są one organellami, które chwytają światło i przewodzą bodźce, nawet jeżeli bodźce te to tylko cienie padające na nasadę wici i oddziałujące na jej aktywność. Wszystko to razem jednak tak współgra, że funkcjonuje jako automatyczne sterowanie, które pozwala na to, aby dany jednokomórkowiec dążył do pożytecznego dlań światła.
Całość jest mikroskopijnym cudem ewolucji. Umożliwia istocie jednokomórkowej orientację według właściwości optycznych jej otoczenia. Nawet jeśli ta stosunkowo tak prosta aparatura pozwala tylko na prymitywne rozróżnianie między "jaśniej" a "ciemniej", stanowi ona jednak niewątpliwie pierwszy krok w kierunku owej szczególnej funkcji, którą mamy na myśli, gdy mówimy o widzeniu.
Ważne jest dla naszego toku myślowego, abyśmy sobie w tym miejscu wyraźnie uzmysłowili, że przyroda ten pierwszy krok ku widzeniu postawiła już na szczeblu jednokomórkowości. To znaczy w tym okresie, kiedy w ogóle nie było mowy o oczach w sensie nam znanym. Co prawda ta pierwsza, omackiem poszukiwana droga nie zaprowadziła zbyt daleko. W jednokomórkowcu nie było jeszcze nic więcej niż opisane optyczne odruchy sterownicze. Tworzywo nie wystarczało do tego, aby zasadę kontynuować i rozbudować. Jednakże wtedy gdy rozwój uczynił następny krok, prowadzący do zbudowanego z wielu komórek organizmu wyższego, wtedy – można tak powiedzieć – żadnych nie było już hamulców. Stało się to, co się stać musi, gdy na przykład wynalazca, który przez długi czas nosił w sobie pewien pomysł, nagle dostaje do ręki elementy umożliwiające mu wreszcie przeobrażenie swej myśli w czyn. Podobnie zareagowała wynalazczym ewolucja, gdy nagle na tym szczeblu rozwoju została jej dana szansa zbudowania odbiornika światła z licznych, swoiście wyspecjalizowanych pojedynczych komórek.
Na ilustracji 9 pokazana jest droga, która w tych warunkach doprowadziła przyrodę od zwykłego zmysłu światła do naszego oka, wraz z tymi wrażeniami zmysłowymi, które wydoskonalony stopniowo narząd mógł przekazywać na coraz dalszych osiąganych szczeblach rozwoju. Każdy z tych stopni jest sprawdzalny i udokumentowany przez żyjące jeszcze obecnie zwierzęta na rozmaitych poziomach organizacji.
Jakkolwiek skomplikowane byłoby nasze oko, droga prowadząca do niego została przebyta w śmiesznie krótkim stosunkowo czasie kilkuset milionów lat. Jest to znacznie mniej aniżeli okres, którego potrzebowała przyroda na przykład do przebudowania mechanizmu podziału komórki u jednokomórkowca.
Mamy tu więc przed sobą drugą zapowiedzianą już przez nas i prawdopodobnie najważniejszą przyczynę tego ogromnego, wzrastającego – w porównaniu z poprzedzającymi epokami – przyśpieszenia tempa ewolucji w ciągu ostatnich 600–800 milionów lat. Wydaje się, jakoby w ciągu tej niewiarygodnie długiej poprzedzającej epoki wszystkie istotne decyzje już były zapadły. Skończył się czas poszukiwań. Wszystkie podstawowe zasady – wprawdzie w postaci zawiązków lub zaczątków – są stworzone. Teraz trzeba je wykorzystać i nieustannie udoskonalać, posługując się tak wybitnie ulepszonymi nowymi możliwościami.
Natkniemy się jeszcze niejednokrotnie na przykłady przemawiające za takim ujęciem. Obecnie przypomnimy tylko sprawę przewodzenia bodźców u jednokomórkowców wyposażonych w wici. Fakt, że kierunek i intensywność uderzania ich wici są skoordynowane, można wytłumaczyć tylko tym, że musi istnieć pomiędzy nimi rodzaj połączenia, które sprzęga ze sobą ich rytm. Dzisiaj nie mamy jeszcze pojęcia o tym, o jakie tu może chodzić połączenie. Mikroskop optyczny ani elektronowy niczego nam tu nie odkrywają. Może drogę sygnalizacyjną tworzy chemicznie tylko wyspecjalizowane, a więc niewidoczne, włókno plazmy komórkowej łączące wici. Jednakże jakkolwiek wyglądałoby rozwiązanie tego problemu, pewne jest, że znowu mamy tu do czynienia z antycypacją zasady, którą odnajdujemy w jej dojrzałej formie dopiero u wielokomórkowych istot żywych: zasady przewodzenia bodźców.
Znowu więc nie jest tak, jak często bezmyślnie sądzimy, że dopiero wyspecjalizowana komórka nerwowa umożliwia przenoszenie bodźców w organizmie, a tym samym jego spoistość i sterowanie różnymi jego funkcjami. W rzeczywistości jest właśnie przeciwnie. Przewodzenie bodźców istniało od zawsze. Nawet najprymitywniejszy jednokomórkowiec nie byłby zdolny do życia bez sensownego zsynchronizowania różnych swoich funkcji. Natomiast niewiarygodne możliwości tkwiące w tej zasadzie istotnie mogły być wykorzystane dopiero wówczas, gdy pojawiły się komórki nerwowe, dzięki którym powstać mogło w organizmie dokładne kojarzenie informacji i z których potem, o wiele później, mógł zostać skonstruowany centralny ośrodek informacji i rozkazów, to znaczy – mózg.
Gdy się patrzy z takiej perspektywy, pierwsze 400–500 milionów lat wielokomórkowości, a także filogeneza ryb, małży i skorupiaków, gąbek, robaków i meduz (do tej pory życie wszak istnieje wyłącznie w wodzie!) dostarcza wciąż nowych przykładów tego samego stanu rzeczy; przykładów, w niektórych przypadkach wręcz, zda się, fantastycznego udoskonalania funkcji, sprawności i sposobów zachowania, które w zaczątkach występowały już na szczeblu jednokomórkowca. Rzecz oczywista, że "nowe" powstaje w nieogarnionej wręcz różnorakości. Ale w każdym przypadku, bez względu na to, czy jest to szczególny narząd czy specjalna funkcja, zawiązek znajdujemy już w podkrólestwie jednokomórkowców.
Byłoby nużące, gdybyśmy chcieli – poza już opisanymi przykładami – omawiać dalej jeszcze wszystkie szczegóły. Zresztą nie przysporzyłoby naszemu tematowi przewodniemu nowych punktów widzenia, gdybyśmy w każdym przypadku mieli teraz nakreślać konkretną drogę, która od jednokomórkowców prowadziła do ryb, skorupiaków czy też robaków. Kogo szczegóły te interesują (a są one dostatecznie interesujące), może sobie o tym poczytać w każdej dobrej książce z dziedziny biologii.11 Jeżeli się przyjmie materiał wytworzony przez komórkę wyższą jako założenie i do tego doda proces ewolucji popędzanej naprzód przez mutację i selekcję, wówczas nie ma już żadnych zasadniczych trudności w zrozumieniu rozwoju, który wyłonił rozmaitość żyjących w wodzie zwierząt.
Któż nie dojrzy tutaj analogii do pierwszego etapu rozwoju, powtórzenia sytuacji, której opisem rozpoczęliśmy naszą książkę? Powiedzieliśmy tam, że jeżeli się przyjmie wodór i jego zdumiewające właściwości jako założenie, a do tego doda prawa natury, przestrzeń i czas – to można z tego, przynajmniej w grubych zarysach, wyprowadzić historię toczącą się od początku świata, która prowadzi na Ziemi aż do nas samych. Fakt, że stało się to możliwe, jest – tak mi się zdaje – najbardziej fascynującym odkryciem naszych czasów. Dlatego też historia ta stanowi podstawowy temat tej książki.
Stwierdzenie więc, że wszystko, co kiedykolwiek powstało i kiedykolwiek w przyszłości powstanie, od samego początku jako możliwość było zawarte w atomie wodoru, jest najdonioślejszym odkryciem współczesnej wiedzy przyrodniczej, ponieważ każdego z nas, kto nie chce się gwałtownie odciąć od tego rozpoznania, zmusza do uznania faktu, że świat ten, wraz ze swą historią, ma przyczynę, która w nim samym tkwić nie może. Poza zasięgiem tego jedynego faktu każdy ma swobodę ułożenia sobie tego, co chce sądzić o tej przyczynie, która owemu – według nas z niczego – powstałemu atomowi najprostszego spośród wszystkich pierwiastków nadała takie możliwości rozwoju, że obejmują one zarówno naszą egzystencję i naszą zadumę nad tym, jak – cały Wszechświat.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza