ďťż

konserwator

Lemur zaprasza










Harry Harrison
    
 
Konserwator




   Stary miał taki wyraz twarzy, jakby
zamierzał powiedzieć coś mądrego i wzniosłego. Byliśmy sami w biurze, a ponieważ
sądzę, że najlepszą obroną jest atak, zacząłem pierwszy.
   - Odchodzę. Nie wciskaj mi głodnych historii, jaką to
brudną robotą musisz się zajmować, bo i tak mnie to nie ruszy. Wyraz jego twarzy
nie zmienił się ani na jotę. Wdusił jeden z przycisków na biurku i na blacie
pojawiła się płachta jakiegoś dokumentu.
   - To jest twój kontrakt - poinformował mnie uprzejmie. -
Mówi on jak i kiedy możesz go zerwać. Stop stali i wanadu. To nie jest materiał,
który możesz zniszczyć byle rozpylaczem, chłopcze!
   Zanim zdążył zareagować, ja pochyliłem się do przodu i
wyłuskałem mu arkusz z dłoni. Tym samym ruchem ciągłym wyrzuciłem go w powietrze
i nim zdążył opaść trafiła go wiązka z mojego miotacza. Nie jestem specjalnie
utalentowanym wynalazcą, ale Solar mi się udał - na podłogę opadły nie dające
się odczytać strzępki materii. Stary wdusił ponownie guzik i drugi, srebrzyście
połyskujący arkusz znalazł się na blacie biurka. Jego twarz była jeszcze
bardziej zatroskana niż przed chwilą.
   - Powinienem ci powiedzieć, że to był duplikat twojego
kontraktu tak, jak ten zresztą też - tu stuknął palcem w arkusz. - A tak na
marginesie, to odciągam z twojej wypłaty trzynaści kredytów za duplikat i sto
tytułem kary za użycie broni w zamkniętym pomieszczeniu. Przechodząc zaś do
rzeczy, to tu jest napisane, że nie możesz zerwać umowy w takich warunkach jak
obecne, czyli po prostu bez powodu. Dlatego też nie mówmy już o tym. Mam dla
ciebie małą robótkę, z rzędu tych, które lubisz. Naprawa. Beacon Centurii
przestał działać. To beacon typu Mark IIL..
   - Jaki typ powiedziałeś?
   Być może nie był to z mojej strony szczyt uprzejmości
przerywanie mu w połowie słowa, ale jeśli ktoś tak jak ja zajmuje się naprawą i
konserwacją beaconów hiperprzestrzennych w całej Galaktyce i to od ładnych paru
lat, to ma prawo trochę w siebie zwątpić, jeśli słyszy po raz pierwszy o jakimś
nieznanym typie.
   - Mark III - powtórzył uprzejmie Stary. - Nie przejmuj się,
ja też nic o takim nie słyszałem dopóki archiwum nie znalazło jego danych. To
jeden z pierwszych typów, a po mojemu, lokalizacja na jednej z planet układu
Centurii wskazuje na to, że może to być zgoła pierwszy, jaki w ogóle powstał.

   To co przeczytałem w dokumentach, które zdążył w
międzyczasie wyjąć z szuflady, zjeżyło mi włosy na głowie.
   - Przecież toto ma ponad dwieście metrów wysokości i
jeszcze Bóg jeden wie, jak to wygląda. Jestem konserwatorem, a nie archeologiem.
Tym czymś, co ma w dodatku dwa tysiące lat powinni zająć się archeolodzy.
Zamiast szukać tego rupiecia, lepiej zbudować nowy!
   Na to kazanie Stary założył kciuki za kamizelkę i zaczął
czterdziestą lekcję Obowiązków Kompanii i Moich Osobistych Kłopotów.
   - Ten departament jest oficjalnie nazwany Inwestycje i
Naprawy, a powinien nazywać się Kupa Kłopotów. Nie muszę ci przypominać, że
beacony hiperprzestrzenne powinny funkcjonować wiecznie albo coś koło tego.
Kiedy któryś wysiada, to nigdy nie jest wypadek, a naprawa nigdy nie ogranicza
się do wymiany jednej śrubki. A poza tym zainstalowanie nowego beaconu zajęłoby
ponad rok - to po pierwsze, jest diabelnie drogie - to po drugie, ten zabytek
jest jednym z najważniejszych - to po trzecie, a w podprzestrzeni są w tej
chwili cztery statki w zasięgu piętnastu lat świetlnych, które są unieruchomione
- to po czwarte.
   To był tupet! Mówić takie rzeczy m n i e , który robił całą
brudną robotę, podczas gdy on płaszczył swoją szlachetną dupę w klimatyzowanym
biurze!
   - Poza tym - kontynuował - guzik mnie obchodzi, że
jesteście bandą oszustów na skalę kosmiczną. Nie interesuje mnie, co robicie w
wolnym czasie - szantaż, kradzieże - każdy robi to, co lubi. Jeśli chodzi o was,
łobuzy albo konserwatorzy, co kto woli, to możecie wieszać się nawzajem, byle
tylko statki szły tam, gdzie mają i beacony były sprawne!
   Sądząc po optymistycznym akcencie był to koniec miłej
pogawędki, toteż zebrałem ze stołu makulaturę i udałem się ku drzwiom. Gdy już
miałem klamkę w ręku, dogoniły mnie jeszcze jego słowa:
   - I nie radzę ci wysilać się nad jakimś dowcipnym sposobem
wyłgania się z kontraktu. Możemy zablokować twoje konto na Aląd II, zanim
zdążysz poprosić o wypłatę.
   Uśmiechnąłem się z wyższością i opuściłem pomieszczenie.
Jego szpicle zaczynali pracować na swoją pensję. Co prawda, nigdy nie liczyłem
na to, że uda mi się utrzymać to konto w tajemnicy w nieskończoność, ale mogli z
tym poczekać parę dni. Przemierzając hall zastanawiałem się nad sposobem
bezkolizyjnego wyciągnięcia swoich pieniędzy, wiedząc jednocześnie o tym, że w
tym samym czasie Stary rozmyśla nad problemem wręcz odwrotnym. Było to na
dłuższą metę zbyt męczące, toteż skręciłem do najbliższego baru.

















   W czasie, gdy ekwipowano moją łajbę,
zająłem się obraniem najdogodniejszej marszruty. Najbliżej zniszczonego beaconu
znajdowała się klasyczna Beta na circinusie. Postanowiłem zacząć od niej. Z
mojego aktualnego miejsca pobytu był to drobiazg - jakieś dziewięć dni
hiperprzestrzeni.
   Żeby zrozumieć istotę beaconów należy najpierw pojąć
hiperprzestrzeń. Nie jest to, według mnie, specjalnie skomplikowane zadanie, tym
niemniej znam niewielu, którzy by to potrafili. Największą trudność sprawia
pojęcie tego, czego praktycznie nie ma, bo nie sposób tego zobaczyć, a nie dość,
że istnieje, to jeszcze rządzi się pewnymi stałymi regułami. Najważniejszą z
nich jest ta, że nie ma w niej niczego, co umożliwiałoby orientację. Do tegoż
właśnie celu służą budowane na różnych planetach beacony, czyli źródła potężnych
strumieni promieniowania, które umożliwia poruszanie się statkom w
hiperprzestrzeni. Każdy z nich ma swój system pulsacji odróżniający go od
pozostałych w celu identyfikacji, a do normalnego skoku potrzebne jest
współistnienie przynajmniej czterech takich źródeł. Do dłuższych podróży
potrzeba większej ich liczby. W ten prosty sposób wychodzi na to, że podstawą
bezpieczeństwa i możliwości skoków w ogóle jest ciągłe działanie wszystkich
beaconów. Pięknie to brzmi, gdy tymczasem jeden z nich, o podstawowym znaczeniu,
najzwyczajniej w świecie zamilkł. W takich właśnie chwilach okazuje się, że ta
banda wykolejeńców, jak nas Stary łaskawie nazywał, czyli konserwatorzy, są
potrzebni. Na wyposażeniu mamy specjalnie projektowane jednostki wyposażone
praktycznie we wszystko, co może i nie może się przydać - ot, taki latający
przegląd ludzkiej produkcji i pomysłowości. Maszyny są jednoosobowe, gdyż
komplet robotów naprawczych, jakim dysponuje jednostka, wystarczyłby od biedy na
wybudowanie nowego beaconu, tak więc więcej jak jeden człowiek do kierowania
nimi byłby czystą rozrzutnością. Problemem jest samotność, gdyż do uszkodzonego
beaconu nie można dolecieć w hiperprzestrzeni - po prostu nie wiadomo dokąd ma
się lecieć - toteż trzeba podróżować w klasycznej przestrzeni, co niekiedy trwa
długie miesiące.
   Zgodnie z tą regułą wziąłem namiar na najbliższy czynny
beacon i wybrałem przybliżone koordynaty Alfy Centauri. Gdy znalazłem się
ponownie w normalnym świecie, wylazłszy ze środka niczego, okazało się, że
nieźle trafiłem - komputer stwierdził, że normalna podróż przyświetlna potrwa
sześć tygodni. Nie mam pojęcia skąd był tego taki pewien, ale komuś musiałem
przecież zaufać, toteż chcąc nie chcąc zgodziłem się z nim i poszedłem spać.

   W tym czasie prawie zakończyłem korespondencyjny kurs
nukleoniki i przebudowałem po raz dwudziesty moją karierę. Kursu tego nie
robiłem bynajmniej dla zaspokojenia moich zboczonych ambicji. Powód był o wiele
bardziej prozaiczny - firma podwyższała pensję w miarę zdobywania dodatkowych
specjalności przez konserwatorów. Oszalały funkcjonalizm!
















   Oczywiście ten kretyn włączył alarm
planetarny, gdy smacznie spałem, a Alfę Centauri ledwie było widać na ekranie.
Elektroniczny sadysta! Tym niemniej, gdy osiągnęliśmy parkingową drugiej
planety, na której ponoć zbudowano ten beacon, byłem w miarę przytomny. Ze
starożytnych szpargałów po parogodzinnym wysiłku wywnioskowałem lokalizację, ale
kształtu samego beaconu nie byłem już w stanie odgadnąć. Zresztą poza
informacjami, że jest to bagnisko - tropikalna planeta - niewiele z tych
papierów wynikało.
   Koordynaty stanowiłyby niezłą zagadkę dla bardziej lotnych
umysłów niż mój. W takiej robocie jak moja człowiek szybko uczy się dbać o
własną skórę, toteż wysłałem na rekonesans Szperacza, sam pozostając poza
atmosferą. Jako punkty orientacyjne, ci dowcipnisie z zeszłych wieków podały dwa
szczyty górskie - beacon miał być pomiędzy nimi. Po sześciu godzinach latania
Szperacz namierzył fragment pasujący do tego opisu. Obniżyłem go i zająłem się
oglądaniem doliny leżącej między tymi szczytami. Obraz zafalował, zgasł, po czym
na ekranie wyłoniła się wstrząsająca w swym ogromie kamienna piramida. Posłałem
Szperacza na parę okrążeń okolicy, tak w celu zaspokojenia wyobraźni, jak i w
celu przeszukania. W promieniu dziesięciu mil jedyną rzeczą, która wystawała
ponad błota w sposób zauważalny, była piramida. Ale to nie był mój beacon. Z
nudów opuściłem Szperacza trochę niżej, aby móc lepiej obejrzeć to kuriozum.
Budowla była z ciosanego kamienia, surowa w swej prostocie, nigdzie śladu
jakiegokolwiek ozdobnika czy innej dupereli. Na samym szczycie znajdował się
pokaźny zbiornik z wodą. Zaskoczyłem dopiero po paru chwilach. Poleciłem
Szperaczowi stale krążyć wokół piramidy i zacząłem szukać w dokumentacji. Po
chwili byłem już w domu - beacon Mark III miał na górze zbiomik wody służący do
chłodzenia reaktora. Wniosek był wstrząsający - jeśli zbiomik tu jest, to cała
reszta też - wewnątrz.
   Tubylcy, którzy oczywiście nie zostali nawet wzmianką
zaszczyceni przez tego idiotę, który sporządzał dokumentację, zbudowali po
prostu małą piramidkę wokół aparatury. Ponowny rzut oka przekonał mnie o
słuszności tej tezy - ściany piramidy, pięknie teraz widoczne, gdyż Szperacz
latał w kółko o jakieś dwadzieścia metrów od jej boków, oblepione były ferajną.
Były to półtorametrowe jaszczurki, obdarzone bez wątpienia inteligencją, gdyż
zajmowały się właśnie próbami strącenia Szperacza za pomocą strzał i innych
kamlotów. Przerwałem im tę radosną twórczość, włączając automatycznego pilota na
kurs powrotny do statku. Po wykonaniu tej istotnej czynności zrobiłem sobie
zasłużonego drinka. Faktem jest, że miałem na swoim koncie niezłe osiągnięcia,
jak dotąd - nie dosyć, że znalazłem aparaturę, co prawda wewnątrz kamiennej
budowli (ale to jest już szczegół techniczny), to jeszcze dość skutecznie
rozwścieczyłem te stworki, które ją zbudowały. Świetny początek, który, jak
sądzę zapoczątkowałby u silniejszego ode mnie alkoholizm. Całe szczęście, że już
mi to nie zagrażało.
   Konserwatorzy omijają wszelkie lokalne cywilizacje jak
rejony objęte prohibicją, z tego też powodu, jak i zresztą paru innych równie
dobrych, beacony są budowane na nie zamieszkanych planetach. Jeśli przypadkiem
zdarza się inaczej, to sytuuje się go w miejscach raczej niedostępnych. A tu co?
Umieścili sobie aparaturę w samym środku miłego, domowego bagienka, które
jeszcze awansowało przez to ani chybi na miejscową świętość. No cóż, nie
pozostało mi nic innego, jak nawiązać kontakt. A jak wiadomo niezbędna do tego
jest znajomość lokalnego języka. A na to byłem już przygotowany. Dosyć dawno
temu wymyśliłem sobie szpicla ogłupiającego w sposób totalny. Nikt nie zwróciłby
na niego uwagi, nawet w środku miasta - ot, zwykły trzyfuntowy kamień. Jedynym
problemem było nie rzucające się w oczy umieszczenie go. Zlokalizowałem
miejscową metropolię jakieś tysiąc metrów od piramidy i posłałem w nocy
Szperacza ze szpiclem w pojemniku. Wylądował przy tutejszej drodze i do połowy
wleciał w muł. Rankiem, gdy pojawił się pierwszy egzemplarz tubylca, uruchomiłem
rejestrację głosu i obrazu. Gdzieś po pięciu lokalnych dniach w pamięci
translatora był wystarczający zapas słów do prowadzenia konwersacji. Przyszedł
czas na doświadczenia. Wybrałem jednego tubylca, który przechodził koło szpicla
dzień w dzień, umieściłem w rowie dodatkową aparaturę i pewnego pięknego poranka
przyszedł czas na kontakt. Gdy podszedł tego ranka w pobliże stanowiska,
odezwałem się:
   - Witaj o Goat, mój wnuku! To ja - duch twojego dziadka!
Przemawiam do ciebie z zaświatów - to, co powiedziałem, zgadzało się z miejscową
religią tak, że szansa wykrycia kłamstwa była minimalna.
   Zanim zdołał na tyle dojść do siebie, aby wziąć nogi za
pas, przekręciłem dźwigienkę i na drogę sypnęły się dwa naszyjniki tutejszych
muszli, czyli lokalnej waluty.
   - Masz tu trochę gotówki z zaświatów, jestem bowiem z
ciebie zadowolony, chłopcze. Przyjdź tu jutro, to trochę porozmawiamy.
   Z zadowoleniem stwierdziłem, że mój podopieczny najpierw
się ukłonił, a potem złapał muszle i ruszył tak, że aż błoto pryskało. Poza tym,
że gotówka nie pochodziła z zaświatów, lecz z jednego z magazynów, wszystko się
zgadzało. Po tym trudnym początku dziadek z wnuczkiem odbyli wiele szczerych
rozmów w przydrożnym rowie. Dla obu były one owocne. Trochę mniej dla
okolicznych sklepów. Tym niemniej dowiedziałem się tego, czego potrzebowałem z
historii i współczesności jaszczurek i nie były to miłe informacje. Z bieżących
nowości najważniejszą była mała, religijna wojenka, jaka toczyła się naokoło
piramidy.
   Oczywiście wszystkiemu byli winni moi kretyńscy przodkowie
budujący beacon. Żadnemu z nich nie wpadło do łba, że mrowiące się w okolicznych
bagnach tałatajstwo może stać się rasą inteligentną i zainteresować się
aparaturą jako tworem czysto religijnym. Co notabene nastąpiło. Dolinę uznano za
świętą, beacon za świątynię, dorobiono opakowanie, a wodę użytą do chłodzenia,
która była odprowadzana do rezerwuaru oczyszczającego, za magiczny płyn bogów.
Co ciekawe, to tym tu, radioaktywność wody wcale nie przeszkadzała, wprost
przeciwnie-wywoływała w nich korzystne mutacje. No cóż, co kraj to obyczaj. Dla
dopełnienia całości zbudowali w pobliżu miasto i przez stulecia żyli w szczęściu
i spokoju. Specjalna kasta kapłanów zajmowała się obsługą świątyni. Wszystko
było piękne do pewnego dzionka, jakieś pięć miesięcy temu. Wtedy to jeden z nich
bądź na skutek wybujałych ambicji, bądź innych zaburzeń psychicznych wtargnął do
wnętrza świątyni i coś tak pomajstrował (to moja teoria), znaczy rozgniewał
bogów (to ich teoria), że święta woda przestała lecieć. Konsekwencją tego była
rewolucja, masakra i zmiana kapłanów (starzy przenieśli się na zasłużony
odpoczynek w zaświaty). Nowa banda kapłanów strzegła świątyni, ale wody jak nie
było, tak nie ma.
   Rozeźlone społeczeństwo założyło oblężenie świątyni oraz
niesolidnych kapłanów i czekało na cud. A moja osoba miała ni mniej ni więcej
tylko wleźć w sam środek tej kotłowaniny, żeby naprawić ten mebel.
   Pomyślawszy o tym przytargałem prefabrykaty pianolitu i na
podstawie trójwymiarowego modelu wnuczka sporządziłem sobie kombinezon
przypominający tubylca. Sam sobie się raczej podobam, ale wolałem nie ryzykować
pokazywania się we własnej osobie - okaże się, że nie jestem w ich typie i
co...? Nie wyglądałem w tym przebraniu jak jeden z nich, ale o to mi chodziło.
Nie miałem być tubylcem, tylko ich wyobrażeniem o duchach. Logiczne. Jeślibym na
ten przykład żyjąc w starożytnym Egipcie spotkał przedstawiciela rasy
zamieszkującej Spician i wyglądającej jak dwudziestostopowa krzyżówka ośmiornicy
z befsztykiem sądzę, że w trybie pospiesznym opuściłbym miejsce spotkania. Co
innego, gdyby gość miał kształty humanoidalne - pewnie bym został, a na pewno
nie zrobiłbym odwrotu tak pośpiesznie. Tak więc założyłem stelaż, potem
twarzowy, zielony plastik jako skórę i upchnąwszy elektroniczny ekwipunek w
ogonie przymocowanym do pasa systemem klamer i dźwigni, stanąłem przed
lusterkiem. Wstrząsające, ale efektowne. Ogon ciągnął mnie do tyłu, przez co
poruszałem się z dostojeństwem kaczki, ale to tylko wzmagało autentyczność
postaci. Wsadziłem na głowę łeb z kamerami zamiast oczu i zadowolony z siebie,
podczepiwszy się pod szpicla ustrojonego na podobieństwo pterodaktyla
powędrowałem w dół, kierując się na wejście do piramidy. Wyglądało to na
autentyczne zstąpienie z nieba i wywarło podobny efekt. Pierwszy, który mnie
dojrzał, uciekł z takim wrzaskiem, że lądowałem na zupełnie pustym placu.
   Uniosłem ramiona gestem proroka i ryknąłem: - Witajcie
czcigodni słudzy Wielkiego Boga!
   Translator zadziałał, głośniki też i wspaniałe echo odbiło
się od ścian piramidy. Zadowolony z efektu, jaki wywołałem wśród zbiegowiska,
kontynuowałem:
   - Chciałbym pomówić z wami, Czcigodni!
   Zanim zdołali zdecydować się na jakąś konstruktywną
odpowiedź wszedłem do środka. Sala była niezbyt okazała w porównaniu z resztą
budowli i mam nadzieję, że nie złamałem zbyt wielu tabu naraz. Na końcu była
sadzawka wypełniona błotem z ciekawym gadem w środku. Osobnik ów zerknął na mnie
wzrokiem śniętej ryby i coś tam zabulgotał. Słuchawka w moim uchu wyszeptała:

   - Skąd w imię trzynastu demonów żeś się tu wziął? Skłoniłem
się uprzejmie i odparłem:
   - Przybywam z misją i posłaniem od twoich przodków. Chcę
wam pomóc odzyskać Świętą Wodę.
   Szef opadł w błoto, że ledwie oczy mu wystawały i prawie
słyszałem wysiłek, z jakim trawił te nowiny w głębinach swojej czaszki. W końcu
musiał je jednak przetrawić, bo go poderwało i wyciągnąwszy paluch ku mnie,
wrzasnął:
   - Jesteś kłamcą! Nie jesteś naszym przodkiem! My...
   - Zamknij się! - mój ryk był jeszcze efektowniejszy, bo
prawie go utopił. - Powiedziałem ci, że jestem wysłańcem przodków, a nie, że
jestem jednym z nich. Nie waż mi się sprzeciwiać, bo przodkowie zwrócą się
przeciwko tobie.
   Dla poparcia moich słów rzuciłem w odległy kąt świątyni
granat. Wywaliło twarzową dziurę w podłodze i spowodowało efektowny kłąb dymu.

   Szef przemyślał widać sprawę, bo zaczął gadać z sensem -
zwołał radę kapłanów. Gulgotaliśmy i chrząkaliśmy ponad godzinę i w efekcie
poczłapaliśmy w głąb budowli - do pancernych drzwi strzeżonych przez dwóch
wartowników. Gdy zaczęły się otwierać, szef zwrócił się do mnie:
   - Bez wątpienia wiesz, że zasadą ustaloną od wieków jest,
że w Miejsce Najświętsze ze Świętych może wejść jedynie osoba ślepa.
   Założę się, że ogłaszając mi tę nowinę uśmiechał się. Jego
trzydzieści parę zębów błysnęło w świetle łuczyw. Wyglądało to, wypisz wymaluj,
jak ujmujący uśmiech wykonany przez zepsuty zamek błyskawiczny. Wyczekałem, aż
zbliżył rozpalone żelazo, przygotowane bez wątpienia na moją cześć do prawego
obiektywu, po czym odezwałem się:
   - Oczywiście, że oślepianie jest słuszne, ale musisz trochę
poczekać w -moim przypadku. Potrzebuję swoich oczu do naprawy Świętej Wody. Gdy
popłynie znowu, oślepisz mnie, gdy będę wychodził z Najświętszego ze Świętych
Miejsc.
   Zastanawianie się nad tą możliwością zajęło mu półtorej
minuty, po czym zgodził się ze mną. Lokalny kat sapnął zawiedziony i drzwi
stanęły otworem. Po chwili byłem sam w ciemności. Lecz nie na długo. Obok mnie
zmaterializowało się trzech oślepionych kapłanów, którzy bez słowa zaprowadzili
mnie do solidnych drzwi z napisem MARK III BEACON - WSTĘP TYLKO DLA OSÓB
UPOWAŻNIONYCH. Stwierdziłem, że wydaję się sobie osobą jak najbardziej
upoważnioną, toteż otworzyłem drzwi i wszedłem, zostawiając trzech przewodników
po ich drugiej stronie, po c.zym starannie je za sobą zamknąłem.
   Pierwszą rzeczą, jaką uczyniłem, było pozbycie się
kostiumu, którego stelaż nie byt specjalnie wygodnym przyodziewkiem. Następnie
wziąłem się za dokumentację i zlokalizowałem sterownię. Awaryjne oświetlenie
udało mi się uruchomić już po piętnastu minutach. Zadziwiające, ale na pierwszy
rzut oka, nic tu nie wyglądało na zniszczone. Zgodnie z oczekiwaniami jedna z
jaszczurek zapałała chęcią wiedzy i dobrała się do skrzynki z bezpiecznikami.
Pomajstrował sobie ten obiecujący młodzian, w wyniku czego wywaliło wszystkie
bezpieczniki i cały ten interes wyłączył się. To był problem. A w zasadzie
początek problemów, gdyż bezpośrednim skutkiem tego było wylanie się chłodziwa,
a pośrednim usunięcie paliwa z reaktora, aby uniknąć reakcji łańcuchowej. Tym
niemniej pradziadkowie budowali dobrze - ponad dziewięćdziesiąt procent
maszynowni było bez zarzutu po przeszło dwóch tysiącach lat.
   Sporządziłem listę części i wysłałem zamówienie na statek.
Szperacz przywiózł to wszystko w nocy i odleciał nie zauważony. Nazajutrz miałem
niezłą zabawę obserwując kapłanów targających cały ten ładunek pod moją komendą.

   Sama naprawa była dziecinnie prosta i zajęła mi zaledwie
dziesięć godzin. Byłem na tyle zadowolony, że zainstalowałem jeszcze w odpływie
wody drobiazg nadający wodzie zielonkawy kolor. Według moich obliczeń powinien
pracować około pięćset lat. Wodę włączyłem dopiero rano, żeby efekt był większy.
Faktycznie był - radosny ryk tłumu przeniknął nawet do mnie przez zwały
kamienia. Zupełnie nieźle musiało się to prezentować na zewnątrz. Dopiąłem
kombinezon i podążyłem ku drzwiom i niezwykle radosnej emocji związanej z
wypalaniem oczu. Ślepi kapłani oczekiwali mnie w korytarzu za pierwszymi
drzwiami i wyglądali na mniej szczęśliwych niż zazwyczaj. Zrozumiałem dlaczego,
gdy spróbowałem je otworzyć. Były zamknięte na wszystkie możliwe sposoby - jak
zdążyłem się zorientować, miejscowe jaszczurki były asekurantami.
   - Zostało postanowione - odezwał się jeden z nich - że
pozostaniesz tu na zawsze, aby pilnować Świętej Wody. My pozostaniemy tu także,
aby ci służyć i zaspokajać twoje potrzeby.
   Oszałamiająca perspektywa - nic, tylko szczyt moich marzeń
- spędzić resztę moich dni w zamkniętym beaconie z trójką ślepych jaszczurek!
Ich troskliwość o moją osobę była naprawdę wzruszająca. Tyle że nie lubię
czułych gadów.
   - Co?! Ośmielacie się zakłócać wolę przodków?! - odpaliłem
wzmacniacze na pełną moc i o mało nie rozwaliło mi uszu.
   Wyciągnąłem mojego Solara i wywaliłem magazynek w drzwi.
Jak należało się spodziewać zamek zniknął, a drzwi stanęły otworem. Zanim moi
opiekunowie zdążyli zrozumieć, co się dzieje, złapałem ich kolejno za karki i
wystawiłem za drzwi. Zanim zamknąłem je dokładnie za sobą, musieli osiągnąć już
koniec schodów. Sądząc z odgłosów, wpadli właśnie do sali z bajorkiem. Pognałem
za nimi i dopadłem szefa zanim nagromadzony tłum zdążył wyjść z osłupienia. Fakt
faktem że miał on nader dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy - zdążył się
prawie zanurzyć, zanim go dopadłem i wyciągnąłem z bajora. - Co za chamstwo! -
tym razem przykręciłem wzmacniacz, bo jeszcze mi dzwoniło w uszach po poprzednim
występie. - Za karę przodkowie zdecydowali, że dostęp do Świętej Wody będzie
zamknięty na zawsze. Ale w swojej dobroci pozwalają jej płynąć.
   To mówiąc wypaliłem w stronę schodów, robiąc tam wcale
niezgorszy zawał. Razem z zaspawanymi laserem drzwiami powinno ich to
wystarczająco zniechęcić do prób odkrywczych. - A teraz czas na uroczystość!

   Ponieważ miejscowy kat był jak reszta osłupiały, nie tracąc
czasu na perswazje zabrałem mu żelazo i wsadziłem sobie w oba oczodoły. Kamery
szlag trafił, a plastik dał wcale niezły smród. Wstrząsnęło to wszystkimi, mną
prawie też. Zanim zdążyli wpaść na jeszcze jakiś wspaniały pomysł, przekręciłem
wajchę i mój sfałszowany pterodaktyl wleciał do środka. Oczywiście, z wypalonymi
oczami nie byłem w stanie dojrzeć go, ale szczęk karabińczyków umocowanych na
moich ramionach był najpiękniejszym dźwiękiem, jaki słyszałem w ciągu ostatnich
paru tygodni. A potem poczułem, że lecę. Gdy uznałem, że jestem wystarczająco
wysoko, zdjąłem z siebie łeb i spojrzałem na malejącą piramidę. Tłum
rozanielonych jaszczurek kłębił się w radioaktywnej sadzawce. Zrobiłem rachunek
sumienia. Wyszło nawet nieźle: po pierwsze - beacon naprawiony; po drugie -
wejście było totalnie zatkane, tak że przyszłe ewentualne sabotaże, wypadki czy
przypadki były wykluczone; po trzecie - kapłani powinni być zadowoleni - woda
znowu płynęła, moje oczy były wypalone, a oni znowu kierowali interesem; po
czwarte - do następnej naprawy przyślą już innego konserwatora, bo nie nastąpi
ona tak szybko i to było właśnie to, co cieszyło mnie najbardziej.



przekład : Jarosław Kotarski


    powrót







  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza