ďťż
Lemur zaprasza
/ Spis Treści / Mój ojciec Pod koniec poprzedniego i na początku obecnego stulecia mój ojciec zdobył szeroki rozgłos jako aszok, czyli poeta i gawędziarz. Wszyscy znali go pod pseudonimem Adasz" i chociaż nie był zawodowym aszokiem, lecz tylko amatorem, to jeszcze za życia stal się postacią niezwykle popularną wśród mieszkańców wielu krajów Zakaukazia i Azji Mniejszej.
W Azji i na Bałkanach nazywano aszokami miejscowych bardów, którzy układali, recytowali lub śpiewali wiersze, pieśni, legendy, baśnie ludowe oraz najprzeróżniejsze opowieści.
Ludzie, którzy w dawnych czasach poświęcali się tej profesji, w dzieciństwie nie uczęszczali nawet do szkoły podstawowej i byli w większości niepiśmienni; mimo to dysponowali pamięcią i bystrością umysłu, jakie obecnie uznano by za niesłychane, lub wręcz fenomenalne.
Znali na pamięć nie tylko niezliczone, często bardzo długie opowiadania i poematy oraz odtwarzali ze słuchu najrozmaitsze melodie, ale także, kiedy improwizowali w swój, że tak powiem, subiektywny sposób, z zadziwiającą prędkością potrafili znaleźć odpowiednie rymy do swoich wierszy, czy też dokonać właściwych zmian rytmu.
Dzisiaj już nie spotyka się ludzi, którzy posiadaliby taką niezwykłą umiejętność.
Nawet w czasach mojej młodości mówiło się, że jest ich coraz mniej.
Na własne oczy widziałem wielu sławnych w tamtych czasach aszoków i ich twarze mocno utkwiły mi w pamięci.
Miałem okazję ich zobaczyć, ponieważ w dzieciństwie ojciec zabierał mnie na konkursy, na których spotykali się poeci-aszocy z różnych krajów. Przybywali z Persji, Turcji, Kaukazu, a nawet z niektórych rejonów Turkmenii, i przed wielkim tłumem słuchaczy prześcigali się w improwizacji i śpiewie.
Konkurs zazwyczaj przebiegał w następujący sposób: Zaczynał go jeden z uczestników, wybrany drogą losowania, który śpiewając zaimprowizowaną melodię, zadawał swojemu partnerowi jakieś religijne, filozoficzne albo dotyczące znaczenia i źródła dobrze znanej legendy, tradycji lub wierzenia pytanie, na które ten drugi, także śpiewając własną improwizowaną subiektywną melodię, odpowiadał. Co więcej, owe improwizowane melodie subiektywne musiały harmonizować z tonalnością uprzednio wyśpiewanych konsonansów, a także z tym, co prawdziwa nauka o muzyce nazywa echem rozchodzącym się ansapalnijnie. Wszystko to wyśpiewywano wierszem, najczęściej w języku turecko-tatarskim, który uznawano wówczas za wspólny język ludzi mówiących różnymi dialektami, a zamieszkujących tamtejsze obszary. Owe konkursy ciągnęły się tygodniami, a czasami nawet miesiącami.
Na ich zakończenie śpiewakom, którzy, zgodnie z werdyktem ogółu, najbardziej się wyróżnili, wręczano nagrody w postaci darów ofiarowanych przez widownię, najczęściej składających się z bydła, dywanów itp.
Byłem świadkiem trzech takich konkursów, z których pierwszy odbył się w Turcji w mieście Wan, drugi w Azerbejdżanie w mieście Karabach, a trzeci w miasteczku Subatan niedaleko Karsu.
W Aleksandropolu i w Karsie, czyli dwóch miastach, w których mieszkałem wraz z rodziną w okresie dzieciństwa, często zapraszano mojego ojca do udziału w wieczornych zgromadzeniach; przychodziło na nie wielu znajomych, aby posłuchać jego pieśni i opowieści.
W trakcie tych zgromadzeń ojciec recytował wybrany przez obecnych poemat albo jedną z licznych znanych sobie legend, lub też w formie pieśni przedstawiał rozmowę kilku postaci.
Czasami na opowiedzenie całej historii nie starczało jednej nocy i publiczność spotykała się ponownie następnego wieczoru.
W sobotę albo w przeddzień świąt, korzystając z tego, że następnego ranka nie musieliśmy wcześnie wstawać, ojciec opowiadał nam, swoim dzieciom, historie o dawnych wielkich narodach oraz wspaniałych ludziach albo o Bogu, przyrodzie i tajemniczych cudach; na zakończenie zawsze przytaczał baśń z Tysiąca i jednej nocy, a znał ich tyle, że naprawdę starczyłoby po jednej na każdą z tysiąca i jednej nocy.
Spośród wielu wrażeń wywołanych przez te pozostawiające niezatarty ślad opowieści mojego ojca jedno co najmniej pięć razy posłużyło mi za czynnik uduchawiający, pozwalający zrozumieć to, co niezrozumiałe.
Owo silne wrażenie, które wiele lat później posłużyło mi za czynnik uduchawiający, wykrystalizowało się we mnie pewnego wieczoru, gdy mój ojciec recytował i śpiewał legendę o Potopie poprzedzającym wielki Potop, a potem z jednym ze swoich przyjaciół podjął dyskusję na ten temat.
Działo się to w okresie, kiedy okoliczności życiowe zmusiły mojego ojca do obrania zawodu stolarza.
Wspomniany przyjaciel często odwiedzał go w warsztacie i czasami spędzali tak całą noc, zastanawiając się nad znaczeniem starych legend i powiedzeń.
Tym przyjacielem był nie kto inny, jak sam dziekan Borsz z Katedry Wojskowej w Karsie, który już wkrótce miał się stać moim pierwszym wychowawcą, twórcą i autorem mojej obecnej indywidualności oraz, że tak powiem, trzecim obliczem mojego wewnętrznego Boga".
Owej nocy, kiedy miała miejsce ta dyskusja, w warsztacie oprócz mnie znajdował się jeszcze mój wuj, który tego samego wieczoru przybył do miasta z pobliskiej wioski, gdzie miał ogrody warzywne i winnice.
Obaj siedzieliśmy cicho w kącie na miękkich strużynach, słuchając mojego ojca, który śpiewał legendę o babilońskim bohaterze Gilgameszu i objaśniał jej znaczenie.
Dyskusja wywiązała się w momencie, gdy ojciec skończył dwudziestą pierwszą pieśń legendy, w której pewien Ut-Napisztim opowiada Gilgameszowi
O tym, jak potop zniszczył ziemię Szuruppak.
Po zakończeniu pieśni ojciec przerwał na chwilę, żeby nabić fajkę, i powiedział, że jego zdaniem legenda o Gilgameszu wywodzi się od Sumerów, narodu starszego od Babilończyków. Dodał, że z pewnością ta sama legenda jest źródłem znajdującej się w pięcioksięgu opowieści o Potopie i że właśnie na niej opiera się światopogląd chrześcijański, tylko nazwy i w niektórych miejscach pewne szczegóły uległy zmianie.
Ojciec dziekan zaprotestował, cytując wiele przeczących temu danych, i dyskusja tak się ożywiła, że obaj zapomnieli odesłać mnie do łóżka, co zwykli czynić w takich sytuacjach.
Ich spór tak bardzo zainteresował wuja i mnie, że leżeliśmy bez ruchu na miękkich strużynach do samego świtu, kiedy to po skończonej dyskusji mój ojciec i jego przyjaciel w końcu się rozstali.
Ową dwudziestą pierwszą pieśń tyle razy powtarzano tej nocy, że wyryła się w mojej pamięci na całe życie.
Oto jej treść:
Wyjawię ci, Gilgameszu,
[W oparciu o wyd. Gilgamesz: epos starożytnego Dwurzecza,
Dane ukształtowane we mnie w dzieciństwie w wyniku silnych wrażeń, jakich doznałem w trakcie dyskusji na ten abstrakcyjny temat, prowadzonej przez dwie osoby które do samej starości toczyły w miarę normalne życie miały dobroczynny wpływ na kształtowanie się mojej indywidualności. Zdałem sobie z tego sprawę o wiele później, a mianowicie tuż przed powszechną wojną europejską [pierwsza wojna światowa], i od tamtego czasu owe dane zaczęły służyć mi za wspomniany wyżej czynnik uduchawiający. Początkowy wstrząs, którego doznały moje umysłowe i uczuciowe skojarzenia, a który spowodował pojawienie się we mnie owej świadomości, wyglądał następująco:
Któregoś dnia przeczytałem w jednym z czasopism artykuł o tym, że wśród ruin Babilonu odkryto tablice z inskrypcjami pochodzącymi, jak twierdzili uczeni, sprzed co najmniej czterech tysięcy lat. W tym samym numerze opublikowano te inskrypcje wraz z tłumaczeniem; okazało się, iż była to właśnie legenda o bohaterskim Gilgameszu.
Kiedy uświadomiłem sobie, że jest to ta sama legenda, której tak często słuchałem w dzieciństwie z ust mojego ojca, a szczególnie kiedy przeczytałem dwudziestą pierwszą pieśń brzmiącą niemalże identycznie jak w jego pieśniach i opowieściach, ogarnęło mnie tak wielkie podniecenie wewnętrzne, że wydawało mi się wówczas, iż od tego odkrycia zależy całe moje przyszłe życie. Uderzył mnie fakt którego w pierwszej chwili nie potrafiłem sobie wytłumaczyć że choć aszocy przekazywali tę legendę z pokolenia na pokolenie przez całe tysiąclecia, to przetrwała ona do naszych czasów praktycznie nie zmieniona.
Po tym wydarzeniu, dzięki któremu wreszcie jasno pojąłem dobroczynny wpływ wrażeń ukształtowanych we mnie w dzieciństwie przez opowieści ojca wpływ, który doprowadził do wykrystalizowania się we mnie czynnika uduchawiającego, pozwalającego na zrozumienie tego, co z reguły wydaje się niezrozumiałe często żałowałem, że dopiero tak późno zacząłem nadawać starożytnym legendom należne im, jak to teraz rozumiem, ogromne znaczenie.
Ojciec opowiedział mi kiedyś jeszcze inną legendę o Potopie poprzedzającym Potop; po tym wydarzeniu nabrała ona dla mnie również całkiem szczególnego znaczenia.
Legenda ta, także wierszowana, opowiada o tym, jak dawno, dawno temu, aż siedemdziesiąt pokoleń przed ostatnim potopem (jedno pokolenie równało się wówczas jednemu stuleciu), kiedy tam, gdzie dzisiaj płynie woda, znajdowała się pustynia, a na miejscu dzisiejszej pustyni płynęła woda, kwitła na ziemi wielka cywilizacja, której głównym ośrodkiem była nie istniejąca już wyspa Haninn, stanowiąca centrum całej ziemi.
Korzystając z innych danych historycznych, umiejscowiłem wyspę Haninn mniej więcej tam, gdzie dzisiaj znajduje się Grecja.
Jedynymi ludźmi, którzy przetrwali wcześniejszy potop, byli pewni bracia zakonni z nie istniejącego już Bractwa Imastun [w starym ormiańskim słowo imastun znaczy mędrzec"; używano go również jako tytułu nadawanego wszystkim wybitnym postaciom historycznym. Na przykład nadal umieszcza się je przed imieniem Króla Salomona]; jego członkowie stanowili kastę rozrzuconą po całej ziemi, ale główny ośrodek mieścił się właśnie na tej wyspie.
Członkami Bractwa Imastun byli uczeni mężowie zajmujący się między innymi astrologią. Przed samym potopem rozjechali się oni po całej ziemi, żeby z różnych miejsc obserwować zjawiska zachodzące na sklepieniu niebieskim. Jednakże bez względu na to, jak duża odległość dzieliła ich od siebie, utrzymywali ze sobą nieustanny kontakt i za pomocą telepatii przekazywali do centrum wszystkie uzyskane informacje.
Wykorzystywali do tego celu tak zwane pytie, które spełniały rolę odbiorników. Wchodząc w trans, nieświadomie odbierały one i rejestrowały wszystko, co przekazywali im z różnych miejsc bracia Imastun, i zapisywały informacje w jednym z czterech uzgodnionych kierunków, w zależności od tego, z której strony świata dotarła do nich wiadomość. Innymi słowy, zapisywały od góry do dołu wiadomości pochodzące z miejsc położonych na wschód od wyspy; z prawa na lewo te z południa; z dołu do góry te, które nadeszły z zachodu (z obszarów, gdzie kiedyś znajdowała się Atlantyda, a dzisiaj roztacza się Ameryka); z lewa na prawo wiadomości przekazywane z terenu zajmowanego dzisiaj przez Europę.
Ponieważ przedstawiając w logicznej sekwencji niniejszy rozdział poświęcony pamięci mojego ojca, wspomniałem o moim pierwszym wychowawcy, dziekanie Borszu, uważam teraz za konieczne opisanie pewnej procedury ustalonej przez tych dwóch mężczyzn, którzy żyli normalnie do późnej starości i którzy wzięli na siebie obowiązek przygotowania do odpowiedzialnego życia chłopca tak nieświadomego jak ja, a teraz, dzięki swojej sumiennej i bezstronnej postawie wobec mnie, zasługują na to, by stać się dla mojej esencji dwoma obliczami boskości mojego wewnętrznego Boga".
Owa procedura co się okazało dopiero później, kiedy ją zrozumiałem była niezwykle oryginalnym środkiem służącym do rozwoju umysłu oraz do samodoskonalenia.
Nazywali ją kastusilia; ten termin, jak mi się wydaje, pochodzi ze starego asyryjskiego i mój ojciec najwyraźniej zaczerpnął go z jakiejś legendy.
Oto jak wyglądała ta procedura:
Niespodziewanie jeden zadawał drugiemu całkiem niedorzeczne pytanie, a ten drugi, bez pośpiechu, spokojnie i poważnie dawał na nie pozornie logiczną odpowiedź.
Na przykład pewnego wieczoru, kiedy znajdowałem się w warsztacie, pojawił się tam nagle mój przyszły wychowawca, który wchodząc zapytał ojca:
Gdzie w tej chwili znajduje się Bóg?
Bóg jest teraz w Sari Kamisz odpowiedział bardzo poważnie mój ojciec. Sari Kamisz to zalesiony obszar położony wzdłuż dawnej granicy rosyjsko-tureckiej, gdzie rosną słynne na całym Zakaukaziu i w Azji Mniejszej, niespotykanie wysokie sosny. Otrzymawszy taką odpowiedź, dziekan zapytał:
I co takiego robi tam Bóg?
Mój ojciec odrzekł, że Bóg buduje tam podwójne drabiny, a na ich szczycie przymocowuje szczęście, tak by całe narody i pojedynczy ludzie mogli wchodzić do góry i schodzić na dół.
Zarówno pytania, jak i odpowiedzi były wypowiadane poważnym i spokojnym głosem, tak jakby jeden z nich pytał się, jaka jest dzisiaj cena ziemniaków, a drugi odpowiadał, że w tym roku zbiór ziemniaków był bardzo nieudany. Dopiero o wiele później pojąłem głębokie myśli ukryte w tych pytaniach i odpowiedziach.
Prowadzone przez nich w podobnym duchu częste rozmowy dla kogoś z zewnątrz brzmiały jak pogawędki dwóch stukniętych staruszków, którzy tylko przez pomyłkę, zamiast trafić do wariatkowa, znaleźli się na wolności.
Wiele z tych rozmów, wówczas wydających mi się bez znaczenia, zaczęło nabierać dla mnie sensu dopiero później, kiedy spotkałem się z pytaniami tego samego rodzaju; wtedy dopiero zrozumiałem, jak wielką wagę obaj starcy Przywiązywali do tych pytań i odpowiedzi.
Mój ojciec miał bardzo prosty, jasny i całkiem określony pogląd na cel życia ludzkiego. W młodości wiele razy mi powtarzał, że podstawowym dążeniem każdego człowieka powinno być zdobycie wewnętrznej wolności w stosunku do życia i przygotowanie dla siebie szczęśliwej starości. Uważał, iż nieodzowność i absolutna konieczność posiadania w życiu takiego celu jest czymś tak oczywistym, że bez specjalnego mądrzenia się każdy powinien to zrozumieć. Jednakże człowiek, aby móc osiągnąć ów cel, musi w okresie od dzieciństwa do osiemnastego roku życia zebrać dane umożliwiające sumienne wypełnienie następujących czterech przykazań:
Pierwsze: Kochaj własnych rodziców.
Drugie: Zachowaj wstrzemięźliwość seksualną.
Trzecie: Na zewnątrz bądź uprzejmy dla każdego, bez względu na to, jaką wyznaje religię, czy jest biedny, czy bogaty, czy to przyjaciel, czy wróg, władca czy niewolnik; ale wewnątrz pozostań wolny i nikomu ani niczemu nigdy za bardzo nie ufaj.
Czwarte: Kochaj pracę dla samej pracy, a nie dla korzyści, jakie przynosi.
Ojciec, który darzył mnie, swojego pierworodnego syna, wyjątkową miłością, wywarł na mnie ogromny wpływ.
W naszych bezpośrednich stosunkach traktowałem go bardziej jak starszego brata niż ojca; on zaś, prowadząc ze mną nie kończące się rozmowy i opowiadając mi niezwykłe historie, wielce przyczynił się do tego, że zrodziły się we mnie poetyckie obrazy i szczytne ideały.
Mój ojciec był z pochodzenia Grekiem. Jego przodkowie wyemigrowali z Bizancjum po zdobyciu Konstantynopola przez Turków, uciekając przed prześladowaniami najeźdźców.
Najpierw osiedlili się w głębi Turcji, ale później, szukając odpowiednich warunków klimatycznych i lepszych terenów do wypasu bydła stanowiącego część ogromnego bogactwa zgromadzonego przez moich przodków, przenieśli się na wschodnie wybrzeże Morza Czarnego, w pobliże miasta, które obecnie nazywa się Gumuszchane. Jeszcze później, niedługo przed ostatnią wielką wojną rosyjsko-turecką, uciekając przed nowymi prześladowaniami tureckimi, przenieśli się do Gruzji.
Tam ojciec oddzielił się od swoich braci, a następnie dotarł do Armenii i osiedlił się w Aleksandropolu, który za panowania tureckiego nazywał się Gumri.
W wyniku podziału rodzinnych bogactw otrzymał on olbrzymi jak na tamte czasy majątek, między innymi kilka stad bydła.
Rok albo dwa po przeniesieniu się do Armenii, w wyniku klęski niezależnej od ludzi, mój ojciec stracił całe odziedziczone bogactwo.
Towarzyszyły temu następujące okoliczności:
Kiedy z całą rodziną, pasterzami i stadami osiedlił się w Armenii, stał się najbogatszym hodowcą w regionie i zgodnie z panującym zwyczajem biedniejsze rodziny przekazały mu w opiekę swoją mniej liczną rogaciznę oraz bydło; w zamian za to otrzymywały od niego w sezonie pewną ilość masła i sera. I właśnie wówczas, gdy w ten sposób jego stado powiększyło się o kilka tysięcy sztuk, wybuchła wśród bydła na całym Zakaukaziu zaraza przyniesiona z Azji.
Owa masowa epidemia szerzyła się tak gwałtownie, że w ciągu kilku miesięcy prawie wszystkie zwierzęta padły, a z nielicznych, które przeżyły, została sama skóra i kości.
Ponieważ przyjmując zwierzynę mój ojciec, zgodnie ze zwyczajem, ubezpieczył ją od wszelkich nieszczęśliwych wypadków włączając w to nawet liczne porwania owiec przez wilki w wyniku zarazy stracił nie tylko własne stado, lecz musiał także sprzedać prawie cały swój dobytek, żeby zapłacić za bydło, które należało do innych.
Tak więc z człowieka, któremu się powodziło, ojciec niespodziewanie zamienił się w biedaka.
Nasza rodzina Uczyła wtedy tylko sześć osób: mój ojciec, matka, babka, która zapragnęła spędzić ostatnie dni u boku najmłodszego syna, i trójka dzieci ja, mój brat oraz moja siostra z których ja byłem najstarszy. Miałem wtedy około siedmiu lat.
Ponieważ utrzymanie takiej rodziny, rozpuszczonej ponadto dotychczasowym życiem w dostatku, kosztowało dużo pieniędzy, ojciec, straciwszy cały majątek, zmuszony był otworzyć nowy interes. A zatem po zebraniu wszystkiego, co pozostało z ogromnego i wytwornego domostwa, otworzył tartak oraz, zgodnie z lokalnym zwyczajem, znajdujący się przy nim warsztat stolarski, przystosowany do produkcji najprzeróżniejszych przedmiotów z drewna.
Ojciec nigdy przedtem nie trudnił się handlem i nie miał żadnego doświadczenia w prowadzeniu interesów, tak więc już w pierwszym roku tartak okazał się zupełnym fiaskiem.
Ostatecznie musiał go zamknąć i ograniczyć się do stolarni specjalizującej się w produkcji niewielkich drewnianych przedmiotów.
To drugie niepowodzenie finansowe mojego ojca miało miejsce cztery lata po pierwszym wielkim nieszczęściu. Przez cały ten czas mieszkaliśmy z rodziną w Aleksandropolu. W tym samym okresie Rosjanie zdobyli Kars, pobliskie miasto-twierdzę, i szybko je odbudowali.
Pojawiła się tam możliwość zarobienia pieniędzy i mój wuj, który już się tam urządził, przekonał ojca, żeby przeniósł swój warsztat do Karsu. Ojciec najpierw pojechał sam, a następnie sprowadził całą rodzinę.
Tymczasem owa rodzina powiększyła się o trzy aparaty kosmiczne do przetwarzania pokarmu" w postaci moich trzech, w tamtym okresie doprawdy uroczych, sióstr.
Po osiedleniu się w Karsie ojciec najpierw postał mnie do szkoły greckiej, ale wkrótce przeniósł do rosyjskiej szkoły komunalnej.
Ponieważ byłem bardzo bystrym uczniem, traciłem niewiele czasu na odrabianie lekcji i w wolnych chwilach pomagałem ojcu w warsztacie. Szybko pozyskałem nawet własnych klientów, z początku wśród moich kolegów, dla których konstruowałem różne przedmioty, jak na przykład strzelby, piórniki itp., a później stopniowo zająłem się poważniejszą pracą, wykonując w domach różne małe naprawy.
Mimo że byłem wtedy tylko małym chłopcem, pamiętam wszystkie najdrobniejsze szczegóły z tego okresu życia naszej rodziny. Na tym tle wybijają się w mojej pamięci niebywały spokój ojca w obliczu nieszczęść, które go spotkały, i wewnętrzna niezależność, jaką zachowywał we wszystkich swoich zewnętrznych przejawach.
Z całą pewnością mogę teraz stwierdzić, że mimo rozpaczliwej walki z nieszczęściami, które spadały na niego jak z rogu obfitości, we wszystkich ciężkich momentach życia udawało mu się zachować duszę prawdziwego poety.
Sądzę, że właśnie dlatego w okresie mojego dzieciństwa w naszej rodzinie, pomimo cierpianych przez nas niedostatków, zawsze panowała nadzwyczajna zgoda, duch miłości i chęć wzajemnej pomocy.
Dzięki wrodzonej zdolności do odnajdywania natchnienia w pięknie drobnych szczegółów mój ojciec nawet w najcięższych chwilach naszego życia rodzinnego był dla wszystkich źródłem odwagi; zaraziwszy nas wolnością od troski, zaszczepił nam jednocześnie wspomniane wyżej porywy szczęścia.
Pisząc o moim ojcu, nie mogę pominąć milczeniem jego poglądów dotyczących tak zwanej kwestii transcendencji". Jego wyobrażenie na ten temat było zarówno bardzo osobliwe, jak i bardzo proste.
Pamiętam, że kiedy odwiedziłem go po raz ostatni, zadałem mu jedno ze stereotypowych pytań, już od trzydziestu lat służących mi do przeprowadzania specjalnych badań i poszukiwań w trakcie spotkań z wybitnymi ludźmi, którzy zebrali w sobie dane powodujące przyciąganie świadomej uwagi innych.
Zapytałem go oczywiście nie bez uprzedniego wprowadzenia, które w takich wypadkach stało się już moim zwyczajem żeby bardzo prosto, bez żadnego wymądrzania się czy filozofowania, powiedział mi, jaką opinię wyrobił sobie w trakcie swojego życia na temat tego, czy człowiek ma duszę i czy jest ona nieśmiertelna.
Jak ci to powiedzieć? odrzekł. W ową duszę, którą, jak wierzą ludzie, człowiek ponoć ma i o której mówią, że istnieje niezależnie i odbywa wędrówkę po śmierci, ja nie wierzę; a jednak w trakcie życia coś" się w człowieku formuje, nie mam co do tego żadnej wątpliwości.
Tłumaczę to sobie w następujący sposób: człowiek przychodzi na świat obdarzony właściwością, dzięki której w ciągu życia niektóre z jego doświadczeń wytwarzają w nim pewną substancję; z tej substancji stopniowo formuje się w nim to coś", co może istnieć prawie niezależnie od ciała fizycznego.
Po śmierci to coś" nie rozpada się wraz z ciałem fizycznym, lecz o wiele później, dopiero po oddzieleniu się od niego.
Mimo że to coś" zbudowane jest z tej samej substancji, co ciało fizyczne człowieka, charakteryzuje je o wiele subtelniejsza materialność i, jak się wydaje, o wiele większa chłonność na wszelkie postrzeżenia. Sądzę, że wrażliwość jego percepcji można porównać z... przypominasz sobie doświadczenie, który przeprowadziłeś na niedorozwiniętej umysłowo Ormiance imieniem Sando?
Miał na myśli eksperyment, który przeprowadziłem w jego obecności wiele lat wcześniej, podczas wizyty w Aleksandropolu. Polegał on na tym, że w różnym stopniu zahipnotyzowałem osoby reprezentujące rozmaite typy ludzkie, aby w ten sposób wyświetlić wszystkie szczegóły zjawiska nazywanego przez uczonych hipnotyzerów eksterioryzacją wrażliwości" lub przekazywaniem doznania bólu na odległość.
Eksperyment przeprowadziłem w następujący sposób:
Z mieszanki gliny, wosku i bardzo drobnego śrutu zbudowałem figurę przypominającą medium, które zamierzałem wprowadzić w stan hipnozy, czyli w ów stan psychiczny człowieka nazywany przez prastarą gałąź nauki utratą inicjatywy"; stan, który zgodnie ze współczesną klasyfikacją Szkoły z Nancy odpowiada trzeciemu etapowi hipnozy. Następnie dokładnie nasmarowałem jedną część ciała medium maścią zrobioną z mieszanki oliwy i oleju bambusowego. Potem zebrałem z ciała medium olej i nasmarowałem nim odpowiednią część figury, a następnie zająłem się wyświetlaniem wszystkich interesujących mnie szczegółów tego zjawiska.
Mojego ojca bardzo zadziwiło to, że kiedy nakłułem igłą miejsce na figurze nasmarowane olejem, odpowiadające mu miejsce na ciele medium drgało, a jeśli wbiłem igłę jeszcze głębiej, to dokładnie w tym samym miejscu na ciele medium pojawiała się kropla krwi. Szczególnie zdziwiło go to, iż po przebudzeniu, odpowiadając na zadane pytanie, medium twierdziło, że nic sobie nie przypomina i że w ogóle nie czuło bólu.
Tak więc mój ojciec, który był świadkiem owego doświadczenia, odwołując się do niego, powiedział:
Dokładnie w ten sam sposób to coś", zarówno przed, jak i po śmierci, reaguje na pewne działania środowiska i podlega ich wpływowi aż do chwili swojego rozpadu.
Względem mojego wychowania ojciec stosował pewne określone, jak je nazywałem, systematyczne zabiegi".
Jeden z najbardziej uderzających który później niewątpliwie przyniósł dobroczynne skutki, silnie odczuwane przeze mnie, jak również przez ludzi, których miałem okazję spotkać w trakcie moich wędrówek w poszukiwaniu prawdy na różnych dziewiczych terenach naszego globu polegał na tym, że w dzieciństwie, czyli wówczas, gdy w człowieku kształtują się dane budzące odruchy, którymi będzie on dysponował w trakcie swojego odpowiedzialnego życia, mój ojciec przy każdej nadarzającej się okazji stosował środki powodujące, że zamiast odruchów grymaszenia, odrazy, przewrażliwienia, lęku, nieśmiałości itp. tworzyły się we mnie dane wywołujące postawę zobojętnienia na wszystko, co normalnie budzi tego rodzaju reakcje.
Bardzo dobrze pamiętam, jak w tym celu podrzucał czasami do mojego łóżka żabę, robaka, mysz albo jakieś inne zwierzę mogące wywołać takie odruchy; innym znów razem kazał mi wziąć do ręki niejadowitego węża i nawet bawić się z nim itp.
Pamiętam, że spośród tych wszystkich systematycznych zabiegów ojca jeden zwłaszcza niepokoił starszych ludzi z mojego otoczenia, na przykład matkę, ciotkę i naszych najstarszych pastuchów. Polegał on na tym, że ojciec zawsze zmuszał mnie do wstawania o poranku, kiedy dzieci szczególnie słodko śpią, następnie szedł do fontanny i oblewał się zimną źródlaną wodą, a potem biegał cały nagi; jeśli próbowałem się sprzeciwić, nigdy nie ustępował i chociaż był dla mnie bardzo dobry i mnie kochał, wymierzał mi wtedy kary nie okazując żadnej litości. W późniejszych latach często to wspominałem i w takich chwilach dziękowałem mu całym moim byciem za to, co dla mnie zrobił.
Bez tego nigdy nie byłbym w stanie przezwyciężyć wszystkich przeszkód i trudności, na które natrafiłem w trakcie moich późniejszych podróży.
On sam prowadził niemalże pedantycznie regularne życie i pod tym względem był wobec siebie bezlitosny.
Na przykład kładł się spać wcześnie, tak by wczesnym rankiem zacząć to, co zawczasu postanowił zrobić; i nie odstąpił od tej zasady nawet w noc weselną córki.
Mojego ojca widziałem po raz ostatni w roku 1916. Miał wtedy osiemdziesiąt dwa lata; ciągle był zdrowy i pełen sił. W jego brodzie z trudem można było dostrzec kilka pierwszych siwych włosów.
Zmarł rok później, ale nie była to śmierć naturalna.
Owo zdarzenie smutne i bolesne dla wszystkich, którzy go znali, a szczególnie dla mnie miało miejsce w trakcie ostatniej wielkiej okresowej psychozy ludzkiej.
Podczas tureckiego ataku na Aleksandropol moja rodzina musiała ratować się ucieczką; ojciec nie chciał jednak zostawić domostwa na pastwę losu i broniąc rodzinnego dobytku odniósł rany. Wkrótce potem zmarł i został pochowany przez kilku starców, którzy pozostali w mieście.
Na nieszczęście wszystkich ludzi myślących teksty napisanych albo podyktowanych przez niego legend i pieśni które moim zdaniem stanowiłyby najlepszą pamiątkę po nim zagubiły się podczas kolejnych grabieży naszego domu; być może jednak wśród rzeczy, które pozostawiłem w Moskwie, ocalało jakimś cudem kilkaset śpiewanych przez niego pieśni, które utrwalono na wałkach fonograficznych.
Gdyby nie udało się odnaleźć tych nagrań, ludzie, którzy potrafią docenić wartość dawnego folkloru, ponieśliby niepowetowaną stratę.
Sądzę, że indywidualność i typ umysłowości mojego ojca najlepiej ukaże czytelnikowi kilka jego ulubionych subiektywnych powiedzeń", które często przytaczał w trakcie rozmowy.
Godnym uwagi jest fakt, że zarówno ja, jak i wielu innych ludzi zauważyło, iż kiedy w czasie rozmowy on sam używał tych powiedzeń, każdy ze słuchaczy odnosił wrażenie, że nie można by tego trafniej lub lepiej powiedzieć; ale jeśli wypowiadał je ktokolwiek inny, wydawało się, iż to czyste bzdury albo uwagi zupełnie nie na temat.
Oto kilka przykładów:
Nie ma cukru bez soli.
Aby stworzyć pełniejszy obraz indywidualności mojego ojca, muszę wspomnieć o pewnej skłonności przejawiającej się w jego naturze, którą rzadko można zaobserwować u ludzi współczesnych, a która frapowała wszystkich, którzy dobrze go znali. Właśnie głównie dzięki owej skłonności, już na samym początku, kiedy stracił majątek i musiał wziąć się do interesów, jego sprawy potoczyły się tak źle, że przyjaciele i ci, którzy musieli z nim pertraktować, uznali go za człowieka nie tylko niepraktycznego, ale wręcz wykazującego brak sprytu w tej dziedzinie.
I rzeczywiście, wszystkie przedsięwzięcia finansowe ojca kończyły się fiaskiem i nie przynosiły rezultatów uzyskiwanych przez innych. Przyczyną tego nie był jednak fakt, iż był on człowiekiem niepraktycznym lub pozbawionym zdolności umysłowych w tej dziedzinie, lecz jedynie wspomniana skłonność.
Tę najwidoczniej ukształtowaną jeszcze w dzieciństwie skłonność, która charakteryzowała jego naturę, zdefiniuję w następujący sposób: instynktowna niechęć do czerpania korzyści z cudzego nieszczęścia i naiwności".
Innymi słowy, będąc człowiekiem prawym i uczciwym, mój ojciec nie mógł budować własnego dobrobytu kosztem nieszczęścia bliźniego. Ponieważ jednak jego otoczenie stanowili w większości typowi ludzie współczesnej cywilizacji, wykorzystywali oni jego uczciwość i z wyrachowaniem próbowali go oszukać, nieświadomie umniejszając w ten sposób znaczenie tej cechy jego psychiki, na której opierają się wszystkie przykazania Naszego Wspólnego Ojca.
Można więc doskonale zastosować do mojego ojca następującą parafrazę zdania pochodzącego ze świętych pism i cytowanego obecnie przez wyznawców wszystkich religii na całym świecie, która opisuje anomalia naszego życia codziennego, dając jednocześnie praktyczną radę:
Uderz a nie będziesz uderzony.
Mój ojciec, pomimo że często znajdował się w sytuacjach nie podlegających kontroli człowieka i powodujących rozmaite ludzkie nieszczęścia, a także wbrew temu, iż prawie zawsze napotykał podłe zachowanie otaczających go osób przypominające zachowanie szakali nie stracił serca, nigdy z niczym się nie utożsamił, pozostał wewnętrznie wolny i zawsze był sobą.
Brak w jego życiu zewnętrznym czegokolwiek, co jego otoczenie uznałoby za przynoszące korzyść, wewnętrznie w ogóle mu nie przeszkadzało; gotów był ze wszystkim się pogodzić, pod warunkiem, że starczało na chleb i że miał zapewniony spokój w czasie godzin przeznaczonych na medytację.
Najbardziej go irytowało, jeśli przeszkadzano mu wieczorem, kiedy miał zwyczaj siedzieć na dworze i patrzeć na gwiazdy.
Z mojej strony mogę teraz tylko powiedzieć, że całym swoim byciem pragnę móc być takim, jakim znałem go na starość.
Okoliczności życia, niezależne ode mnie, spowodowały, że nie widziałem grobu, w którym leży ciało mojego ukochanego ojca, i istnieją małe szansę, abym kiedykolwiek w przyszłości mógł odwiedzić jego grób. Dlatego, kończąc ten rozdział poświęcony ojcu, nakazuję któremukolwiek z moich synów, czy to przez krew, czy w duchu, odszukać, kiedy tylko nadarzy się okazja, ów samotny i opuszczony z powodu okoliczności wynikających głównie z ludzkiej plagi nazywanej instynktem stadnym grób i umieścić tam kamień z następującym napisem:
JESTEM TOBĄ,
|