ďťż

iluzyt

Lemur zaprasza










Janusz A. Zajdel
    
  Iluzyt


   Dochodzi godzina druga. Noc. O tej porze rzadko nawiedzają
mnie dobre pomysły. Trze­ba położyć się spać. Fotel jest jednak zbyt
mięk­ki. Siedzę odchylony od stołu; ~ głową na opar­ciu fotela, i
bezmyślnie bawię się piórem. Prze­de mną leży pusta kartka papieru. Ścienny
ze­gar w sąsiednim pokoju zgrzytnął i zachrobotał, gotując się do wybicia
godziny. Równocześnie dosłyszałem ciche, ostrożne pukanie. Niechęt­nie
wstałem z fotela.    W otworze wizjera widać było twarz
znie­kształconą silnie przez soczewkę. Przed moimi drzwiami stał młody
mężczyzna. Nie znałem go. Zresztą znajomi nie odwiedzają mnie o tak niezwykłej
porze. „Pewnie któryś z sąsiadów chce zatelefonować do pogotowia lub straży
po­żarnej” - pomyślałem.    Młody człowiek był ubrany
w letnie jasne ubranie i przewiewne pantofle. Zważywszy, że za oknem padał gęsty
śnieg, mógł to być tylko mieszkaniec najbliższego bloku. Gdy otworzy­łem
drzwi i wpuściłem go do mieszkania, do­strzegłem jednak, że był cały
przyprószony dość grubą warstwą śniegowych płatków.    -
Dobry wieczór. Przepraszam, że zapuka­łem - powiedział wycierając starannie
obu­wie. - Tylko w pana oknie dostrzegłem świa­tło, więc sądziłem... Mam
do pana małą proś­bę...    Był siny, a gdy mówił,
zęby szczękały mu za­bawnie.    - Proszę wejść. Pan
zupełnie przemarzł --­zaprosiłem go w głąb mieszkania.
   - Niech pan się nie gniewa - powiedział siadając na
krześle blisko grzejnika - ale... znalazłem się w bardzo kłopotliwej sytuacji.
   - Widzę - stwierdziłem patrząc na jego strój. - Czyżby
przez roztargnienie?    - W pewnym stopniu, aczkolwiek
nie przez moje roztargnienie. To skutki nieuwagi jednego z kolegów.
   - Napije się pan herbaty - powiedziałem, włączając
elektryczny czajnik, który mam zwy­kle pod ręką podczas nocnej pracy.
   - Ależ nie, proszę się nie fatygować. Nie chcę
nadużywać uprzejmości. Myślałem, że to nie potrwa długo, czekałem na ulicy, ale
coś się tam opóźnia, pewnie jakieś uszkodzenie apa­ratury... Więc chciałbym
prosić pana o odstą­pienie jakiegoś... starego palta, kurtki... Może ma pan
coś niepotrzebnego? Ja, oczywiście, za­płacę... Wie pan, zniosło mnie
trochę... To zna­czy, mam tu coś do załatwienia i muszę zaraz wracać, ale...
   Najwyraźniej usiłował znaleźć jakieś
uspra­wiedliwienie dla swojej obecności tutaj, w środ­ku stycznia, w
letnim, przewiewnym ubranku. Na włóczęgę nie wyglądał. Jego strój - choć nie na
tę porę roku - robił dobre wrażenie.    - Znajdę coś dla
pana. To znaczy, pożyczę panu kurtkę...    - O, nie,
pożyczyć to nie... - powiedział z zakłopotaniem. - Wolałbym nie
zobowiązy­wać się do oddania. To byłoby kłopotliwe... Mo­gę zapłacić.
   - Wobec tego dostanie pan moją starą ka­potę.
Miałem ją i tak oddać gałganiarzowi. Nie będzie to jednak strój zbyt efektowny.
Jest mocno zniszczona.    - Ależ, oczywiście, niech
będzie. To mi w zupełności wystarczy.    Wydobyłem ze
schowka porządnie wytartą jesionkę w kolorze, który kiedyś nosił dumną nazwę
marengo, a obecnie oscylował między szarym a brudnorudym. Przymierzył ją.
Oka­zała się przyciasna, ale i tak był zachwycony.
   - Pan jest ogromnie uprzejmy. Nawet pan nie pytał,
skąd wziąłem się tutaj w tak nieod­powiednim stroju - powiedział podając mi
dłoń.    - Proszę zaczekać. Nie wypuszczę pana bez
herbaty i aspiryny.    Nie zaprotestował, wyjrzał tylko
przez okno, l jakby sprawdzając, czy nie ma już tego, na ko­go czekał.
Jednak ulica, przynajmniej w części oświetlonej przez latarnię stojącą pod moim
oknem, była pusta, a śnieg sypał coraz gęściej.    - Nie
pytałem pana o nic, ponieważ jako pisarz wolę sam wymyślać rozwinięcia do
za­gadkowych sytuacji. Gdyby pan opowiedział prawdę, mogłaby okazać się
zupełnie banal­na - mówiłem nalewając herbatę do szklanek. - Pan jest
pisarzem?    - Takim od opowieści z dreszczykiem,
fan­tastyki i tak dalej. Ale nie każdy lubi to czy­tać.
   - Hm... być może - mruknął, parząc się herbatą - dawno
niczego nie czytałem. Zdziwił mnie trochę tym oświadczeniem.
   Miał wygląd człowieka kulturalnego, a tacy ni­gdy
nie przyznają się do podobnych rzeczy, nawet jeśli rzeczywiście niewiele
czytają.    - Czy łatwo panu to przychodzi? Mam na myśli
konstruowanie interesujących wątków fa­bularnych - spytał, patrząc na leżący
na sto­le pusty arkusz papieru.    - Coraz trudniej,
niestety, zaskoczyć czy­telników czymś naprawdę ciekawym. Rzeczy­wistość
depce fantastom po piętach. Klasyczne tematy zostały wyeksploatowane. A w tym
ga­tunku literatury najważniejszy, niestety, jest pomysł. Tu nie można się
wyłgać samą formą albo intelektualnym dziwaczeniem.
   Nieznajomy pił herbatę z wyraźną przyjem­nością.
Przez chwilę obracał w palcach tablet­kę aspiryny, wreszcie skrzywił się i
połknął.    - Muszę już iść - powiedział wstając i
za­kładając moje stare palto. - Serdecznie za wszystko dziękuję. A ponieważ
nie chce pan zapłaty za tę kapotę, spróbuję zrewanżować się inaczej: dobrym
pomysłem.    Słowo pisane jest inspiracją dla wyobraźni.
Opisując rzecz lub sytuację, szkicuje się tylko je j kontury. Czytelnik sam
wypełnia je własną wizją, koloruje ten kreskowy rysunek wedle własnych upodobań,
doświadczeń i wyobraźni. Trzeba czytelnikowi pozostawić jak najszersze pole do
działania.    Sztuka wizualna - film, telewizja - niszczy
w człowieku zdolność własnego widzenia, usy­pia wyobraźnię, czyni ją leniwą.
Gdyby istniał preparat pobudzający wyobraźnię, wystarczył­by czytelnikowi
tylko pewien sygnał wywo­ławczy - idea, słowo, przedmiot - a cała
resz­ta powstałaby w jego mózgu. Jeden sygnał zdol­ny byłby wyzwolić u
tysiąca ludzi tysiąc róż­nych skojarzeń i tyleż fabuł stąd
wynikają­cych... Każde błahe wydarzenie, drobny przed­miot czy słowo
mogłoby być źródłem fantasty­cznej historii...    -
Gdyby .istniał taki preparat, każdy mógł­by być pisarzem na własny użytek -
podjąłem myśl gościa. - Nazwałbym ten specyfik, na przykład, „fantazyną".
   - On już ma nazwę. To iluzyt... - O! Czyżby istniał
naprawdę?    - Istnienie jest względne. Powiedzmy, że ów
iluzyt i ja istniejemy w takim samym sto­pniu... - powiedział wychodząc. --
Dobranoc panu!    Wyprowadziłem go na ciemne schody.
Przez chwilę szukałem dłonią przycisku, aby zapalić światło, wreszcie znalazłem.
   Rozjaśniło się nagle, ale dokoła zaległa błę­kitna
mgła, spoza której chwilami majaczył za­rys horyzontu.
   Nie, to nie mógł być horyzont... Pozioma linia co
chwilę zmieniała kształty, przechodziła w łagodne falowanie, potem w ostre
zygzaki, kolebała się przyjmując położenie prawie pio­nowe. Potem znikała
zupełnie, bo błękit mgły gęstniał, osiągając barwę granatową, przecho­dzącą
w fiolet i czerwień.    W tym świecie nie było niczego
trwałego ­można by powiedzieć, że obraz zmieniał się jak w kalejdoskopie,
ale to też nie byłaby prawda. W kalejdoskopie zmiany następują skokowo, a
powstający obraz można choć na chwilę zatrzymać i obejrzeć.
   Słychać było szum, chwilami zanikający pra­wie
zupełnie, chwilami zaś narastający do przeciągłego, wibrującego wycia. Potem
milkło wszystko, a z ciszy wyłaniał się świergot przypominający śpiew ptaków.
   Wiatr zrywał się, szarpiąc moim ciałem, to znów
przycichał i nie miałem w ogóle ciała, nie czułem go, byłem samym bytem, samą
świa­domością istnienia, nie popartą jednakże żad­nym materialnym
istnienia tego dowodem...    Ostre, bolesne ukłucie.
Poczułem znów swo­je ciało - jakby wyrosło z nicości. Najpierw pojawiły się
same tylko długie ramiona - dwa i jeszcze kilkanaście. Potem - reszta, ciężka,
rozpłaszczona na czymś sypkim. To były zia­renka ostrego piasku, które
czułem pod sobą. W głębi tego piasku byłem także, była tam ja­kaś część
mnie, rozprzestrzeniająca się pod je­go powierzchnią licznymi wypustkami. I
nagle, w jednej chwili, znów przestałem istnieć. Był tylko purpurowy tuman
wokoło, przecinany białymi zygzakami, niby pęknięcia czerwonej kopuły, która
mnie - nieistniejącego - przy­krywała.    Szarpnięcie
za ramię wyrwało mnie z purpu­rowego oparu. Znalazłem się we wnętrzu
oszklone j kabiny, na fotelu obok pilota. Pilot zatrzasnął właz i spojrzał mi w
twarz przez okienko hełmu.    - W porządku? - spytał. -
Dobrze się czu­jesz?    Potwierdziłem skinieniem
głowy.    - Interesujące, prawda? Pole ich
świado­mości rozciąga się w promieniu kilku metrów od osobnika. Dopiero
niedawno udało się stwo­rzyć skuteczną osłonę. Możesz sobie wyobra­zi ,
jak reagowali pierwsi, którzy zetknęli się z tym fenomenem. To zresztą nie
jedyna oso­bliwość tej planety.    Spojrzałem przez
okno kabiny. Wokoło piaszczysta równina, nad którą świeci jasna ko­puła
nieba. W oddali ciemny pas roślinności. Na piasku, tuż obok wirolotu,
rozpościerała się duża, rozpłaszczona bryła, z której wyrastały smukłe łodygi,
podobne do giętkich węży czy przewodów, opadające miękko na piasek i
po­ruszające się ledwo zauważalnie. Wokoło, w odstępach kilkudziesięciu
metrów, leżały przycupnięte na piasku podobne stwory.
   - Istnienie jest rzeczą względną - powie­dział
pilot i włączył silnik. - Te stwory są świadome swego bytu. Stwierdziliśmy to
nie­zbicie. Ale wątpią we własne istnienie mate­rialne. To, co
odczuwałeś przed chwilą, to były bodźce, jakich doznaje ustawicznie każda z tych
istot.    - Niezwykle silne bodźce - zauważy­łem. -
Jak można, doznając ich, nie wierzyć w istnienie własnego ciała?
   - One nie wierzą. Nie mogą dostrzec ani siebie, ani
innych, sobie podobnych. Każda z nich sądzi, że jest jedyną, zawieszoną w
oceanie nieistnienia, rozumną monadą, bytem bez materii. To, co czuje, bierze za
grę złudzeń.    - W istocie, moje doznania niewiele miały
wspólnego z rzeczywistością. Ta gra barw, kształtów i dźwięków...
   - One po prostu nie mogą znaleźć żadnej prawidłowości
w otaczającym świecie. Zmysły przekazują im niejednoznaczny obraz
otocze­nia. Ważne jest nie to, że dają obraz niepraw­dziwy; istotna jest
właśnie jego niejednoznacz­ność.    Linia prosta raz
widziana jako falista, innym razem jako łuk, nie sprzyja wierze w istnienie
czegoś logicznego poza własnym umysłem. Wy­obraź sobie, że zielony krążek
widzisz zawsze jako szarą elipsę. Czy zwątpisz w istnienie tego przedmiotu? Nie!
Jesteś po prostu daltonistą i astygmatykiem, ale to nie podważa realności
otaczającego cię świata. Gdybyś jednak tę sa­mą figurę widywał raz jako
niebieski kwadrat, innym razem jako żółtą, nieregularną plamę ­o, to już
gorzej. A one, te dziwne istoty przy­rośnięte do podłoża, posiadają wprost
„idealnie niedoskonałe" zmysły, dające zmienny, fałszy­wy i zamglony obraz
świata.    One nie wiedzą nawet, że się rozmnażają, bo
odbywa się to przez pączkowanie długich, pod­ziemnych „grzybni", nad którymi
nie mają żadnej kontroli. Istoty te, nazwane przez nas solipsami, wiedzą o sobie
tylko tyle, że istnie­ją - bo myślą. Próby nawiązania kontaktu z nimi są
zupełnie beznadziejne: żaden nowy bodziec zewnętrzny nie jest w stanie
przeła­mać ich obojętności. Nie wierzą w nic, co przy­chodzi z zewnątrz,
biorąc to za jeszcze jeden wariant gry własnej wyobraźni. Nie dziwią się
niczemu, bo żyją jakby pod ustawicznym dzia­łaniem halucynogenów.
   Mój towarzysz poderwał pojazd do lotu i te­raz
szybowaliśmy nisko nad równiną. Z góry widziałem wyraźnie rozsiadłe z rzadka jak
pur­chawki szarobrunatne cielska tych niezwyk­łych istot-roślin,
obdarzonych świadomością.    - Ich ciało składa się w
głównej mierze z czegoś analogicznego do mózgu u ludzi. Ten organ myślenia jest
wysokorozwinięty i spra­wny, ale nie służy praktycznie niczemu, odbie­ra
tylko tę rozmaitość bezsensownych sygna­łów, które przesyłają mu zawodne
zmysły. Tu­tejsze warunki naturalne sprzyjają idealnie bez­troskiemu
rozwojowi i rozmnażaniu tych orga­nizmów. Energia otrzymywana od dwu słońc
całkowicie zaspokaja ich skromne potrzeby. Składniki mineralne pobierają przez
system rozgałęzionych „grzybni". Solipsy żyją zupeł­nie bez wysiłku
umysłowego. Ich mózgi są na­rządami atawistycznymi.
   - Jak mogło dojść do powstania takich istot
   - Kiedyś było inaczej. Nasze badania wy­kazały, że
przodkowie ich z trudem wygrywali walkę o przetrwanie, przeobrażali swoje
oto­czenie... Te zbędne dziś macki służyły kiedyś do zbierania wody i
składników mineralnych z dużego obszaru. Dziś są w zaniku, utraciły wrażliwość
na bodźce, podobnie jak zanikające, szczątkowe zmysły. Jesteśmy świadkami
dege­neracji i upadku istot myślących, które uzyska­ły optymalne warunki
bytowania. Za kilkaset lat potomkowie tych istot całkowicie zatracą kontakt ze
światem zewnętrznym. Pozostaną tylko mózgi, których funkcje także stopniowo
zanikną. Solipsy muszą nieuchronnie zginąć albo, w najlepszym razie, zdegradować
się do poziomu zwykłych roślin, bo mózg nie zmusza­ny do wysiłku
intelektualnego tępieje. Za ty­siąc lat zobaczymy tu co najwyżej pole czegoś
w rodzaju kapuścianych głów, wegetujących w promieniach dwóch słońc.
   - Dlaczego one... rosną tak rzadko
   - To też skutek degeneracji. Rozmnażają się, jak.
mówiłem, za pomocą grzybni. Jednakże, w drodze ewolucji, wykształtował się u
soli­psów tropizm. Grzybnia szuka coraz lepszych warunków
chemiczno-energetycznych. Te wy­sokie wymagania powodują, że grzybnia
rozga­łęzia się bardzo daleko i z rzadka tylko daje początek nowemu
osobnikowi.    - Ciekawe, co by się stało, gdyby jeden z
nich znalazł się w obszarze promieniowania świadomości drugiego... -
powiedziałem.    - Żaden z nich nie zauważyłby tego
za­pewne. Ale razem stanowiliby układ o dwu­krotnie wyższej mocy
intelektualnej.    - Więc gdyby rosły ciaśniej...
   - Rozumujesz prawidłowo. Otrzymalibyśmy jeden ogromny,
wielosekcyjny supermózg, po­łączony wzajemną siecią sprzężeń
informacyj­nych. Żywy, samo zasilający się, i co najważ­niejsze, nie
mający wiele do myślenia. Gdyby jeszcze udało się zablokować te nieszczęsne
zmysły i wprowadzić na ich miejsce urządzenia peryferyjne, programujące,
mielibyśmy gigan­tyczny układ myślący do rozwiązywania naj­bardziej
złożonych problemów. Nasza wypra­wa jest dopiero początkiem całej akcji.
Jeśli to się uda, powierzchnia planety Mirax pokryje się wkrótce jednym ogromnym
polem solipsów, niby gigantyczna pieczarkarnia...
   Byłem zaskoczony tym śmiałym projektem, lecz
równocześnie wydał mi się podejrzany moralnie. Bo jakże tok Żywe, inteligentne
istoty miałyby w charakterze niewolniczych mózgów pracować na rzecz innych istot
inteligentnych Podzieliłem się moimi wątpliwościami z pilo­tem. Lądowaliśmy
właśnie na placu przed bu­dynkiem stacji badawczej.
   - Przecież i tak grozi im degeneracja móz­gów -
powiedział mój towarzysz, zeskakując na płytę lotniska. - Czy nie sądzisz, że
rola żywego komputera jest nieco szlachetniejszą formą bytowania od egzystencji
pieczarki? Wy­obraź sobie swój mózg wyosobniony z ciała i pozbawiony
dotychczasowych wspomnień, doświadczeń, wiedzy o realnym świecie. Czy uważasz,
że takie bytowanie jest lepsze?    Z zabudowań wybiegły
dwie postacie i z wy­raźnym pośpiechem zbliżały się w naszą stro­nę. Mój
towarzysz podążył im naprzeciw, po­zostawiając mnie na chwilę przy
wirolocie. W tym dopiero momencie uświadomiłem sobie, że nie znam tych osób, nie
wiem także, gdzie się znajduję i skąd się tutaj wziąłem.
   Pilot, który przywiózł mnie tutaj wirolotem, rozmawiał
z tamtymi; wszyscy trzej gestykulo­wali żywo, wskazując to na mnie, to na
budy­nek widniejący w odległości kilkuset metrów. Treść ich rozmowy nie
docierała do mnie, słu­chawki hełmu wypełniał tylko cichy, jednostaj­ny
szum. Zbliżyłem się powoli. Byli wyraźnie zaniepokojeni. Przez szybki hełmów
wydali mi się bardzo do siebie podobni. Patrzyli na mnie wszyscy, czając się
jakby, wreszcie usłyszałem cichy trzask w słuchawkach i głos któregoś z nich:
   - Wszystko w porządku, zaraz ci to wyja­śnimy...
   - Teraz będziesz wyjaśniał? Nie trzeba było go
zostawiać. Wiadomo przecież, że się odblo­kuje i zacznie się zastanawiać.
Załóż mu blo­kadę retrospekcji. Do cholery, nie stój i nie gap się!
   - Przecież w tej sytuacji nie mogę stale się nim
zajmować. Muszę uważać na wylot ka­nału...    - No to
włącz mu przynajmniej stupido­tron.    Jeden z nich
podszedł i przekręcił jakiś wy­łącznik na tylnej powierzchni mojego hełmu.
Zrobiło mi się błogo i wesoło. Poczułem nie­ przepartą chęć chichotania.
Patrzyłem tępym wzrokiem, jak ci trzej biegną w kierunku bu­dynku. Tuż obok
nich wyrósł nagle, jakby zmaterializowany z niczego, błyszczący sreb­rzyście
pionowy słup, którego górna część gi­nęła w nisko wiszących obłokach. Boczna
po­wierzchnia gigantycznej kolumny rozwarła się na wysokość człowieka.
Wybiegła stamtąd grupka ludzi w skafandrach, z krótkimi miota­czami w
rękach. Moi trzej towarzysze rzucili się do ucieczki. W słuchawkach usłyszałem
tylko okrzyk jednego z nich!    - ... a jednak
przedłużyli kanał! Mają nas, to już koniec!    Przybysze
rozbiegli się w tyralierę. Było ich sześciu. Ruszyli w pościg. Ujrzałem kilka
błys­ków, uciekinierzy zapłonęli nagle pomarańczo­wo i zamienili się w
trzy kupki rozżarzonego popiołu.    Nie rozumiałem
niczego, ale też nie chcia­łem wcale zrozumieć, było mi wciąż błogo i
beztrosko. Zacząłem śmiać się jak na dobrej komedii.
   Tyraliera zawróciła i ruszyła w moją stronę. Jeden z
przybyszów zbliżył się do mnie z wy­ciągniętym do przodu miotaczem.
   - Kim jesteś? - usłyszałem.
   Przestałem na chwilę się śmiać, próbując przypomnieć
sobie, jak się nazywam.    - Nie widzisz, że to człowiek?
- powie­dział drugi, odsuwając na bok lufę miotacza. ­Włączyli mu
ogłupiacz, dranie.    Podszedł i sięgnął do wyłącznika na
moim hełmie.    - A teraz powiedz nam, kim jesteś?
Wymieniłem swoje nazwisko.    - Dawno się do ciebie
przyczepili? - Kto    - No, tamci! - przybysz wskazał
lufą w kierunku trzech kopczyków stygnącego po­piołu.
   - On jest przyblokowany, niczego nie pa­mięta -
powiedział ktoś inny.    Otoczyli mnie w koło, oglądając
ze wszyst­kich stron, a potem poprowadzili do wnętrza kolumny. Gdy
powierzchnia jej zamknęła się, dostrzegłem, że jestem w jasnym,
przestron­nym wnętrzu, przypominającym klatkę luksu­sowej windy.
Poczułem lekki wstrząs i ucisk w skroniach. Wszystko trwało najwyżej kilka
sekund.    - Możesz zdjąć skafander - powiedział ktoś
obok. Spostrzegłem, że wszyscy ściągają zewnętrzne ubiory. Szamotałem się długą
chwilę z zamkami, dopóki ktoś nie dopomógł mi ich rozpiąć.
   Ściany klatki uniosły się w górę. Znalazłem się w
pomieszczeniu pełnym zieleni krzewów rosnących w wielkich kamiennych donicach.
Wokół mnie stało kilkanaście osób zajętych rozmową. Podszedłem do wysokiego,
siwego mężczyzny, który patrzył w moją stronę.    -
Przepraszam - powiedziałem. - Czy mógłby mi pan wyjaśnić...
   - Tak, chodźmy - ruszył w głąb sali, wy­mijając
stojących ludzi i kwitnące krzewy.    Pchnął wąskie
drzwi, ukryte za kotarą, i wszedł w nie pierwszy. Znaleźliśmy się w
nie­wielkim gabinecie. Oprócz dwóch foteli i stylo­wego stolika stało tu
kilka monitorów stereo­wizyjnych z obrazami gwiaździstego nieba.
   - Siadaj - powiedział mój przewodnik, wskazując fotel.
Sam usadowił się naprzeciw mnie. - Wyrwaliśmy cię tym kanaliom. Nie­stety,
nie możemy teraz odesłać cię z powro­tem na Ziemię. Bo, zdaje się,
pochodzisz z Zie­mi?    Dreszcz przeszedł mi po
plecach. Musiał za­uważyć moje zaniepokojenie, bo uśmiechnął się przyjaźnie.
   - Wszystko w porządku. My też jesteśmy ludźmi, nie bój
się. Tylko jest jeden mały kło­pot. Nie mieliśmy jeszcze takiej sytuacji.
Sami unikamy, w miarę możności, mieszania różnych warstw czasu. Ale tym łotrom
jest oczywiście obojętne, jakie konsekwencje pociąga za sobą przebicie powłoki
Roohma, i zaczynają sięgać w inne warstwy... Z nami już im się tak łatwo nie
udaje, więc sięgają przed moment... Zre­sztą, nie rozumiesz pewnie, o czym
mówię. A więc po kolei. Dostałeś się w łapy Cypasów, czyli pasożytów
cybernetycznych. Są to robo­ty, które wymknęły się spod kontroli swoich
twórców. Wyglądają i zachowują się dokładnie tak samo jak ludzie. Nie sposób ich
na oko od­różnić. Starają się udoskonalić swoje niezbyt sprawne „umysły".
Więc uciekają się do pew­nej swoistej formy pasożytnictwa na ludziach.
Przysysają się nieomal do upatrzonej ofiary, nie odstępując jej ani na krok,
gdyż tylko w bezpośrednim sąsiedztwie człowieka potra­fią nawiązać łączność
z jego umysłem i wyko­rzystywać rezerwy mocy intelektualnych ludz­kiego
mózgu. Opanowany przez nie nie zauwa­ża niczego, poza natrętnym dość
towarzystwem tych indywiduów. Co najmniej kilka tysięcy tych pijawek krąży po
Ziemi i Kosmosie. Zda­rza się, że porywają statki kosmiczne wraz z załogą.
   Począwszy od pewnego punktu w czasie po­trafimy
ich rozpoznawać przy pomocy dość prostych testów. Dlatego ostatnio zaczynają
sięgać w ujemną połówkę osi czasu. Stąd do­myślam się, że pochodzisz z
przeszłości. Do­brze, że udało się naszej ekipie zlokalizować ich ośrodek na
planecie Mirax. Zaczęły tam prowadzić badania, w których pokładały wiel­kie
nadzieje...    - Czy... one są dla człowieka
niebezpiecz­ne? - spytałem.    - W obecnej sytuacji
ludzie są im potrzeb­ni, dlatego raczej starają się ich chronić i nie
wyrządzać krzywdy. Potrafią się reproduko­wać, lecz na razie nie robią tego
na zbyt wiel­ką skalę w nadziei na rozwiązanie problemu samodzielnego
myślenia na poziomie co naj­mniej ludzkim. Ale ich celem jest opanowanie
pewnych rejonów Galaktyki.    - Więc to prawda, że chcą
stworzyć żywy superkomputer na planecie Mirax?    - Tak,
ale tam już przejęliśmy nad nimi władzę.    - Teraz
rozumiem... Ale nie wiem jeszcze, gdzie znajdujemy się obecnie?
   - Trudno mi to wytłumaczyć inaczej jak przez analogię.
Jesteśmy we wnętrzu czegoś w rodzaju statku czy pojazdu, poruszającego się w
przestrzeni Vilfera... To znaczy, zachowu­jemy się jak człowiek maszerujący
po rucho­mych schodach w kierunku przeciwnym do ich biegu, przy czym każdy
stopień jest innym miejscem w przestrzeni rozumianej w sposób konwencjonalny, to
jest trójwymiarowo... Tym samym przemieszczamy się w przestrzeni, nie poruszając
się w czasie. Nie wiem, czy wy­jaśniłem to dostatecznie klarownie.
   - Czy jesteś dowódcą tego statku?
   - Tak. Nazywam się Groven i prowadzę zwiad
przestrzenny dla potrzeb inżynierii ko­smicznej...
   Przerwał nagle, wpatrzony w jeden z monito­rów za
moimi plecami. Obejrzałem się. Ekran wypełniała oślepiająca biel, na której tle
ry­sował się ciemny punkt rosnący z każdą chwi­lą i przechodzący w
nieregularną czarno-fiole­tową plamę, jakby dwubarwny atrament rozle­wał
się na powierzchni białego papieru. Gro­ven zerwał się z fotela i wybiegł.
Słyszałem, jak zaklął pod nosem.    Jedynym wrażeniem,
jakie zachowała moja pamięć, był wysoki, narastający gwizd. Z tym dźwiękiem w
uszach budziłem się z odrętwie­nia na jasno oświetlonej polanie wśród
buj­nych zarośli. Przede mną stał bardzo stary, zgar­biony i siwy
człowiek, wsparty na sękatej lasce.    - No, i udało się!
- mówił ni to do siebie, ni to do mnie, patrząc mi w twarz zmrużonymi oczyma
człowieka, który zapomniał okula­rów. - Wiedziałem, zawsze byłem pewien, że
możliwe jest przejście w obie strony, i to nie tylko w formie falowej. Witaj,
mój drogi. Praw­da, że przybywasz stamtąd?    - Skąd?
- zapytałem zdziwiony, usiłując przypomnieć sobie, czy zasnąłem na leśnej
po­lanie, czy też znalazłem się tutaj w jakiś inny sposób.
   - No, oczywiście z superprzestrzeni, o niej mówię.
Przecież to ty wpadłeś do tubusu, nie ja! Przyjrzałem mu się uważnie. Nie
wyglądał na wariata. Twarz miał dobrotliwie rozumną i uśmiechnął się, widząc
moją niezbyt mądrą minę.    - Czaiłem się tu codziennie,
aż doczekałem się wreszcie - powiedział. - To miło, kiedy potwierdzają się
teoretyczne przewidywania.    Wstałem otrzepując ubranie.
Miałem na so­bie zwykły domowy strój, w jakim zazwyczaj nie wychodzi się na
ulicę, podniszczone spod­nie, domowe pantofle...    -
Chodźmy stąd - powiedział starzec i ru­szył w kierunku skraju polanki, gdzie
teraz do­piero zauważyłem mały drewniany domek, by­le jak sklecony z
odpadków drewna, przypominający budki stawiane w ogródkach działko­wych.
   Wewnątrz było nadspodziewanie przyjemnie. Dostałem
filiżankę kawy i kieliszek koniaku. Staruszek okazał się bardzo rozmowny i
właści­wie bez dodatkowych pytań z mojej strony sam wyjaśnił mi, co się
stało. Otóż, jak twierdził, wiele osobliwości i tajemniczych zjawisk, dla
których nauka współczesna nie znajduje wytłu­maczenia, można wyjaśnić
zakładając, że istnie­ją istoty inteligentne, interweniujące
niedo­strzegalnie w sprawy innej cywilizacji. Staru­szek uważał, że mogą
to być istoty zamieszku­jące tak zwaną superprzestrzeń, której zwykła
przestrzeń jest tylko szczególnym, trywialnym przypadkiem.
   Staruszek, który przedstawił się jako profesor Dann,
specjalista w dziedzinie mirologii stoso­wanej, czyli nauki o zjawiskach
dziwnych, ca­łe życie , strawił na poszukiwaniu dowodów; że owe nadistoty
obserwują ustawicznie cywiliza­cję tej planety, korygując niektóre zjawiska,
a nawet przesyłając tu pewne obiekty z super­przestrzeni.
   - Istoty te jednakże, aby zaglądać tutaj, mu­szą
dysponować czymś w rodzaju mikroskopu, wziernika czy też czegoś podobnego.
   Załóżmy, że są to istoty ogromnych rozmia­rów i
choćby dlatego nie potrafimy ogarnąć ich zmysłami, podobnie jak bakteria, nawet
obda­rzona wzrokiem, nie potrafiłaby dostrzec uczo­nego. Ale bakteria,
gdyby była inteligentna, mogłaby dostrzec w swoim mikroświecie przy­najmniej
koniec tubusu mikroskopu, jego obie­ktyw! Mikroskop jest tu oczywiście
przeno­śnią... A teraz, mój drogi, zastanówmy się, co zobaczyłaby bakteria,
patrząc w mikroskop od przeciwnej strony? No, jak myślisz? Oczywi­ście!
Jeśli uczony widzi maleńką bakterię jako coś dużego, to bakteria widzi - patrząc
w prze­ciwną stronę - wielkiego uczonego jako kogoś zupełnie maleńkiego...
   Jeśli teraz zastąpimy mikroskop urządze­niem,
przez które można przesyłać nie tylko obrazy, lecz także przedmioty, to
otrzymamy kanał transmisyjny, łączący przestrzeń z superprzestrzenią.
Poszukiwałem wylotu tego kana­łu w nadziei, że znajdę choć jeden, bo
prze­cież musi ich być wiele. Z moich obliczeń wy­nika, że polana, na
której cię spotkałem, jest jednym z takich miejsc. Tym samym twoje na­głe
pojawienie się tutaj oznacza niewątpliwie, że przybywasz stamtąd,
przetransformowany na nasze wymiary...    - Ależ... ja
nie pochodzę z superprzestrze­ni! Jestem taki sam jak ty, profesorze -
zapro­testowałem. - Nic mi nie wiadomo o żadnym i tubusie...
   - To niczego nie dowodzi, mogłeś dostać się tutaj
przypadkiem. Moje twierdzenia nie są tyl­ko czczą hipotezą. Potwierdziłem je
ekspery­mentalnie.    - W jaki sposób?
   - Po prostu. Ale wróćmy do analogii z
mi­kroskopem. Otóż, dopóki uczony trzyma oko przy okularze mikroskopu,
patrzenie w głąb tu­busa od strony obiektywu nie daje oczywiście rezultatów
- stanowi on czarną dziurę w prze­strzeni. Aby bakteria mogła zobaczyć
obserwa­tora, musi on oddalić się odpowiednio... Wyko­rzystując takie
momenty próbowałem tam zaj­rzeć. Zbudowałem w tym celu specjalną
apara­turę.    Profesor otworzył drzwiczki ściennej
szafki, w której ukryty był monitor z niewielkim koli­stym ekranem. Włączył
przyrząd, ekran roz­jaśnił się zrazu, potem przygasł. Niewyraźne kontury
czegoś ruchomego rozpływały się co chwila.    Usłyszałem
nagły warkot silnika. Spojrzałem przez okienko. Nad polaną wisiał pojazd
po­wietrzny o nie znanej mi konstrukcji. Obniżał się powoli, lądując w
wysokiej trawie. Z kabiny wyskoczyło dwóch młodych, rosłych mężczyzn.
   Spojrzałem w stronę profesora. Nie było go tam, gdzie
siedział przed chwilą. Rozejrzałem się po wnętrzu chałupki, nie było nikogo.
Drzwi otworzyły się, dwaj przybysze stanęli w pro­gu. Pierwszy zdecydowanym
krokiem podszedł do stolika, przy którym przed chwilą piliśmy kawę, i podniósł
skraj zwisającej do ziemi ser­wety. Po chwili wydobył stamtąd opierającego
się i wierzgającego staruszka.    - Przepraszamy za
wszystko - powiedział drugi przybysz od drzwi - postaramy się, by nigdy
więcej... Myślę, że nic się panu nie stało? - Nie - bąknąłem. - A co...
   Nie dosłyszeli lub nie chcieli wdawać się w rozmowę.
Zresztą i bez ich wyjaśnień powi­nienem był od razu się domyślić...
   Spojrzałem na ekran. Obraz wyklarował się, wyostrzył.
Zobaczyłem człowieka siedzącego za stołem skleconym z desek, ubranego w starą
ka­potę z podniesionym kołnierzem. trzęsącymi się z zimna dłońmi montował
skomplikowani aparaturę, popijając od czasu do czasu jakiś płyn z dużego
fajansowego kubka. Przygląda­łem mu się uważnie. Miałem wrażenie, że
do­strzegam w nim coś znajomego. Nie twarz, bo ta była mi obca...
   Człowiek na ekranie znieruchomiał nagle,
ze­sztywniał cały, nawet dłonie przestały mu sil trząść. Za jego plecami
rozwarły się drzwi uka­zując dwóch młodych, rosłych mężczyzn. Czło­wiek
wstał i wówczas dopiero uświadomiłem sobie, co znajomego dostrzegłem w jego
posta­ci: miał na sobie moją starą jesionkę! Poznałem ją po złamanym trzecim
guziku od góry...    Wybiegłem na polanę, szukając
miejsca, gdzie znalazł mnie starzec. Trawa była tu jesz­cze zgnieciona.
Położyłem się dokładnie tak, jak leżałem poprzednio.    W
jasnym kręgu lampy bielał prostokąt nie zapisanego papieru. Siedziałem
wyprostowany, z dłońmi zaciśniętymi na podłokietnikach fo­tela. W
przedpokoju zadreptały drobne kroki. Spojrzałem w stronę drzwi. Stała w nich
Joasia, w piżamie i boso, przecierając piąstką zaspane oczy.
   - Tatusiu, dlaczego śpisz na siedząco?
­powiedziała, ziewając. - Już bardzo późno!    - Ja
nie śpię, córeczko, tylko pracuję. Zmy­kaj do łóżka, bo się przeziębisz!
Znowu chodzisz boso. Gdzie twoje kapcie?    Zegar w
sąsiednim pokoju wybił dwa razy. - Druga! - powiedziała Joasia ze
zgorsze­niem. - Ciekawe, kto mnie jutro będzie odpro­wadzał do
przedszkola!    - Uciekaj do łóżka, smarkata! Nawet w
no­cy musisz mi głowę zawracać?    Druga godzina...
Druga? Podbiegłem do okna. Śnieg sypał, na ulicy nie było nikogo, tylko
ja­kiś duży, błyszczący pojazd przemknął jezdnią poprzez krąg światła
latarni. Wolnym krokiem poszedłem do przedpokoju i otworzyłem szafę. Mojej
starej jesionki nie było... Pewnie żona oddała ją wreszcie gałganiarzowi, muszę
rano o to zapytać...    Usiadłem za stołem, sięgnąłem po
pióro. Naj­trudniej zacząć, ale teraz już wiem... Tak, już mam początek.
   Dochodzi godzina druga. Noc.







    powrót







  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza