ďťż

64 (4)

Lemur zaprasza










Zbigniew Nienacki     
  Raz w roku w Skiroławkach
   
. 64 .    



O tym,jak żył i co czuł zabójca




    Z zaliczki otrzymanej od Turleja pozostało Antkowi Pasemce
akurat tyle pieniędzy, ile matka jego, Zofia, płaciła kulawej Marynie na
dziecko, które to rzekomo miała z jej synem. Nie wiedział Antek o liście, jaki
Maryna napisała do kapitana Śledzika, dlatego podczas bezsennych nocy, gdy na
próżno oczekiwał bicia matki, przekonał sam siebie, że dziecko powinien uznać za
swoje, a nawet ożenić się z kulawą Maryną. Jego dziecko mogło być faktem przeciw
drwinom Porowej, dowodem, że był i jest mężczyzną, a jeśli nawet nie okazał
męskiego wigoru w jej domu, to wyłącznie z tego powodu, że był młodzieńcem
wrażliwym i nie chciał się kalać brudami. Łono tej kobiety było przeklęte, jej
łóżko przypominało świński barłóg. To prawda, że do niej poszedł powodowany
męską żądzą, ale ze złej drogi potrafił wrócić, za co ona teraz mści się na nim.
Co do kulawej Maryny, to była ona chytra na pieniądze i brzydka, małżeństwo z
Antkiem Pasemką pozostawało dla niej chyba nadal szczytem marzeń; ożeni się
więc, choć żyć z nią nie musi. Może zresztą, gdy będą tak często razem w łóżku,
odmieni się w nim jego natura, coś się w nim otworzy, a coś zamknie na zawsze,
wtedy stanie się dobrym mężem i dobrym ojcem, zapomni o dziewczynach zabitych w
lesie. Jak kawał lodu roztopi się w nim nienawiść do kobiet; przestanie myśleć,
aby jakąś inną dziewczynę ukarać. Może jedynie dokona sprawiedliwego wyroku na
Porowej - za jej przeklęte łono, za jej chuć, za pobudzanie żądzy w mężczyznach.
Ale to wówczas, gdy zgnije konopny sznur na drzewie koło Świńskiej Łąki. I nie
udusi Porowej, bo jest silna; dźgnie ją tasakiem, a potem butami zmiażdży żebra,
palce wyłamie ze stawów, w krocze wepchnie osinowy kołek, grubszy niż dwie
butelki.
    Takimi marzeniami żywił się Antek i, nie mogąc zasnąć,
przewracał się na słomie z boku na bok, pojękując z rozkoszy na myśl o
cierpieniach Porowej. Z czasem tak zbliżył się do owych marzeń, że podczas pracy
w lesie ociosał siekierą osinowy kół, zaostrzył go starannie i ukrył w krzakach.
Nazajutrz wykonał jeszcze dwa takie same kołki - na Widłągową, która obnażony
zad wystawiła na drodze i na panią Renatę Turoń, gdyż ta opalała się nago nad
jeziorem, a on ją podglądał. Wielka była siła tych marzeń; to oblewały go żarem,
to znów przejmowały go chłodem, aż szczękał z zimna zębami. Zdarzało mu się to
na łóżku w nocy, zdarzało się w dzień, kiedy samotnie czyścił młodnik koło
starego dębu. Przerywał wówczas pracę, ponieważ najpierw uderzała mu do głowy
fala gorąca, a potem dygotał z zimna i strachu. Bo znowu wracała do niego myśl o
cudzym i własnym strachu, przerażała i radowała zarazem. Ale to było pewne, że
droga do tego celu wiodła przez kulawą Marynę i jej dziecko.
    Tedy po którejś bezsennej nocy zerwał się o świcie Antek i nie
śmiejąc otwarcie stanąć w drzwiach domu Maryny, przyczaił się w krzakach tarniny
za stodołą i rozwalającym się wychodkiem. Postanowił rozmówić się z kulawą
Maryną bez świadków i na osobności, a jedyną taką okazją, jak to sobie wymyślił,
była chwila, gdy po nocy musiała wyjść za swoją potrzebą.
    Dzień wstawał pochmurny, zanosiło się na deszcz. Chyba z
godzinę przesiedział Antek za krzakami, ze wstrętem oganiając się od
zielonkawoniebieskich much, które sennie roiły się nad cuchnącym bajorem z
gnojówką, wyciekającą z wychodka. Śmierdziało tam okropnie, ale on był już
przyzwyczajony do smrodu, jako że sypiał w oborze.
    Maryna, kulejąc na lewą nogę, wybiegła z domu tylko w długiej
koszuli, w trepach na stopach. Nie chciało jej się włazić do rozpadającego się
wychodka, rozejrzawszy się więc na wszystkie strony zadarła nieco koszuli i mocz
zaczęła oddawać na stojąco.
    - Pieniądze ci przyniosłem na dziecko - odezwał się chrapliwie
Antek, wyłażąc zza krzaków.
    Przestraszył ją swym nagłym pojawieniem, lecz nie krzyknęła,
tylko przerwała oddawanie moczu, koszulę opuściła do kostek.
    - Czego? - burknęła na niego.
    - Pieniądze ci przyniosłem na dziecko - powtórzył, zbliżając
się do niej i rozumiejąc, że przecież musiała usłyszeć, co do niej raz już
rzekł.
    - To nie twoje dziecko - odpowiedziała, bacznie go obserwując,
czy nie zbliża się zanadto, bo wtedy gotowa była uciec do domu.
    - Ożenię się tobą - zaczął jej szybko tłumaczyć. - Dziecko jest
moje, choć je uznać nie chciałem. Ale mnie do tej sprawy moja matka przekonała.
Ożenię się z tobą i będziemy mężem i żoną. Masz, weź te pieniądze.
    I szedł ku niej ze zwitkiem banknotów w dłoniach. Ona jednak
cofnęła się kilka kroków i wyciągając przed siebie rękę, zawołała:
    Nie podchodź do mnie, bo będę krzyczeć. I schowaj swoje
pieniądze. Napisałam do kapitana Śledzika, że dziecko nie jest od ciebie.
Pamiętam dobrze, jak to było wówczas, gdy do mnie z wódką przyszliście. Oni
zrobili co swoje, a ty się zerzygałeś i zasnąłeś w moim łóżku. Przez pieniądze
twojej matki na dziecko moje ludzie patrzą jak na zbója. Powieś się, a nie do
ślubu szykuj. Sznur już jest w lesie.
    Brzydka była, piegowata, zęba z przodu nie miała, kulała.
Jeszcze brzydszą się zdała, gdy usta wykrzywiła od gniewu i mówiła do niego z
pogardą, nienawidząc go za to, że jej dziecko, przez pieniądze Pasemkowej, za
bandyckie uznano. Nie chciała pamiętać, że przecież sama od Antka pieniędzy
kiedyś wołała, że przed kapitanem Śledzikiem kłamliwie zeznała, byle tylko mieć
pieniądze od Pasemków. Teraz czuła wyłącznie złość i nienawiść do Antka, jego za
swoje kłopoty winiła.
    - Masz, zobacz, to są pieniądze - rzucił jej pod nogi zwitek
banknotów, myśląc, że chytrość w niej zwycięży. Sięgnie po banknoty, a tym samym
uzna w nim ojca swego dziecka.
    Lecz ona myślała o tym, jak go poranić najboleśniej.
    - Pieniądze, to wiem jak wyglądają. Na twoje pieniądze to ja
szczę.
    To mówiąc zbliżyła się do miejsca, gdzie leżał zwitek
banknotów, stanęła nad nimi, zadarła koszulę aż do pępka i na oczach Antka, bez
kobiecego wstydu, bo go za mężczyznę widać nie uznawała, oddała mocz na owe
banknoty. A gdy to czyniła, Antek patrzył na jej kobiecość z tak ogromnym
pożądaniem, że aż go jak gdyby sparaliżowało. Nienawidził jej - i chciał chwycić
ją za gardło, ale sił w sobie nie znajdował, tylko patrzył i patrzył między jej
uda. W końcu jakaś czerwona plama rozlała mu się w oczach i zasłoniła cały
świat. Zabić ją - to mało. Udusić - też mało. Żebra połamać, palce powoli
wyłamywać ze stawów - tego pragnął. Po osinowy kołek pobiec i wepchnąć w nią jak
w upiora. Tego pożądał.
    Wytarła krocze rąbkiem koszuli i pobiegła do domu. On zaś
oślepły z wściekłości, bełkocząc coś i charcząc - szedł ku niej z wyciągniętymi
rękami, ale chwycił nimi pustkę. Wtedy przejrzał na oczy, stwierdził, że jej już
nie ma i depcze osikane banknoty. Otarł dłonią spocone czoło, a potem usta z
pianą w kącikach. Kopnął zwitek banknotów w cuchnące bajoro - i odszedł za
stodołami do lasu. Skrajem pól ruszył aż do Świńskiej Łąki, dręczony
pragnieniem, aby samemu sobie zadać straszny, nawet śmiertelny ból. Znowu na
krótko zaniewidział, jakiś czerwony ogień mu oczy wypalił. To wtedy musiał minąć
drzewo ze sznurem i pętlą, bo przecież szedł tam, aby zabić. Jeśli nie kogoś, to
siebie. Uspokoił łomoczące w piersiach serce, zdławił w sobie charczący oddech.
Ocknął się w głębi lasu i pomyślał: "To znak od Boga, który ochrania
sprawiedliwego". Szum drzew powoli łagodził w nim gwałtowność uczuć - i gdy
znalazł się w młodniku, już spokojnie zabrał się do pracy. Ciął tasakiem wiotkie
buki, patrzył, jak się przewracają, aby dać więcej światła bukom grubszym.
Wysiłek mięśni sprawiał mu przyjemność, łagodził w nim wszelkie uczucia podobnie
jak szum lasu. Niebo wciąż było pochmurne, lekki wiatr strącał z drzew ostatnie
liście. Jedne wirowały w powietrzu lub usiłowały się wznieść w górę na
podobieństwo ptaków; inne opadały cicho na ziemię; niektóre ocierały się o
ramiona Antka i wtedy miał wrażenie, że dotykają go niewidzialne ręce i las jest
pełen duchów. Nie bał się ich, jeśli bowiem istniał Bóg, to i on musiał być po
jego stronie, nienawidził rozpustnych kobiecych narządów i zła, jakie one
czyniły wśród mężczyzn.
    Doktor czekał na Antka pod starym dębem. Był tylko w grubym
swetrze i z gołą głową. Przykucnął pod drzewem, na kolanach miał włoską kurkową
dubeltówkę. "Przyszedł, aby mnie zabić" - przemknęło przez głowę Pasemki, ale
zaraz tę myśl odrzucił. Zbyt pogodną wydała mu się twarz doktora i jasny wzrok,
z jakim obserwował bezgłośny lot uschniętych liści.
    Zobaczywszy Antka, doktor wyjął paczkę tanich papierosów,
kiwnął na Pasemkę, aby się poczęstował. Zapalili, a potem doktor rzekł:
    - Nazywała się Aneta Lipska i miała dwanaście lat. Przyjechała
z Bart, z gromadką kolegów i koleżanek, aby się wykąpać w jeziorze. Nie miała
kostiumu kąpielowego, więc odeszła od gromadki w pobliskie zarośla, gdzie
rozebrała się do naga. Powiedz, co zrobiłeś z jej ciałem?
    Antek wypluł nitkę tytoniu, która mu się przylepiła do wargi.

    - Pytali mnie o to wiele razy. Odpowiadałem, że nie wiem, o kim
mówią. Ale panu wyjawię. Leży tam, gdzie deszcz na nią nie pada, słonko jej nie
przygrzewa, lisy kości nie rozwloką. Mogę ją zobaczyć w każdej chwili, ale już
nie ma co oglądać.
    - Jesteś bydlę, Antek - głos doktora zabrzmiał dziwnie, jakby
dobywał się z głębokiej studni.
    - A o niej co pan wie? - wzruszył ramionami. - Byłaby taką samą
dziwką jak Porowa. Piersi i podbrzusze miała już prawie jak dorosła kobieta.
Rozebrała się do naga. Żeby pan widział, z jakim zadowoleniem oglądała sobie
piersi i łono, jakby już gotowała się do zastawienia pułapki na mężczyznę.
    - Nie miała kostiumu i chciała się na uboczu ochłodzić w
jeziorze. Jesteś bestią, Antek, i dlatego musisz umrzeć. Widziałeś sznur i
pętlę? Na co jeszcze czekasz?
    - Prawo mnie chroni. Będę żył długo.
    Szczęknął kurek na strzelbie doktora. Ale Antek tylko
uśmiechnął się z wyższością.
    - Nie zastrzeli mnie pan. Na to trzeba odwagi. Mojej odwagi.
Nie obnosiłyby tak tych swoich piersi i brzuchów, gdyby mężczyźni mieli odwagę.
Klękacie przed nimi, modlicie się do nich, prosicie o łaskę, której wam
udzielają wedle swoich zachcianek. Nierządne są i rozpustne, a wy jesteście
kapłanami ich rozpusty i ich nierządu. Błagalnie wyciągacie ku nim swoje ręce.
Po co? Trzeba wziąć je za gardło.
    Doktor wyjął z paczki drugiego papierosa, zapalił go, zaciągnął
się mocno. Nie potrafił zebrać rozproszonych myśli, chciał zastrzelić Pasemkę,
tak jak to sobie tyle razy obiecywał. Zabić go strzałem z przodu, między oczy i
patrzeć, jak mózg się rozpryskuje. Ale jakaś dziwna siła powstrzymywała go od
tego. Może korzył się przed człowieczeństwem, podobnie jak korzył się przed
kobiecością?
    - Gdybym cię zabił, Antek, postąpiłbym jak Kawaler Maltański.
Znaczyłoby to, że zło, które jest w człowieku, można usunąć jedynie zabijając
człowieka. A przecież zło, jak sądzę, daje się oddzielić, wykroić tak, jak guza
na ciele lub w ciele ludzkim. Zło należy oddzielić od człowieka i zabić je
oddzielnie. Nie mógłbym być lekarzem, gdybym w to nie wierzył. Zło bywa jak
choroba, Antek. Chorobę trzeba leczyć, niejako oddzielić ją od ciała i zabić.
Chciałem obnażyć twoje zło, wykroić je z ciebie i zadeptać, choć to być może nie
jest możliwe. Powiedz, czy nie odczuwasz winy, skruchy, żalu, wstrętu do siebie?
Albo przynajmniej do tej części siebie, która czyni cię zbrodniarzem?
    - Nie - odparł obojętnie. - Wiem, że czyniłem dobrze.
    - Stałeś się więc samym złem. To nie jakaś twoja część
pozostaje zła, ale ono przeniknęło cię całego, do głębi. Nie wiesz nawet co to
litość, skrucha, żal. Czy zdajesz sobie sprawę, że już nie jesteś człowiekiem?

    A on rzekł mu swoimi słowy, taki zaś był ich sens:
    "Zawsze czułem się inny, bardziej podobny do Boga, który nas
stworzył na swoje podobieństwo. Nie mówiłem o tym nikomu, aby mnie nie wyśmiano.
Próbowałem żyć jak ludzie, lecz nie potrafiłem. Dlatego wyraźniej niż inni
widziałem zło ukryte w kobiecie. Czy nie powiedział Pan do kobiety, że «wola
twoja poddana będzie mężowi twemu, a on nad tobą panować będzie?» A czy są
posłuszne naszej woli? Czy to nie one chcą panować nad nami, używając swych
narządów i swego ciała, aby nas niewolić? Pan zna tylko Nowego Boga, a przecież
jest także i Stary Bóg, w którego ja wierzę, i który nas stworzył. Stary Bóg nie
znał miłosierdzia i kazał zabijać pierworodnych synów, gdy zrodzeni bywali z
nierządu. Ochrzcili mnie w kościele, bo moja matka tak chciała. Ale mój ojciec
wierzy w Starego Boga i gdy byliśmy mali, często czytał nam Pismo Święte. Stary
Bóg nie znał Szatana, bo sarn był Szatanem. Chwalił oszustów, krzywoprzysięzców,
sam także był oszustem i krzywoprzysięzcą. Trzy przymierza zawarł z człowiekiem
i żadnego nie dotrzymał. Czy nie był przyjacielem Boga ten, którego nazwano
Duchem Kłamstwa? Czy nie zasiadał w jego świcie? Czy nie oszukał Bóg proroków
Achaba aby nakłonić go do przegranej wyprawy wojennej? Czy nie ukarał Dawida za
to, że przeprowadził spis synów Izraela, choć sam go do tego namówił? Czy nie
chwalił Bóg córki Lota za to, że żyła z własnym ojcem? Czy nie kupczył Abraham
własną żoną, Sarą? Nie pochwalił go za to Bóg i nie pozwolił żyć szczęśliwie?
Czy nie wybrał między Ablem i Kainem tylko po to, aby dokonana została na
świecie pierwsza zbrodnia? Czy nie był zazdrosny o ludzi, gdy wieżę Babel
zaczęli budować. Czy nie doświadczył Hioba tylko dla zaspokojenia swej
próżności? Czy nie pochwalił Bóg oszustwa, którego dopuścił się Jakub wobec
Ezawa, odbierając mu podstępnie błogosławieństwo Izaaka? Doktorze, wiele kłamstw
i wiele zła czynił Stary Bóg na świecie i między ludźmi, a z tego wynika, że i
zło może być sprawiedliwe. Jak Kain jestem zabójcą. Ale ostrzegł Pan Bóg ludzi,
aby nie zabijali Kaina za jego zbrodnie. A wy, co chcecie uczynić? Kto wam dał
prawo wieszać sznur z pętlą, jeśli Bóg zezwolił Kainowi iść wolno i żyć w
pokoju. Powiedział Stary Bóg: «zaiste, ktobykolwiek zabił Kaina, siedmioraką
poniesie pomstę. I włożył Pan na Kaina piętno, aby go nie zabijał, ktobykolwiek
znalazł»."
    Pomyślał chwilę doktor i powiedział:
    - Nie masz na sobie piętna, Antek.
    - Moje czyny budzą w was strach i wstręt. Odwracacie ode mnie
twarz, jakbyście widzieli na mnie piętno. Dlatego kto mnie zabije, siedmiokrotną
pomstę poniesie od Boga.
    - Jesteś pełen pychy. Aż do obłąkania doprowadziła cię twoja
próżność.
    - Nazywa mnie pan obłąkanym, ponieważ poznałem i ukochałem
Starego Boga?
    Roześmiał się doktor:
    - Mieszka i żyje w tobie bestia. Nie potrafisz nawet być
mężczyzną.
    Śmiech doktora wydał się Antkowi tak drwiący, że skoczył na
skraj młodnika i w ataku szału chwycił do ręki pozostawiony tam tasak. Ruszył z
nim na doktora, który wciąż się śmiał, coraz głośniej, i, jak się zdawało
Antkowi, coraz bardziej szyderczo. Szedł Antek z tasakiem podniesionym do góry,
w połowie drogi stanął i tasak opuścił. Czy nie po to doktor tak się śmiał, aby
on podniósł na niego tasak i tamten mógł strzelić w swojej obronie? Pułapkę
zastawił na niego doktor. Chciał zabić Antka w majestacie prawa.
    - Strzelaj! - krzyknął, rzucając tasak na ziemię. Potem
przymknął oczy . i czekając na strzał powoli zbliżył się do doktora. Nie słyszał
jednak strzału, nie odczuwał bólu. Otworzył oczy i usiadł pod starym drzewem.
Nagle ogarnęło go wielkie zmęczenie i pragnienie śmierci. Pożałował, że to się
nie stało, nie padł strzał i nie uderzył go pocisk. Ile dni jeszcze będzie
czekać na śmierć?
    - Nie o wszystkim mi jeszcze opowiedziałeś - doktor spokojnie
znowu podjął rozmowę. - Dlaczego zabijałeś właśnie tam, w pobliżu mojego domu,
na polance i w dole po sadzonkach. Czy wiedziałeś, że niemal noc w noc zaczajam
się tam na ciebie ze strzelbą?
    - Nie myślałem o panu. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że pan
może się tam na mnie czaić ze strzelbą. Kiedy się zabija dziewczynę, takie myśli
nie przychodzą do głowy - jakby duma zabrzmiała w jego głosie.
    - A ja sądziłem, że prowadzisz ze mną jakąś straszliwą grę.
Specjalnie wybierasz miejsce w pobliżu mego domu, aby poniżyć moją dumę,
obrazić, naigrawać się ze mnie. Dziwne, bo przecież miałeś do wyboru tyle innych
miejsc, tyle przeróżnych lasów, tyle innych dołów po sadzonkach.
    Pasemko zastanowił się. I raptem ożywiła się jego twarz, jak
gdyby dokonał ciekawego odkrycia.
    - Kiedy zabijałem je, nie myślałem o takich sprawach. Teraz
jednak wiem, dlaczego robiłem to właśnie tam, a nie gdzie indziej. Kierowało mną
poczucie sprawiedliwości. Pamięta pan, doktorze, tę młodą, ładną nauczycielkę,
która przed ośmiu laty uczyła mnie w szkole? Kochałem się w niej po kryjomu,
szalałem za nią. Dniem i nocą przebywała w moich myślach, a miałem wtedy chyba
trzynaście lat... Latem ojciec powiedział do matki, że widział ją na jeziorze w
jachcie z jakimś wczasowiczem. Bezwstydnie pływała z nim nago. Któregoś dnia
zauważyłem, że ich jacht przybił do brzegu koło tej polanki za pana domem.
Pobiegłem tam co sił. Bezwstydnie naga leżała pod nim, nogi zadarła wysoko i
podrzucała go na sobie, jak jeźdźca koń podrzuca podczas kłusu. Strasznie ten
widok przeżyłem, bo ją kochałem. Gryzłem palce z zazdrości i płakałem ze
wstrętu. Potem, ilekroć przychodziłem na tę polankę, stawał mi w oczach ten
widok. Dlatego tam zaprowadziłem Haneczkę i tam ją zadusiłem. Z zemsty za tamten
widok. Z poczucia sprawiedliwości. Ta nauczycielka zbrukała moją miłość.
    Milczeli czas jakiś, potem doktor powiedział:
    - Do sołtysa Wątrucha przyszedł list od rodziców i braci
dziewczyny, którą zabiłeś w dole po sadzonkach. Pytali, czy wróciłeś do wioski i
co tutaj robisz. Tak samo pytali o ciebie rodzice Anety Lipskiej z Bart. Pewnego
dnia osaczą cię w tym młodniku, wykastrują, a potem powieszą.
    - Wyjadę stąd.
    - Dokąd? Kto cię przyjmie? Zapomniałeś, jaki los został
zgotowany Kainowi? Tułaczem i biegunem będziesz, a gdzie się nie pojawisz, tam
pojawi się również strach i gniew ludzki.
    - Boję się śmierci, panie.
    - Sam zabijałeś, więc to dla ciebie niewiele znaczy.
    - Nie chcę się powiesić.
    - Musisz.
    - Boję się.
    - One też się bały, a jednak umarły. Spróbujesz, jak to jest,
gdy się umiera. Nie bywasz tego ciekawy?
    - Bywam. Ale nie chcę sznura i pętli.
    - Wszystko jedno jak się umiera, bo śmierć jest jedna. Wierz
mi, wielu ludzi umarło na moich rękach, wielu ludziom towarzyszyłem w drodze do
granicy, za którą serce bić przestaje.
    - Niech mnie pan zastrzeli.
    - Nie.
    - Sam to zrobię. Proszę mi dać swoją strzelbę.
    - To niemożliwe, Antek.
    Doktor wyprostował się, potarł dłonią zdrętwiałe udo i łydkę.
Gotował się do odejścia.
    - Posłuchaj mnie uważnie, Antek. Cała moja wiedza lekarska mówi
mi, że zbrodnie, jakie popełniłeś, prawdopodobnie wynikają z choroby duszy i
umysłu, która cię być może od jakiegoś czasu trawi. W naszym kraju nie skazuje
się na śmierć ludzi chorych, nawet jeśli ich czyny wołają o pomstę. Dlatego
radzę ci: jedź do kapitana Śledzika, wyznaj swoje zbrodnie, wskaż miejsce, gdzie
ukryłeś ciało Anety. Potem zbadają cię najlepsi lekarze od ludzkiego umysłu, ja
również powiem o moich z tobą rozmowach, które ty potwierdzisz. Zamkną cię w
specjalnym zakładzie, ale unikniesz śmierci.
    Pasemko pogardliwie wzruszył ramionami i powiedział, że nie
chce być uznany za wariata tylko dlatego, aby uniknąć śmierci.
    - Nie, panie. Gdybym choć przez chwilę uwierzył, że swoje czyny
popełniłem nie panując nad swoim umysłem, a więc nie były to czyny sprawiedliwe,
powiesiłbym się sam na Świńskiej Łące. Sam sobie wymierzyłbym sprawiedliwość,
bez potrzeby uciekania się do sprawiedliwości sądu. Ale ponieważ nie jestem
wariatem, nie pójdę do kapitana Śledzika, nie przyznam się do swoich czynów, nie
wskażę miejsca, gdzie leży trzecia dziewczyna. Ba - jeśli mi się przydarzy
okazja, jeszcze raz wymierzę którejś sprawiedliwość.
    - Idź na Świńską Łąką - powiedział doktor.
    Antek usiadł na ziemi, wyciągnął nogi, przymknął powieki.
    - Nie - wyrzekł cicho.
    - Musisz.
    - Nigdy.
    - Musisz.
    - Nie.
    Powtarzał wiele razy swoje "nie" i zdawało mu się, że słyszy
wiele razy owo "musisz", aż uświadomił sobie, że żaden obcy głos do niego nie
dochodzi. Otworzył oczy i stwierdził, że doktora już nie ma na polanie, a on
rozmawia z sobą samym.
    O zmroku Antek Pasemko zapukał do domu Justyny, która przy
mdłym świetle gołej żarówki prała bieliznę w balii postawionej na zydlach na
środku izby. Po raz pierwszy Antek ujrzał ją bez czarnej chustki, w krótkiej
spódnicy i w bluzce bez rękawów, głęboko rozciętej z przodu. Niemal poraziła go
biel jej krągłych ramion i widok na wpół obnażonych piersi, które przy każdym
pochyleniu nad balią poruszały się w bluzce jak dwie odrębne, choć bliźniacze
istoty. A gdy mozolnie tarła bieliznę na metalowej tarze, sprawiały wrażenie, że
za chwilę wyskoczą z dekoltu i zakołyszą się w powietrzu jak duże dzwony. Czy
domyślała się, jak bardzo przejął go ten widok? Jak zabolała go jej kobiecość,
której nigdy nie chciał sobie wyobrażać? Udawała, że go nie dostrzega, nie
przerwała prania, tarła bieliznę, a później ją wyżymała silnymi rękami, nie
obdarzając go ani spojrzeniem, ani odrobiną uwagi. Nie miał nawet na czym
usiąść, ponieważ zydle znajdowały się pod balią. Stanął więc w pobliżu drzwi i
powiedział:
    - Miałem przyjść po roku, tak jak się kiedyś umówiliśmy. Ale
wydarzyło się tak wiele, z mojej i nie tylko mojej winy. Muszę wybrać: odejść
stąd albo umrzeć. Sam odejść nie potrafię, więc przyszedłem po ciebie. Chcę dziś
usłyszeć twoje "tak" lub "nie".
    Nie przerywała roboty, nie odezwała się. To go zachęciło, aby
mówić dalej:
    - Jesteś inną niż wszystkie kobiety, Justyno. Czuję, że
rozumiesz, dlaczego musiałem tamte zabić w tak okrutny sposób. One zohydzały
miłość, brukały takie kobiety jak ty, piękne i czyste. Zabijałem je, aby
objawione zostało twoje piękno niewinne i niepokalane. Aż strach mnie przenika,
gdy pomyślę, że i tamte również nazywano kobietami. Jak można nie odróżniać
tworu Szatana od tworu Boga?
    - Kazałam ci przynieść Kłobuka - przerwała mu ze złością. - Nie
zrobiłeś tego. Dlatego możesz iść precz.
    Wypuściła z rąk poszewkę zwiniętą w gruby sznur. Otarła dłonie
o spódnicę. - Miałam swojego Kłobuka - wyznała z żalem Antkowi. - Złapałam go po
deszczu i zaniosłam na strych. Karmiłam, głaskałam, prosiłam, aby spełnił moje
życzenia. Ale on uciekł. I wciąż jestem pusta.
    Złożyła dłonie na brzuchu, jakby w nim ból owej pustki wyraźnie
odczuwała. A jemu śmiać się zachciało, że słyszy od niej o takich głupstwach,
gdy przyszedł do niej po życie albo po śmierć.
    - Nie wierz w Kłobuki. Nie mają żadnej mocy - oświadczył
drwiąco i zaraz pożałował swoich słów. Bo jej oczy, jak mu się zdawało, aż
pociemniały od gniewu.
    - Kłamiesz! - podniosła głos. - Miałam swojego Kłobuka i
spełnił jedną moją prośbę. Ale uciekł i drugiej już nie chciał spełniać. Teraz
znowu noc w noc widzę go na belce w oborze, jak spada na mnie i wypełnia swoim
nasieniem. To jednak tylko sen. Daj mi Kłobuka, tak jak ci to rozkazałam. Chcę
jego nasienia.
    - Co ty mówisz? To głupie - zaczął.
    - Głupie? - podchwyciła i wyprostowawszy zgarbione nad balią
plecy wyciągnęła do Antka prawą dłoń z palcami ułożonymi w miseczkę.
    - Daj mi jego nasienie, słyszysz?! - rozkrzyczała się. - Daj mi
lub idź precz! Na co czekasz?!
    I ruszyła wolno ku niemu. Dłoń straciła kształt miseczki, palce
rozczapierzyły się. Teraz już obydwiema rękami zdawała się drapieżnie sięgać do
jego twarzy, aż przerażony cofnął się. Po omacku uchwycił klamkę, otworzył drzwi
i wybiegł w mrok gnany strachem przed czymś groźniejszym niż śmierć w pętli na
Świńskiej Łące.


następny    






  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza