ďťż
Lemur zaprasza
Dan Simmons Zagłada Hyperiona . 34 . Nic panu nie jest? Uświadomiłem sobie, że siedzę skulony w fotelu, z łokciami wspartymi na kolanach, palcami wplątanymi we włosy i ściskającymi głowę. Wyprostowałem się i popatrzyłem na archiwistę. - Krzyczał pan. Pomyślałem, że coś się stało. - Nie - odparłem. Odchrząknąłemi powiedziałem: - Nie, wszystko w porządku. To tylko ból głowy: Zawstydzony opuściłem wzrok. Całe ciało miałem obolałe. Komlog musiał nawalić, bo według niego upłynęło osiem godzin, od chwili kiedy wszedłem do gmachu biblioteki. - Która godzina? - zapytałem. Podał tę samą co mój komlog. A więc rzeczywiście byłem tu aż tak długo. Przesunąłem po twarzy dłońmi mokrymi od potu. - Biblioteka już dawno powinna być zamknięta. Przepraszam, że pana zatrzymałem. - Nie ma za co - odparł staruszek. - Sprawia mi ogromną radość, gdy naukowcy korzystają z moich archiwów. Szczególnie dzisiaj. Przy takim zamieszaniu nie warto nawet wracać do domu. - Zamieszaniu... - powtórzyłem zaskoczony... Nie potrafiłem myśleć o niczym innym, tylko o koszmarnym śnie Brawne Lamii, o SI imieniem Ummon i śmierci mojego poprzednika wyposażonego w osobowość Keatsa. - Ach, wojna: Co właściwie się dzieje? Archiwista pokręcił głową. Wszystko w rozpadzie, w odśrodkowym wirze; Czysta anarchia szaleje nad światem, Wzdyma się fala mętna od krwi, wszędzie wokół Zatapiając obrzędy dawnej niewinności Najlepsi tracą wszelką wiarę, a w najgorszych Kipi żarliwa i porywcza moc. Uśmiechnąłem się do niego. - Rzeczywiście tak pan sądzi? Człowieczek zachował poważny wyraz twarzy. - Tak. Wstałem starając się nie patrzeć na karty z moim pismem, skreślonym dziewięćset lat temu. - Może i ma pan rację - mruknąłem. Było późno. Na parkingu znajdował się tylko wrak skradzionego przeze mnie vikkena i nowoczesny EMV, zapewne wyprodukowany tutaj, na Renesansie. - Może gdzieś pana podrzucić? Wciągnąłem do płuc zimne powietrze, przepojone zapachem rybiego tłuszczu. - Nie, dziękuję. Wrócę do domu. Archiwista pokręcił głową. - Może to być trudne. Wszystkie publiczne terminale zostały zablokowane po wprowadzeniu stanu wojennego. Doszło do... zamieszek. - Słowo to staruszek wypowiedział z wyraźnym niesmakiem, co sugerowało, iż ponad wszystko ceni sobie porządek i spokój. Zapraszam. Podwiozę pana do prywatnego transmitera. Spojrzałem na niego z ukosa. W innych czasach, na Starej Ziemi, można by wziąć go za opata jakiegoś klasztoru, którego członkowie poświęcają się ocaleniu resztek tradycyjnej przeszłości. Popatrzyłem jeszcze na potężne gmaszysko archiwum i stwierdziłem, że moje skojarzenie nie odbiega wiele od rzeczywistości. - Jak pan się nazywa? - zapytałem rezygnując z udawania, że jestem Keatsem, którego przecież znał. - Ewdrad B. Tynar - odparł. Zaskoczony patrzył na moją wyciągniętą dłoń, lecz wreszcie ścisnął ją zdecydowanie. - Jestem... Joseph Severn. - Nie mogłem powiedzieć przecież, że jestem zreinkarnowanym poetą, którego oryginalne dzieła znajdują się w bibliotece. M. Tynar wahał się przez ułamek sekundy, zanim skinął głową. Uświadomiłem sobie, że tak doskonały znawca literatury bez trudu zorientuje się, że podałem mu nazwisko artysty, który był przyjacielem Keatsa. - Co z Hyperionem? - zapytałem. - Hyperionem? A, tym systemem w Protektoracie, na który kilka dni temu przerzucono flotę? Wydaje mi się, że wystąpiły pewne trudności z wycofaniem okrętów. Doszło tam do ciężkich walk. To dziwne, ale pierwszym skojarzeniem związanym z tą nazwą był tytuł nie ukończonego, wspaniałego dzieła Keatsa. Cóż za zbieg okoliczności. - A czy Intruzi dokonali już na niego inwazji? M. Tynar zatrzymał się przy swoim EMV i przyłożył dłoń do czytnika linii papilarnych. Drzwiczki uniosły się i wsunęły do środka. Wsiadłem do pachnącej drewnem sandałowym i skórą kabiny pasażerskiej. Natychmiast przyszła mi do głowy refleksja, że pojazd pachnie tak samo jak właściciel i archiwa, którymi się opiekuje. - Nie wiem, czy nastąpiła inwazja - odpowiedział zamykając drzwi i uruchamiając pojazd. Obok zapachu drewna i skóry czułem woń nowości, a dokładniej ozonu, polimerów i gumy. - Dzisiaj szczególnie trudno uzyskać jakiekolwiek informacje - ciągnął. - Nigdy jeszcze nie widziałem takiego tłoku w datasferze. Niech pan sobie wyobrazi, że przez znaczną część popołudnia czekałem na dane o Robinsonie Jeffersie! Wystartowaliśmy. Pojazd uniósł się nad kanałem i skręcił w stronę placu prawie identycznego jak ten, na którym o mało nie straciłem dziś życia, po czym wzniósł się na standardową wysokość trzystu metrów. Miasto w nocy wyglądało wspaniale: większość starych budynków była oświetlona, a promienie ulicznych latarni nadawały blasku hologramom reklamowym. W powstałej poświacie widziałem tłumy przelewające się bocznymi uliczkami, nad głównymi alejami i placami unosiły się uzbrojone pojazdy Sił Samoobrony. Tynar dwukrotnie był wzywany do identyfikacji. Raz przez tutejszego koordynatora ruchu, drugi przez kontrolera Armii. Nikt nie zatrzymał nas jednak. - Czy w archiwum nie ma transmitera? - zapytałem patrząc w dal, gdzie, jak mi się wydawało, dostrzegłem płomienie. - Nie. Nie ma takiej potrzeby. Mamy niewielu gości, a odwiedzający nas przeważnie naukowcy nie mają nic przeciwko krótkiemu spacerowi. - A gdzie znajduje się ów prywatny transmiter, o którym pan wspominał? Tutaj. Obniżywszy lot, okrążyliśmy niski budynek, mający zaledwie trzydzieści pięter, i wylądowaliśmy na jego dachu obrzeżonym kamieniem i plastalą. - Mój zakon matu swoją siedzibę - wyjaśnił staruszek. - Należę do prawie zapomnianego odłamu chrześcijan zwanego katolikami. Sprawiał wrażenie zakłopotanego. - Ale pan jest przecież naukowcem, M. Severn. Musiał pan czytać o naszym Kościele. - Znam go nie tylko z książek. Czy członkami tego zakonu są prawdziwi księża? Tynar uśmiechnął się. - Trudno nazwać ich księżmi. Zakon Braci Historyków i Literatów liczy zaledwie ośmiu członków. Pięciu spośród nas pracuje na Uniwersytecie Reichs, dwaj są historykami sztuki zatrudnionymi przy restauracji budynku Klasztoru Lutzchendorf. Ja zaś zarządzam archiwami literackimi. Władze Kościoła zadecydowały, że taniej będzie, gdy zamieszkamy tutaj, niż gdybyśmy codziennie mieli odbywać drogę na Pacem. Znaleźliśmy się w części mieszkalnej budynku - wiekowej nawet według standardów Starej Sieci. Zabytkowe lampy oświetlały korytarze z prawdziwego kamienia z drzwiami na zawiasach. Tknięty impulsem powiedziałem: - Chciałbym przenieść się właśnie na Pacem. Archiwista wyglądał na zaskoczonego. - Dzisiaj? Teraz? - A dlaczego nie? Niemal niedostrzegalnie pokręcił głową. Uświadomiłem sobie, że stumarkowa opłata za użycie transmitera stanowi dla niego równowartość kilkutygodniowych zarobków. - W budynku mamy własny portal. Tędy. Na głównej klatce schodowej dominowały wyblakły kamień i przerdzewiałe kute żelazo, a gdy spojrzało się w dół, sześćdziesiąt metrów niżej widać było podłogę parteru. Z głębi ciemnego korytarza dobiegło kwilenie niemowlęcia, a po nim okrzyk mężczyzny i płacz kobiety. - Od jak dawna pan tu mieszka, M. Tynar? - Od siedemnastu miejscowych lat. To jest... trzydziestu dwóch standardowych, jeśli się nie mylę. Jesteśmy na miejscu. Portal terminalu był równie stary jak reszta budynku. Jego brzegi zdobiło kiedyś złocenie, lecz z czasem wytarło się, zbladło i poszarzało. - Dzisiaj można spodziewać się ograniczeń komunikacji w Sieci - rzekł Tynar. - Ale Pacem powinno być dostępne. Minie chyba jakieś dwieście godzin, zanim ci barbarzyńcy... jakkolwiek się nazywają... tam dotrą. Renesansowi pozostało dwa razy mniej czasu. Wyciągnął rękę i chwycił mnie za nadgarstek. Poprzez ścięgna i skórę wyczuwałem jego napięcie i lekkie drżenie. - M. Severn... czy sądzi pan, że zniszczą moje zbiory? Czy spalą dziesięć tysięcy lat dorobku myśli ludzkiej? - Puścił mnie. Nie byłem pewien, czy chodzi mu o Intruzów, sabotażystów z Kościoła Chyżwara czy też buntowników. Wiedziałem, że Meina Gladstone i przywódcy Hegemonii są skłonni poświęcić światy leżące w zasięgu pierwszej fali uderzeniowej. - Nie - odpowiedziałem, wyciągając dłoń na pożeganie. - Nie sądzę, by dopuścili do zniszczenia tak cennych zbiorów. M. Ewdrad B. Tynar uśmiechnął się i zrobił krok do tyłu, jakby zakłopotany swym zachowaniem. Uścisnęliśmy sobie dłonie. - Powodzenia, M. Severn. Dokądkolwiek pan trafi. - Niech Bóg pana błogosławi, M. Tynar. Nigdy wcześniej nie używałem tych słów, toteż ich wypowiedzenie aż mnie poraziło. Spuściłem wzrok, sięgnąłem po kartę i wystukałem trzycyfrowy kod Pacem. Portal przeprosił informując, iż wybrane miejsce jest niedostępne. Widocznie dopiero po chwili odczytał, że ma do czynienia z kartą pełnego dostępu, i zamruczał głośniej. Skinąłem Tynarowi na pożegnanie i dałem krok do przodu, z niejasnym uczuciem, iż popełniam poważny błąd nie kierując się bezpośrednio na TC2 . Na Pacem panowała noc. Było tu znacznie ciemniej niż w mieście na Renesansie, a poza tym lało jak z cebra. Krople waliły z taką siłą, że chciało się jedynie schronić w jakimś ciepłym, przytulnym miejscu i przeczekać do rana. Portal znajdował się na wpół zadaszonym podwórcu, lecz i tak wrażenie niegościnności tego miejsca pozostało nie zmienione. Atmosfera na Pacem była dwukrotnie rzadsza od standardowej w Sieci i tylko jedna wyżyna okazała się możliwa do zasiedlenia. Już chciałem wycofać się widząc nieprzychylne warunki, gdy z cienia wyłonił się komandos Armii-morze ze strzelbą laserową gotową do strzału. Zażądał, bym się zidentyfikował. Pozwoliłem przeskanować moją kartę, a gdy odczytał zawarte tam informacje, tylko trzasnął obcasami. - Czy to Nowy Watykan? - zapytałem. - Tak jest. Pomimo ulewy dostrzegłem oświetloną kopułę. Wskazałem pobliską ścianę. - A to bazylika Świętego Piotra? - Tak jest. - Czy znajdę tam monsignora Edouarda? - Tak. Proszę przejść przez dziedziniec, do niskiego budynku na lewo od bazyliki. - Dziękuję, kapralu. Okręciłem się krótkim płaszczem, choć wiedziałem, że przy takim deszczu nie na wiele mi się przyda, i biegiem ruszyłem przed siebie. Mężczyzna - być może kapłan, choć nie miał na sobie sutanny ani koloratki - otworzył drzwi prowadzące na plebanię. Inny, siedzący za biurkiem, poinformował mnie, że monsignor Edouard mimo późnej godziny nie śpi jeszcze. Zapytał, czy jestem umówiony. Zgodnie z prawdą przyznałem, że nie, lecz pośpiesznie dodałem, iż zależy mi na spotkaniu z nim w bardzo ważnej sprawie. Mężczyzna za biurkiem uprzejmie, acz zdecydowanie zapytał, czego ona dotyczy. Moja karta uniwersalna nie zrobiła na nim żadnego wrażania. Wyjaśniłem, że chodzi o ojca Paula Dure i Lenara Hoyta. Skinął tylko głową, wyszeptał coś do mikroskopijnych rozmiarów mikrofonu przypiętego do kołnierza i poprowadził mnie przez hol plebanii. Stare archiwum M. Tynara w porównaniu z tym miejscem zdawało się pełnym przepychu pałacem. Korytarz, pozbawiony jakichkolwiek mebli, miał nierówne ściany, a drzwi wykonane z surowego drewna. Jedne z nich były otwarte i gdy mijaliśmy je, zajrzałem do pomieszczenia przypominającego bardziej więzienną celę niż sypialnię. Jej jedyne wyposażenie stanowiły: niska leżanka ze zgrzebnym kocem, drewniany klęcznik oraz prosty kredens ze stojącymi na nim miską i dzbankiem. Nie było tu okien, ścian medialnych, holorzutnika ani czytnika danych. Podejrzewałem, że nie ma nawet podłączeń interaktywnych. Z głębi budynku dotarły do mnie głosy, łączące się w gregoriański chór tak wspaniały i przypominający o dawnych czasach, że aż zjeżyły mi się włosy na karku. Minęliśmy stołówkę o wystroju równie prostym jak sypialnia, kuchnię, która byłaby bliższa sercu prawdziwego Johna Keatsa niż mnie. Zeszliśmy mocno wytartymi kamiennymi schodami, przemierzyliśmy kolejny słabo oświetlony korytarz i wspięliśmy się znacznie węższą klatką schodową. Przewodnik zatrzymał się, a ja wkroczyłem do najwspanialszych pomieszczeń, jakie kiedykolwiek dane mi było ujrzeć. Chociaż wiedziałem, że Kościół przeniósł i odtworzył bazylikę Świętego Piotra, łącznie z jego kośćmi spoczywającymi ponoć pod ołtarzem, jednak poczułem się tak, jakbym znów znalazł się w Rzymie, takim jaki ujrzałem po raz pierwszy w grudniu roku 1820. W Rzymie, w którym zamieszkałem, cierpiałem i wreszcie umarłem. Ogromne pomieszczenie pod względem architektonicznym było piękniejsze i elegantsze niż którakolwiek z wysokich na milę wież biurowych na Pierwszej Tau Ceti. Bazylika Świętego Piotra miała sześćset stóp długości, a jej poprzeczna nawa około sześćdziesięciu. Sklepienia, znajdujące się niemal czterysta stóp nad poziomem ołtarza, pokrywały freski samego Michała Anioła. Bogato zdobiony baldachim Beminiego, wsparty na spiralnych, bizantyjskich kolumnach, osłaniał główny ołtarz, tonując nieco dysproporcję budowli w zestawieniu z wymiarami ludzi. Miękkie, delikatne światło lamp i świec odbijało się od gładzonego trawertynu, wydobywając głębię płaskorzeźb oraz obejmując swym zasięgiem niestety tylko część niezliczonych dzieł sztuki znajdujących się na ścianach, kolumnach, gzymsach oraz na sklepieniu. Spokój i ciepło tej iluminacji zakłócały jednak błyskawice, których ostre, rażące światło co chwila wdzierało się przez witraże ścienne. Zamarłem tuż za apsydą, obawiając się, że odgłos moich kroków będzie profanacją tego miejsca i nawet oddech może zakłócić panujący tu idealny spokój. Po chwili moje oczy przywykły do półmroku i dopiero wówczas zauważyłem, iż w świątyni nie ma ławek, a tylko w odległości jakichś pięćdziesięciu stóp od ołtarza stoją dwa krzesła. Siedzieli na nich dwaj rozmawiający z zapałem, pochyleni ku sobie mężczyźni. Światło lamp i świec wywoływało grę półcieni na ich twarzach. Obaj byli kapłanami już nie pierwszej młodości. W nagłym olśnieniu uświadomiłem sobie, że jednym z nich jest monsignor Edouard. Drugim zaś ojciec Paul Dure. Początkowo musieli być zaskoczeni, a może nawet wystraszeni. Przerwali szepty i uniósłszy głowy ujrzeli nagle obcego, niskiego mężczyznę wyłaniającego się z cienia niczym zjawa, wykrzykującego przy tym ich imiona... bełkoczącego nieskładnie o pielgrzymach, Grobowcach Czasu, Chyżwarze, Sztucznych Inteligencjach i śmierci bogów. Monsignor nie wezwał jednak pomocy. Obaj kapłani pozostali na swoich miejscach. Wspólnie uspokajali przybysza, wsłuchując się w jego słowa, aby wyłowić z nich jakiś sens. To rzeczywiście był Paul Dure, a nie żaden android lub cybryd. Nabrałem pewności co do tego słuchając go, zadając pytania, patrząc mu prosto w oczy... ale przede wszystkim ściskając jego dłoń i dotykając go. - Znasz... wiele szczegółów z mojego życia... Z pobytu na Hyperionie, przy Grobowcach Czasu... ale mówisz, że kim jesteś? - dopytywał się ksiądz. W tym momencie role się odwróciły. Teraz to ja musiałem przekonać go co do mojej tożsamości. - Cybrydalną rekonstrukcją Johna Keatsa. Osobowością bliźniaczą z tą, która jest zapisana w Brawne Lamii. - I byłeś w stanie komunikować się...? Dzięki temu bliźniakowi wiedziałeś, co się z nami dzieje? Klęczałem na jednym kolanie między nimi a ołtarzem. Zniecierpliwiony uniosłem obie ręce. - Dzięki temu... dzięki jakiejś anomalii w megasferze. Śniłem przeżycia pielgrzymów, słyszałem wasze opowieści, poznałem historię życia i śmierci Paula Dure... twoją historię. Wyciągnąłem rękę dotykając jego ramienia. Możliwość przebywania w tym samym miejscu i czasie co jeden z pielgrzymów sprawiała, że aż kręciło mi się w głowie. - Więc wiesz także, jak się tu dostałem - raczej stwierdził niż zapytał kapłan. - Nie. Ostatnio śniłem, że wchodzisz do jednego z Grobowców. Nastała jasność i nie wiem, co było dalej. Ojciec Dure pokiwał głową. Jego twarz miała bardziej arystokratyczne rysy, a jednocześnie była bardziej zniszczona, niż się spodziewałem. - Ale znasz los pozostałych? Westchnąłem ciężko. - Tylko niektórych. Poeta Silenus żyje, lecz wisi na stalowym drzewie cierniowym. Gdy ostatnio widziałem Kassada, gołymi rękami atakował Chyżwara. M. Lamia podróżowała zaś w megasferze w towarzystwie drugiego duplikatu Keatsa do peryferiów TechnoCentrum... - A więc on żyje w tym... dysku Schróna, czy jak tam się nazywa to urządzenie? - zapytał ojciec Dure z wyraźną nadzieją w głosie. - Już nie....SI o imieniu Ummon zabiła go... Zniszczyła jego osobowość. Brawne zaś uszła z życiem. Ale nie wiem, czy jej ciało też nie zostało zniszczone. Monsignor Edouard pochylił się w moją stronę. - A co z konsulem i ojcem oraz córką? - Konsul usiłował wrócić do stolicy na macie grawitacyjnej - odparłem. - Rozbił się jednak kilkadziesiąt mil na północ od Grobowców. Nie wiem, co się z nim stało. - Mil? - powtórzył z pytaniem w głosie ojciec Dure. - Przepraszam, ale to miejsce sprawia, że używam jednostek z... poprzedniego życia - wyjaśniłem zataczając ręką krąg. - Mów dalej - zachęcił Edouard. - Co z ojcem i jego niemowlęciem? Usiadłem na zimnym kamieniu, wyczerpany, z kończynami drżącymi ze zmęczenia. - W ostatnim moim śnie Sol oddał Rachelę w ofierze Chyżwarowi. Ona sama go o to prosiła. Nie widziałem, co nastąpiło później. Grobowce się otwierały. - Wszystkie? - Wszystkie, które widziałem. Obaj księża popatrzyli po sobie. - Jeszcze coś. - Zrelacjonowałem im całą rozmowę z Ummonem. - Czy to możliwe, by jakiekolwiek bóstwo mogło... powstać z ludzkiej świadomości, bez naszej wiedzy, jak twierdzi SI? Błyskawice ustały, lecz ulewa jeszcze przybrała na sile. Słychać było wyraźnie stukot kropel na potężnym dachu. Gdzieś w pótmroku zaskrzypiały drzwi i dały się słyszeć kroki, które po chwili ucichły w oddali. - Święty Teilhard twierdził, że to możliwe - rzekł znużonym głosem ojciec Dure. - Ale jeśli ten Bóg jest istotą mającą początek i koniec, ewoluującą w ten sam sposób jak inne, to nie... to nie Bóg Abrahama i Chrystusa. Monsignor Edouard przytaknął. - To starożytna herezja... - Tak - przyznałem. - To herezja. Słyszałem, jak ojciec Dure tłumaczył to Solowi Weintraubowi i konsulowi. Ale co za różnica, jak powstała... ta moc i czy jest ograniczona czy też nie. Jeśli Ummon mówi prawdę, mamy do czynienia z potęgą, która wykorzystuje kwazary jako źródła energii. To Bóg, który jest w stanie niszczyć całe galaktyki, moi mili. - Mówimy o bogu, który niszczy galaktyki. Nie o Bogu - zaprotestował ojciec Dure. Bez trudu zrozumiałem, co ma na myśli. - A jeśli nie jest istotą ograniczoną - upierałem się. - Jeśli jest alfą i omegą, totalną świadomością, o której pisaliście? Jeśli jest tą samą Trójcą, w którą wierzy wasz Kościół...? I część tej Trójcy uciekła do naszych czasów... to co? - Ale uciekła przed czym? - zapytał miękko ojciec Dure. - Bóg Teilharda... Bóg Kościoła... nasz Bóg jest alfą i omegą. Bóg uosobiony i niefizyczny - to co Teilhard nazywa En haut i En avant - stanowią idealną jedność. Nie istnieje nic tak przerażającego, tak groźnego, co zmusiłoby część tego bóstwa do ucieczki. Żaden Antychryst, żadna satanistyczna siła, żaden antybóg nie zdołałby przecież zagrozić takiej uniwersalnej świadomości. Kim mógłby być ten drugi? - Bogiem maszyn - wyszeptałem tak cicho, że nie miałem pewności, czy usłyszeli to moi rozmówcy. Monsignor Edouard złożył ręce, jak mi się wydawało, do modlitwy, ale okazało się to znamionować głębokie zamyślenie i jednocześnie poruszenie. - Sam Chrystus miał wątpliwości - powiedział. - Przecież prosił, by zabrano od niego kielich goryczy. Jeśli konieczna była jeszcze druga ofiara... coś straszniejszego niż ukrzyżowanie... wtedy jestem wstanie wyobrazić sobie Chrystusa jako jedną z osób Świętej Trójcy przemieszczającą się w czasie, wędrującą przez czterowymiarowy ogród, by zyskać kilka godzin... a może lat... wytchnienia. - Coś straszniejszego niż ukrzyżowanie - powtórzył Paul Dure ochryple. Obaj wpili w niego wzrok. Kapłan wolał ukrzyżowanie na drzewie testowym na Hyperionie niż oddać się we władanie krzyżokształtowi. Utrzymywany przezeń na granicy życia, wielokrotnie przeżywał agonię. - Przed czymkolwiek ucieka ta świadomość En haut, to coś tak przerażającego, że nie potrafimy sobie tego wyobrazić - wyszeptał ojciec Dure. Monsignor dotknął ramienia przyjaciela. - Paul, opowiedz mu o swojej podróży tutaj. Ksiądz z wyraźnym trudem wrócił myślami do teraźniejszości i zwrócił się do mnie. - Znasz w szczegółach nasze życie... i dokładny przebieg pobytu w Dolinie Grobowców Czasu? - Tak mi się wydaje. Aż do momentu, gdy zniknąłeś. Kapłan westchnął i długimi, lekko drżącymi palcami przetarł czoło. - Więc może uda ci się zrozumieć, jak się tu dostałem... i co widziałem po drodze. Ujrzałem światło w trzecim Grobowcu Jaskiniowym. Wszedłem do niego. Muszę wyznać, że w moim umyśle, a właściwie w tym co z niego zostało po replikacji dokonanej przez krzyżokształt, kłębiły się myśli o samobójstwie... Ujrzałem światło i myślałem, że to Chyżwar. Miałem przeczucie, że wreszcie doczekałem się drugiego spotkania z nim. Poprzednio widziałem go wiele lat temu w labiryncie pod Rozpadliną, gdzie otrzymałem od niego nieszczęsny krzyżokształt. Kiedy dzień wcześniej szukaliśmy pułkownika Kassada, korytarz w Grobowcu Jaskiniowym pozwalał na przejście zaledwie jakichś trzydziestu kroków. Teraz ściana zagradzająca drogę zniknęła, a w jej miejscu pojawiła się rzeźba przypominająca pysk Chyżwara, stanowiąca połączenie żywego organizmu z mechanizmem, o zębach ostrych jak brzytwy. Za wąskim przejściem znajdowały się kamienne schody prowadzące w dół. To właśnie stamtąd emanowało światło, zmieniając barwę z białego na purpurowe. Wokół panowała niemal idealna cisza, tylko wiatr szumiał tak lekko, iż miało się wrażenie, że to kamienie oddychają. Nie jestem Dantem. I nie ujrzałem Beatrycze. Chwilowy przypływ odwagi, choć raczej był to fatalizm, zniknął, gdy zagłębiłem się w grobowcu. Odwróciłem się i niemal biegiem pokonałem drogę dzielącą mnie od wyjścia. Ale nie znalazłem go. Korytarz po prostu kończył się w pewnym miejscu. Nie słyszałem odgłosów, jakie musiałyby towarzyszyć zawałowi, a poza tym skała zagradzająca przejście niczym nie różniła się od tych, z których zbudowane były ściany. Pół godziny rozpaczliwie szukałem jakiegoś innego wyjścia. Nie chcąc wracać do schodów przesiedziałem kilka długich godzin przed kamieniem blokującym drogę do wolności. Kolejna sztuczka Chyżwara. Kolejny prymitywny dowcip tej przewrotnej planety. Cóż za poczucie humoru. Cha, cha, cha. Po kilku godzinach tkwienia w półmroku i obserwowania pulsującego światła uświadomiłem sobie, że Chyżwar nie przyjdzie tu do mnie. A wyjście nie otworzy się w jakiś magiczny sposób. Miałem wybór: siedzieć tu, aż umrę z głodu, a raczej z pragnienia, skoro czułem, że już jestem odwodniony, lub zejść tymi cholernymi schodami. Zszedłem więc. Wiele lat temu, zaraz po tym jak w pobliżu Rozpadliny odnalazłem Bikurów, trafiłem do labiryntu, który znajdował się jakieś trzy kilometry poniżej kanionu - niegłęboko, zważywszy fakt, iż na większości podobnych planet są one usytuowane co najmniej dziesięć kilometrów pod powierzchnią. Nie miałem wątpliwości, że owe nie kończące się schody, na tyle szerokie, że wprost do piekła mogłoby schodzić po nich, idąc obok siebie, dziesięciu ludzi, zaprowadzą mnie do labiryntu. To właśnie tam Chyżwar ukarał mnie nieśmiertelnością. Jeśli on sam lub kierująca nim siła miała jakiekolwiek poczucie humoru, dostrzegłaby ironię w fakcie, że dokładnie w tym samym miejscu zapewne utracę teraz nieśmiertelność i życie jednocześnie. Schody wiły się w dół, a światło stawało się coraz jaśniejsze i nabierało różowej barwy. Dziesięć minut później było już krwistoczerwone, a po upływie kolejnej pół godziny stało się karmazynowe. Jak na mój gust zbyt dosłownie wykorzystywano pomysły Dantego. Ogarnęła mnie wesołość na myśl, że lada chwila może się przede mną pojawić czart z ogonem, kozimi racicami i spiczastym wąsikiem. Chęć do śmiechu odeszła mi jednak, gdy zbliżyłem się do stóp schodów. Ujrzałem bowiem źródło światła: setki i tysiące krzyżokształtów. Początkowo niewielkie, dalej coraz większe, tkwiły przytwierdzone do ścian, różowoczerwone, przypominające koral, emanujące krwawą poświatą. Zrobiło mi się niedobrze. Czułem się, jakbym tkwił pośród wielkich, pulsujących pijawek. Przypomniałem sobie odczyty medskanera, gdy na moim ciele znajdował się zaledwie jeden z nich. Ową plątaninę zwojów nerwowych przenikających moje organy, sięgających do mózgu jak potworny nowotwór, który gnębi, ale nie tylko nie przynosi śmierci, lecz ją wręcz uniemożliwia. Teraz miałem na sobie dwa krzyżokształty: Lenara Hoyta i własny. Modliłem się, by raczej umrzeć, niż znosić podwójne cierpienie. Ściany pulsowały nie tylko światłem, ale i ciepłem, choć nie wiem, czy nie pochodziło ono od tysięcy pasożytów. Po kilku następnych krokach znalazłem się w korytarzu. Labirynt. Wyglądał dokładnie tak samo jak ten, który oglądałem na niezliczonych hologramach, i ten, który już kiedyś widziałem w naturze: tunel o gładkich ścianach, o średnicy trzydziestu metrów, wydrążony w skałach Hyperiona ponad siedemset pięćdziesiąt tysięcy lat temu i przecinający planetę jak katakumby zaprojektowane przez jakiegoś szalonego inżyniera. Takie same podziemia znaleziono na dziewięciu planetach: pięć z nich należało do Sieci, a pozostałe do Protektoratu. Wszystkie identyczne, stworzone mniej więcej w tym samym czasie w zupełnie niezrozumiałym celu. Krążyły legendy o Budowniczych Labiryntów, ale mityczni inżynierowie nie pozostawili po sobie żadnych narzędzi ani wskazówek, w jaki sposób zdołali wykonać tę gigantyczną pracę. Żadna z teorii dotyczących ich powstania nie wyjaśniała w przekonujący sposób powodu, dla którego zrealizowano ten niewątpliwie największy projekt inżynieryjny w Galaktyce. Wszystkie labirynty były puste. Zbadano miliony kilometrów korytarzy wyciętych w kamieniu i stwierdzono, że nic w nich nie ma. Ale nie w tym, w którym się znalazłem. Krzyżokształty oświetlały scenę żywcem wyjętą z obrazów Hieronima Boscha. Stałem wpatrzony w zdający się nie mieć końca tunel. Pozornie nie kończący się, ale nie pusty... Początkowo sądziłem, że to nieprzebrane tłumy żywych ludzi rzeka głów i ramion, ciągnąca się na przestrzeni wielu kilometrów. Tylko gdzieniegdzie dostrzegałem zaparkowany pojazd o rudoczerwonej barwie. Gdy podszedłem do ludzkiej ściany na mniej niż dwadzieścia metrów, uświadomiłem sobie, że to trupy. Dziesiątki, setki tysięcy ludzkich ciał, gdzie tylko okiem sięgnąć. Część spośród nich leżała na kamiennym podłożu, część była oparta o ściany, ale zdecydowana większość znajdowała się w pozycji stojącej, wciśnięta między inne zwłoki. Przez środek przechodziła wąska ścieżka, jakby jakaś maszyna wycięła sobie drogę. Ruszyłem nią, starając się nie dotknąć żadnego z otaczających mnie trupów. Były to bez wątpienia ciała ludzkie, zmumifikowane w tym idealnie sterylnym grobowcu. Nawet ubiory pozostały nienaruszone. Skóra i ciało pociemniały, wyschły i obkurczyły się, wyraźnie zarysowując kości: Włosy zamieniły się w twarde niczym plastowłóknina smoliste skorupy. Z otwartych oczu i uchylonych ust wyzierała czarna pustka. Ubrania zmarłych, kiedyś zapewne wielobarwne, teraz zszarzały i zdawały się wykute z kamienia. Bryłki zniszczonego przez czas plastiku na ich nadgarstkach i szyjach kiedyś były zapewne komlogami lub jakimś ich odpowiednikiem. Widoczne z daleka pojazdy to chyba EMV, ale nie dało się tego stwierdzić w sposób jednoznaczny, gdyż stały się jedynie stertami rdzy. Po przejściu jakichś stu metrów zawadziłem o coś stopą i chroniąc się przed upadkiem oparłem rękę o jakąś zdeformowaną maszynę, która natychmiast rozsypała się w pył. Szedłem tak ścieżką pomiędzy rozpadającymi się ludzkimi ciałami, rozmyślając dlaczego właśnie mnie dane jest to oglądać. Nie wiem, ile czasu upłynęło, nim dotarłem do skrzyżowania tuneli. Wszystkie trzy korytarze wypełnione były zwłokami. Ścieżka skręcała w lewo, więc nie pozostawało mi nic innego, jak podążyć nią dalej. Kilka godzin później, a może kilkanaście, zatrzymałem się i usiadłem. Jeśli tylko w tym tunelu znajdowały się dziesiątki tysięcy ciał, to labirynt Hyperiona musiał zawierać całe ich miliardy. Może nawet więcej. A wszystkie dziewięć planet z labiryntami mogło być grobowcami dla bilionów. Nie miałem pojęcia, dlaczego dane mi było oglądać owe sceny ostatecznej zagłady. Tuż obok miejsca gdzie siedziałem, zmumifikowany trup mężczyzny osłaniał rękami ciało kobiety, która w ramionach tuliła zawiniątko z wystającymi zeń ciemnymi kiedyś włosami. Odwróciłem wzrok i załkałem. Jako archeolog osobiście ekshumowałem ofiary egzekucji, ognia, powodzi, trzęsień ziemi i wulkanów. Takie sceny rodzinne nie były dla mnie nowością. Stanowiły conditio sine qua non historii. Ale mimo to obecny widok wydawał mi się niewspółmiernie bardziej przerażający. Może chodziło o skalę tragedii, o napawający lękiem blask tysięcy krzyżokształtów, stanowiących bluźnierczy, kiepski żart, a może o smutny świst wiatru hulającego w nie kończących się korytarzach. Przywiodły mnie tutaj życie, cierpienie, drobne zwycięstwa i niezliczone porażki. Ogarnęło mnie poczucie, że te ciała znajdują się tu pół miliona lat lub jeszcze dłużej, a jednocześnie ludzie ci pochodzą z naszych czasów, lub co gorsza z przyszłości. Ukryłem więc twarz w dłoniach i płakałem. Nagle poczułem, że coś się zmieniło. Wciąż panowała cisza, lecz miałem wrażenie, że nie jestem sam. Uniosłem wzrok i ujrzałem Chyżwara, stojącego zaledwie dwa metry ode mnie. Nie na ścieżce, lecz obok, pośród ciał, jak rzeźba stanowiąca pochwałę sprawcy tej rzezi. Wstałem. Nie mogłem siedzieć ani klęczeć przed tym szkaradztwem. Chyżwar ruszył w moją stronę, raczej ślizgając się niż idąc. Krwawe światło krzyżokształtów odbijało się od jego błyszczącego pancerza i pokrywających go ostrzy, przypominających stalaktyty czy też stalagmity. Nie czułem do niego złości. Tylko smutek i żal. Współczułem wszystkim ofiarom, które ginęły, pozbawione najmniejszych szans w spotkaniu z tym stworem, czymkolwiek był. Po raz pierwszy zorientowałem się, że z tak bliskiej odległości wyczuwam jego zapach: mieszaninę woni zjełczałego oleju, przegrzanych łożysk i rozkładającej się krwi. Płomienie w jego oczach przygasały i ponownie rozbłyskiwały w rytmie zgodnym z pulsowaniem świateł krzyżokształtów. Nigdy nie wierzyłem, że Chyżwar ma jakieś ponadnaturalne zdolności. Sądziłem, że nie jest personifikacją dobra lub zła, tylko wybrykiem wszechświata - przerażającym bublem ewolucji. Najgorszym koszmarem świętego Teilharda. Ale równocześnie rzeczą, poddającą się prawom natury i służącą jakimś siłom gdzieś we wszechświecie. Wyciągnął ku mnie ramiona. Ostrza na jego czterech nadgarstkach były dłuższe od moich rąk, a te na piersi wystarczyły, by na wylot przebić mi czaszkę. Patrzyłem mu prosto w oczy, gdy jedną parą ramion objął mnie, a drugą wsunął między nasze ciała. Rozprostował palce zakończone ostrzami. Wzdrygnąłem się na myśl o tym, co mnie za chwilę spotka, lecz stałem bez ruchu, gdy klingi zatopiły się w mej piersi. Bólu, jaki odczułem, nie da się opisać. Dał krok do tyłu, trzymając coś czerwonego, ociekającego krwią. Zatoczyłem się, sądząc, że w dłoni potwora znajduje się moje serce. Cóż za ironia. Oto trup patrzy zaskoczony na swoje serce, zanim krew odpłynie z jego wciąż pracującego, niedowierzającego samemu sobie mózgu. Ale to było coś innego. Chyżwar Trzymał krzyżokształt, który nosiłem na piersi. Mój krzyżokształt. Znów zatoczyłem się, niemal upadając. Dłoń odruchowo powędrowała w kierunku zadanych mi ran. Spojrzałem na palce umazane krwią, lecz zorientowałem się, że powinno być jej znacznie więcej. Przeniosłem wzrok na piersi i stwierdziłem, że cięcia zabliźniają się na moich oczach. Wiedziałem, że krzyżokształt zagnieździł się w moim ciele, swymi mackami sięgając najdalszych jego zakątków. Byłem przekonany, że żaden laser chirurgiczny nie zdoła oddzielić jego wici od ciała ojca Hoyta, ani też od mojego. Ale jednocześnie czułem, że teraz zanikają wszelkie ślady jego obecności. Wciąż nosiłem krzyżokształt Hoyta. Ale to co innego. Kiedy umrę, Lenar Hoyt zrodzi się z tego ciała. A ja zginę. Nie będzie już kolejnych duplikatów Paula Dure, z każdą reinkarnacją coraz mniej przypominających pierwowzór. Chyżwar zapewnił mi prawo do śmierci nie zabijając mnie. Cisnął stygnący krzyżokształt gdzieś między ciała i ujął mnie za ramię, ostrzami tnąc biceps, z którego natychmiast trysnęła krew. Ruszył ku ścianie, nie zwracając uwagi na trupy. Podążyłem za nim, starając się unikać kontaktu z ciałami, lecz nie chcąc utracić ramienia, któremu groziło urwanie, nie udawało mi się to. Na jedno z nich nadepnąłem tak, że stopa zapadła się w kruchą klatkę piersiową. Wreszcie dotarliśmy do ściany, z której w dziwny sposób zniknęły krzyżokształty. Zaskoczony spostrzegłem, że znajduje się w niej jakieś emanujące energią przejście. Kształtem i rozmiarami zupełnie nie przypominało typowego portalu, ale wokół słyszałem jego charakterystyczny szum. Dla mnie najważniejsze było jednak, iż wreszcie wydostanę się z tego miejsca nasiąkniętego atmosferą śmierci. Chyżwar pociągnął mnie za sobą. Nieważkość. Labirynt powyginanych grodzi, plątanina przewodów jak gdyby wnętrzności jakiegoś gigantycznego stwora, migające czerwone światło... Przez chwilę miałem wrażenie, że pochodzi od krzyżokształtów, lecz szybko zorientowałem się, że to światła alarmowe w umierającym statku. Niezdarnie starałem się odsunąć, unikając dotyku płynących w moją stronę trupów. Nie mumii, lecz świeżych ciał, niedawno pozbawionych życia, z otwartymi ustami, wybałuszonymi oczami, rozerwanymi płucami, otoczonych chmurami kropelek krwi. Poruszały się niemal jak żywe za sprawą różnic ciśnień i kołysania jednostką Armii. Nie miałem wątpliwości co do tego, że jestem na okręcie należącym do Armii. Na ciałach młodzieńców widziałem mundury Armii-kosmos. Na grodziach i pogruchotanych włazach dostrzegłem napisy w jakże charakterystycznym wojskowym żargonie, zawierające instrukcje korzystania z awaryjnych skafandrów i baniek ciśnieniowych, które tkwiły nienaruszone w swoich uchwytach i zasobnikach. Cokolwiek zniszczyło statek, musiało tego dokonać, zanim ktoś z jego załogi zrozumiał, że zbliża się niebezpieczeństwo. Obok mnie znów pojawił się Chyżwar. On... w kosmosie! Poza Hyperionem i okowami prądów czasu! Przecież wiele spośród takich statków miało na pokładzie transmitery! Jeden z nich znajdował się zaledwie pięć metrów dalej, w korytarzu. Tkwiło przy nim jedno z ciał. Ramię dotykało nieprzejrzystej tafli, jakby jego właściciel sprawdzał, co znajduje się w świecie po drugiej stronie. Powietrze przepływające między nimi gwizdało coraz głośniej. Jakże chciałbym pchnąć trupa, by przekroczył portal, lecz różnica ciśnień sprawiła, że ten majestatycznie odpłynął od transmitera. Zwróciłem się ku Chyżwarowi, a właściwie usiłowałem to zrobić, gdyż w warunkach zerowej grawitacji wcale nie było to takie łatwe. Potwór chwycił mnie, swymi ostrzami znów przecinając skórę, i pchnął w stronę portalu. Nie byłem nawet w stanie zmienić trajektorii lotu. Zanim znalazłem się po drugiej stronie, byłem przekonany, że czeka tam na mnie kosmiczna pustka, upadek z ogromnej wysokości albo, co najgorsze, powrót do kolejnego odcinka labiryntu: Tymczasem spadłem z wysokości zaledwie pół metra na marmurową podłogę. Tutaj, nie więcej niż dwieście metrów od miejsca, w którym jesteśmy, w prywatnych apartamentach papieża Urbana XVI, który, tak się akurat składa, zmarł ze starości zaledwie trzy godziny przed moim przejściem przez jego prywatny transmiter. W Nowym Watykanie ten portal nazywany jest Papieskimi Wrotami. Momentalnie powrócił ból wywołany oddaleniem od Hyperiona, a więc i źródeł mocy krzyżokształów, ale już wcześniej zdążyłem się do niego przyzwyczaić i nie robił na mnie większego wrażenia. Znalazłem Edouarda. Był na tyle uprzejmy, że wysłuchał długiej historii, jakiej nigdy wcześniej nie opowiedział żaden jezuita. Owa uprzejmość była tak wielka, że nawet mi uwierzył. Teraz ty usłyszałeś jej końcowy fragment. Burza ucichła. Siedzieliśmy we trzech przy migotliwym blasku świec pod kopułą bazyliki Świętego Piotra, milcząc przez długich kilka minut. - A więc Chyżwar ma dostęp do Sieci - powiedziałem wreszcie. - Tak. - To musiał być jakiś statek operujący w pobliżu Hyperiona... - Wszystko na to wskazuje. - Więc może dałoby się tam wrócić. Skorzystać z tych... Papieskich Wrót... Monsignor Edouard uniósł brwi. - Naprawdę chcesz to zrobić, M. Severn? - Na razie rozważam taką możliwość - mruknąłem. - Dlaczego? - zapytał monsignor łagodnym tonem. - Twój duplikat - osobowość cybryda towarzysząca Brawne Lamii w pielgrzymce - znalazła tam swoją śmierć. Pokręciłem głową, jakby tym prostym gestem dało się uporządkować gmatwaninę myśli. - Jestem częścią tego. Nie wiem tylko, jaką rolę mam odegrać... i gdzie to zrobić. Paul Dure roześmiał się ponuro. - Każdy z nas poznał to uczucie. To bardzo przykre stać się narzędziem w czyichś rękach. Monsignor z przyganą spojrzał na przyjaciela. - Paul, przecież wszyscy pielgrzymi, włącznie z tobą, mieli prawo do samodzielnego podejmowania decyzji. Potężne siły, być może, inspirują ogólny bieg wydarzeń, ale przecież sami ludzie stanowią o swoim losie. Ojciec Dure westchnął. - Być może, Edouard. Nie wiem. Jestem bardzo zmęczony. - Jeśli Ummon mówi prawdę i część tego stworzonego przez człowieka bóstwa umknęła do naszych czasów, gdzie może się ukrywać i kim być? - zapytałem. - Przecież w Sieci mieszka ponad sto miliardów ludzi. Ojciec Dure uśmiechnął się z wyrozumiałością, nie siląc się nawet na ironię. - Czy brałeś pod uwagę choćby to, że i ty możesz nim być, M. Severn? Pytanie poraziło mnie jak grom z jasnego nieba. - To niemożliwe - szepnąłem. - Nie jestem nawet... nawet prawdziwym człowiekiem. Moja świadomość tkwi gdzieś w TechnoCentrum. Ciało zaś zostało odtworzone ze szczątków Johna Keatsa i zsyntetyzowane jak ciało androida. Wszelkie wspomnienia po prostu mi wszczepiono. Koniec mojego życia... wyrwanie się z choroby... zostało odtworzone na specjalnie zbudowanej do tego celu planecie. Kapłan wciąż się uśmiechał. - Cóż z tego? Czy cokolwiek z tego uniemożliwia ci, abyś był jednocześnie wcieleniem boskiej istoty? - Nie czuję się jak część jakiegokolwiek boga - zaprotestowałem zdecydowanie. - Nie pamiętam niczego, nic nie rozumiem i nie wiem nawet, co powinienem robić. Monsignor dotknął mojego ramienia. - A gdzie pewność, że Chrystus zawsze wiedział, jak ma postąpić? Wiedział tylko, co musi się dokonać. To nie zawsze równoznaczne z wiedzą, jak się zachować. Przetarłem powieki. - Ja przecież nie wiem, co musi się dokonać. Głos Edouarda był cichy i spokojny: - Sądzę, że Paul ma na myśli to, iż gdyby ta duchowa istota, o której mówisz, znajdowała się w naszych czasach, może także nie zdawać sobie sprawy z tego, kim naprawdę jest. - To niedorzeczne. Ojciec Dure przytaknął. - Większość zdarzeń związanych z Hyperionem i rozgrywających się na nim wydaje się kompletnie niedorzeczna. I owa niedorzeczność, jak sądzę, przybiera na sile. Spojrzałem przenikliwie na jezuitę. - Ty byłbyś dobrym kandydatem na wcielenie bóstwa - rzekłem cedząc słowa. - Spędzasz życie na modlitwie, kontemplacji, a jako archeolog na pochwale nauki. Poza tym już zostałeś ukrzyżowany. Uśmiech zniknął z twarzy księdza. - Zastanów się, co mówisz. W twoich słowach kryje się bluźnierstwo. Nie mogę być kandydatem. Zdradziłem swój Kościół, naukę, a teraz, znikając, także swych przyjaciół pielgrzymów. Chrystus mógł stracić wiarę na kilka sekund, ale nie sprzedał jej za cenę zaspokojenia ciekawości i chęci kierowania swoim losem. - Dość - rzucił monsignor Edouard. - Jeśli chcesz odnaleźć część tej hipotetycznej, pochodzącej z przyszłości istoty, myśl o potencjalnych kandydatach spośród tych, którzy odgrywają znaczącą rolę w całej sprawie, M. Severn. Może to przewodnicząca Meina Gladstone, dźwigająca na swoich barkach odpowiedzialność za całą Hegemonię? A może inni pielgrzymi? Może M. Silenus, który, jak twierdzisz, nie chcąc sprzeniewierzyć się swej poezji wciąż cierpi katusze na drzewie Chyżwara? Albo M. Lamia, która straciła tak wiele nie wyrzekając się miłości? M. Weintraub, cierpiący z powodu dylematu Abrahama... a nawet jego córka, która wróciła do dziecięcej niewinności. A może konsul... - Konsula widzę raczej w roli Judasza niż Chrystusa - zaprotestowałem. - Zdradził Hegemonię, a także Intruzów, pomimo pokładanej w nim ogromnej wiary. - Z tego co mówił Paul, konsul działał zgodnie z własnym przekonaniem, wierny pamięci babki Siri. - Starszy z mężczyzn uśmiechnął się. - Ponadto w tej grze rzeczywiście bierze udział sto miliardów graczy. Bóg nie wybrał Heroda, Poncjusza Piłata czy cesarza Augusta jako narzędzie w swoich rękach. Wybrał tylko nieznanego syna nieznanego cieśli w jednym z najbardziej zagubionych zakątków Imperium Rzymskiego. - To prawda - przyznałem wstając i spacerując po mozaikowej podłodze naprzeciw ołtarza. - Ale co teraz? Ojcze, musisz udać się ze mną na spotkanie z Meiną Gladstone. Ona wie o waszej pielgrzymce. Może twoja historia pomoże uniknąć totalnej rzezi, która nam zagraża. Ojciec Dure także wstał. Splótł ramiona na piersiach i podniósł oczy ku górze, jakby spodziewał się znaleźć tam rozwiązanie nurtujących go problemów i wątpliwości. - Myślałem o tym - rzekł. - Ale nie sądzę, by należało zaczynać właśnie od tego. Muszę udać się na Bożą Knieję, by pomówić z odpowiednikiem papieża templariuszy - Prawdziwym Głosem Drzewoświata. Zamymałem się nagle. - Na Bożą Knieję? A jaki to ma związek z naszymi sprawami? - Mam przeczucie, że templariusze stanowią klucz do pewnych brakujących elementów tej szarady. Mówiłeś, że Het Masteen nie żyje. Może Prawdziwy Głos wyjaśni nam, jakie nadzieje wiązali z tą pielgrzymką... Może poznamy historię Masteena. Był przecież jedynym z całej siódemki, który nie ujawnił, co łączy go z Hyperionem. Ruszyłem ponownie, przyśpieszając kroku i starając się zapanować nad wzbierającym we mnie gniewem. - Mój Boże, Dure... Nie mamy czasu na zaspokajanie ciekawości. Zostało tylko - skonsultowałem się z komlogiem - półtorej godziny do chwili, gdy rój inwazyjny Intruzów zaatakuje system Bożej Kniei. To, co tam się teraz dzieje, musi przypominać pożar w domu wariatów. - Być może, ale i tak się tam wybieram. Dopiero później pomówię z Meiną Gladstone. Może zgodzi się, abym powrócił na Hyperiona. Przytaknąłem, mając jednak poważne wątpliwości, czy przewodnicząca zdecyduje się narazić na niebezpieczeństwo tak cenną dla siebie osobę. - A więc ruszamy - rzekłem odwracając się w stronę, gdzie spodziewałem się znaleźć wyjście. - Chwileczkę. Powiedziałeś, że czasami potrafisz... "śnić" o pielgrzymach wcale nie śpiąc. To jakiś trans, prawda? - Tak mi się wydaje. - A więc spróbuj zobaczyć, co teraz się z nimi dzieje, M. Severn. Popatrzyłem na niego zaskoczony. - Tutaj? Teraz? Dure wskazał krzesło. - Proszę. Muszę wiedzieć, jaki jest los moich przyjaciół. Poza tym te informacje mogą okazać się bezcenne w trakcie rozmów z Prawdziwym Głosem oraz M. Gladstone. Pokręciłem głową, ale mimo wszystko usiadłem. - Nic może z tego nie wyjść. - Przecież niczego nie ryzykujemy. Przyznałem mu rację, przymknąłem oczy i odchyliłem się w niezbyt wygodnym krześle. Miałem świadomość obecności obu kapłanów, czułem lekki zapach kadzidła i deszczu, słyszałem dźwięki spotęgowane ogromem bazyliki. Byłem niemal pewien, że się nie uda. Świat z moich snów nie znajdował się w zasięgu ręki, tak bym mógł wkroczyć do niego, gdy tylko zamknę oczy. Ale wszelkie zewnętrzne przeszkody stopniowo traciły znaczenie, gdy powoli wracałem na Hyperiona. następny |