ďťż
Lemur zaprasza
Zbigniew Nienacki Raz w roku w Skiroławkach . 68 . Szaleństwo leśniczego Turleja Na początku listopada, tuż po Dniu Zadusznym, który minął w tak wielkiej cichości, że świece na grobach paliły się aż do rana równym i jasnym płomieniem - leśniczy Turlej ujrzał Kłobuka na gałęzi starej wiśni koło domu. Odtąd widywano leśniczego, jak, wychudły i nie ogolony, przez całe dnie wytrwale przemierzał lasy ze strzelbą gotową do strzału, polując na Kłobuka, który, jego zdaniem, winien był odejścia Halinki. Zbieracze zielonek słyszeli wystrzały w głębi lasu - to Turlej odnajdywał Kłobuka, celował ze strzelby, pociągał za spust, ale nie trafiał. Każdego ranka Kłobuk na nowo siadał na gałęzi bezlistnej wiśni, tuż na wprost okien leśniczówki. Turlej wybiegał ze strzelbą w ręku, Kłobuk uchodził w las, a Turlej za nim - na całodzienną męczącą gonitwę po ostępach, bagnach, ścieżynkach leśnych, uroczyskach i matecznikach. A zaczęła się ta sprawa zgoła niewinnie. Przez pierwsze dwa tygodnie Turlej był nawet zadowolony z odejścia żony. Cieszył się ciszą i pełną wolnością. Nikt mu już nie gderał, że zepsuł się hydrofor albo że nie ma w szopie suchych drewienek na opał. Nikt mu nie wyrzucał, że w zabłoconych gumofilcach chodzi po dywanie, a na krzesłach i fotelach rozrzuca ubrania i gatki. Nikt go nie zmuszał do codziennego mycia nóg i szyi, nie kazał golić się i pamiętać o dziesiątkach drobnych, dokuczliwych spraw. Żył Turlej na podobieństwo stażysty, pana Andrzeja, odżywiał się jak tamten rybami z puszek, łóżko jego zaczęło przypominać barłóg samotnego odyńca. W pokoju, gdzie sypiał, czerniały i śmierdziały pozostawione na stole talerze z resztkami jedzenia i puste puszki. Wreszcie zaczął ciec kaloryfer pod oknem, zjawisko tym dziwniejsze, że zarówno Turlej jak i stażysta nie widzieli potrzeby palenia w piecu i nie korzystali z centralnego ogrzewania. Listopadowe nocne chłody znosili po męsku - myśl o drewnie do palenia była im obrzydliwa. Woda z zimnego kaloryfera uchodziła małymi kroplami, lecz po jakimś czasie coraz szersza struga wody rozlewała się po pokoju, sączyła pod dywan i łóżko Turleja. Należało spuścić wodę z centralnego ogrzewania, wymagało to jednak wielu czynności - odkręcenia i zakręcenia kilku kurków, wyniesienia trzech wiader wody, co było ponad siły tak leśniczego jak i stażysty. O wiele łatwiejsze zdało się Turlejowi podjęcie decyzji o przeniesieniu się do pokoju na górze, do łóżka, gdzie ongiś sypiała Halinka i czysta pościel nawet jeszcze pachniała jej ciałem. Pościel ta wkrótce oczywiście przyblakła, zszarzała, a nawet sczerniała - na stole i ławkach pojawiły się śmierdzące talerze z resztkami ryb. Zapach rybi przenikał leśniczówkę Blesy od piwnicy po strych, oddychały nim ściany w pokojach i w korytarzach. Podczas służbowej wizyty w Blesach nadleśniczy Kociuba wysunął hipotezę, że pod podłogą kancelarii rozkłada się zdechły szczur. W sklepie w Skiroławkach zabrakło ryb w puszkach. Szczęśliwym trafem stażysta pan Andrzej zwrócił Turlejowi uwagę na jakieś dziwne stworzenia, które pętały się po podwórku, niekiedy nocowały w kurniku, innym razem na gałęziach starej wiśni. Były to stworzenia odrobinę zdziczałe, straszliwie wychudzone i wygłodzone, tu i ówdzie jak gdyby odarte z odzienia. Mimo ich zadziwiającego wyglądu leśniczy Turlej rozpoznał w nich kury, które pozostawiła mu żona, lecz on zapomniał je żywić. Co rano więc Turlej strzałem ze swej nadlufki zabijał wychudzoną kurę i wspólnie ze stażystą piekł ją lub gotował, najczęściej gotował, a później biesiadowali razem aż do późnego wieczora, chlipiąc rosół, rozrywając palcami mięso, gdyż sztućce pozieleniały pleśnią w zlewozmywaku. W takich to chwilach, napełniając żołądek czymś o wiele smakowitszym od wędzonej ryby, leśniczy Turlej zwierzał się stażyście ze swych dalekosiężnych planów na przyszłość: - Przekona się pan, panie Andrzeju, że wkrótce przywiozę z lasu aż trzy przyczepy szczap opałowych, należnych mi jako deputat. Potnę szczapy piłą motorową na klocki, a następnie porąbię na drobne polana. Owe polana ułożę w ogromny stos na środku podwórza. Będzie to stos tak wielki, że ujrzy go moja żona z okna domu Porwasza. A wtedy wróci do mnie wraz z dzieckiem i będziemy żyli szczęśliwie. Kobiecie bowiem, panie Andrzeju, nie potrzeba do szczęścia niczego więcej, jak owych drewek do domowego ogniska. Być może postaram się również i o to, aby zaspawano dziurę w kaloryferze. Dobre jadło sprowadzało na obydwu mężczyzn lubą ociężałość, najedzeni rozchodzili się do swoich barłogów, a nazajutrz rankiem Turlej strzelał do następnej kury na podwórzu i znowu ją piekli lub gotowali. Tak na dobrą sprawę byliby o wiele szczęśliwsi, gdyby kury można było zjadać na surowo jak owoce z drzewa, gdyż gotowanie wymagało palenia pod kuchnią, a więc i drewek, wiemy zaś, że wszelkie drewno pozostawało dla obydwu nienawistne. I byliby może przerzucili się na odżywianie surowym mięsem, gdyby nie zapobiegliwość stażysty, który, asystując robotnikom na zrębach, z nudów zbierał korę i z wypchanym korą woreczkiem codziennie powracał do leśniczówki. Atoli pewnego razu, wychodząc rano ze strzelbą, aby zapewnić posiłek dla siebie i stażysty, zauważył Turlej, że na podwórzu nie ma już żadnej kury, a tylko jakieś podobne do kury pstrokate ptaszysko siedzi na gałęzi bezlistnej wiśni. Strzelił do tego ptaka, lecz chybił. Trzepocząc skrzydłami owa kura - najwyraźniej rozpoznał w niej żoniną kurę - uciekła w las, a choć Turlej gonił ją zawzięcie, raz po raz oddając strzał, zaszywała się w niedostępnych chaszczach i przepadała. Tego dnia nic w ustach nie miał ani Turlej, ani stażysta, pan Andrzej. Tedy wczesnym rankiem zerwał się Turlej ze swego łóżka, wiedziony głębokim przeświadczeniem, że kura, jako istota głupia, powróciła jednak na noc do zagrody. W istocie - ujrzał ją znowu na gałęzi starej wiśni. Strzelił i chybił, potem rzucił się za nią w pościg aż do bagna, unurzał i utytłał się w śmierdzącym mule, ale celu nie osiągnął. Stażysta, pan Andrzej, rychło pogodził się z kolejną przeciwnością losu i przyniósł do leśniczówki radosną wieść, że w sklepie znowu pokazały się puszki z rybami. Nabył kilka takich puszek i częstował Turleja ich zawartością. Ale tu objawił się twardy i nieustępliwy charakter leśniczego. Dlaczego miałby Turlej jeść śmierdzące ryby, skoro pozostała mu jeszcze jedna kura? Głodował leśniczy drugi dzień, na trzeci ostrożnie, na paluszkach, wyszedł przed dom, zmierzył się do ptaka, który siedział na gałęzi, strzelił i chybił. Trzepocząc skrzydłami i wydając ze swej gardzieli jakiś dziwny pisk, ów ptak pognał w las, a Turlej pędził za nim w kalesonach i podkoszulku. Ptak kluczył po bagnach, łozach, po młodniku i starodrzewiach, szkółkach leśnych i uprawach. Turlej powrócił późnym popołudniem w podartych kalesonach i postrzępionym podkoszulku, czarny na twarzy i słaniający się na nogach. Zjadł ryby i powiedział do stażysty: - Nie ma wątpliwości, że to Kłobuk. Żył pomiędzy moimi kurami i to on sprowadzał na mnie kłopoty. Dlatego nie spocznę, dopóki go nie ustrzelę. A wtedy, panie Andrzeju, będziemy mieli dużo drewek na podwórzu. Stos tak wielki, że sięgnie nieba i ujrzy go Halinka z okien domu Porwasza. Od tego dnia rozpoczął zacięte, wytrwałe polowanie na Kłobuka, który co rano pojawiał się na starej wiśni. Turlej nie jadł, nie spał, zaniedbał swoje obowiązki, ale z uporem dążył do uśmiercenia znienawidzonego ptaka. Jeśli ktokolwiek sądził, że leśniczy jest bezwolnym marzycielem - przekonał się teraz o swojej omyłce. Nie oddawał się marzeniom, ale jak człowiek czynu od świtu do zmroku niezmordowanie zmierzał do celu. Kładł się spać o północy, ale jeszcze przed świtem zasiadał w starej ubikacji za stodołą i cierpliwie czekał, aż na wiśni pokaże się Kłobuk. Jeśli ktoś miał o nim opinię jako o człowieku leniwym lub niedbałym tylko dlatego, że woda wciąż ciekła z kaloryfera i brakowało drewek na opał, obecnie mógł sobie unaocznić swój błąd. Nie golił się Turlej, nie mył, jadł byle co (przeważnie jednak ryby z puszek) lecz nic go nie mogło sprowadzić z drogi, na jaką wstąpił. Nie istniały dla niego trudy, które by mu odebrały chęć polowania na Kłobuka, niestraszne mu były deszcze, mżawki jesienne, burze i wichury. Od wczesnego świtu zawsze znajdował się na posterunku w ubikacji, a później ścigał złowrogie ptaszysko po dolinach i wzgórzach leśnych. Ile kilometrów lasu przemaszerował w czasie tych gonitw, ile godzin nie przespał, ponieważ niekiedy pozostawał w zasadzce przez całą noc, ile odrzucił wspaniałych propozycji, aby spędzić z przyjaciółmi wieczór przy kieliszku. Jego umysł zajęty był tylko jednym - zrozumieć naturę Kłobuka, rozpoznać szlaki wędrówki chytrego ptaka, odkryć jego legowiska i kryjówki, dopaść go w miejscu, gdzie czuje się bezpieczny, traci swoją czujność. Wiele godzin Turlej spędzał na wprawianiu się w strzelaniu, tysiące razy to przyklękał, to znów wstawał z przyklęknięcia, przykładał kolbę nadlufki do ramienia, wiódł wzrokiem po lufie do muszki, kierując ją na wyimaginowaną postać. Rozumiał, że ptaszysko drwi sobie z niego, każdego ranka przysiadając na wiśni pod jego oknami. Nakłaniał stażystę, aby mu pomagał jako nagonka, wypłaszał ptaka z młodników i upraw. Ale nie był w stanie przemóc lenistwa pana Andrzeja - ani prośbami, ani groźbami. A nawet niekiedy słyszał od niego słowa powątpiewania, czy ów zadziwiający i złowrogi ptak w ogóle pojawia się codziennie na starej wiśni. Skąd jednak mógł wiedzieć o tym stażysta, skoro żadna siła nie była zdolna wywabić go z łóżka o świtaniu? Tak więc samotnie, zdany wyłącznie na siebie. przemierzał Turlej swoje leśnictwo w tę i z powrotem, na skos i zygzakami, zaglądał pod konary zwalonych świerków, wchodził do mateczników.1 im dłużej to czynił, tym większą uzyskiwał pewność, że nie jest to wyłącznie jego osobista walka, lecz los powierzył mu do spełnienia potężną misję uwolnienia ludzkości od istoty złośliwej i złowrogiej. O Kłobukach wiedział wszystko lub prawie wszystko: o tym jak się rodziły, rozmnażały, co lubiły jadać i gdzie spędzać noce, kiedy posiadały