ďťż

obelisk

Lemur zaprasza

OBELISK   
Czyli czym jest prawda historyczna?Autor : Xavier
VertigoHTML : Sara     Siedziałem
przed kominkiem i grzałem stopy. Pierwszy w tym roku śnieg prószył delikatnie.
Drzewa za oknem śpiewały cicho. Ogień trzaskał w kominku, ja popijałem ciepłą
herbatę. Ciszę zburzyło tupanie po schodach. Dox sapiąc wkroczył do pokoju. W
objęciach trzymał wielki szary głaz, wyglądający jak obelisk z utrzaskanym
czubkiem. Szeroki u podstawy przynajmniej na pół stopy, wysoki niemal na dwie,
musiał całkiem sporo ważyć. Na ściankach gdzieniegdzie pobłyskiwały złocenia.
Chłopak postawił go u mych stóp i uśmiechnął się zadowolony.
    - Oto jest, wuju - powiedział , a ja roześmiałem się w
duchu. "Wuju" mówił do mnie również pradziadek jego dziadka... My, elfy, nie
powinniśmy zaprzyjaźniać się z ludźmi. Ilość tego, co wnoszą do naszego życia,
jest odwrotnie proporcjonalna do czasu trwania znajomości z nimi. Przychodzą i
odchodzą, zostawiając wspomnienia i kolejne pokolenia. Nasza pamięć służy
podtrzymaniu pamięci o nich. Tyle przynajmniej ja staram się zrobić, aby, gdy
nadejdzie mój czas, zamknąć oczy ze spokojnym sumieniem i bez strachu oczekiwać
spotkania z tymi, którzy przyjaźnią obdarzyli mnie wieki temu. - ... wyjaśnisz,
jeśli tylko sobie przypomnisz.    - Przepraszam, Dox... Nie
słuchałem cię przez chwilkę. Wybacz staremu elfowi. Gdybyś mógł
powtórzyć...    Młody adept magii ponownie obdarzył mnie
uśmiechem i odezwał się z udawaną naganą.    - Oj, wuju
Yanie, z tobą od wieków to samo, twój umysł wędruje niezależnie od ciała. Jesteś
z tego słynny. Nieważne z resztą. Ten obelisk wyniosłem z Akademii, z Wydziału
Archeologii. Mój kolega jest tam asystentem. Pozwolił mi go zabrać na kilka dni,
ponieważ po przeczytani inskrypcji doszliśmy z Zakiem i Evą do wniosku, że... W
jakiś sposób może się on wiązać z historią mojego rodu. I nie tylko mojego. Z
resztą, nie chcę spekulować. Przeczytaj te kartki. Spisano na nich odczytany
tekst. Ciekawi mnie, co o tym myślisz.    Podał mi dwa
arkusze. Przeczytałem je powoli, choć widziałem, że się niecierpliwi. Po raz
kolejny miałem okazję przekonać się, że tak zwana Prawda Historyczna jest
najbardziej pogiętą z gałęzi wyrastających z drzewa nauki. Wydarzenia, spisane
przez nieznanych autorów złotymi runami na tym ociosanym głazie, były mi
doskonale znane. W ten czy inny sposób brałem w nich udział. Odłożyłem kartki na
kolana i spojrzałem na Doxa.    - I co? -
zapytał.    - Dox... Nie bardzo wiem, co powinienem teraz
powiedzieć.    - Czy to prawda, czy tylko legendy, czy
wypociny jakiegoś pseudoproroka?     - Skądże! To wszystko
wydarzyło się naprawdę, tylko... - urwałem.     Jego oczy
zalśniły, zarumienił się podekscytowany, chociaż przypuszczam, że takiej właśnie
odpowiedzi się spodziewał.    - Tylko?... - wykonał
delikatny, ponaglający gest.    - Tylko wyglądało trochę
inaczej - urwałem. Nie byłem pewien, czy chcę znów wracać, do tych szczęśliwych
i mniej więcej beztroskich dni, kiedy i świat i ja byliśmy inni, a przede
wszystkim młodsi. Czy chcę przywołać tamte twarze, głosy, spojrzenia, śmiech?...
Dox wyjątkowo zrozumiał o czym myślę.    - Jeśli nie
chcesz... Nie musisz przecież. Wspomnienia bolą prawda?    -
Dobre - nie. Przynieś duży dzban piwa, dwa kufle, dołóż drew, a potem usiądź
wygodnie.     - Już lecę - poderwał się rozpromieniony i
wybiegł. Na ułamek sekundy chwycił drewnianą framugę, zatrzymał się i obrócił w
moją stronę.    - Dziękuję, wujku
Yanie.    ***   
W    Widok zachwycał i przerażał, stojącym
wydawało się, że na zachodzie cały świat płonie. Na szerokim tarasie stali we
dwoje, dopiero się poznali, a już wtuleni wiedzieli, że ona dla niego, a on dla
niej. Tam się poznali i odkryli. Tam zetknął ich Los i Przeznaczenie. A tłum w
bawialni szalał i w tańcach dzikich wirował pijany i szalony, aby świętować
Dzień Ułudy. Księżyca blask błyszczał w jej włosach, a w jego oczach się
odbijał, dodając nieziemskiego wdzięku jego spojrzeniu. Ona zadrżała lekko,
niepewna jeszcze czy miłość to czy coś innego. On z ramion ściągnął futro
śnieżnobiałe i otulił nim jej ramiona. Wtedy już wiedziała. Przytulili się do
siebie i cały świat, który tego właśnie dnia rozsądek tracić począł, na chwilę
istnieć dla nich przestał. Mógł spłonąć.     Gości było
mnóstwo, nie wiem dokładnie ilu, jeśli chodzi o mnie zapewne wydawało mi się że
więcej niż w rzeczywistości. Nie tyle dlatego, że ciągle przybywali, ile z
prozaicznego pijaństwa, któremu oddałem się z ochotą, jak i reszta obecnych.
Widziałem podwójnie. Przynajmniej podwójnie, wielokrotność przebierańców
zmieniała momentami swą wartość. Wieczerza Dnia Ułudy, jak Vert wpadł na taki
pomysł i dlaczego, tego nie wiem. Przebrani w historyczne stroje Pierwszego
Imperium piliśmy wino przegryzając specjałami przygotowanymi przez maga. On
lubił gotować i nawet raczej nieźle mu to wychodziło. Raczej - bo lubił
eksperymentować, a każdy chyba zna naturę eksperymentów . Niektóre się nie
udają.    Tak czy inaczej wyszedłem na taras, odetchnąć
świeżym, morskim powietrzem. Wiosna, która wybuchła upałem w dzień, ostygła na
wieczór, nie posiadła bowiem siły następczyni. Głowę miałem ciężką od wina,
żołądek od pasków klusek w pomidorach, zapiekanych z mięsem, serem i ziołami. A
mimo to czułem się świetnie. Dziwna lekkość opanowała moje ciało, chciałem, tak,
pragnąłem się nią z kimś podzielić. Rozejrzałem się wkoło. Kilkanaście kroków
dalej stała para, przytuleni, obserwowali na zmianę księżyc i swoje oczy. Nagła
iskra zabłysła w moim umyśle, ale szybko zgasła, albo po prostu gdzieś umknęła.
Koło mnie, z dzbanem w ręku, stanęła wysoka elfka, Deve.    
- Jak się bawisz Yanie? - zapytała z tajemniczym
uśmiechem.    - Wspaniale, dzięki. Tylko... Z resztą
nieważne...     - To znaczy?    - Widzisz,
takie uczucie...    Deve spojrzała na parę obok
nas.    - O tak, wiem nawet o jakie ci chodzi. Lhea i Monekus
- uśmiechnęła się tajemniczo, lecz znacząco zarazem.    -
Nie, nie o nich mi chodzi. To znaczy częściowo o nich.   
Wyjęła z dłoni mój kubek i dolała doń wina.     - Sprecyzuj
Yanie, o co ci chodzi, a potem być może wyjawię ci drobny sekret dzisiejszego
przyjęcia.    Musiałem się skupić, chociaż na
chwilkę.    - Widzisz... Od jakiegoś czasu, mam takie dziwne
uczucie... Coś dziwnego dzieje się tu wokoło, a ja nie wiem co. Mam delikatne
przebłyski, jakbym już wiedział o co chodzi, ale zaraz potem one giną. Nie
bardzo wiem co jest nie w porządku, to znaczy wszystko jest dobrze, zabawa na
całego, zaraz wszyscy zbiegną się tutaj oglądać sztuczne ognie nad miastem, ale
coś jest inaczej. I nie wiem co. Przed chwilą znowu to poczułem, jak patrzyłem
na nich.    Deve wybuchła śmiechem. Obróciła się w stronę
otwartych drzwi do salonu.    - Vert! VEEERRRT!!! Chodź tu na
chwilę stary zbereźniku! I weź swój kubek! - spojrzała na mnie wciąż rozbawiona.
- Zaraz wszystkiego się dowiesz.    Nie czekaliśmy na maga
długo. Ubrany jak imperator, pijany do granic, w jednej dłoni trzymał napełniony
puchar, drugą wymachiwał, strzelając kolorowymi iskrami w powietrze. Objął Deve
w pasie i uwodzicielskim tonem zapytał.    - Czego moja
bogini sobie ode mnie rzeczy? Na twoją prośbę podpalę cały świat. Patrz!
    Odstąpił od jej boku, wyciągnął dłoń i wyszeptał
zaklęcie. Potężna błyskawica wystrzeliła w powietrze, rozświetlając drobne
chmury.     - Podobało ci się
najdroższa?    Deve przybrała nadętą
minę.    - Nie. Musisz wymyślić coś lepszego. A
tymczasem...    - Co tymczasem? Rzeknij
tylko!    - Mam prośbę... Widzisz, Yan swoim przenikliwym
elfim umysłem wyczuł coś niezwykłego, dziwne fluidy, przenikające opary
alkoholu, którymi przesycona jest atmosfera twojego przyjęcia. Czy zdradzisz mu
nasz sekret?    Mag zrobił poważną
minę.    - Yanie, po pierwsze, czy jesteś pewien, że chcesz
go poznać?     Patrzyli na mnie we czworo i ciężko było mi
znieść ich zdublowane spojrzenia.    - Tak.
Absolutnie.    - Świetnie. Jak się czujesz? Tylko
szczerze.    Pytanie wyglądało na niewinne i niezwiązane z
tematem. Ciekawy byłem co Vert wymyślił tym razem. Zamyśliłem
się.    - Trochę dziwnie. Pijany. Lekki. Otwarty. Tak bym
coś... Sam nie wiem.    Deve i Vert uścisnęli sobie
dłonie.    - W porządku. To może zaczniemy od początku, co ty
na to najsłodsza?    - Proszę bardzo. Lhea to moja
przyjaciółka, jeszcze z czasów gimnazjum. Ostatnio była sama.
    - Jak długo ja znam Monekusa nie muszę ci chyba
przypominać Yanie.    - W każdym razie rozmawialiśmy o nich
kiedyś...    - ... i wpadliśmy na
pomysł...    - ... że może byłoby
fajnie...    - ... gdyby się poznali. Stąd ta impreza, Dzień
Ułudy wydał nam się doskonałą okazją. Tym niemniej woleliśmy mieć pewność, że
przyjęcie się uda, że wszyscy będą w odpowiednim nastroju.   
- I wtedy Vert przypomniał sobie o pewnej roślinie.    -
Takie zapomniane zioło, rzadko używane, chociaż niezmiernie proste w hodowli,
doskonale sprawdza się w naszym klimacie. Mało kto zna jego właściwości. Smakuje
całkiem nieźle, dawniej służyło nawet jako przyprawa, ale z oczywistych
względów, natury ehm...    - Natury
demograficznej.    - Właśnie, jakoś... Wypadło z obiegu. Ale
sobie przypomniałem, że rośnie u mnie w rogu ogrodu.    - I
dodał je do tych klusek które wszyscy dzisiaj jedli.    -
Konkretnie do sosu. I jak widać podziałało. To wszystko. Stąd twoje uczucie
lekkości, które... ehm...    - Radzilibyśmy ci jak
najszybciej wykorzystać! - skończyła Deve i oboje wybuchnęli śmiechem. Chyba
musiałem mieć bardzo głupią minę. Nagle na taras wlał się tłum. Niebo
rozświetliły wybuchy. Wkoło mnie zrobiło się pełno ludzi, gwar, śmiech piski i
wrzaski. Huk i deszcz iskier opadał na okolice, oświetlając cienie miejskich
budowli położonych nad brzegiem.    - Ceend i Erden dają
czadu... - usłyszałem jeszcze komentarz Verta, który stanął przy balustradzie i
przyłączył się do kolegów z miasta. Patrzyłem jak zauroczony na widowisko na
niebie. Poczułem, że ktoś przytula się do mnie, była to młoda, niska dziewczyna.
Spojrzałem w jej oczy i podjąłem decyzję. Dosyć myślenia, nie należy
przesadzać... W końcu to Dzień Ułudy.   
N    Jako oddech lodu zrodzony, wiatr
nieujarzmiony ponad wody lustrem zmrożonym i niczym głaz twardym pędził. A
drzewa do siebie się tuląc pośród krainy kamiennych zmarszczek lądu odzywać się
nawet nie ważyły, czapami lodu zakneblowane. Mag w czerń odziany, przy jednym z
pni skulony, drżał i mrozu już nie czuł, gdy ten ciepło, moc i życie odbierał. I
przyszli do niego i zapytali. "Dlaczegoś znów tu przyszedł? Któregoś dnia nie
odnajdziemy cię na czas." A on odparł im. "Muszę uratować Ziemię Wież, a ta
droga tam prowadzi." Spojrzeli nań, ukucnął przy nim jeden z nich i rzekł.
"Istnieje inna droga i ty o tym wiesz." "Nie wiem, jak ją odnaleźć... I chyba
nie potrafiłbym nią podążać...", odpowiedział. "Tą też nie umiesz" osądzili i
zabrali go ze sobą.    Wiatr nie wiał. Raczej piździł jak
potępiony. Zostawiliśmy większość bagaży przy smokach na polanie nad zmarzniętym
jeziorem. Zwierzątka grzecznie zasnęły , jak zwykle. Teoretycznie pilnowały
bagaży, chociaż, trzeba przyznać, na tym odludziu nie było chyba nikogo kto
mógłby je ukraść. Obok polany znaleźliśmy pierwszy ślad Verta, okrągłą kałużę
pokrytą cienką warstwą lodu. I głębokie ślady stóp, prowadzące pomiędzy
ośnieżonymi sosnami. Gęsiego ruszyliśmy w górę, omijając połacie piargów, aby
nie spowodować lawiny. Vert nie był tak ostrożny, szedł na wskroś, odciski butów
wskazywały na kolejny napad tępej determinacji.     Szliśmy
tak przez jakiś czas, nie wiem, może dwie godziny, może trzy. Nie rozmawialiśmy
ze sobą wiele. Mniej więcej te same myśli krążyły nam po głowach. Monekus szedł
pierwszy, za nim Lhea. Ja zamykałem pochód. Niebo miało kolor kości słoniowej, z
mlecznej jasności wyrywały się jedynie szare, strzeliste szczyty. Zatrzymaliśmy
się na kolejny, krótki postój.     - Może jeszcze raz
spróbujesz go zlokalizować... zasugerowała Lhea magowi. Monekus westchnął.
    - Nie sądzę, żeby to miało jakikolwiek sens. Robiłem to
godzinę temu i nic. Uruchomił jakąś barierę, niemożliwą do przeniknięcia przez
moje czary.     Przyszło mi coś do
głowy.    - Monekusie... On może słabnąć. Jest mróz,
wystarczy, że usiadł gdzieś na chwilę, gdziekolwiek, pod drzewem może, i po
prostu zasnął. Wtedy moc słabnie, być może na tyle, że uda ci się go odnaleźć,
zanim... zanim będzie za późno - dokończyłem cicho, przestraszony własnymi
słowami.    - Yanie, cenię ciebie niezmiernie. Jako tresera
smoków. I jako przyjaciela. Ale...    - Ale? - zapytała Lhea,
która najwyraźniej również nie wiedziała, gdzie kryje się błąd w moim
rozumowaniu. Monekus przybrał mentorski ton.    - Zapominacie
oboje, że jego specjalnością są artefakty. Tą barierę może wytwarzać jeden z
nich, naładowany mocą uprzednio, a nie czerpiący jej systematycznie od
posiadacza. Jestem prawie pewien, że właśnie taką zabawka posługuje się Vert.
Idziemy dalej i nie traćmy czasu.     Monekus miał rację.
Byliśmy zdani na swój wzrok i w końcu się udało. Dostrzegliśmy go. Siedział w
kucki, otulony grubym płaszczem. Kaptur miał nasunięty na czoło, nie było widać
jego twarzy. Śnieg oprószył jego ramiona, upodabniając do jednej z gałęzi
drzewa. Gdyby nie nikły, pojedynczy błysk, rzucony przez metalową sprzączkę
płaszcza, pewnie bym go nie zauważył. Podeszliśmy do niego szybko, Lhea uklękła
przed nim i ściągnęła kaptur. Oczy miał zamknięte, spał, a raczej popadł w
odrętwienie spowodowane zimnem. Podciągnęła w górę prawą powiekę. Wielobarwne
oko było nieruchome. Dotknęła opuszkami palców tętnicy na szyi.
    - Zdążyliśmy... Pomóżcie mi go podnieść. - chwyciliśmy go
pod ramiona i ustawiliśmy w pionie. Wydał mi się wiotki i ... płynny. Z trudem
go utrzymywałem, wydawało mi się, że przecieka mi przez ręce, aby opaść na
śnieg. Monekus przejął inicjatywę.    - Yanie, trzymaj go. Ja
postaram się trochę go ogrzać, a ty, Lheo...    - Wiem co mam
robić - odparła szybko.     Zabrali się do dzieła.
Obserwowałem, jak wymawiają zaklęcia, jedno po drugim, wykonują skomplikowane
gesty. Poczułem charakterystyczny zapach. Czystej magia, nieskrywana, dzika,
prawdziwa moc. Nie wiem, jak długo to trwało, w każdym razie Vert otworzył w
końcu oczy. Siły zaczęły mu wracać. Nie musiałem go już podtrzymywać. Był
jeszcze słaby, lecz stał o własnych nogach. Lhea nie zamierzała go
oszczędzać.    - Dlaczego znowu to zrobiłeś? Czy myślisz, że
nie mam nic lepszego do roboty, tylko od czasu do czasu szukać cię na odludziu?
Znam lepsze rozrywki. Czy pomyślałeś kiedyś o tym, co by było, gdybyśmy nie
odnaleźli cię na czas? Jak możesz się tak zachowywać, jesteś największym egoistą
jakiego znam! Słów mi brak!    - Czułem... Musiałem... -
odpowiedział cicho.    - Ziemia Wież to mrzonka! Dobrze o tym
wiesz! Nikomu nie udało się jej odnaleźć. I nie uda, bo to jest niemożliwe, bo
jej nie ma! - krzyczała, był to niezmiernie rzadki widok. Nigdy wcześniej jej
takiej nie widziałem. Odniosłem wrażenie, że uratowała go tylko po to, żeby za
chwilę zabić.     - Ta droga... Tam prowadzi. - odparł. -
Wiem o tym.    Monekus spojrzał na Verta srogim i
jednocześnie bardzo pogardliwym wzrokiem.    - Jesteś uparty,
jak ostatni kretyn i aż mi wstyd za ciebie. Istnieje inna droga, i ty dobrze o
tym wiesz.    Zapadło milczenie. Tylko wiatr gwizdał, dumny
ze swej siły.    - Wiem. - przyznał się Vert. - Tylko... nie
mogę jej znaleźć. I jestem prawie pewien, że... Że nie umiałbym nie
podążać.    Postanowiłem się wtrącić i zakończyć to
przedstawienie. Robiło się zimno, smoki mogły się obudzić i zaniepokoić naszą
nieobecnością. Albo zgłodnieć i wyruszyć na łowy. Wolałem tego uniknąć.
    - Przecież tą też nie potrafisz - powiedziałem. I
zabraliśmy go, zawstydzonego, do domu.   
E    Łódź rzadkiej piękności wsunęła się na
piach, a ten zaskrzypiał lekko i dwoje na plaży leżący głowy podnieśli. Kobieta
wstała i zwiewną szatę otrzepawszy podeszła doń. Żagiel łopotał lekko, dłonią go
odsunęła i zajrzała do środka. Ujrzała gnoma podróżą wycieńczonego, który
zemdlony i skulony na dnie leżał. Jej towarzysz podszedł również, ona w jego
stronę się zwróciła. "Potrzebna mu pomoc", powiedziała. "Zabierzemy go do domu
naszego przyjaciela", zadecydował on. Wziął go więc na ręce. Kobieta w skupieniu
lecz szybko poczęła szeptać zaklęcie rozpostarłszy ramiona. Wtedy rozbitek
otworzył oczy i mag dostrzegł w nich pierwej zmęczenie, lecz rozbłysły wnet
fioletową radością. Mag uśmiechnął się. "Wszystko będzie dobrze... Skąd
przybywasz?" "Ze wschodu" odparł z wysiłkiem. "A jak cię zwą?" "Cirrus" odrzekł
i w tym momencie w oślepiającym błysku zniknęli.    
***    Siedzieliśmy z Vertem w małym salonie, popijając
orzeźwiający, ziołowy kruszon. Przyglądałem się delikatnym kwiatom ogórecznika
zamrożonym w migoczących kostkach lodu. Światło przenikało przez wielokolorowe,
smukłe witraże. Cała komnata wydawała się zasypana odłamkami rozbitej tęczy.
Vert, zadowolony z siebie, odłożył koszulkami do dołu wachlarz czterech kart na
kamienny blat białego stołu. Napełnił ponownie swój kielich. Naczynie błysnęło
niczym klejnot, kiedy przebił je zbłąkany, szmaragdowy promień. Mag osunął się
odrobinę w głębokim fotelu z jasnej, tłoczonej skóry. Był wyraźnie zadowolony i
rozluźniony.     - I co teraz? - zapytał z szelmowskim
uśmiechem.    - Wygrałeś, poddaję się - wzniosłem kielich
niczym do toastu. - A teraz, jeśli można, nie rozkładaj się, tylko przetasuj
swoje karty. Gramy jeszcze raz.     - Tak gorąco... - jęknął
i udając arystokratę wierzchem prawej dłoni dotknął czoła, przymykając oczy. -
Chyba zemdleję...    Nie dane nam było, ani rozpocząć kolejną
grę, ani zemdleć. Na środek sali teleportował się Monekus z Lhea, oboje w
strojach plażowych. Pół metra za wysoko. Cała trójka runęła na podłogę. Nie to
jednak było najdziwniejsze. Czarnowłosy trzymał na rękach bezwładnego gnoma.
Przeklinał pod nosem.    Vert poderwał się z fotela,
błyskawicznie zapominając o swoim hipotetycznym ataku migreny. Spojrzał na
uzdrowicielkę.    - Co mu jest?     Lhea
udała, że nie słyszy. Popchnęła Monekusa w stronę kanapy.    
- Połóż go, tylko delikatnie - i odwróciła się do Verta. - A ty nie zadawaj
głupich pytań, tylko skocz po swoje zabawki. Te które mogą się
przydać.    Vert widocznie zauważył, że zbyt wiele pytań może
być źle widziane. Nie zapytał "po które?".    - A ja? -
zapytałem.    - Przynieś mu wody, tylko letniej. I możliwie
szybko.     Gdy wróciłem, Monekusa i Verta nie było w pokoju.
Gnom wciąż był nieprzytomny, prawe skrzydło wysunęło mu się spod pleców i
dotykało końcówką posadzki. Lhea była zła.    - Czy ty
szedłeś po to do Lazurowego Strumienia czy jak?    Pominąłem
jej uwagę milczeniem.    - Czy coś jeszcze
mogę...    - Tak - przerwała mi. - Możesz. Wyjść. Oni już są
na balkonie.     Oddałem jej kielich i dzban. Szybko
wyszedłem. Duże słońce grzało coraz mocniej, mniejsze, na szczęście, o tej porze
roku chowało się za jego dyskiem. Magowie stali przy balustradzie i jak zwykle
wymieniali przeciwstawne opinie.    - Zwariowałeś! -
wykrzyknął Monekus. - Przecież to gnom!     - Zdecydowałem
już i przestań się wysilać. Jeśli tylko będzie chciał, to pozwolę mu tu zostać.
Dobrze wiesz, że jeśli nie liczyć służby, mieszkam raczej sam.
    - Regularnie cię odwiedzamy...    -
Niezmiernie cieszą mnie wasze wizyty. Ale to... to jest niepowtarzalna okazja,
żeby się czegoś dowiedzieć. Pomyśl tylko, tak mało wiadomo o ich wyspie, ich
życiu, pochodzeniu... Są tylko pogłoski, hipotezy,
legendy...    - Oni nigdy o tym nie
mówią!    - A ilu pytałeś? - odparł Vert bezczelnie i Monekus
zamilkł na chwilkę. Wystarczyło mi to, żeby się wtrącić.    -
Umknął mi początek. Monekusie, gdybyś mógł być tak uprzejmy i zaczął swą
opowieść od nowa...    Vert obrócił się do nas plecami i
wsparty o masywną kolumnę obserwował morze. Monekus usiadł na szerokiej
balustradzie.    - Leżeliśmy z Lheą na plaży, wiał lekki
zefirek, czy cokolwiek innego, nic specjalnego się nie działo. Nie wiem, które z
nas pierwsze dostrzegło łódź, chyba Lhea. Tak, podniosła się, oparła na łokciu i
zupełnie przypadkowo spojrzała w tamtą stronę.    
***    - Zobacz, jaka dziwna łódka. Skąd ona mogła
przypłynąć?    - A skąd jest wiatr?    -
Nie wiem. Prawie nie wieje.    - No to się nie dowiemy. Chyba
że ktoś z niej wysiądzie i ci powie.    - Nie widzę, żeby
ktokolwiek wysiadał.    - Może nikogo nie
ma.    - Sama chyba nie przypłynęła?   
Podniosłem się i również usiadłem. Białe burty łodzi błyszczały w słońcu. Nie
wyglądały na drewniane, ich powierzchnia była jednolita i gładka, nie
dostrzegłem żadnych połączeń, nic. Żagiel też był biały, łopotał delikatnie na
metalowym maszcie. Sama łódź nie była duża, wygodnie mogły nią podróżować co
najwyżej dwie osoby. Nigdy wcześniej takiej nie widziałem. Gdybym był
wieśniakiem, zapewne uciekałbym teraz krzycząc "statek widmo, statek widmo",
albo coś w tym rodzaju. Lhea się zniecierpliwiła. Wstała i szybko pokonała
niewielką odległość, która dzieliła nas od łódki. Ruszyłem za nią. Żagiel był
nieruchomy i zasłaniał wnętrze. Lhea odsunęła go i wtedy zobaczyliśmy gnoma.
Leżał na drewnianym pokładzie, najwyraźniej wycieńczony. Tak naprawdę nie było
nawet wiadome, czy żyje. Dotknęła jego szyi i wyczuła słaby puls. Nie
zastanawiała się długo.     - Musimy go stąd natychmiast
zabrać, bo długo to on nie pociągnie. Podnieś go, ja nas teleportuje do Verta.
    - Może lepiej...    - Nie. Po
pierwsze, potrafię nas tam przenieść, a po drugie, ja go nie
utrzymam.    Podniosłem gnoma. Był lekki, ale jego skrzydła
odrobinę mi przeszkadzały. Lhea stanęła naprzeciw mnie i powoli otworzyła
teleport. Zrobiła to powoli, ale względnie dokładnie. Spojrzałem na twarz
przybysza. Widocznie obecność magii musiała na niego wpłynąć ożywczo, bo
otworzył oczy. Zmrużył je, delikatnie omiótł otoczenie w zasięgu swych
fioletowych tęczówek. Spojrzał na mnie i choć jego grymas się nie zmienił,
widziałem że się ucieszył. Wiedział, że cokolwiek planował, udało mu się. Chciał
coś powiedzieć. Uśmiechnąłem się do niego.    - Nic nie mów.
Pomożemy ci. Wytrzymaj jeszcze trochę. Kimkolwiek
jesteś...    - Przybywam ze wschodu... - wyszeptał ledwo
dosłyszalnie. - Nazywają mnie...    - Cicho... później nam
powiesz.    Wyschnięte usta wygięły się w
górę.    - ...Cirrus... - dokończył i z powrotem zemdlał.
    W tym momencie Lhea nas przeniosła. Resztę sam widziałeś.
    ***    Monekus skończył
opowiadać. Zapadła cisza. Na balkonie pojawiła się Lhea. Była zmęczona.
Przytuliła się do Monekusa. Ten objął ją i delikatnie głaskał po
głowie.    - Co z nim? - zapytał Vert, w dalszym ciągu
kontemplujący widok jaki roztaczał się w dole. Ogród, pełen kwitnących kwiatów,
las, skały, plażę, morze, sosny...    - Już dobrze. Na razie
jest osłabiony, ale myślę, że szybko wróci do siebie. Nie mam pojęcia jak
regenerują się ich organizmy...     -
Śpi?    - Tak.    Mag ulżył kolumnie i
wszedł do komnaty. Usiadł delikatnie na brzegu sofy. Gnom otworzył
oczy.    - Dziękuje - powiedział cicho. - I przepraszam. Nie
wiem w której kolejności...    - Obojętnie, nie ma za co.
Teraz śpij. Porozmawiamy wieczorem, przy kolacji.    -
Wieczorem... chciałbym wyruszyć dalej. Nie powinienem...    
- Nawet o tym nie myśl. Na razie zostaniesz tutaj.    Gnom
spojrzał badawczo na człowieka.     - Ale...
magu...    - Powiedziałem już, śpij. Później będzie czas na
dyskusje. Mnóstwo czasu - wstał. - A na imię mam Vert.   
S    Odnalazłszy nieba środek pomarańczowy
słoneczny dysk zamarł jak gdyby i z miejsca się nie ruszał, drugi zasłoniwszy.
Cień, jak ziemia wyschnięty, wokół stóp się kurczył. Fale rozgrzanego powietrza,
niczym pociski skrzydłami gada o łuskach grafitowych miotane w stojących
uderzały. A stali tam we dwóch, znani niewielu jeszcze wtedy. Elf, czarnowłosy i
smukły, zwinnie z siodła na grzbiecie potwory zeskoczył. "Czy jestem na czas?",
upewnić się zapragnął. "Tak", odpowiedzieli. "Czy Wyrocznia kierunek wam
wskazała?" "Tak", potwierdzili ponownie. "Na dole początek, na szczycie koniec,
gdzie Wąż ogon połknie i otworzy się zamknięte." "Czy to dobra wróżba?"
dopytywał się elf. "Tego jeszcze nie wiemy" odparli, dosiedli smoka by wrócić do
domu. Nie wiedzieli, że w chwili owej właśnie karty rozdawał
los.    Lubię latać. Zazdrość rzadko kiedy jest budującym
uczuciem, ale budziło się ono we mnie za każdym razem, gdy obserwowałem
krajobraz umykający szybko w dole, szybując na grzbiecie zwierzęcia. Obojętnie,
smoka, pegaza czy gryfa. Zazdrościłem gnomom. Tego, że posiadają skrzydła i same
mogą latać. Wolne.    Był początek lata. Gorąco. Poczułem to,
gdy tylko wylądowałem. Plac był niemal zupełnie pusty, prawie wszyscy schowali
się przed skwarem południa. Zeskoczyłem z grzbietu smoka, chwyciłem go za uzdę i
ruszyłem w kierunku przysadzistego gmachu świątyni jakiegoś lokalnego bóstwa.
Dojrzałem tam moich towarzyszy. Jak zawsze, gdziekolwiek się pojawili,
wywoływali zamieszanie. Widać, nawet wyjątkowy skwar, który większość istot
usypiał, na nich nie działał. A może wręcz przeciwnie, działał pobudzająco.
Przystanąłem kilka kroków od schodów, żeby przypadkiem nie być posądzonym o
profanację, nieznane bóstwo mogło na przykład nie tolerować smoków. Począłem
przyglądać się scenie w znanym mi stylu. Tym razem oprócz dwóch magów udział
brała w niej stara krasnalka.     - Wiem i powiem, od pokoleń
mamy dar! - wykrzykiwała.     - Nie powiesz bo nie wiesz! -
odparł Vert.    - Jasne, że nie wie, przestań się z nią
wykłócać, Yan już tutaj jest, wracamy.    - Za niedowiarstwo
wysoka cenę czasem trzeba zapłacić mój panie - rozeźlona już nieźle wróżbitka
wyciągnęła oskarżający palec w stronę Monekusa. Mag spojrzał przez nią na wylot,
jak przez powietrza o niebo czystsze od tego które aktualnie wdychaliśmy,
westchnął głęboko i zszedł o stopień niżej. Spojrzał na
Verta.    - Idziesz czy nie?    - Już idę.
Dobrze kobieto, ile chcesz za wróżbę?    Ta prychnęła i
splunęła na kamienne stopnie.    - Trzy
meksle.    Wtedy prychnął Monek.    -
Wariatka! Za to można pić przez tydzień, albo dwa. Ty tego nie
przeżyjesz...    - Odejdź do swego znajomego wypłoszą z lasu,
co tam na ciebie czeka i nam nie przeszkadzaj - machnęła niedbale w moją stronę.
- Ja negocjuję z twoim rozsądnym znajomym.    Vert wytknął do
nas język i uśmiechnął się sympatycznie.    -
Pół.    - Co pół?    - Pół
meksla.    - A w życiu! Od dawna nikt mnie tak nie obraził!
Ja nie jestem pierwsza lepsza szarlatanka, ja się na tym
znam.    Monekus tym razem darował sobie kąśliwy
komentarz.    - Vert przestań, ja ci za ćwierć mogę opowiadać
brednie przez pół nocy. Masz za dużo pieniędzy?    - Pół to
za mało, zdecydowanie za mało. Za półtora nie obejrzałabym nawet twojej ręki, a
co tu dopiero mówić o połówce.    - Wcale nie chce, żebyś
oglądała moje ręce. Pół.    - Litości dobry panie! Dwa za
projekcję mojego wewnętrznego oka.    Monekus zrezygnowany
zszedł do mnie, odpiął skórzany bukłak i otworzył go wciąż obserwując
przedstawienie.    - Jakie wewnętrzne oko, oszalałaś? Jak
wewnętrzne to co ty nim widzisz?    - Przyszłość!
    - Daruj sobie miernoto...     - Idź do
łaźni gówniarzu i w lustro spójrz, to dopiero miernotę zobaczysz.
    - Do łaźni powiadasz? O skąd ty wiesz jak łaźnia wygląda?
Ktoś ci opowiedział?    - Cicho! - policzki Vert lekko
drgały, chociaż zachowywał powagę. - Trzy czwarte. Co za to
dostanę.    - Nic skąpcze! Jeden meksel i dostaniesz esencję,
przepowiednię bez interpretacji.    Bawiło mnie to wszystko
chyba tak jak Verta, ale nie mieliśmy już zbyt wiele czasu, Lhea czekała na nas
w domu. Cirrus nie czuł się jeszcze specjalnie dobrze, samotna eskapada przez
ocean, której celu jeszcze nam nie wyjawił, straszeni go wycieńczyła. Musieliśmy
dowieźć składniki do nowych eliksirów, którym Lhea, uzdrowicielka, chciała go
uraczyć. Wyjąłem z kieszeni srebrną monetę i rzuciłem w stronę niskiej oszustki.
Niech ma, zarobiła na nią tym kabaretem.    Meksel zawirował
podkręcony w powietrzu i łukiem poleciał w jej stronę, pochwyciła go niczym
nadrzewna żaba muchę, tyle że nie jęzorem. Mnie za to zignorowała. Krasnoludzka,
nietolerancyjna dziwka. Vert spojrzał na mnie smutnym wzrokiem. Popsułem mu
zabawę. Tymczasem tamta zaczęła wymachiwać rękami, drżeć, szczękać zębami, piana
wyciekała jej kącikiem ust. Monekus podniósł bukłak do ust i pociągnął spory
łyk. Drugi mag założył ręce i czekał. Monek otarł usta rękawem i podał mi
skórzane naczynie. Wino było ciepłe, ale dobre. Kiedy skończyłem pić krasnalka
akurat skończyła pantomimiczne preludium i wychrypiała.     -
Na dole początek, na szczycie koniec, gdzie Wąż ogon połknie i otworzy się
zamknięte.    Gałki oczne wróciły jej na właściwe miejsce.
Vert udawał rozczarowanego.    - To
wszystko?    - Oczywiście, że wszystko. Dasz jeszcze jednego
to zinterpretuje.    - Ani mi się waż! - Monekus stracił
cierpliwość. Jazda stąd, Lhea czeka, opieprzy nas jak się spóźnimy na
obiad.    - Widzisz sama... - Vert bezradnie rozłożył ręce. -
Następnym razem. Do zobaczenia.    - Niech was ślizgun capnie
- odparła uprzejmie, splunęła jeszcze raz i odeszła.     Vert
podszedł do nas.    - Witaj Yanie. Wszystko
załatwione?    - Tak. Kupiłem co trzeba. Wy
również?    - Oczywiście. Jak oceniasz
wróżbę?    - Jako bełkot - uprzedził mnie Monek. - Nie wiem,
czemu w tym wieku dajesz się tak nabierać.    Vert położył
przyjacielowi dłoń na ramieniu.    - Widzisz, drogi
Monekusie, nigdy nie wiadomo gdzie kryją się znaki. Czasem przypadek zsyła takie
indywiduum, po to tylko, żeby zmusić nas do myślenia. Nic nie jest bezsensu.
Może znaczenie tego zdania odkryjemy po latach, może jego jedynym celem było
opóźnienie naszego powrotu do domu?     - Dobrze, nie
filozofuj, wsiadaj i lecimy stąd.     - Fakt, już czas -
odrzekłem. - Ale swoją drogą... Myślę przyjacielu, że Vert może mieć trochę
racji. Prawda często ma poplamioną szatę. Jeszcze częściej kłamstwo i zło skrywa
się pod jedwabiem.    Jak się później okazało, obaj z Vertem
mieliśmy rację.    ***    Za oknem
czerniła się noc, a cały świat spowity był białą szatą, kiedy skończyłem
opowiadać. Ciężko było mi powrócić do rzeczywistości. Smutek, czy może raczej
nostalgia zagościły w moim sercu. Dox siedział wpatrzony w ogień. Zapadła cisza.
Tak wiele jak dźwięków, tyle odmian ciszy można usłyszeć. Jest cisza przed
burzą, cisza po bitwie, cisza przed porannym brzaskiem, w spokojnej nocy i w
środku leniwego dnia. Męcząca i radująca serce. I taka jak ta. Ale nie wiem, jak
ją określić. W każdym razie młody adept sztuki ją przerwał. Ludzka
niecierpliwość...    - Długo mógłbyś jeszcze opowiadać,
prawda wujku?    - Tak.     - Nie
zastanawiałeś się kiedyś, nad tym, żeby swoje wspomnienia
opisać.    - Tak - odparłem ponownie.    -
I?...    - Dox... Moim ulubionym narzędziem były wodze.
Lejce. Nigdy nie pióro. Mogę siedzieć tutaj z tobą, w zimowy wieczór i
opowiadać, jesteś bardzo dobrym słuchaczem.     - Bo mi
zależy. Bo twoje opowieści są dla mnie ważne. I wiem, że ich nie ubarwiasz.
    - Nie trzeba ich ubarwiać chłopcze. Wbrew pozorom te
fragmenty, które dzisiaj ci opowiedziałem to tylko drobne okruchy. Niewielkie,
ale ważne, z dwóch powodów. Ważne, jeśli chciałbyś kiedyś usłyszeć resztę i ją
zrozumieć. Jak Monekus poznał Lheę, skąd wziął się Cirrus, jak naprawdę
wyglądała osławiona dziś przepowiednia, którą usłyszeli... To tylko wstęp. A
może nawet tylko początek wstępu do historii jednego z najgłośniejszych wydarzeń
tamtych lat. Ja znałem ich wszystkich, byli moimi przyjaciółmi, nie bohaterami
kart podręczników. Nie będę podawał ci dat, interpretował. Po drugie sam
obelisk... To lekcja dla ciebie, Dox. Widzisz, dzięki temu mogłeś się przekonać,
że często niewielką cześć prawdy kryje po latach to, co uznajemy za fakty. I dla
odmiany, jak wiele było jej w tym, co swego czasu większość uznawała za
legendę.    - Szesnaście Artefaktów i
Portal?    - Tak.     Chłopak zamyślił
się. Nagle jego twarz pojaśniała. Znałem tą minę.    -
Wujku... Kończę zdawanie ostatnich egzaminów w tym trymestrze. Będę miał dwa
tygodnie ferii. Nie masz ochoty wybrać się nad morze?   
Właściwie, kiedy pokazał mi obelisk przypuszczałem, że ten wieczór może się
skończyć w ten sposób. Zaproszeniem do wywiadu rzeki...    -
Do Zaka i Evy?    - Skąd wiedziałeś? - zapytał szczerze
zdumiony.    - Domyśliłem się.     - Oni
też na pewno chętnie by posłuchali. Szkoda... Naprawdę byłoby szkoda, gdyby te
wszystkie wspomnienia miały zostać utracone. Pojedziemy?   
Spojrzałem prosto w jego oczy, które patrzyły na mnie z nadzieją. Może ma rację?
I w końcu cóż ja, stary elf, mam innego do roboty? Tak dawno nie byłem nad
morzem...    - Tak. Po raz ostatni, dziś mówię tak. A teraz
idę spać. Dobranoc.    - Dobranoc
wujku.    Wstałem i poszedłem na górę. Dox siedział wciąż
przy kominku, oglądając obelisk i kartki, które przypomniały mi tamte chwile.
Pojadę. Z tego co wiem, rodzice Zaka i Evy hodują
gryfy.    Zima 2000/2001
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza