ďťż
Lemur zaprasza
Philip Jose Farmer Gdzie wasze ciała ... . 14 . Wiedział, że kochał Speke'a i nienawidził równocześnie; miał wszelkie powody, by go nienawidzić. Ulotna świadomość tego, że go kocha nie miała żadnego wpływu na jego postępowanie. Kiedy podczas wywołanego gumą koszmaru zdał sobie sprawę, że pod warstwą nienawiści leżała miłość, był tak przerażony, że zaczął krzyczeć. Kiedy się zbudził, zobaczył nad sobą Wilfredę. Potrząsała nim i chciała wiedzieć, co się stało. Sama na Ziemi paliła opium lub piła go z piwem, lecz tutaj, po jednym seansie z gumą snów, bała się następnych prób. Raz jeszcze zobaczyła wtedy śmierć swojej młodszej siostry, umierającej na gruźlicę i znowu przeżyła pierwsze doświadczenie jako prostytutka. - To niezwykły środek psychodeliczny - powiedział Burtonowi Ruach. Wcześniej wyjaśnił co oznacza to słowo. Dyskusja na temat gumy trwała przez dłuższy czas. - Wydaje się przywoływać traumatyczne epizody przeszłości w mieszance realności i symbolizmu. Nie zawsze. Czasem działa jak środek podniecający. Czasem, jak mówią, zabiera cię w podróż. Sądzę jednak, że dano ją nam w celach terapeutycznych, nie dla oczyszczenia z win. Sami powinniśmy się domyśleć, jak jej używać. - Dlaczego sam częściej jej nie żujesz? - spytał Frigate. - Z tych samych powodów, z których niektórzy ludzie nie chcą się poddać psychoterapii albo rezygnują przed końcem: boję się. - Tak... ja też - przyznał Frigate. - Ale kiedyś, kiedy zatrzymamy się gdzieś na dłuższy czas, mam zamiar żuć kawałek co wieczór. Nawet jeśli przerazi mnie to na śmierć. Naturalnie, teraz łatwo podejmować takie postanowienia. Peter Jairus Frigate urodził się zaledwie dwadzieścia osiem lat po śmierci Burtona, jednak ich światy różniły się bardzo. Wiele spraw widzieli inaczej i zapewne kłóciliby się wściekle, gdyby Frigate potrafił się wściekle kłócić. Nie o kwestie dyscypliny czy prowadzenia łodzi, lecz o wiele spraw wynikających z innego spojrzenia na świat. Jednak pod wieloma względami byli do siebie podobni: być może właśnie to sprawiło, że na Ziemi Frigate był zafascynowany Burtonem. W 1938 znalazł kieszonkowe wydanie książki Fairfaxa Downeya zatytułowanej "Burton: poszukiwacz przygód z Tysiąca i Jednej Nocy". Na okładce było zdjęcie Burtona w wieku pięćdziesięciu lat. Dzikie oblicze, wysokie czoło z silnie zaznaczonymi łukami brwiowymi, krzaczaste brwi, prosty nos, wielka blizna na policzku, grube, zmysłowe wargi, gęste, długie wąsy, gęsta, rozwidlona broda, wyraźnie widoczna agresywność i jakby zamyślenie, wszystko to spowodowało, że kupił książkę. - Nigdy przedtem o tobie nie słyszałem, Dick - mówił Frigate. - Przeczytałem jednak tę książkę i zafascynowałeś mnie. Coś w tobie było, poza oczywistą brawurą, opanowaniem szermierki, znajomością wielu języków, poza twoimi przebraniami za szamana, kupca, pielgrzyma do Mekki. Byłeś pierwszym Europejczykiem, który żywy wydostał się ze świętego miasta Harata, odkrywcą Jeziora Tanganyika, niemal odkrywcą źródeł Nilu, współzałożycielem Królewskiego Towarzystwa Antropologicznego, twórcą terminu ESP, tłumaczem "Tysiąca i Jednej Nocy", studiowałeś praktyki seksualne Wschodu i tak dalej... Wszystko to było wystarczająco ciekawe. Ale poza tym czułem z tobą jakieś niezwykłe pokrewieństwo. Poszedłem do biblioteki. Peona była małym miasteczkiem, ale biblioteka miała dużo książek - twoich i o tobie, ofiarowanych przez jakiegoś zmarłego wielbiciela. Przeczytałem je. Potem zacząłem kolekcjonować ich pierwsze wydania. Zostałem w końcu pisarzem, lecz miałem zamiar napisać twoją obszerną, pełną biografię, odwiedzić wszystkie miejsca, gdzie byłeś, sfotografować je i opisać, założyć towarzystwo zbierające fundusze na konserwację twojego grobu... Pierwszy raz Frigate wspomniał o jego grobie i Burton nie mógł powstrzymać odruchu zaskoczenia. - Gdzie? - zapytał gwałtownie - Ach, naturalnie! Mortlake! Zapomniałem. Czy był w kształcie arabskiego namiotu, jak planowaliśmy z Isabel? - Oczywiście. Ale slumsy pochłonęły cmentarz, twój grobowiec został zniszczony przez wandali, zielsko rosło tam po pas i mówiło się o przeniesieniu ciał w jakieś spokojniejsze miejsce, choć w tym czasie trudno było znaleźć w Anglii spokojne miejsce. - I założyłeś to towarzystwo do opieki nad moim grobem? Burton zdążył się już przyzwyczaić do swej śmierci, ale spotkanie z kimś, kto widział jego grób sprawiało, że dreszcz przebiegł mu po plecach. Frigate westchnął głęboko. - Nie - rzekł przepraszająco. - Kiedy osiągnąłem już taką pozycję, że mógłbym to zrobić, czułem się winny pragnąc wydawać pieniądze na martwych. Świat tkwił w zbyt wielkim bagnie. Żywi o wiele bardziej potrzebowali pomocy. Zanieczyszczenie, nędza, przemoc i tak dalej. Tylko to było ważne. - A ta wielka, pełna biografia? Frigate znowu odezwał się takim tonem, jakby chciał się usprawiedliwić. - Kiedy po raz pierwszy o tobie przeczytałem, wydawało mi się, że tylko ja się tobą interesuję czy choćby wiem o twoim istnieniu. Ale w latach sześćdziesiątych zainteresowanie twoją osobą gwałtownie wzrosło. Powstało sporo książek na twój temat i nawet jedna o twojej żonie. - O Isabel? Ktoś napisał o niej książkę? Dlaczego? - Była ciekawą kobietą - uśmiechnął się Frigate. - Trzeba przyznać niezwykle irytującą, żałośnie przesądną, schizofreniczną i ze skłonnością do okłamywania samej siebie. Nie sądzę, by znalazło się wielu ludzi, którzy wybaczyliby jej spalenie twoich rękopisów i dzienników... - Co? - ryknął Burton. - Spaliła...? Frigate kiwnął głową. - Twój lekarz, Grenfell Baker, określił to jako "straszliwą masakrę, jaka nastąpiła po jego opłakiwanej śmierci". Spaliła twoje tłumaczenie "Perfumowanego ogrodu". Twierdziła, że chciałeś go opublikować tylko dla pieniędzy. Ale już ich nie potrzebujesz, ponieważ jesteś martwy. Burton zaniemówił, co zdarzyło mu się tylko kilka razy w życiu. Frigate spojrzał na niego spod oka i uśmiechnął się. Nieszczęście tamtego zdawało się go bawić. - Spalenie "Perfumowanego ogrodu" nie było jeszcze najgorszej choć wystarczająco smutne. Ale tego, że spaliła oba twoje dzienniki, ten osobisty, w którym zapewne wyjawiłeś swe najskrytsze myśli i odsłoniłeś najmocniej płonące nienawiści, a nawet ten publiczny, zapis codziennych wydarzeń, nie, tego nigdy jej nie wybaczę! Ani ja, ani wielu innych. To była wielka strata; ocalał tylko jeden z twoich notatników, lecz i ten spłonął podczas bombardowania Londynu w czasie II wojny światowej. Zamyślił się głęboko. - Czy to prawda - zapytał po chwili - że na łożu śmierci przeszedłeś na katolicyzm, jak twierdziła twoja żona? - Niewykluczone - odparł Burton. - Isabel zawsze zależało, żebym się nawrócił, choć nigdy nie śmiała namawiać mnie do tego wprost. Kiedy byłem tak ciężko chory, mogłem jej w końcu obiecać, że to zrobię. Jeżeli miało ją to uszczęśliwić... Była taka zrozpaczona, tak się bała, że moja dusza będzie się smażyć w Piekle... - Więc ją kochałeś? - To samo zrobiłbym dla psa. - Jak na kogoś tak irytująco szczerego i bezpośredniego, potrafisz czasem wyrażać się bardzo dwuznacznie. Rozmowa ta miała miejsce około dwa miesiące po Pierwszym Dniu roku 1 P.Z. Jej rezultat był zbliżony do tego, jaki miałoby spotkanie Johnsona w drugim Boswellem. Ich niezwykłe stosunki nabrały wtedy nowego charakteru. Frigate stał się bliższy, a jednocześnie bardziej denerwujący. Amerykanin starał się powstrzymywać od komentarzy na temat postępków Burtona, z pewnością dlatego, że nie chciał go rozgniewać. Zawsze bardzo się starał, by nikogo nie rozgniewać. Ale nieświadomie robił przy tym wszystko, by ludzi do siebie zrazić. Swoją niechęć okazywał na wiele subtelnych oraz kilka mało subtelnych sposobów. Burtonowi się to nie podobało. Sam był bezpośredni i wcale nie obawiał się gniewu innych. Być może, jak zauważył Frigate, zbytnio dążył do konfrontacji. Pewnego wieczora, kiedy siedzieli przy ognisku pod kamieniem obfitości, Frigate zaczął opowiadać o Karaczi. Ta wioska, która stała się później stolicą Pakistanu, państwa stworzonego w roku 1947, za czasów Burtona miała ledwie dwa tysiące mieszkańców. W roku 1970 liczba ta wzrosła do dwóch milionów. Potem Frigate zapytał, choć nie bezpośrednio, o raport złożony przez Burtona na ręce jego dowódcy, generała sir Roberta Napiera, na temat męskich domów publicznych w Karaczi. Raport miał być przechowywany wśród tajnych akt Korpusu Indii Wschodnich, lecz został odszukany przez jednego z licznych wrogów Burtona. I choć nie wspominany publicznie , przez całe życie był argumentem przeciwko niemu. Burton przebrał się za Araba, by poczynić obserwacje, których nie zdołałby dokonać żaden europejczyk. Był dumny, że go nie zdemaskowano, a podjął się tej nieprzyjemnej misji, ponieważ tylko on mógł ją wypełnić i ponieważ jego ukochany dowódca, Napier o to go prosił. Na pytanie Frigate'a odpowiedział trochę zgryźliwie. Alicja zdenerwowała go wcześniej - ostatnio przychodziło jej to z łatwością - i zastanawiał się, jak ją rozzłościć. Skorzystał więc z okazji. Nie pomijając żadnych szczegółów zaczął opisywać, co się działo w domach publicznych Karaczi. Po krótkiej chwili Ruach wstał i odszedł. Frigate wyglądał, jakby mu było niedobrze, ale został. Wilfreda tarzała się po trawie ze śmiechu. Monat i Kazz zachowali powagę, Gwenafra spała na łodzi, więc nie musiał się liczyć z jej obecnością. Loghu słuchała z fascynacją i jakby lekkim obrzydzeniem. Alicja, jego główny cel, najpierw zbladła, potem się zaczerwieniła. W końcu wstała. - Doprawdy, panie Burton - powiedziała - zawsze wiedziałam, że upadł pan nisko. Ale chwalić się tymi... tymi... Jest pan degeneratem godnym najgłębszej pogardy i odrazy. Zresztą nie wierzę w ani jedno pańskie słowo. Nikt nie mógłby się tak zachowywać, a później się tym przechwalać. Próbuje pan dorównać swej reputacji człowieka, który lubi szokować innych nie dbając o własną opinię. Odwróciła się i zniknęła w ciemności. - Kiedyś może mi powiesz, ile z tego jest prawdą - odezwał się Frigate. - Dawniej myślałem tak jak ona. Lecz później wyszły na jaw nowe dane o tobie i jeden z twoich biografów przeprowadził psychoanalizę opierając się na twoich tekstach i różnych dokumentach źródłowych. - Do jakich wniosków doszedł? - spytał z ironią Burton. - Opowiem ci kiedy indziej, Dick - odparł Frigate. - Dick chuligan - dodał i także odszedł. Teraz, stojąc przy sterze, patrząc na zalany słońcem pokład, słuchając szumu wody rozcinanej dwoma ostrymi dziobami i trzasków olinowania, zastanawiał się, co ich czeka po drugiej stronie kanionu. Na pewno nie skończy się Rzeka, która ciągnie się chyba bez końca. Może za to zbliża się kres grupy. Już zbyt długo byli razem. Zbyt wiele czasu spędzili na niewielkim pokładzie, nie mając nic do roboty prócz rozmów i pracy przy żaglach. Zaczęli działać sobie na nerwy i to już od dawna. Nawet Wilfreda nie interesowała się nim. Zresztą i on nie starał się o to. Szczerze mówiąc, był nią zmęczony. Nie nienawidził jej i nie życzył niczego złego. Po prostu był zmęczony, a to , że mógł ją mieć, gdy nie mógł mieć Alicji Hargreaves męczyło go jeszcze bardziej. Lev Ruach trzymał się od niego z daleka i prawie się nie odzywał. Za to częściej kłócił się z Esther na temat swoich przyzwyczajeń żywieniowych, swoich zamyśleń i o to dlaczego w ogóle z nią nie rozmawia?! Frigate był na niego o coś wściekły. Lecz Frigate, tchórz jeden, nigdy nie przyjdzie i nie powie, o co chodzi, dopóki nie doprowadzi się go do ślepej furii. Loghu była zła i obrażona na Frigate'a, ponieważ był w jej towarzystwie równie ponury jak z innymi. Gniewała się także na Burtona, gdyż odmówił jej, kiedy kilka tygodni temu we dwoje zbierali bambus na wzgórzach. Powiedział "nie" dodając, że nie ma moralnych oporów, by się z nią kochać, ale nigdy nie zdradzi Frigate'a ani nikogo innego z grupy. Loghu odparła, że rzecz nie w tym, że nie kocha Frigate'a; po prostu od czasu do czasu potrzebuje odmiany. Tak jak on. Alicja oznajmiła, że chyba zrezygnuje z poszukiwania swych bliskich. Na obszarach, które mijali musiało mieszkać około 44.370.000 ludzi i nigdy nie dostrzegła nikogo, kogo by znała z Ziemi. Owszem, widziała parę osób, które omyłkowo brała za swoich znajomych. Przyznawała też, że tylko niewielki procent tych 44.370.000 widziała z bliska, czy nawet z daleka. Ale to bez znaczenia. Wpadała w depresję, siedząc przez cały dzień na tym zapchanym pokładzie, gdzie jedyną rozrywką jest trzymanie steru albo lin, lub otwieranie i zamykanie ust podczas rozmów, zwykle całkiem bezmyślnych. Burton nie chciał się do tego przyznać, ale bał się, że Alicja odejdzie. Przy najbliższym postoju mogła nagle wstać, wziąć swój cylinder, parę drobiazgów, zejść na brzeg i powiedzieć do widzenia. Zobaczymy się może za jakieś sto lat. Mogła to zrobić. Głównym powodem, który ją zatrzymywał, była Gwenafra. Alicja wychowywała ją na wiktoriańską damę z postwskrzeszeniową moralnością dziecka. Była to niezwykła kombinacja, lecz nie bardziej niezwykła niż wszystko, co działo się nad Rzeką. Burton również miał już dość tej wiecznej wędrówki małym stateczkiem. Chciałby znaleźć jakiś gościnną okolicę i osiąść tam, wypocząć, rozejrzeć się, włączyć w miejscowe życie, znów przyzwyczaić do lądu, pozwolić, by pęd, gnający go wciąż dalej i dalej na nowo nabrał siły. Lecz chciał tego wszystkiego tylko z Alicją żyjącą z nim w jednej chacie. - Szczęście człowieka, który siedzi na miejscu nie zbliża się - mruknął do siebie. Musi coś przedsięwziąć w sprawie Alicji; zbyt długo już był dżentelmenem. Zacznie ją oblegać, weźmie ją szturmem. Zawsze był agresywny w miłości; dopiero po ślubie przyzwyczaił się, że nie on kocha, ale jego kochają. Lecz stare przyzwyczajenia i dawne odruchy wciąż gdzieś w nim tkwiły. Był doświadczonym starcem w młodym ciele. "Hadżi" wpłynął w mroczny, burzliwy kanał; błękitno - czarne skalne ściany wznosiły się po obu stronach. Łódź skręciła i rozległe jezioro zniknęło w tyle. Wszyscy rzucili się do lin, gdy Burton wykonywał zwrot za zwrotem na ćwierćmilowym pasie wody, gdzie silny przeciwny prąd podnosił wysokie fale. Pokład wznosił się, opadał i wychylał na boki, kiedy ostro zmieniali kurs. Często znajdowali się o kilka stóp od skał, o które rozbijały się fale. Lecz Burton kierował łodzią już tak długo, że stał się jej częścią, a jego załoga pływała z nim od tak dawna, że potrafiła przewidzieć rozkazy, choć nikt nie wykonywał ich za wcześnie. Przejście kanionu zajęło im trzydzieści minut. Niektórych trochę przestraszyło - Frigate i Ruach zdenerwowali się na pewno - lecz także podniosło wszystkich na duchu. Nuda i posępny nastrój zniknęły, przynajmniej na chwilę. "Hadżi" wypłynął na zalane słonecznym blaskiem jezioro. Miało ono około czterech mil szerokości i ciągnęło się jak daleko sięgali spojrzeniem. Góry cofnęły się nagle, równina na obu brzegach znów była szeroka na milę, jak zwykle. W polu widzenia znajdowało się około pięćdziesięciu łodzi, od sosnowych dłubanek do bambusowych dwumasztowców. Większość była chyba zajęta połowem. Po lewej, jakąś milę od katamaranu, stał jeden z wszechobecnych kamieni obfitości, a przy nim widać było jakieś ciemnoskóre postacie. Za nimi, na równinie i między wzgórzami, stały typowe bambusowe chaty w stylu, który Frigate nazywał architekturą neopolinezyjską, a czasami postmortem nadbrzeżną. Po prawej stronie, mniej więcej pół mili od wyjścia z kanionu, stał duży fort z drewnianych bali. Przed nim zbudowano dziesięć drewnianych kei, przy których stały najróżniejsze, duże i małe łodzie. Kilka minut po wpłynięciu "Hadżiego" na jezioro odezwały się bębny. Mogły to być wydrążone pnie drzew, albo naprężona, wygarbowana skóra, rybia lub ludzka. Przed wejściem do fortu zebrał się już spory tłum, lecz jeszcze więcej ludzi wybiegło z bramy i ze stojących dalej od brzegu chat. Wskoczyli do łodzi i natychmiast zaczęli odbijać. Ciemnoskórzy z lewego brzegu spychali na wodę dłubanki, czółna i jednomasztowe żaglówki. Wyglądało na to, że oba brzegi ścigają się, kto pierwszy dogoni katamaran. Burton halsował, często robiąc zwroty między łodziami. Bliżej znajdowali się ludzie z prawego brzegu: byli biali i dobrze uzbrojeni, lecz nie próbowali używać łuków. Jeden z nich, stojący na dziobie wojennego czółna z trzydziestką wioślarzy krzyknął po niemiecku, żeby się poddali. - Nie zrobimy wam krzywdy! - Przybywamy w pokoju - zawołał Frigate. - On o tym wie! - burknął Burton. - To oczywiste, że nasza garstka ich nie zaatakuje! Bębny huczały już po obu stronach Rzeki. Zdawało się, że brzegi roją się od nich. Na pewno pełno tam było uzbrojonych mężczyzn. Na wodzie pojawiło się więcej ścigających ich łodzi. Z tyłu te, które wypłynęły pierwsze, kontynuowały pościg, lecz coraz bardziej traciły dystans. Burton wahał się. Czy powinien zawrócić, przepłynąć kanał i wrócić tu nocą? Byłby to niebezpieczny manewr, gdyż wysokie na 20000 stóp skalne ściany zasłoniłyby światła gwiazd i mgławic. Musiałby żeglować na ślepo. W dodatku katamaran był chyba szybszy od wszystkich łodzi nieprzyjaciela. Na razie. W dali widać było jednak zbliżające się żagle. Tamci mieli za sobą wiatr i prąd. Jeśli uda się ich ominąć, czy wytrzymają tempo, kiedy będą musieli halsować? Wszystkie łodzie, które dotąd widział, były pełne ludzi, co zmniejszało ich szybkość. Nawet statek, mający te same możliwości co "Hadżi" nie mógłby się z nim ścigać, gdyby tłoczyli się na nim wojownicy. Postanowił płynąć dalej. Dziesięć minut później, na ostrym kursie, drogę przecięło im kolejne czółno. Miało szesnastu wioślarzy z każdej burty i niewielkie pokłady na dziobie i rufie. Na każdym z nich stało po dwóch ludzi i katapulta na drewnianym postumencie. Dwójka na dziobie włożyła w uchwyt jakiś okrągły, dymiący przedmiot, jeden z nich zwolnił zaczep i ramię machiny huknęło o belkę oporową. Czółno zadrżało, a wioślarze na chwilę złamali rytm. Pocisk poleciał wysokim łukiem, a gdy znalazł się o dwadzieścia stóp przed "Hadżim" i dziesięć nad powierzchnią wody, wybuchł z głośnym hukiem, wypuszczając kłęby czarnego dymu, szybko rozwiewane wiatrem. Kilka kobiet zaczęło krzyczeć, jakiś mężczyzna zawołał coś głośno. Znaleźli tu siarkę, pomyślał Burton. Inaczej nie mieliby z czego zrobić prochu. Krzyknął na Loghu i Esther Rodriguez, żeby przejęły ster. Obie były blade, lecz dość spokojne, mimo że żadna z nich nie widziała nigdy bomby. Gwenafra schowała się do forkasztlu. Alicja stanęła na dziobie z cisowym łukiem w ręku i kołczanem pełnym strzał na plecach. Jej jasna cera kontrastowała mocno z czerwoną szminką i zielonymi cieniami na powiekach. Przeżyła już co najmniej dziesięć bitew na wodzie i stała nieruchomo jak kredowe urwisko Dover. Była najlepszym łucznikiem w grupie. Burton świetnie strzelał z broni palnej, lecz nie miał doświadczenia z łukiem. Kazz potrafił napiąć łuk z rogów rzecznego smoka jeszcze mocniej niż Burton lecz jego celność wołała o pomstę do nieba. Frigate twierdził, że nigdy się nie poprawi; jak większość osobników prehistorycznych nie miał wyrobionego poczucia perspektywy. Obsługa katapulty nie ładowała następnej bomby. Najwyraźniej pocisk miał być tylko ostrzeżeniem i rozkazem zatrzymania się. Burton zdecydowany był w żadnym wypadku nie usłuchać. Goniący mogli już kilkakrotnie naszpikować ich strzałami. Nie zrobili tego, a więc chcieli schwytać ich żywcem. Czółno przepłynęło tuż za rufą katamaranu. Woda pieniła się przed jego dziobem, wiosła lśniły w słońcu, a wioślarze rytmicznie stękali z wysiłku. Łódź zakołysała się, gdy dwaj mężczyźni równocześnie skoczyli z przedniej platformy. Jeden wpadł do wody. Tylko końcami palców zdołał dotknąć "Hadżiego". Drugi wylądował na kolanach na samej krawędzi pokładu. Trzymał w zębach bambusowy nóż; w dwóch pochwach u pasa miał niedużą kamienną siekierę i sztylet z rogu. Przez sekundę, gdy próbował chwycić za mokre deski i podciągnąć się, patrzył prosto w oczy Burtona. Miał złote włosy, jasnoniebieskie oczy i klasycznie piękną twarz. Zamierzał chyba zranić jednego czy dwóch mężczyzn na "Hadżim" i zeskoczyć do wody, może z którąś z kobiet. A w czasie, gdy oni będą z nim walczyć, jego towarzysze podpłyną, zatrzymają katamaran, wskoczą na pokład i to będzie koniec. Jego plan nie miał wielkich szans powodzenia, a on sam prawdopodobnie o tym wiedział, lecz nie przejmował się. Większość ludzi ciągle bała się śmierci, gdyż lęk tkwił głęboko w komórkach ich ciał. Reagowali instynktownie. Ale niektórzy potrafili przezwyciężyć strach, a inni nigdy go nie odczuwali. Burton podszedł i siekierą uderzył napastnika w skroń. Tamten otworzył usta i runął na wznak; bambusowy nóż upadł na pokład. Burton podniósł nóż, rozwiązał zabitemu pas i nogą zepchnął w wodę. Z zawracającego właśnie czółna rozległ się głośny ryk. Burton zobaczył, że brzeg zbliża się szybko. Nakazał zwrot. Bom przeleciał nad pokładem; płynęli w poprzek Rzeki a tuzin łodzi pędziło w ich stronę; trzy dłubanki niosące po czterech ludzi, cztery wielkie czółna i pięć dwumasztowych szkunerów. Te ostatnie miały liczne załogi i katapulty na pokładach. Na środku Rzeki Burton zarządził kolejny zwrot. Manewr pozwolił żaglowcom zbliżyć się niebezpiecznie, ale Burton liczył się z tym. "Hadżi" wpłynął pomiędzy dwa szkunery. Były tak blisko, że wyraźnie widział twarze ludzi na pokładach. Większość z nich miała europejskie rysy, choć cerą różnili się znacznie od siebie. - Nie zrobimy wam krzywdy, jeśli się poddacie, ale będziecie cierpieć tortury, jeśli spróbujecie walczyć dalej! - krzyknął po niemiecku kapitan łodzi z lewej burty. Mówił z silnym akcentem, chyba węgierskim. Zamiast odpowiedzi Alicja i Burton wystrzelili z łuków. Strzała Alicji minęła dowódcę, ale trafiła sternika, który zatoczył się i wypadł przez reling. Łódź natychmiast zeszła z kursu. Kapitan skoczył do steru i druga strzała Burtona trafiła go nad kolanem. Oba szkunery zderzyły się z trzaskiem i rozdzieliły. Pękały drewniane burty, ludzie krzyczeli, przewracali się i wypadali do wody. Jeśli nawet oba statki utrzymają się na powierzchni, będą wyłączone z pościgu. Tuż przed zderzeniem łucznicy zdążyli wystrzelić tuzin płonących strzał. Do drzewców przywiązano pęki suchej trawy nasączonej terpentyną z sosnowej żywicy. Wbiły się w żagiel katamaranu. Wiatr rozdmuchiwał ogień i płomienie rozprzestrzeniały się szybko. Burton przejął ster od kobiet i wydał rozkazy. Wszyscy zanurzyli w Rzece wiadra z wypalanej gliny i otwarte rogi obfitości, po czym chlusnęli wodą na żagiel. Loghu, która umiała wspinać się jak małpa, wdrapała się na maszt z liną na ramieniu. Opuściła ją na dół i zaczęła wciągać pojemniki z wodą. Pozostałe żaglowce i czółna zbliżyły się niebezpiecznie. Jedno z nich miało wkrótce przeciąć kurs "Hadżiego". Burton zrobił zwrot, niezbyt udany, gdyż Loghu obciążała maszt. Bom szarpnął gwałtownie, gdy mężczyźni nie zdołali utrzymać szotów. Kolejne strzały wbiły się w żagiel, podsycając ogień. Kilka stuknęło o pokład. Burton pomyślał, że może przeciwnicy zmienili zdanie i postanowili ich zabić, lecz były to tylko strzały, które chybiły celu. "Hadżi" wpłynął między kolejne dwa szkunery. Ich dowódcy i marynarze uśmiechali się szeroko: Być może nudzili się już tak długo, że z radością powitali ten pościg. Mimo to załogi kryły się za relingami, pozostawiając tylko oficerów, sterników i łuczników odsłoniętych na strzały uciekających. Brzęknęły cięciwy i ciemne smugi o czerwonych głowicach i błękitnych dymnych ogonach przebiły żagiel w dwudziestu miejscach. Kilka z nich trafiło w maszt i bom, jedna przeleciała kilka cali od głowy Burtona. Esther chwyciła ster, a Alicja, Ruach, Kazz, de Greystock i Wilfreda wystrzelili z łuków. Loghu znieruchomiała na maszcie czekając, aż ustanie deszcz wrogich pocisków. Z pięciu strzał trzy trafiły w cel, raniąc kapitana, sternika i jednego z żeglarzy, który w złym momencie wyjrzał zza osłony. Nagle Esther krzyknęła i Burton obejrzał się szybko. Zza szkunera wypłynęło duże czółno i znalazło się kilka stóp przed dziobem "Hadżiego". Zderzenie było nieuniknione. Dwaj ludzie z platformy skoczyli do wody, wioślarze wstali lub próbowali to zrobić, by wyskoczyć za burtę. Katamaran uderzył w czółno, tuż za dziobem, przełamał je i wywrócił. Cała załoga znalazła się w wodzie. "Hadżim" szarpnęło mocno; de Greystock spadł z pokładu, Burton przejechał po deskach, ścierając skórę z piersi, kolan i twarzy. Wstrząs oderwał Esther od wiosła sterowego. Przetoczyła się po pokładzie, uderzyła o róg forkasztlu i znieruchomiała. Burton spojrzał w górę. Żagiel płonął i nie było nadziei, by dało się go uratować. Loghu zniknęła, zapewne nie zdołała utrzymać się przy wstrząsie. Kiedy wstał, zobaczył ją i Greystocka, jak płyną w stronę "Hadżiego". W wodzie wokół nich pełno było marynarzy, którzy wypadli z czółna. Sądząc po wrzaskach, niewielu z nich umiało pływać. Burton polecił mężczyznom wciągnąć na pokład wracającą dwójkę, a sam obejrzał uszkodzenia. Oba dzioby wąskich kadłubów rozpadły się przy zderzeniu, woda lała się do środka, wokół kłębił się dym z płonącego żagla; Alicja i Gwenafra kaszlały głośno. Od północy szybko zbliżało się kolejne czółno; dwa szkunery żeglowały w ich stronę ostrym kursem. Mogli walczyć i poranić wielu nieprzyjaciół, próbujących wziąć ich żywcem. Mogli też uciekać wpław. Tak czy tak, z pewnością zostaną schwytani. Loghu i de Greystock weszli na pokład. Frigate zameldował, że Esther wciąż jest nieprzytomna. Ruach zbadał jej puls i rozsunął powieki, po czym wrócił do Burtona. - Żyje, ale straciła przytomność na dłużej. - Wy, kobiety, wiecie, co was czeka - powiedział Burton. - Naturalnie, decyzja należy do was, ale radziłbym zanurkować jak najgłębiej i mocno odetchnąć wodą. Jutro zbudzicie się jak nowe. Gwenafra wyszła z forkasztlu i objęła go w pasie. Nie płakała, lecz była bardzo przestraszona. Przytulił ją mocno. - Alicjo! - zawołał. - Zabierz ją ze sobą. - Gdzie? - Alicja spoglądała na przemian to na zbliżające się czółno, to na niego. Zakaszlała, gdy owionął ją kłąb dymu i przeszła na dziób, stając pod wiatr. - Na dół - wskazał ręką Rzekę. - Nie mogę. - Nie chcesz chyba, żeby ją dostali. Jest małą dziewczynką, ale to ich nie powstrzyma. Alicja wyglądała, jakby miała się załamać i wybuchnąć płaczem. Opanowała się jednak. - Dobrze - powiedziała. - Samobójstwo tutaj nie jest grzechem. Mam tylko nadzieję... - Tak? - rzucił krótko. Nie zaciągał; nie było na to czasu. Czółno było już czterdzieści stóp od nich. - Nowe miejsce może być nie lepsze, albo i gorsze od tego. A Gwenafra zbudzi się całkiem sama. Wiesz, jak niewielkie są szanse na ponowne wskrzeszenie razem. - Nic na to nie poradzimy. Zacisnęła usta, potem otworzyła je i rzekła: - Będę walczyć do ostatniej chwili. Potem... - Może być za późno. Podniósł łuk i wyjął strzałę z kołczana. De Greystock stracił swój, więc złapał broń Kazza. Monat trzymał łuk Esther, gdyż także zgubił własny. Neandertalczyk włożył kamień w procę i zaczął go rozkręcać. Lev także przygotował się do rzutu. - Odłóżcie broń - krzyknął po niemiecku dowódca czółna. - Nie zrobimy wam krzywdy. W sekundę później runął z pokładu pomiędzy wioślarzy - strzała Alicji trafiła go w pierś. Jeszcze jedna strzała, zapewne de Greystocka, strąciła z platformy drugiego mężczyznę. Kamień trafił w ramię jednego z wioślarzy. Przewrócił się krzycząc głośno. Drugi kamień odbił się od głowy innego, który wypuścił wiosło. Czółno zbliżało się ciągle. Ludzie na tylnej platformie popędzali załogę do chwili, gdy obaj runęli trafieni strzałami. Burton obejrzał się. Oba szkunery zrzucały żagle. Najwyraźniej miały zamiar z rozpędu podpłynąć tak blisko, by marynarze zdołali zarzucić haki. Lecz jeśli zbliżą się za bardzo, mogą zająć się ogniem. Dziób czółna huknął o burtę "Hadżiego". Z jego załogi czternaście osób było martwych lub zbyt ciężko poranionych, by brać udział w walce. Tuż przed zderzeniem napastnicy puścili wiosła i podnieśli w górę małe, okrągłe skórzane tarcze. Mimo to dwie strzały przebiły osłonę i utkwiły w ramionach ludzi. Nadal jednak stosunek sił wynosił dwudziestu mężczyzn przeciwko sześciu, pięciu kobietom i dziecku. Jednym z nich był jednak wysoki na pięć stóp, owłosiony osobnik o straszliwej sile, trzymający w ręku wielką kamienną siekierę. Kazz wyskoczył w górę tuż przed zderzeniem i wylądował w czółnie, gdy tylko się zatrzymało. Zgruchotał toporem dwie czaszki i wbił go w dno łodzi. Woda chlusnęła do środka. De Greystock skoczył Kazzowi na pomoc wykrzykując coś w swym średniowiecznym dialekcie z Cumberlandu. W jednym ręku ściskał sztylet, w drugim potężną dębową maczugę nabijaną kamieniami. Pozostali na "Hadżim"ciągle strzelali łuków. Nagle zobaczyli, że de Greystock i Kazz wspinają się z powrotem na pokład, a czółno tonie wraz z zabitymi, konającymi i przerażonymi wioślarzami. Wielu z nich utonęło; kilku odpłynęło lub próbowało wdrapać się na katamaran. Ci runęli w wodę z odrąbanymi lub zmiażdżonymi palcami. Coś uderzyło o pokład obok Burtona, a w chwilę później coś innego opadło mu na ramiona. Odwrócił się błyskawicznie i odciął linę, która zaciskała mu się już na szyi. Odskoczył przed drugą i szarpnął potężnie trzecią, ściągając przez reling człowieka, który ją rzucił. Tamten wrzasnął i wylądował bokiem na pokładzie "Hadżiego". Burton zmiażdżył mu twarz siekierą. Napastnicy zeskakiwali już z obu szkunerów, a liny padały jedna za drugą. Dym i płomienie przyczyniały się jeszcze do zamieszania, a załodze katamaranu pomagały bardziej niż atakującym. Burtona krzyknął, by Alicja wzięła Gwenafrę i skakała do Rzeki. Nie mógł jej dostrzec, a po chwili musiał bronić się przed wielkim Murzynem z włócznią. Tamten najwyraźniej zapomniał o rozkazie, by wziąć Burtona żywcem. Uderzał, chcąc zabić. Burton odbił włócznię i z krótkiego zamachu ciął go w szyję. Nim zdołał się odwrócić, poczuł ostry ból w żebrach i w ramieniu. Powalił jeszcze dwóch mężczyzn i znalazł się w wodzie. Spadł między burtami szkunera i "Hadżiego", zanurkował, puścił siekierę i wyrwał z pochwy sztylet. Wypłynął i zobaczył, jak wysoki, kościsty rudzielec oburącz unosi nad głową krzyczącą Gwenafrę i ciska ją daleko w wodę. Zanurkował znowu, a gdy wypłynął zobaczył twarz dziewczynki o kilka stóp przed sobą. Poszarzała, a jej oczy zmętniały. Potem dostrzegł krew, barwiącą wodę wokół niej. Zniknęła, zanim zdążył podpłynąć. Zanurkował, złapał ją i wyciągnął na powierzchnię. Z pleców sterczał jej sztylet z rybiego rogu. Wypuścił z rąk ciało. Nie wiedział; dlaczego ten człowiek ją zabił, skoro tak łatwo mógł ją wziąć do niewoli. Może to Alicja wbiła sztylet, a tamten uznał, że dziewczynka jest już właściwie martwa, więc rzucił ją rybom na pożarcie. Z kłębów dymu wypadł jakiś człowiek, a zaraz za nim drugi. Pierwszy był martwy - miał skręcony kark. Drugi żył jeszcze. Burton zacisnął mu ramię na szyi i wbił sztylet pomiędzy ucho i surę. Tamten przestał się szarpać i jego ciało opadło w głębinę. Z dymu wyskoczył Frigate; twarz i ramiona miał zalane krwią. Ukośnie uderzył o powierzchnię wody i zanurkował. Burton popłynął mu na pomoc. Nie było sensu nawet próbować powrotu na pokład. Był pełen walczących, a zbliżały się następne czółna i dłubanki. Głowa Frigate'a wynurzyła się z wody. Był blady, przynajmniej tam, gdzie nie krwawił. Burton podpłynął do niego. - Czy kobiety się wydostały? - zapytał. Amerykanin pokręcił głową i nagle krzyknął: - Uważaj! Burtona zgiął się w pół i pionowo zszedł pod wodę. Coś uderzyło go w nogi; płynął w dół, lecz nie potrafił się zmusić, by wciągnąć w płuca wodę, jak zamierzał. Będzie walczył, aż będą musieli go zabić. Kiedy wypłynął, w wodzie roiło się od ludzi, którzy skoczyli za nim i Frigatem. Półprzytomnego Amerykanina holowano w stronę czółna. Trójka nieprzyjaciół zbliżyła się do Burtona. Dwóch z nich zdążył dosięgnąć sztyletem, lecz potem ktoś z dłubanki wyciągnął rękę z maczugą i uderzył go w głowę. następny |