moc większą, a kiedy mniejszą. Wkrótce stało się dla niego oczywiste, że strzelba nadlufka i zwykły nabój nie są skuteczną bronią przeciw Kłobukom, dlatego zjawił się u proboszcza Mizerery, aby ten mu poświęcił kilka nabojów śrutowych i kulowych. Proboszcz odmówił święcenia, podarował mu jednak ryngraf ze świętym Krzysztofem, który odtąd Turlej zawsze nosił na piersi. Niestrudzony umysł Turleja wymyślał też coraz bardziej niezwykłe pułapki na Kłobuka. Od rybaków wypożyczył stare sieci i rozwiesił je na starej wiśni, na kilku drzewach umieścił zmyślne potrzaski i wnyki, w specjalnie kupionym notesie wykreślał szlaki stałych wędrówek Kłobuka po leśnych drogach i w tych to miejscach obowiązkowo, przynajmniej raz na tydzień, bywał osobiście ze strzelbą gotową do strzału. Jego zmagania nabrały tak gigantycznego charakteru, że budziły podziw u wielu mieszkańców Skiroławek, a nawet w całej gminie Turlejki. Barwny sposób opowiadania o Kłobuku i jego przewrotnym zachowaniu się w lesie zjednywały mu zwolenników - zdarzyło się, że w polowaniu na złowrogiego ptaka wziął udział pisarz Lubiński, który też obiecywał Turlejowi, że jego walkę ze strasznym ptakiem uwieczni w jednej ze swych następnych powieści zbójeckich. Nawet nadleśniczy Kociuba okazywał wyrozumienie dla pewnych niedostatków, jakie dawały się zauważyć w pracy leśniczego i mawiał z powagą: "No cóż, pan Turlej poluje na Kłobuka..." O zmaganiach Turleya z Kłobukiem nie wypowiadał się Porwasz, natomiast pani Halinka przy każdej okazji stwierdzała ze złością: "Kto by pomyślał, że on ma tyle energii i wytrwałości? Ale drewek na opał jak nie było, tak nie ma. Słyszałam, że i kaloryfer zaczął ciec...". Pani Basieńka dopatrzyła się w bojach Turleja cech niemal nadludzkich i upieczony przez siebie placek drożdżowy osobiście zaniosła do leśniczówki Blesy, aby wzmocnić siły bohatera. W istocie bowiem w postawie leśniczego i mawiał z powagą: "No cóż, pan Turlej poluje na Kłobuka..." Turlej w wyobrażeniach ludzkich do wymiarów olbrzyma, nisko kłaniały mu się nie tylko dzieci szkolne, ale i dorośli ludzie. Leśniczówka Blesy stała się miejscem, do którego peregrynować zaczęli rozmaici myśliwi, poszukiwacze przygód, bajarze spragnieni legend o Kłobukach, a nawet przyjechała pewna romantyczna blondynka z Bart. Rychło jednak porzucali Turleja, ponieważ, ogarnięty nadrzędną ideą uśmiercenia Kłobuka - przestał odczuwać pragnienie i łaknienie, a także, jak to stwierdziła owa blondynka, znikło w nim również libido, czyli zatracił pociąg do kobiet. Na wieść o tej sprawie zasępił się doktor Jan Krystian Niegłowicz, a następnie poszedł do leśniczówki Blesy i stanął oko w oko z Turlejem. Najpierw, jak to się stało zwyczajem, zapytał go o przebieg walki z Kłobukiem i wysłuchał opowieści o przewrotnościach owego ptaka. Następnie kazał się Turlejowi rozebrać i położyć na łóżku: opukał go, osłuchał, kazał pokazać język i gardło. Ciało Turleja było wychudłe i sczerniałe od trudów, urosła mu również rudawa broda. W oczach palił mu się jakiś niesamowity ogień, a chęć czynu była w nim tak wielka, że nawet przez chwilę nie mógł spokojnie poleżeć na łóżku, tylko raz po raz zrywał się i chciał biec do lasu. - Przekona się pan, doktorze - mówił namiętnie Turlej - że gdy tylko uśmiercę Kłobuka, na moim podwórzu urośnie ogromna sterta drewna. I kaloryfer ciec przestanie. Stos polan będzie tak wysoki, że sięgnie nieba i zobaczy go moja żona z okna domu Porwasza. A wtedy do mnie powróci. - To oczywiste - zgadzał się z nim doktor. - Podobno już znowu polubiła zielony kolor. Porwaszowi kupiła trzy zielone koszule. - Wspaniale! - zachwycał się Turlej. - Znowu polubiła zielony kolor?! A jak pan sądzi, doktorze, czy ona mnie zdradziła? - Nie - odparł zdecydowanie doktor. - Taka kobieta jak pani Halinka nigdy nie zdradza istoty jakiegoś mężczyzny, z którym pozostawała w ścisłym związku. Chyba nie przywiązuje pan wagi do takich drobiazgów jak ten, że mieszka z Porwaszem i kładzie się z nim do łóżka. Porwasz jest taki sam jak pan: nie ma drewna na opał, całymi miesiącami nosi tę samą koszulę. Odchodząc od pana, zarazem pozostała panu wierną, może nie w potocznym sensie, ale w sensie ogólnym, to jest najważniejszym. - Tak, pozostała mi wierną. Wiem o tym - zgadzał się z nim Turlej. - Nie jestem głupcem, aby zwracać uwagę na drobiazgi. Najważniejsze, że pozostała wierna mej istocie. Słusznie pan zauważył, że Porwasz niewiele różni się ode mnie pod pewnymi względami. Odeszła więc, ale zarazem jak gdyby pozostała ze mną. W Porwaszu odnalazła mnie, czyż nie tak? - Owszem. Wykazuje pan zadziwiającą trzeźwość umysłu - oświadczył Niegłowicz. - Dlatego, jak sądzę, tym bardziej łatwo będzie przekonać pana do wzmocnienia swych sił, aby walka z Kłobukiem stała się skuteczną. Radzę co rano zażywać pigułki czerwone, a wieczorem niebieskie. Mam też dla pana serię zastrzyków. Będę je panu robił osobiście i codziennie. Po jakimś czasie odczuje pan silne łaknienie i pragnienie oraz odezwie się w panu naturalne libido. Czy ma pan adres tej romantycznej blondynki z Bart? - Nie. - Szkoda. Byłoby wskazane, aby przyjechała tu do pana za dziesięć dni. - Nie chcę żadnych wizyt - zastrzegł się Turlej. - Obcy ludzie, nawet kobiety, rozpraszają mnie i przeszkadzają w moich sprawach. Doktor zrobił zastrzyk i wrócił do domu. Przez dziesięć dni cierpliwie odwiedzał Turleja i dawał mu kolejny zastrzyk, nakazał też Gertrudzie, aby nosiła mu codziennie obiady. Chyba po sześciu dniach owej kuracji Turlej stwierdził, że przestał widywać Kłobuka na starej wiśni, ów przewrotny ptak przestał go nękać i dlatego stracił dla niego dawne zainteresowanie. Owszem, od czasu do czasu jeszcze szedł w las na poszukiwanie złowrogiego ptaka, ale coraz rzadziej odkrywał na piaszczystych drogach ślady jego pazurów. Po dziesięciu dniach - gdy wraz ze stażystą, panem Andrzejem, robił jak ongiś wypłatę dla robotników leśnych - zwierzył mu się, - że najprawdopodobniej Kłobuk, zadręczony pościgiem, przeniósł się do sąsiedniego leśnictwa. Kuracja zastosowana przez Niegłowicza miała jednak i ujemne skutki. Oto wraz ze śmiercią nadrzędnej idei walki z Kłobukiem leśniczy Turlej powoli powracał do swych dawnych nawyków i dawnej osobowości. Przepadł gdzieś bezpowrotnie człowiek czynu, zdolny do największych trudów i poświęceń, narodził się zaś na powrót bezwolny marzyciel, osobnik niezwykle roztargniony i zapominający po kilku minutach o każdym swym postanowieniu, jeśli wiązało się ono z najmniejszym wysiłkiem z jego strony. Bywał często osowiały, po dobrym obiedzie Gertrudy Makuch jak dawniej lubił godzinami spać w łóżku i najlepiej się czuł, gdy nikt go do niczego nie zmuszał, nawet do pójścia do lasu. I tak jak do niedawna niemal mieszkał w ostępach leśnych, tak teraz trudno go było nakłonić do opuszczenia domu. Najchętniej do lasu wysyłał pana Andrzeja, co rzecz jasna kończyło się koniecznością poniesienia wysiłku, aby zgubionego stażystę odszukać, zanim nie zginie on z głodu i chłodu. Pan Andrzej bowiem nic się nie zmienił - wciąż gubił się w drodze do najbliższego zrębu. Zdarzyło się w owym czasie, że Turlej udał się po chleb do sklepu w Skiroławkach i mijając dom Porwasza, zobaczył za ogrodzeniem z siatki kilkuletniego chłopca, bawiącego się piłką. W postawie i rysach tego chłopca coś się wydawało Turlejowi bardzo znajome. Tedy przystanął i zapytał zdławionym głosem: - A nie jesteś ty, chłopczyku, synem leśniczego Turleja? - Tak - odparł chłopiec. - To ja. To ja jestem twoim ojcem. To ja jestem leśniczym Turlejem - zawołał i wyciągnął do dziecka ręce, choć dzieliła ich druciana siatka. Chłopiec odszedł od siatki i powiedział nieufnie: - Wiem, jak wygląda mój ojciec. Mam jego fotografię. Nie ma dużej brody, nie jest taki chudy i czarny na twarzy. Dotknął leśniczy swojej brody, przypomniał sobie, że nie mył się od dawna i nie golił, od pół roku nie widział chłopca, i ten mógł zapomnieć jak wygląda ojciec. Postanowił natychmiast odmienić swój wygląd i zamiast do sklepu, szybkim krokiem udał się do leśniczówki Blesy. Niestety, nie malał w łazience ani jednej żyletki, która nadawałaby się do golenia. Nie chciało mu się jednak znowu wędrować przez wieś aż do sklepu, odłożył więc sprawę na później, a nazajutrz o całej historii zapomniał. Cechowała go bowiem jakaś niezwykła i trochę irytująca dla otoczenia właściwość, że wszelkie sprawy układały się w jego myślach jak stos kartek na biurku w kancelarii. Każda następna zakrywała wszystkie inne i to wydawało się mu jedynie ważne, co działo się w czasie teraźniejszym. Po kartki leżące pod spodem należało sięgnąć, wydobyć je na wierzch, stworzyć hierarchię ich wartości, a to wiązało się już z wysiłkiem, którego nie lubił. Ci, którzy go znali, wiedzieli już, że jeśli coś odkłada na jutro, odkłada zarazem na zawsze, chyba, że ów ktoś był wytrwały i tę sprawę wciąż mu przedkładał jako nową. Ileż to razy przysięgał, że mundur oczyści z plam, odprasuje, brodę ogoli i twarz starannie umyje, a następnie odwiedzi swego synka w domu Porwasza. Kończyło się jednak na wędrówce do sklepu, przemykaniu koło ogrodzenia domu Porwasza, aby go chłopiec nie zauważył, kupnie żyletek i jednorazowym ogoleniu brody. Nie starczyło sił na oczyszczenie i odprasowanie munduru. A gdy wreszcie odprasował i oczyścił mundur, znowu mu zabrakło żyletek, a pójść nie ogolonym nie chciał w obawie, że chłopiec nie rozpozna w nim ojca. Tak żył on i podobnie żył pan Andrzej, dopóki nie skończył mu się staż i nie opuścił leśniczówki Blesy. W ów dzień, gdy pan Andrzej wsiadał rano do autobusu odjeżdżającego że Skiroławek, Turlej nieco dłużej przebywał w lesie. Powróciwszy do leśniczówki odkrył ze zdumieniem duży stos polan dębowych na swoim podwórku. Z komina dymiło się, a w kuchni przy piecu krzątała się Widłągowa i gotowała obiad, kaloryfer w pokoju był zespawany i po całym domu rozchodziło się miłe ciepło od centralnego ogrzewania. - Zakazałam Gertrudzie Makuch przynosić panu obiady - oświadczyła gruba żona gajowego Widłąga, odsuwając z rozgrzanej płyty patelnię ze skwierczącymi na niej kawałkami słoniny. - Jeszcze gotowa za te obiady zażądać tej pięknej łąki za pańską stodołą. A mnie i mężowi ta łąka w sam raz pasuje. Doglądu pan potrzebuje, jak każdy samotny mężczyzna. To ja będę panu robiła obiady, dbała o śniadania i kolacje, a także o porządek. Mężowi polan dębowych pełen wóz nakazałam przywieźć, żeby ciepło było. Dostarczy jeszcze jeden wóz, potem drugi i trzeci. Na tym paśniku za pańską stodołą owce zaczniemy hodować, a trzymać je będziemy w pana oborze. Siano dla owiec zgromadzi się w pana stodole, siano z tych łąk w lesie, które są pana. Dzieci mam duże, wypada je odwiedzać i chcemy mieć samochód. Na owcach najszybciej można się dorobić. - Dobrze. Bardzo dobrze, pani Widłągowa - pomrukiwał leśniczy wdychając smakowity zapach smażonej słoniny, którą krasiła ziemniaki. - Mnie ani łąka, ani obora nie są potrzebne. O jednym tylko myślę: przywieźć trzy przyczepy drewna, porżnąć je na pieńki, połupać na polana i stos z nich wielki jak do nieba ułożyć. Ujrzy je moja żona z domu Porwasza i powróci tutaj wraz z dzieckiem. - A pewnie. Czemu miałaby nie wrócić - przytaknęła Widłągowa, stawiając przed leśniczym obiad z dwóch dań na czyściutko wymytym stole. Potem zabrała się do szorowania zapleśniałych naczyń w zlewozmywaku. Jadł Turlej obiad i mimochodem spoglądał na wypięty na niego zad Widłągowej, na wielkie półkola jej pośladków i szerokie plecy, na grube uda dobrze widoczne, kiedy pochylała się nad kubełkiem, wrzucając do niego śmierdzące resztki starego jedzenia. Z pełnym żołądkiem, rozmarzony ciepłem w mieszkaniu, ukołysany marzeniami - poszedł po obiedzie spać do czystej pościeli w wysprzątanym pokoju, gdzie nie ciekł już kaloryfer. Po chwili weszła za nim Widłągowa, przysiadła się na brzeżku łóżka i tak mówiła: - Dałam panu własną czystą pościel, a tę pańską, brudną, zabrałam do prania. To samo zrobiłam z pańskimi gatkami i podkoszulkami. Wszystko przyniosę czyste i odprasowane. To samo stanie się z koszulami i z pańskim mundurem odświętnym. Dawniej trochę opiekowałam się panem Porwaszem, ale on nie to samo, co pan. - O nie, nie, pani się myli - bronił go leśniczy Turlej. - On jest taki sam jak ja. Bo czy inaczej zamieszkałaby u niego moja żona? - Będę się panem opiekować jak Porwaszem, gdyż w ciążę już nie zachodzę i mąż na tę opiekę zgodę wyraził. Ładna jest ta łąka za pańską stodołą, panie leśniczy, i szkoda, żeby się marnowała albo w czyjeś obce ręce dostała. Przytulnie i wygodnie będzie panu z nami. Bo przecież chyba nie jest prawdą to, co gadała ta blondynka z Bart, że przez tę gonitwę za Kłobukiem na swojej fujarce już pan grać nie potrafi? Wsunęła rękę pod kołdrę, ciepłą dłonią wyłuskała z rozporka gatek fujarkę leśniczego i miętosiła ją delikatnie, z lubością, aż mu odpowiednio urosła i stwardniała. Zmrok jesienny panował w pokoju, tedy, westchnąwszy cichutko, bez wstydu rozebrała się, obnażając potężne ciało i legła obok Turleja. Jej miękka skóra aż parzyła od gorąca, a piersi wydawały się jak dwa płaskie bochenki chleba. Legł na niej Turlej, drapiąc jej szyję nie ogolonym policzkiem, a ona od tego drapania aż postękiwała z rozkoszy. Zasnął Turlej w jej grubych ramionach i nic mu się nie śniło. A przecież właśnie w tym czasie odwieczny Kłobuk znowu usiadł na gałęzi starej wiśni i tkwił tam aż do rana. Dziwny ptak podobny do zmokłej kury, ze złotawymi piórami utkanymi z ludzkich snów. następny |