ďťż
Lemur zaprasza
Janusz A. Zajdel Iluzyt Dochodzi godzina druga. Noc. O tej porze rzadko nawiedzają mnie dobre pomysły. Trzeba położyć się spać. Fotel jest jednak zbyt miękki. Siedzę odchylony od stołu; ~ głową na oparciu fotela, i bezmyślnie bawię się piórem. Przede mną leży pusta kartka papieru. Ścienny zegar w sąsiednim pokoju zgrzytnął i zachrobotał, gotując się do wybicia godziny. Równocześnie dosłyszałem ciche, ostrożne pukanie. Niechętnie wstałem z fotela. W otworze wizjera widać było twarz zniekształconą silnie przez soczewkę. Przed moimi drzwiami stał młody mężczyzna. Nie znałem go. Zresztą znajomi nie odwiedzają mnie o tak niezwykłej porze. „Pewnie któryś z sąsiadów chce zatelefonować do pogotowia lub straży pożarnej” - pomyślałem. Młody człowiek był ubrany w letnie jasne ubranie i przewiewne pantofle. Zważywszy, że za oknem padał gęsty śnieg, mógł to być tylko mieszkaniec najbliższego bloku. Gdy otworzyłem drzwi i wpuściłem go do mieszkania, dostrzegłem jednak, że był cały przyprószony dość grubą warstwą śniegowych płatków. - Dobry wieczór. Przepraszam, że zapukałem - powiedział wycierając starannie obuwie. - Tylko w pana oknie dostrzegłem światło, więc sądziłem... Mam do pana małą prośbę... Był siny, a gdy mówił, zęby szczękały mu zabawnie. - Proszę wejść. Pan zupełnie przemarzł --zaprosiłem go w głąb mieszkania. - Niech pan się nie gniewa - powiedział siadając na krześle blisko grzejnika - ale... znalazłem się w bardzo kłopotliwej sytuacji. - Widzę - stwierdziłem patrząc na jego strój. - Czyżby przez roztargnienie? - W pewnym stopniu, aczkolwiek nie przez moje roztargnienie. To skutki nieuwagi jednego z kolegów. - Napije się pan herbaty - powiedziałem, włączając elektryczny czajnik, który mam zwykle pod ręką podczas nocnej pracy. - Ależ nie, proszę się nie fatygować. Nie chcę nadużywać uprzejmości. Myślałem, że to nie potrwa długo, czekałem na ulicy, ale coś się tam opóźnia, pewnie jakieś uszkodzenie aparatury... Więc chciałbym prosić pana o odstąpienie jakiegoś... starego palta, kurtki... Może ma pan coś niepotrzebnego? Ja, oczywiście, zapłacę... Wie pan, zniosło mnie trochę... To znaczy, mam tu coś do załatwienia i muszę zaraz wracać, ale... Najwyraźniej usiłował znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla swojej obecności tutaj, w środku stycznia, w letnim, przewiewnym ubranku. Na włóczęgę nie wyglądał. Jego strój - choć nie na tę porę roku - robił dobre wrażenie. - Znajdę coś dla pana. To znaczy, pożyczę panu kurtkę... - O, nie, pożyczyć to nie... - powiedział z zakłopotaniem. - Wolałbym nie zobowiązywać się do oddania. To byłoby kłopotliwe... Mogę zapłacić. - Wobec tego dostanie pan moją starą kapotę. Miałem ją i tak oddać gałganiarzowi. Nie będzie to jednak strój zbyt efektowny. Jest mocno zniszczona. - Ależ, oczywiście, niech będzie. To mi w zupełności wystarczy. Wydobyłem ze schowka porządnie wytartą jesionkę w kolorze, który kiedyś nosił dumną nazwę marengo, a obecnie oscylował między szarym a brudnorudym. Przymierzył ją. Okazała się przyciasna, ale i tak był zachwycony. - Pan jest ogromnie uprzejmy. Nawet pan nie pytał, skąd wziąłem się tutaj w tak nieodpowiednim stroju - powiedział podając mi dłoń. - Proszę zaczekać. Nie wypuszczę pana bez herbaty i aspiryny. Nie zaprotestował, wyjrzał tylko przez okno, l jakby sprawdzając, czy nie ma już tego, na kogo czekał. Jednak ulica, przynajmniej w części oświetlonej przez latarnię stojącą pod moim oknem, była pusta, a śnieg sypał coraz gęściej. - Nie pytałem pana o nic, ponieważ jako pisarz wolę sam wymyślać rozwinięcia do zagadkowych sytuacji. Gdyby pan opowiedział prawdę, mogłaby okazać się zupełnie banalna - mówiłem nalewając herbatę do szklanek. - Pan jest pisarzem? - Takim od opowieści z dreszczykiem, fantastyki i tak dalej. Ale nie każdy lubi to czytać. - Hm... być może - mruknął, parząc się herbatą - dawno niczego nie czytałem. Zdziwił mnie trochę tym oświadczeniem. Miał wygląd człowieka kulturalnego, a tacy nigdy nie przyznają się do podobnych rzeczy, nawet jeśli rzeczywiście niewiele czytają. - Czy łatwo panu to przychodzi? Mam na myśli konstruowanie interesujących wątków fabularnych - spytał, patrząc na leżący na stole pusty arkusz papieru. - Coraz trudniej, niestety, zaskoczyć czytelników czymś naprawdę ciekawym. Rzeczywistość depce fantastom po piętach. Klasyczne tematy zostały wyeksploatowane. A w tym gatunku literatury najważniejszy, niestety, jest pomysł. Tu nie można się wyłgać samą formą albo intelektualnym dziwaczeniem. Nieznajomy pił herbatę z wyraźną przyjemnością. Przez chwilę obracał w palcach tabletkę aspiryny, wreszcie skrzywił się i połknął. - Muszę już iść - powiedział wstając i zakładając moje stare palto. - Serdecznie za wszystko dziękuję. A ponieważ nie chce pan zapłaty za tę kapotę, spróbuję zrewanżować się inaczej: dobrym pomysłem. Słowo pisane jest inspiracją dla wyobraźni. Opisując rzecz lub sytuację, szkicuje się tylko je j kontury. Czytelnik sam wypełnia je własną wizją, koloruje ten kreskowy rysunek wedle własnych upodobań, doświadczeń i wyobraźni. Trzeba czytelnikowi pozostawić jak najszersze pole do działania. Sztuka wizualna - film, telewizja - niszczy w człowieku zdolność własnego widzenia, usypia wyobraźnię, czyni ją leniwą. Gdyby istniał preparat pobudzający wyobraźnię, wystarczyłby czytelnikowi tylko pewien sygnał wywoławczy - idea, słowo, przedmiot - a cała reszta powstałaby w jego mózgu. Jeden sygnał zdolny byłby wyzwolić u tysiąca ludzi tysiąc różnych skojarzeń i tyleż fabuł stąd wynikających... Każde błahe wydarzenie, drobny przedmiot czy słowo mogłoby być źródłem fantastycznej historii... - Gdyby .istniał taki preparat, każdy mógłby być pisarzem na własny użytek - podjąłem myśl gościa. - Nazwałbym ten specyfik, na przykład, „fantazyną". - On już ma nazwę. To iluzyt... - O! Czyżby istniał naprawdę? - Istnienie jest względne. Powiedzmy, że ów iluzyt i ja istniejemy w takim samym stopniu... - powiedział wychodząc. -- Dobranoc panu! Wyprowadziłem go na ciemne schody. Przez chwilę szukałem dłonią przycisku, aby zapalić światło, wreszcie znalazłem. Rozjaśniło się nagle, ale dokoła zaległa błękitna mgła, spoza której chwilami majaczył zarys horyzontu. Nie, to nie mógł być horyzont... Pozioma linia co chwilę zmieniała kształty, przechodziła w łagodne falowanie, potem w ostre zygzaki, kolebała się przyjmując położenie prawie pionowe. Potem znikała zupełnie, bo błękit mgły gęstniał, osiągając barwę granatową, przechodzącą w fiolet i czerwień. W tym świecie nie było niczego trwałego można by powiedzieć, że obraz zmieniał się jak w kalejdoskopie, ale to też nie byłaby prawda. W kalejdoskopie zmiany następują skokowo, a powstający obraz można choć na chwilę zatrzymać i obejrzeć. Słychać było szum, chwilami zanikający prawie zupełnie, chwilami zaś narastający do przeciągłego, wibrującego wycia. Potem milkło wszystko, a z ciszy wyłaniał się świergot przypominający śpiew ptaków. Wiatr zrywał się, szarpiąc moim ciałem, to znów przycichał i nie miałem w ogóle ciała, nie czułem go, byłem samym bytem, samą świadomością istnienia, nie popartą jednakże żadnym materialnym istnienia tego dowodem... Ostre, bolesne ukłucie. Poczułem znów swoje ciało - jakby wyrosło z nicości. Najpierw pojawiły się same tylko długie ramiona - dwa i jeszcze kilkanaście. Potem - reszta, ciężka, rozpłaszczona na czymś sypkim. To były ziarenka ostrego piasku, które czułem pod sobą. W głębi tego piasku byłem także, była tam jakaś część mnie, rozprzestrzeniająca się pod jego powierzchnią licznymi wypustkami. I nagle, w jednej chwili, znów przestałem istnieć. Był tylko purpurowy tuman wokoło, przecinany białymi zygzakami, niby pęknięcia czerwonej kopuły, która mnie - nieistniejącego - przykrywała. Szarpnięcie za ramię wyrwało mnie z purpurowego oparu. Znalazłem się we wnętrzu oszklone j kabiny, na fotelu obok pilota. Pilot zatrzasnął właz i spojrzał mi w twarz przez okienko hełmu. - W porządku? - spytał. - Dobrze się czujesz? Potwierdziłem skinieniem głowy. - Interesujące, prawda? Pole ich świadomości rozciąga się w promieniu kilku metrów od osobnika. Dopiero niedawno udało się stworzyć skuteczną osłonę. Możesz sobie wyobrazi , jak reagowali pierwsi, którzy zetknęli się z tym fenomenem. To zresztą nie jedyna osobliwość tej planety. Spojrzałem przez okno kabiny. Wokoło piaszczysta równina, nad którą świeci jasna kopuła nieba. W oddali ciemny pas roślinności. Na piasku, tuż obok wirolotu, rozpościerała się duża, rozpłaszczona bryła, z której wyrastały smukłe łodygi, podobne do giętkich węży czy przewodów, opadające miękko na piasek i poruszające się ledwo zauważalnie. Wokoło, w odstępach kilkudziesięciu metrów, leżały przycupnięte na piasku podobne stwory. - Istnienie jest rzeczą względną - powiedział pilot i włączył silnik. - Te stwory są świadome swego bytu. Stwierdziliśmy to niezbicie. Ale wątpią we własne istnienie materialne. To, co odczuwałeś przed chwilą, to były bodźce, jakich doznaje ustawicznie każda z tych istot. - Niezwykle silne bodźce - zauważyłem. - Jak można, doznając ich, nie wierzyć w istnienie własnego ciała? - One nie wierzą. Nie mogą dostrzec ani siebie, ani innych, sobie podobnych. Każda z nich sądzi, że jest jedyną, zawieszoną w oceanie nieistnienia, rozumną monadą, bytem bez materii. To, co czuje, bierze za grę złudzeń. - W istocie, moje doznania niewiele miały wspólnego z rzeczywistością. Ta gra barw, kształtów i dźwięków... - One po prostu nie mogą znaleźć żadnej prawidłowości w otaczającym świecie. Zmysły przekazują im niejednoznaczny obraz otoczenia. Ważne jest nie to, że dają obraz nieprawdziwy; istotna jest właśnie jego niejednoznaczność. Linia prosta raz widziana jako falista, innym razem jako łuk, nie sprzyja wierze w istnienie czegoś logicznego poza własnym umysłem. Wyobraź sobie, że zielony krążek widzisz zawsze jako szarą elipsę. Czy zwątpisz w istnienie tego przedmiotu? Nie! Jesteś po prostu daltonistą i astygmatykiem, ale to nie podważa realności otaczającego cię świata. Gdybyś jednak tę samą figurę widywał raz jako niebieski kwadrat, innym razem jako żółtą, nieregularną plamę o, to już gorzej. A one, te dziwne istoty przyrośnięte do podłoża, posiadają wprost „idealnie niedoskonałe" zmysły, dające zmienny, fałszywy i zamglony obraz świata. One nie wiedzą nawet, że się rozmnażają, bo odbywa się to przez pączkowanie długich, podziemnych „grzybni", nad którymi nie mają żadnej kontroli. Istoty te, nazwane przez nas solipsami, wiedzą o sobie tylko tyle, że istnieją - bo myślą. Próby nawiązania kontaktu z nimi są zupełnie beznadziejne: żaden nowy bodziec zewnętrzny nie jest w stanie przełamać ich obojętności. Nie wierzą w nic, co przychodzi z zewnątrz, biorąc to za jeszcze jeden wariant gry własnej wyobraźni. Nie dziwią się niczemu, bo żyją jakby pod ustawicznym działaniem halucynogenów. Mój towarzysz poderwał pojazd do lotu i teraz szybowaliśmy nisko nad równiną. Z góry widziałem wyraźnie rozsiadłe z rzadka jak purchawki szarobrunatne cielska tych niezwykłych istot-roślin, obdarzonych świadomością. - Ich ciało składa się w głównej mierze z czegoś analogicznego do mózgu u ludzi. Ten organ myślenia jest wysokorozwinięty i sprawny, ale nie służy praktycznie niczemu, odbiera tylko tę rozmaitość bezsensownych sygnałów, które przesyłają mu zawodne zmysły. Tutejsze warunki naturalne sprzyjają idealnie beztroskiemu rozwojowi i rozmnażaniu tych organizmów. Energia otrzymywana od dwu słońc całkowicie zaspokaja ich skromne potrzeby. Składniki mineralne pobierają przez system rozgałęzionych „grzybni". Solipsy żyją zupełnie bez wysiłku umysłowego. Ich mózgi są narządami atawistycznymi. - Jak mogło dojść do powstania takich istot - Kiedyś było inaczej. Nasze badania wykazały, że przodkowie ich z trudem wygrywali walkę o przetrwanie, przeobrażali swoje otoczenie... Te zbędne dziś macki służyły kiedyś do zbierania wody i składników mineralnych z dużego obszaru. Dziś są w zaniku, utraciły wrażliwość na bodźce, podobnie jak zanikające, szczątkowe zmysły. Jesteśmy świadkami degeneracji i upadku istot myślących, które uzyskały optymalne warunki bytowania. Za kilkaset lat potomkowie tych istot całkowicie zatracą kontakt ze światem zewnętrznym. Pozostaną tylko mózgi, których funkcje także stopniowo zanikną. Solipsy muszą nieuchronnie zginąć albo, w najlepszym razie, zdegradować się do poziomu zwykłych roślin, bo mózg nie zmuszany do wysiłku intelektualnego tępieje. Za tysiąc lat zobaczymy tu co najwyżej pole czegoś w rodzaju kapuścianych głów, wegetujących w promieniach dwóch słońc. - Dlaczego one... rosną tak rzadko - To też skutek degeneracji. Rozmnażają się, jak. mówiłem, za pomocą grzybni. Jednakże, w drodze ewolucji, wykształtował się u solipsów tropizm. Grzybnia szuka coraz lepszych warunków chemiczno-energetycznych. Te wysokie wymagania powodują, że grzybnia rozgałęzia się bardzo daleko i z rzadka tylko daje początek nowemu osobnikowi. - Ciekawe, co by się stało, gdyby jeden z nich znalazł się w obszarze promieniowania świadomości drugiego... - powiedziałem. - Żaden z nich nie zauważyłby tego zapewne. Ale razem stanowiliby układ o dwukrotnie wyższej mocy intelektualnej. - Więc gdyby rosły ciaśniej... - Rozumujesz prawidłowo. Otrzymalibyśmy jeden ogromny, wielosekcyjny supermózg, połączony wzajemną siecią sprzężeń informacyjnych. Żywy, samo zasilający się, i co najważniejsze, nie mający wiele do myślenia. Gdyby jeszcze udało się zablokować te nieszczęsne zmysły i wprowadzić na ich miejsce urządzenia peryferyjne, programujące, mielibyśmy gigantyczny układ myślący do rozwiązywania najbardziej złożonych problemów. Nasza wyprawa jest dopiero początkiem całej akcji. Jeśli to się uda, powierzchnia planety Mirax pokryje się wkrótce jednym ogromnym polem solipsów, niby gigantyczna pieczarkarnia... Byłem zaskoczony tym śmiałym projektem, lecz równocześnie wydał mi się podejrzany moralnie. Bo jakże tok Żywe, inteligentne istoty miałyby w charakterze niewolniczych mózgów pracować na rzecz innych istot inteligentnych Podzieliłem się moimi wątpliwościami z pilotem. Lądowaliśmy właśnie na placu przed budynkiem stacji badawczej. - Przecież i tak grozi im degeneracja mózgów - powiedział mój towarzysz, zeskakując na płytę lotniska. - Czy nie sądzisz, że rola żywego komputera jest nieco szlachetniejszą formą bytowania od egzystencji pieczarki? Wyobraź sobie swój mózg wyosobniony z ciała i pozbawiony dotychczasowych wspomnień, doświadczeń, wiedzy o realnym świecie. Czy uważasz, że takie bytowanie jest lepsze? Z zabudowań wybiegły dwie postacie i z wyraźnym pośpiechem zbliżały się w naszą stronę. Mój towarzysz podążył im naprzeciw, pozostawiając mnie na chwilę przy wirolocie. W tym dopiero momencie uświadomiłem sobie, że nie znam tych osób, nie wiem także, gdzie się znajduję i skąd się tutaj wziąłem. Pilot, który przywiózł mnie tutaj wirolotem, rozmawiał z tamtymi; wszyscy trzej gestykulowali żywo, wskazując to na mnie, to na budynek widniejący w odległości kilkuset metrów. Treść ich rozmowy nie docierała do mnie, słuchawki hełmu wypełniał tylko cichy, jednostajny szum. Zbliżyłem się powoli. Byli wyraźnie zaniepokojeni. Przez szybki hełmów wydali mi się bardzo do siebie podobni. Patrzyli na mnie wszyscy, czając się jakby, wreszcie usłyszałem cichy trzask w słuchawkach i głos któregoś z nich: - Wszystko w porządku, zaraz ci to wyjaśnimy... - Teraz będziesz wyjaśniał? Nie trzeba było go zostawiać. Wiadomo przecież, że się odblokuje i zacznie się zastanawiać. Załóż mu blokadę retrospekcji. Do cholery, nie stój i nie gap się! - Przecież w tej sytuacji nie mogę stale się nim zajmować. Muszę uważać na wylot kanału... - No to włącz mu przynajmniej stupidotron. Jeden z nich podszedł i przekręcił jakiś wyłącznik na tylnej powierzchni mojego hełmu. Zrobiło mi się błogo i wesoło. Poczułem nie przepartą chęć chichotania. Patrzyłem tępym wzrokiem, jak ci trzej biegną w kierunku budynku. Tuż obok nich wyrósł nagle, jakby zmaterializowany z niczego, błyszczący srebrzyście pionowy słup, którego górna część ginęła w nisko wiszących obłokach. Boczna powierzchnia gigantycznej kolumny rozwarła się na wysokość człowieka. Wybiegła stamtąd grupka ludzi w skafandrach, z krótkimi miotaczami w rękach. Moi trzej towarzysze rzucili się do ucieczki. W słuchawkach usłyszałem tylko okrzyk jednego z nich! - ... a jednak przedłużyli kanał! Mają nas, to już koniec! Przybysze rozbiegli się w tyralierę. Było ich sześciu. Ruszyli w pościg. Ujrzałem kilka błysków, uciekinierzy zapłonęli nagle pomarańczowo i zamienili się w trzy kupki rozżarzonego popiołu. Nie rozumiałem niczego, ale też nie chciałem wcale zrozumieć, było mi wciąż błogo i beztrosko. Zacząłem śmiać się jak na dobrej komedii. Tyraliera zawróciła i ruszyła w moją stronę. Jeden z przybyszów zbliżył się do mnie z wyciągniętym do przodu miotaczem. - Kim jesteś? - usłyszałem. Przestałem na chwilę się śmiać, próbując przypomnieć sobie, jak się nazywam. - Nie widzisz, że to człowiek? - powiedział drugi, odsuwając na bok lufę miotacza. Włączyli mu ogłupiacz, dranie. Podszedł i sięgnął do wyłącznika na moim hełmie. - A teraz powiedz nam, kim jesteś? Wymieniłem swoje nazwisko. - Dawno się do ciebie przyczepili? - Kto - No, tamci! - przybysz wskazał lufą w kierunku trzech kopczyków stygnącego popiołu. - On jest przyblokowany, niczego nie pamięta - powiedział ktoś inny. Otoczyli mnie w koło, oglądając ze wszystkich stron, a potem poprowadzili do wnętrza kolumny. Gdy powierzchnia jej zamknęła się, dostrzegłem, że jestem w jasnym, przestronnym wnętrzu, przypominającym klatkę luksusowej windy. Poczułem lekki wstrząs i ucisk w skroniach. Wszystko trwało najwyżej kilka sekund. - Możesz zdjąć skafander - powiedział ktoś obok. Spostrzegłem, że wszyscy ściągają zewnętrzne ubiory. Szamotałem się długą chwilę z zamkami, dopóki ktoś nie dopomógł mi ich rozpiąć. Ściany klatki uniosły się w górę. Znalazłem się w pomieszczeniu pełnym zieleni krzewów rosnących w wielkich kamiennych donicach. Wokół mnie stało kilkanaście osób zajętych rozmową. Podszedłem do wysokiego, siwego mężczyzny, który patrzył w moją stronę. - Przepraszam - powiedziałem. - Czy mógłby mi pan wyjaśnić... - Tak, chodźmy - ruszył w głąb sali, wymijając stojących ludzi i kwitnące krzewy. Pchnął wąskie drzwi, ukryte za kotarą, i wszedł w nie pierwszy. Znaleźliśmy się w niewielkim gabinecie. Oprócz dwóch foteli i stylowego stolika stało tu kilka monitorów stereowizyjnych z obrazami gwiaździstego nieba. - Siadaj - powiedział mój przewodnik, wskazując fotel. Sam usadowił się naprzeciw mnie. - Wyrwaliśmy cię tym kanaliom. Niestety, nie możemy teraz odesłać cię z powrotem na Ziemię. Bo, zdaje się, pochodzisz z Ziemi? Dreszcz przeszedł mi po plecach. Musiał zauważyć moje zaniepokojenie, bo uśmiechnął się przyjaźnie. - Wszystko w porządku. My też jesteśmy ludźmi, nie bój się. Tylko jest jeden mały kłopot. Nie mieliśmy jeszcze takiej sytuacji. Sami unikamy, w miarę możności, mieszania różnych warstw czasu. Ale tym łotrom jest oczywiście obojętne, jakie konsekwencje pociąga za sobą przebicie powłoki Roohma, i zaczynają sięgać w inne warstwy... Z nami już im się tak łatwo nie udaje, więc sięgają przed moment... Zresztą, nie rozumiesz pewnie, o czym mówię. A więc po kolei. Dostałeś się w łapy Cypasów, czyli pasożytów cybernetycznych. Są to roboty, które wymknęły się spod kontroli swoich twórców. Wyglądają i zachowują się dokładnie tak samo jak ludzie. Nie sposób ich na oko odróżnić. Starają się udoskonalić swoje niezbyt sprawne „umysły". Więc uciekają się do pewnej swoistej formy pasożytnictwa na ludziach. Przysysają się nieomal do upatrzonej ofiary, nie odstępując jej ani na krok, gdyż tylko w bezpośrednim sąsiedztwie człowieka potrafią nawiązać łączność z jego umysłem i wykorzystywać rezerwy mocy intelektualnych ludzkiego mózgu. Opanowany przez nie nie zauważa niczego, poza natrętnym dość towarzystwem tych indywiduów. Co najmniej kilka tysięcy tych pijawek krąży po Ziemi i Kosmosie. Zdarza się, że porywają statki kosmiczne wraz z załogą. Począwszy od pewnego punktu w czasie potrafimy ich rozpoznawać przy pomocy dość prostych testów. Dlatego ostatnio zaczynają sięgać w ujemną połówkę osi czasu. Stąd domyślam się, że pochodzisz z przeszłości. Dobrze, że udało się naszej ekipie zlokalizować ich ośrodek na planecie Mirax. Zaczęły tam prowadzić badania, w których pokładały wielkie nadzieje... - Czy... one są dla człowieka niebezpieczne? - spytałem. - W obecnej sytuacji ludzie są im potrzebni, dlatego raczej starają się ich chronić i nie wyrządzać krzywdy. Potrafią się reprodukować, lecz na razie nie robią tego na zbyt wielką skalę w nadziei na rozwiązanie problemu samodzielnego myślenia na poziomie co najmniej ludzkim. Ale ich celem jest opanowanie pewnych rejonów Galaktyki. - Więc to prawda, że chcą stworzyć żywy superkomputer na planecie Mirax? - Tak, ale tam już przejęliśmy nad nimi władzę. - Teraz rozumiem... Ale nie wiem jeszcze, gdzie znajdujemy się obecnie? - Trudno mi to wytłumaczyć inaczej jak przez analogię. Jesteśmy we wnętrzu czegoś w rodzaju statku czy pojazdu, poruszającego się w przestrzeni Vilfera... To znaczy, zachowujemy się jak człowiek maszerujący po ruchomych schodach w kierunku przeciwnym do ich biegu, przy czym każdy stopień jest innym miejscem w przestrzeni rozumianej w sposób konwencjonalny, to jest trójwymiarowo... Tym samym przemieszczamy się w przestrzeni, nie poruszając się w czasie. Nie wiem, czy wyjaśniłem to dostatecznie klarownie. - Czy jesteś dowódcą tego statku? - Tak. Nazywam się Groven i prowadzę zwiad przestrzenny dla potrzeb inżynierii kosmicznej... Przerwał nagle, wpatrzony w jeden z monitorów za moimi plecami. Obejrzałem się. Ekran wypełniała oślepiająca biel, na której tle rysował się ciemny punkt rosnący z każdą chwilą i przechodzący w nieregularną czarno-fioletową plamę, jakby dwubarwny atrament rozlewał się na powierzchni białego papieru. Groven zerwał się z fotela i wybiegł. Słyszałem, jak zaklął pod nosem. Jedynym wrażeniem, jakie zachowała moja pamięć, był wysoki, narastający gwizd. Z tym dźwiękiem w uszach budziłem się z odrętwienia na jasno oświetlonej polanie wśród bujnych zarośli. Przede mną stał bardzo stary, zgarbiony i siwy człowiek, wsparty na sękatej lasce. - No, i udało się! - mówił ni to do siebie, ni to do mnie, patrząc mi w twarz zmrużonymi oczyma człowieka, który zapomniał okularów. - Wiedziałem, zawsze byłem pewien, że możliwe jest przejście w obie strony, i to nie tylko w formie falowej. Witaj, mój drogi. Prawda, że przybywasz stamtąd? - Skąd? - zapytałem zdziwiony, usiłując przypomnieć sobie, czy zasnąłem na leśnej polanie, czy też znalazłem się tutaj w jakiś inny sposób. - No, oczywiście z superprzestrzeni, o niej mówię. Przecież to ty wpadłeś do tubusu, nie ja! Przyjrzałem mu się uważnie. Nie wyglądał na wariata. Twarz miał dobrotliwie rozumną i uśmiechnął się, widząc moją niezbyt mądrą minę. - Czaiłem się tu codziennie, aż doczekałem się wreszcie - powiedział. - To miło, kiedy potwierdzają się teoretyczne przewidywania. Wstałem otrzepując ubranie. Miałem na sobie zwykły domowy strój, w jakim zazwyczaj nie wychodzi się na ulicę, podniszczone spodnie, domowe pantofle... - Chodźmy stąd - powiedział starzec i ruszył w kierunku skraju polanki, gdzie teraz dopiero zauważyłem mały drewniany domek, byle jak sklecony z odpadków drewna, przypominający budki stawiane w ogródkach działkowych. Wewnątrz było nadspodziewanie przyjemnie. Dostałem filiżankę kawy i kieliszek koniaku. Staruszek okazał się bardzo rozmowny i właściwie bez dodatkowych pytań z mojej strony sam wyjaśnił mi, co się stało. Otóż, jak twierdził, wiele osobliwości i tajemniczych zjawisk, dla których nauka współczesna nie znajduje wytłumaczenia, można wyjaśnić zakładając, że istnieją istoty inteligentne, interweniujące niedostrzegalnie w sprawy innej cywilizacji. Staruszek uważał, że mogą to być istoty zamieszkujące tak zwaną superprzestrzeń, której zwykła przestrzeń jest tylko szczególnym, trywialnym przypadkiem. Staruszek, który przedstawił się jako profesor Dann, specjalista w dziedzinie mirologii stosowanej, czyli nauki o zjawiskach dziwnych, całe życie , strawił na poszukiwaniu dowodów; że owe nadistoty obserwują ustawicznie cywilizację tej planety, korygując niektóre zjawiska, a nawet przesyłając tu pewne obiekty z superprzestrzeni. - Istoty te jednakże, aby zaglądać tutaj, muszą dysponować czymś w rodzaju mikroskopu, wziernika czy też czegoś podobnego. Załóżmy, że są to istoty ogromnych rozmiarów i choćby dlatego nie potrafimy ogarnąć ich zmysłami, podobnie jak bakteria, nawet obdarzona wzrokiem, nie potrafiłaby dostrzec uczonego. Ale bakteria, gdyby była inteligentna, mogłaby dostrzec w swoim mikroświecie przynajmniej koniec tubusu mikroskopu, jego obiektyw! Mikroskop jest tu oczywiście przenośnią... A teraz, mój drogi, zastanówmy się, co zobaczyłaby bakteria, patrząc w mikroskop od przeciwnej strony? No, jak myślisz? Oczywiście! Jeśli uczony widzi maleńką bakterię jako coś dużego, to bakteria widzi - patrząc w przeciwną stronę - wielkiego uczonego jako kogoś zupełnie maleńkiego... Jeśli teraz zastąpimy mikroskop urządzeniem, przez które można przesyłać nie tylko obrazy, lecz także przedmioty, to otrzymamy kanał transmisyjny, łączący przestrzeń z superprzestrzenią. Poszukiwałem wylotu tego kanału w nadziei, że znajdę choć jeden, bo przecież musi ich być wiele. Z moich obliczeń wynika, że polana, na której cię spotkałem, jest jednym z takich miejsc. Tym samym twoje nagłe pojawienie się tutaj oznacza niewątpliwie, że przybywasz stamtąd, przetransformowany na nasze wymiary... - Ależ... ja nie pochodzę z superprzestrzeni! Jestem taki sam jak ty, profesorze - zaprotestowałem. - Nic mi nie wiadomo o żadnym i tubusie... - To niczego nie dowodzi, mogłeś dostać się tutaj przypadkiem. Moje twierdzenia nie są tylko czczą hipotezą. Potwierdziłem je eksperymentalnie. - W jaki sposób? - Po prostu. Ale wróćmy do analogii z mikroskopem. Otóż, dopóki uczony trzyma oko przy okularze mikroskopu, patrzenie w głąb tubusa od strony obiektywu nie daje oczywiście rezultatów - stanowi on czarną dziurę w przestrzeni. Aby bakteria mogła zobaczyć obserwatora, musi on oddalić się odpowiednio... Wykorzystując takie momenty próbowałem tam zajrzeć. Zbudowałem w tym celu specjalną aparaturę. Profesor otworzył drzwiczki ściennej szafki, w której ukryty był monitor z niewielkim kolistym ekranem. Włączył przyrząd, ekran rozjaśnił się zrazu, potem przygasł. Niewyraźne kontury czegoś ruchomego rozpływały się co chwila. Usłyszałem nagły warkot silnika. Spojrzałem przez okienko. Nad polaną wisiał pojazd powietrzny o nie znanej mi konstrukcji. Obniżał się powoli, lądując w wysokiej trawie. Z kabiny wyskoczyło dwóch młodych, rosłych mężczyzn. Spojrzałem w stronę profesora. Nie było go tam, gdzie siedział przed chwilą. Rozejrzałem się po wnętrzu chałupki, nie było nikogo. Drzwi otworzyły się, dwaj przybysze stanęli w progu. Pierwszy zdecydowanym krokiem podszedł do stolika, przy którym przed chwilą piliśmy kawę, i podniósł skraj zwisającej do ziemi serwety. Po chwili wydobył stamtąd opierającego się i wierzgającego staruszka. - Przepraszamy za wszystko - powiedział drugi przybysz od drzwi - postaramy się, by nigdy więcej... Myślę, że nic się panu nie stało? - Nie - bąknąłem. - A co... Nie dosłyszeli lub nie chcieli wdawać się w rozmowę. Zresztą i bez ich wyjaśnień powinienem był od razu się domyślić... Spojrzałem na ekran. Obraz wyklarował się, wyostrzył. Zobaczyłem człowieka siedzącego za stołem skleconym z desek, ubranego w starą kapotę z podniesionym kołnierzem. trzęsącymi się z zimna dłońmi montował skomplikowani aparaturę, popijając od czasu do czasu jakiś płyn z dużego fajansowego kubka. Przyglądałem mu się uważnie. Miałem wrażenie, że dostrzegam w nim coś znajomego. Nie twarz, bo ta była mi obca... Człowiek na ekranie znieruchomiał nagle, zesztywniał cały, nawet dłonie przestały mu sil trząść. Za jego plecami rozwarły się drzwi ukazując dwóch młodych, rosłych mężczyzn. Człowiek wstał i wówczas dopiero uświadomiłem sobie, co znajomego dostrzegłem w jego postaci: miał na sobie moją starą jesionkę! Poznałem ją po złamanym trzecim guziku od góry... Wybiegłem na polanę, szukając miejsca, gdzie znalazł mnie starzec. Trawa była tu jeszcze zgnieciona. Położyłem się dokładnie tak, jak leżałem poprzednio. W jasnym kręgu lampy bielał prostokąt nie zapisanego papieru. Siedziałem wyprostowany, z dłońmi zaciśniętymi na podłokietnikach fotela. W przedpokoju zadreptały drobne kroki. Spojrzałem w stronę drzwi. Stała w nich Joasia, w piżamie i boso, przecierając piąstką zaspane oczy. - Tatusiu, dlaczego śpisz na siedząco? powiedziała, ziewając. - Już bardzo późno! - Ja nie śpię, córeczko, tylko pracuję. Zmykaj do łóżka, bo się przeziębisz! Znowu chodzisz boso. Gdzie twoje kapcie? Zegar w sąsiednim pokoju wybił dwa razy. - Druga! - powiedziała Joasia ze zgorszeniem. - Ciekawe, kto mnie jutro będzie odprowadzał do przedszkola! - Uciekaj do łóżka, smarkata! Nawet w nocy musisz mi głowę zawracać? Druga godzina... Druga? Podbiegłem do okna. Śnieg sypał, na ulicy nie było nikogo, tylko jakiś duży, błyszczący pojazd przemknął jezdnią poprzez krąg światła latarni. Wolnym krokiem poszedłem do przedpokoju i otworzyłem szafę. Mojej starej jesionki nie było... Pewnie żona oddała ją wreszcie gałganiarzowi, muszę rano o to zapytać... Usiadłem za stołem, sięgnąłem po pióro. Najtrudniej zacząć, ale teraz już wiem... Tak, już mam początek. Dochodzi godzina druga. Noc. powrót |