ďťż

dorastanie

Lemur zaprasza








Frederik Pohl
       Dorastanie w Mieście na Skraju




    Wieczorami, po szkole, Chandlie chadzał własnymi drogami. Miał
do tego prawo. Jego ogólny wskaźnik przystosowania społecznego był wystarczająco
wysoki, aby chłopiec mógł sobie sam dobierać towarzyszy zabaw albo jeśli tak mu
się akurat podobało, poprzestawać na towarzystwie Druha. We wtodzień i
czwardzień spędzał zazwyczaj czas z siedmioletnią dziewczynką imieniem Marda,
bystrym i inteligentnym dzieckiem o poważnej, jakby rzeźbionej w kamieniu
twarzyczce, mającym zadatki na ładną kobietę w wieku lat dwudziestu, obdarzonym
intuicją matematyczną i wykazującym nadzwyczajne zdolności w nanizywaniu
paciorków na nitkę. Opiekunowie rejestrowali ich prywatne zabawy jako:
"rozwijanie wrażliwości zmysłowej", ale dzieci nazywały to grą w "Pokaż Mi, Co
Masz, a Ja Pokażę Ci, Co Ja Mam". Opiekunowie, na swój abstrakcyjny i
zdecydowany sposób, pochwalali poczynania Chandlie'ego. Już wówczas był
wyznaczony do sprawowania w przyszłości specjalnych funkcji, łącznie z
przeznaczeniem go na członka Rady. Kiedy zatem przez większość pozostałych
wieczorów chłopiec schodził do warsztatów, żeby badać konstrukcje swojego Druha,
nie napotykał na żadne sprzeciwy, nie zadawano mu żadnych pytań, a do
magnetycznych rdzeni jego akt osobowych nie były wprowadzane żadne, powtarzające
się ostrzeżenia. Chodził swobodnie i jawnie, dokąd tylko zechciał. Na te
sytuacje nie miała też wpływu pewna anomalia pojawiająca się regularnie w
zapisie jego codziennych zajęć. Niemal co wieczór, na godzinę lub dwie, osobisty
nadajnik Chandlie'ego przestawał podawać namiary miejsca pobytu chłopca.
Opiekunowie nie wiedzieli wtedy, w którym rejonie Miasta na Skraju on się
znajduje. Ze względu na własne ograniczenie akceptowali ten stan rzeczy. W
głównym bloku pamięci opiekunów przechowywana była informacja o istnieniu takich
obszarów Miasta, na terenie których stare zakłócenia elektromagnetyczne
nakładają się na kierunkowe sygnały radionamiarowe, wytłumiając te ostatnie. Nie
były to rejony ważne pod względem strategicznym. Dane przechowywane w pamięci
nie wspominały nic o istnieniu tam czegoś niebezpiecznego czy zakazanego.
Opiekunowie odnotowali powtarzającą się lukę w zapisie, ale nie przykładali do
niej żadnej wagi. Jak nakazywała im zaprogramowana procedura, odczytywali od
czasu do czasu zapis przebytej trasy zarejestrowany na chromostalowej,
zabezpieczonej przed ingerencją z zewnątrz taśmie Druha, ale była to tylko
kontrola wyrywkowa. W taki sam sposób sprawdzali każdego Druha. Na taśmie Druha
Chandlie'ego nie znaleźli nigdy żadnej wyraźnej nieprawidłowości. Gdyby byli
mniej powierzchowni, wnikaliby głębiej. Naprawdę dobry program sięgnąłby do
profilu osobowości Chandlie'ego, znalazłby tam informację o jego zainteresowaniu
procesami zachodzącymi na styku człowiek-maszyna i wywnioskowałby stąd istnienie
prawdopodobieństwa wprowadzenia przez chłopca przeróbek do programu Druha. Gdyby
sprawdzili rejestr instrukcji stałych Druha, stwierdziliby, że tak właśnie było.
Nie zrobili tego. Opiekunowie nie dysponowali specjalnie wyrafinowanymi
programami komputerowymi. Na swych wejściach nie dostrzegali żadnego realnego
powodu do podejrzeń. Ojciec i matka Chandlie'ego mogliby opowiedzieć opiekunom
wszystko o chłopcu, ale zostali Wyrzutkami, zanim ukończył on trzy lata.















    Na
peryferiach Miasta na Skraju, za dzielnicami szkolnymi, w pobliżu sekcji
szpitalnej i usuwania ciał, znajdowało się mroczne i cuchnące miejsce, pełne
pokiereszowanych i obdrapanych starożytnych stalowych belek. Wykazywały one
nikłą, zastarzałą radioaktywność, pamiątkę po dawnym bezpośrednim trafieniu
pociskiem samosterującym. Nie było to już miejsce niebezpieczne, ale nie było
też ono atrakcyjne, a na ogólnych planach lokalizacyjnych Miasta oznaczano je
jako tereny magazynów. Miejsce to nie było ani zbyt użyteczne, ani zbytnio
wykorzystywane. Można tam było przechowywać rzeczy nie przedstawiające większej
wartości, a tych nie trzymano w Mieście na Skraju wiele. O ile w ogóle o nich
pamiętano. Powietrze ociekało tam wilgocią. Na wszystkim, co się tam znajdowało,
pojawiały się i szybko powiększały plamki pleśni i rdzy. Bez względu na to, jak
często byli przysyłani Podręczni, żeby skrobać, wypalać i polerować,
powierzchnie nigdy nie były czyste. W Mieście, w którym nie istniało takie
pojecie, jak warunki środowiskowe, było to miejsce interesujące, ponieważ
czasami wypełniał je odległy, przytłumiony grzmot, a czasami robiło się tam
bardzo zimno albo bardzo gorąco. Te właśnie zjawiska przede wszystkim
przyciągnęły do niego uwagę Chandlie'ego. Jego zainteresowanie pobudziło
przypadkowe odkrycie faktu, że kiedy pewnego wieczora, gdy wrócił z długiego
spaceru pośród dziwnych zapachów i dźwięków, opiekunowie nie wiedzieli, gdzie
był. Postanowił spędzać tam więcej czasu. Myśl o tym, że można robić coś, o czym
zupełnie nie wiedzą opiekunowie, jednocześnie napawała obawą i podniecała. Jego
osobisty wskaźnik niezależności był zawsze bardzo wysoki, dochodząc niemal do
punktu, w którym konieczne stałoby się podjęcie kroków zaradczych podczas swej
drugiej czy trzeciej wizyty odkrył wielce interesujący fakt, iż niektóre z
pozamykanych drzwi nie były zablokowane, zgodnie z zasadą "nie musisz - nie
wejdziesz ". Otwierały się po naciśnięciu klamki. Mógł to uczynić każdy.
Otwierał wiec kolejne mijane drzwi. Większość prowadziła do pustych pomieszczeń
albo hal, które równie dobrze można było nazwać pustymi, gdyż dostrzegał w nich
tylko piętrzące się w stosach, zapomniane, szare metalowe cylindry i pożółkłe
kartonowe pudła. Niektóre drzwi prowadziły jednak do miejsc nie zaznaczonych
nawet na planach Miasta. Z dokazującym i nucącym na swą piskliwą, elektroniczną
nuto Druhem u boku penetrował Chandlie odkrywane korytarze i schody aż do
chwili, kiedy zyskał pewność, że nie wolno mu tam przebywać. Powiedziała mu to
elektroda prowadząca, wszyta w jego ciało. Te rejony były niebezpieczne. Po
stwierdzeniu tego faktu, wrócił do swych badań i przez tydzień opracowywał
sposób takiego przeprogramowania swego Druha, żeby ten, na wydany jego głosem
rozkaz, przełączał się w stan snu. Potem powrócił do niebezpiecznego rejonu,
zostawiwszy Druha zwiniętego w kłębek za jednymi z nieciekawych drzwi i zszedł w
nieznane szerokim, pokrytym grubą warstwą kurzu skrzydłem schodów.















    Wpodziemiach
Miasta na Skraju powietrze było jeszcze bardziej wilgotne i duszne, niż w
opuszczonych dzielnicach na powierzchni. Nie było tu jednak zimno. Chandlie był
zdumiony stwierdzając, iż się poci. Przedtem jego ciało wydzielało pot tylko
podczas intensywnych ćwiczeń gimnastycznych i raz albo dwa, kiedy doświadczał
substytutu choroby. Dopiero po pewnym czasie zorientował się, że przyczyną tego
była temperatura panująca w podziemiach, przekraczająca o dobre dziesięć stopni
te 28°C, w których przywykł żyć. Grzmiący pomruk był również wyraźniejszy i
bliższy, chociaż nie tak głośny, jak zwykł go niekiedy słyszeć. Rozejrzał się
dookoła z zaciekawieniem, choć niepewnie. Było tu wiele rzeczy dziwnych, obcych
i chociaż nie miał zbyt wielkiego doświadczenia życiowego, aby być pewnym, czy
prawidłowo rozpoznaje to odczucie, napełniające obawą. Ta część Miasta nie była,
na przykład, dobrze oświetlona. Wszystkie inne miejsca publiczne, jakie do tej
pory widział, były indentycznie oświetlone mieniącą się łagodną poświatą,
promieniującą z otaczających je ciekłokrystalicznych ścian. Tutaj było inaczej.
Światło wydobywało się z pojedynczych punktów. Tu jedno jasno świecące źródło
światła otoczone szklaną kulą, tam inne, następne kilka metrów dalej. Przedmioty
rzucały cienie. Chandlie poświecił trochę czasu na ich badanie. Niekiedy,
pomiędzy poszczególnymi punktami świetlnymi istniały znaczne odstępy, na
przestrzeni których znajdowały się takie same szklane kule tym tylko różniące
się od innych, że nie miały centralnego, jarzącego się rdzenia, jak gdyby
przestały działać i z jakiegoś powodu Podręczni nie potrafili ich naprawić. Tam,
gdzie występowały takie , nieczynne kule cienie nakładały się na siebie, aby
wytworzyć coś, co rozpoznał jako ciemność. Czasami, gdy był jeszcze małym
chłopcem, naciągał kołdrę na głowę po zmniejszeniu natężeniu oświetlenia jego
pokoju na czas snu, żeby zobaczyć, jaka jest ciemność. Ciepła i przytulna. Ale
ta nie była przytulna. Rozlegały się w niej odległe odgłosy łomotania, walenia.
Przypomniał sobie naraz, że nie tak znowu daleko nad i za nim znajduje się rejon
usuwania ciał i chociaż nie prześladowała go niezdrowa obawa przed trupami, ta
świadomość nie sprawiała mu przyjemności. Chandlie poczuł niepokój. Żałował
trochę, że unieruchomił swojego Druha i kazał mu zostać. Pełna samodzielność
była podniecająca, ale i dokuczliwa. Dobrze byłoby mieć u boku dokazującego i
pomrukującego Druha, widzieć jego jasne mlecznobiałe, czujne oczy, wiedzieć, że
w razie jakiegoś nieprzewidzianego zdarzenia przyśle on automatycznie do oceny
opiekunów impuls alarmowy i jeśli zajdzie taka potrzeba przystąpi do działania.
Jakiego działania? - pomyślał. Ratowania małego chłopca przed chochlikami
zażartował w duchu. To pomogło mu odsunąć od siebie cieniutkie nic pajęczyny
strachu. Czuł nadal ich dotyk, ale żadna nie doskwierała mu aż tak, by zawrócił.
Jego wskaźnik ciekawości również był bardzo wysoki.















    Wszystko to stało się w
środzień, po godzinach zajęć szkolnych, co oznaczało, że Chandlie przeszedł
właśnie przez cotygodniowe zabiegi terapeutyczne i był po brzegi wyładowany
hormonami, witaminami i pewnością siebie. Może to właśnie uczyniło go tak
śmiałym. Bardzo wiele rzeczy zależy od podobnych zbiegów okoliczności. Szedł
dalej. Po pewnym czasie uświadomił sobie, że badany przezeń nowy świat nie robi
się coraz ciemniejszy. Robiło się coraz jaśniej. Jednocześnie wzrastała
temperatura. Z jego nieprzywykłych do gorąca porów wylewały się strumienie potu.
Słona wilgoć zlepiała mu długie włosy na skroniach, występowała na piersiach,
ściekała kroplami spod pach i po plecach. Zdał sobie sprawę, że jego ciało
wydziela woń. Światło przed nim było teraz jaśniejsze niż za nim i minąwszy
zakręt korytarza ujrzał żółty blask, który zmusił go do zaciśnięcia powiek.
Zatrzymał się. Odkrywając na nowo esjcimoski reduktor blasku, spojrzał przez na
wpół rozcapierzone palce. Potem, zapominając o ostrożności, ruszył biegiem w dół
po starożytnych stopniach, nieomal upadając, - gdy jeden z nich zachwiał się pod
jego ciężarem. Odzyskał równowagę i zbiegał dalej w dół. Zatrzymał się na
pofałdowanej powierzchni utworzonej przez szarożółte, sypkie ziarenka, w których
z Nauk o Ziemi rozpoznał piasek. Groźny odległy pomruk rozlegał się teraz blisko
i był raczej uroczysty i bezosobowy niż przerażający. Chłopiec zorientował się
skąd ten odgłos dochodzi. Z błękitnej płaszczyzny rozciągającej się przed nim w
nieskończoność dźwigały się majestatycznie góry wzburzonej wody. Rosły z wolna,
osiągały szczyt, wyginały się do przodu i rozbijały w białej, wilgotnej mgiełce,
a grzmot był następstwem ich nieustannych zderzeń między sobą i z piaskiem. Upał
był nie do zniesienia, ale Chandlie jakoś go wytrzymywał. Był zachwycony,
przestraszony, zdziwiony, oczarowany niemal do zawrotu głowy. To była "plaża"!
To było "morze"! Był "na zewnątrz"! Taka przygoda nie przydarzyła się nigdy
żadnemu młodemu mieszkańcowi Miasta, którego znałby osobiście lub ze słyszenia.
Coś takiego nie przytrafiło się nikomu, prócz Wyrzutków. Nigdy się nie
spodziewał, że przydarzy się to właśnie jemu. Nie chodziło tu o to, że nie
wiedział, iż poza miastami istniały jeszcze inne miejsca. Dowiedział się tego
już dawniej z Nauk o Ziemi. Z nich też zresztą czerpał wiedzę o leniwym płynnym
jądrze z żelaza w sercu Ziemi i o krążących odległych ciałach nazywanych
"Księżycem", "planetami" i "gwiazdami". Wiedział nawet, że gdzieś na świecie,
między miastami, istnieją miejsca podobne do tych, na których pokolenia i wieki
temu żyli ludzie, gdy byli jeszcze podstępni i okrutni i że, przynajmniej
teoretycznie, mieszkaniec miasta mógł stanąć w takim miejscu i nie zostać od
razu przekształconym w Wyrzutka albo doznać zaburzeń psychicznych czy stracić
życie. Ale nigdy nie podejrzewał, że na takie miejsca można sio natknąć w
pobliżu Miasta na Skraju.















    Cała ta sprawiająca ból jasność pochodziła z jednej
centralnej jasności, którą - Chandlie to wiedział - było "Słońce". Przekonał się
szybko, że nie można na nie patrzeć bezkarnie gołym okiem. Kosztowało go to
trochę bólu i kilka minut oślepienia. Przypomniał sobie, że taka wysokość Słońca
na nieboskłonie oznacza "południe", co było początkowo zaskoczeniem, ale po
chwili chłopiec uzmysłowił sobie, iż czas jego świata jest wyznaczany czasem
Miasta, a czas słoneczny różni się w zależności od tego, czy ktoś udaje się na
wschód czy na zachód. Nigdy dotąd nie miał jednak okazji do sprawdzenia tego w
praktyce. Gdy znowu mógł widzieć, rozejrzał się dookoła. Przed sobą dostrzegał
grzmiące fale oszałamiająco wielkiego oceanu, za sobą otoczoną murem, wyniosłą
bryłę Miasta na Skraju dźwigającą się ku niebu niczym czworościenne egipskie
grobowce zmarłych władców. Po prawej stronie ciągnęła się nieregularna linia
graniczna między wodą a lądem; która ginęła z oczu kryjąc się za murem Miasta.
Ale po lewej, po lewej dostrzegł coś dziwnego. Stały tam budynki. Wiele
budynków. Nie jedna wielka polistruktura jak prawdziwe Miasto, tylko budynki.
Wśród nich poruszali się ludzie. Odetchnął głębiej, żeby pobudzić w sobie odwagę
i ruszył w tamtym kierunku. Po raz pierwszy w życiu brnął przez piasek. Było to
trudne, jak marsz z pięciokilogramowymi odważnikami u nóg po powierzchni, która
usuwa się, obsypuje i nieregularnie zapada pod stopami. Ludzie zauważyli go,
zanim zbliżył się na odległość, z której mógł do nich zawołać lub usłyszeć ich
głosy, nawet gdyby udało się przekrzyczeć szum wiatru i huk rozbijających się o
brzeg fal. Rozmawiali przez chwile między sobą, a potem zaczęli wymachiwać w
jego stronę. Widział na ich twarzach uśmiechy. Domyślił się od razu, że to
Wyrzutkowi. Gdy podszedł bliżej i kilkoro z nich wyruszyło mu na spotkanie,
dostrzegł, że niektórzy nie są zbyt czyści, a wszyscy odznaczają się obfitym
owłosieniem - kobiety na głowach, zaś mężczyźni mieli brody, bokobrody, wąsy, a
jeden grubas był obrośnięty z przodu i z tyłu jak niedźwiedź. Nie zauważył wśród
nich ludzi młodych. Najmłodszy przekroczył z pewnością dwadzieścia lat. Byli
niemal wszyscy upośledzeni fizycznie w najprzeróżniejsze i wywołujące odrazę
sposoby. Na szkolnych wycieczkach do obszarów usuwania ciał, Chandlie'ego
szokował nieestetyczny wygląd trupów, ale ci ludzie, chociaż żywi, byli również
brzydcy. Niektórzy mieli szarą skórę i łysiejące głowy. Piersi niektórych kobiet
zwisały niczym wyssane do cna owoce. Kilkoro nosiło przed oczyma szklane krążki
w oprawkach. Twarze wielu były pokryte bliznami i ogorzałe. Niektórzy garbili
się, pochylali albo szli kulejąc. Okrywające ich ubrania nie przylegały do ciał,
tak jak powinna to robić właściwie skrojona odzież. Nosili długie chałaty,
szorty albo swetry. Dostrzegał też wśród nich zupełnych nagusów. Ponieważ
Chandlie nie widział nigdy szpetnego człowieka, nie zdawał sobie sprawy; że
uczuciem, które nim zawładnęło jest zwyczajny wstręt; a ponieważ nie rozpoznał
go, widok nieznajomych nie napawał go odrazą, lecz niepokojem. Przyglądał się im
ciekawie i badawczo. Uprzytomnił sobie, iż wśród tych ludzi mogą się znajdować
jego ojciec i matka. Nie rozpoznał ich, bo przecież nie pamiętał jak wyglądają.















    Jako bardzo mały chłopiec, Chandlie przeżył awarie oprogramowania jednego ze
swych opiekunów. Przejawiała się ona udzielaniem mu nie kompletnych odpowiedzi,
a czasem zadawaniem niekompletnych pytań. Pomijane części zdań stanowiły często
istotę wypowiedzi opiekuna, części wypowiadane przez niego były tylko
dodatkowymi szczegółami. Gdy pytał na przykład: "Opiekunie, jaki kształt ma
Ziemia?", słyszał: "... i dlatego właśnie, gdy oglądasz kolejne slajdy z okrętem
zbliżającym się do linii horyzontu, obserwujesz że znika on od dołu w górę. Było
to trochę tak, jak teraz z Wyrzutkami. Powitali go serdecznie, mówili doń
pochylając się nad nim tak, że odwracał głowę, by nie czuć na twarzy ich
oddechów. Częstowali go niezbyt apetycznie wyglądającym pożywieniem i surowymi
owocami, które jednak zjadł. Niektórzy z nich dotykali go albo usiłowali
pocałować. "Pragniemy cię kochać" - mówili. Wprawiło go to w zakłopotanie. Nie
chciał płodzić dziecka z żadną z tych kobiet, a wśród wypowiadających te słowa
byli również mężczyźni. Mówili również: ,,Jesteś tak młody i tak ładny, a
przyszedłeś do nas. Witamy cię z otwartymi ramionami".
    Pokazywali mu wszystko, co zrobili, proponowali swoje rozrywki
i zabawy. Poprowadzili go chodnikiem z drewna biegnącym wzdłuż plaży do
okrągłego budynku, w którym znajdował się okrągły obrotowy stół. Kilku
młodszych, silniejszych mężczyzn naparło na drągi i wprawiło stół w powolny,
chybotliwy ruch obrotowy. Do stołu przymocowane były figury zwierząt obracające
się razem z nim. Poprosili go, żeby dosiadł jednej z nich. "To karuzela" -
krzyczeli. Żeby ich nie urazić, usiadł na jeden czy dwa obroty na jednym z koni,
ale rozrywka ta nie wytrzymywała porównania z Prysznicem albo Skaczącymi
Poduszkami. "Żyjemy wolni i nieskrępowani" mówili. "Bierzemy co świat nam daje i
nie krzywdzimy nikogo. Cieszymy się radościami, o których Miasto już
zapomniało". Nakłoniwszy go do zdjęcia dolnej części dziennej szaty, tak że miał
teraz stopy i nogi nagie aż do woreczka na genitalia, spacerowali z nim tuż przy
brzegu wody. Z morza wysuwały się języki fal; omywały mu stopy i cofały się z
powrotem. Między palcami zbierał mu się mokry piasek. Uda swędziały go od
schnącej soli. Mówili doń: "Spójrz tutaj. Ściany kruszą się na skutek erozji".
Zaprowadzili go do bramy wjazdowej Miasta. Przybywały tu z komun rolniczych
wielkie transportowce wysypujące ziarno i zamrożoną żywność do wielkich lejów, z
których trzech najmłodszych Wyrzutków podbierało do płóciennych woreczków racje
pożywienia na następny dzień. "Miasto nie potrzebuje tego wszystkiego - mówili -
ale gdyby wiedzieli, że to bierzemy, przepędziliby nas". Ogrzewali w brudnych
dłoniach jagody i częstowali nimi Chandlie'ego, aż wreszcie nie mógł już zjeść
więcej. "Zostań z nami" - prosili. Jesteś istotą ludzką, bo inaczej nie
przyszedłbyś tu sam! Miasto nie jest dla ludzi". Naprawdę zaczynał się już źle
czuć. Był też świadom upływu czasu. Gdy słońce skryło się za szarą piramidą, a
od morza powiał chłodny wiatr, powiedzieli: Jeżeli musisz wracać, wracaj. Ale
odwiedź nas jeszcze: Nie mamy zbyt wielu dzieci. Lubimy ciebie. Chcemy cię
kochać. Pozwolił, aby kilku z nich jeszcze raz go dotknęło, potem odwrócił się i
ruszył z powrotem po swoich śladach. Nie podobało mu się nowe uczucie, które nim
owładnęło i nie wiedział skąd się bierze woń, jaką wydziela jego ciało. Po raz
pierwszy w życiu Chandlie był brudny.















    Gdy uruchomił na nowo swojego Druha,
maszyna przełączyła się od razu na nasłuch. Następnie odwróciła się do
Chandlie'ego i błyskając swymi mlecznobłękitnymi oczyma przemówiła: "Chandlie,
masz się natychmiast zameldować u opiekunów". "Dobrze" - odpowiedział.
Spodziewał się tego. Chociaż umiał przeprogramować maszynę, nie przypuszczał, że
nie będzie go tak długo i nie przygotował się na to.
    Opiekunowie przyjęli go w najmniejszej Sali Posłuchań. Wszedł
tam drzwiami, które zamknęły się szybko i za nim i natychmiast stały się jeszcze
jednym kwadratem w szachownicy luster i szarych metalowych płyt. Spoza
niektórych z tych luster obserwowali go opiekunowie. Spoza innych, być może
członkowie rady, kandydaci na jej członków albo zainteresowani sprawą mieszkańcy
Miasta ktokolwiek. Nie mógł tego widzieć. Gdziekolwiek spojrzał, widział tylko
swój wizerunek, odbijany w nieskończoność. Stał mrugając uporczywie powiekami w
powodzi zimnego, jasnego światła. Opiekunowie nie zadawali mu żadnych pytań. Nie
grozili mu też: Wygłosili jedynie następującą serię oświadczeń: "Chandlie: Po
pierwsze, dokonałeś ingerencji w program swojego Druha. Po drugie, oddaliłeś się
bez zezwolenia. Po trzecie, odwiedziłeś dzielnice Miasta, do których nie miałeś
potrzeby się udawać. Po czwarte, nie zameldowałeś we właściwej formie o swoich
poczynaniach". Potem zamilkli na pewien czas. Teraz wolno mu było, jeśli chciał,
złożyć wyjaśnienia lub udzielić informacji uzupełniających. Nie uczynił tego.
Stał milcząc i po upływie stosownego czasu opiekunowie polecili mu wyjść. Jeden
z lustrzanych kwadratów odchylił się w przód, stał się znowu drzwiami i Chandlie
opuścił pomieszczenie. Powrócił do swojej bursy. Wszyscy jego rówieśnicy
przebywali już w swoich pokojach i przypuszczalnie spali. Było bardzo późno.
Chandlie wziął kąpiel, spróbował zmusić się do wymiotów, co mu się nie udało,
przepłukał wiec dokładnie usta i założył nocną koszulę. Pożywienie, jakim
uraczyli go Wyrzutkowie nie nasyciło jego głodu, ale bał się jeść, dopóki jego
organizm nie wydali wszystkiego, czego kosztował tego dnia. Całą noc wiercił się
i przewracał z boku na bok budząc często, żeby przez cały czas widzieć, gdzie
się znajduje i pamiętać, gdzie był, a potem, głodny i niespokojny, znowu zapadał
w sen.















    Przez kilka. następnych dni Chandlie prowadził normalny tryb życia, ale
cały czas miał świadomość, że na tym sprawa się nie zakończy. Rozwaga
podpowiadała mu, żeby zachowywać się przynajmniej normalnie, a jeżeli to
możliwe, nawet przykładnie. Jednak ciekawość przemogła rozwagę. W chwilach
przeznaczonych na naukę własną wybierał numery kodowe starych ksiąg, o których
wiadomo było, że stanowią przedmiot zainteresowania Wyrzutków. "Das Kapital" i
"Walden", i głupawe, przesiąknięte seksem satyry napisane przez takich ludzi,
jak Wolter i Swift. Słuchał starych ballad śpiewanych przez Dylana, Thomasa i
Joan Baez i im podobnych. Czytał poezje: Wordswortha, Browninga, Ginsberga.
Studiował stare dokumenty, które według jego książek, miały niegdyś decydujące
znaczenie i zbiła go z tropu ignorancja wynikająca z ich treści: "Dobrze
zorganizowana policja jest niezbędna dla ochrony interesów wolnego państwa, nie
należy gwałcić prawa ludzi do posiadania i noszenia broni". Nie rozumiał
określeń "policja" i "państwo", dopóki nie zdecydował się poprosić o wyjaśnienie
nauczycieli. A i wtedy nie mógł z kolei zrozumieć, dlaczego tym sprawom
przypisywano kiedyś takie znaczenie. Były to dla Chandlie'ego pracowite dni.
Jego rówieśnicy zorientowali się niemal od razu, że coś jest nie w porządku,
wywęszyli, że ma kłopoty z opiekunami i zupełnie naturalnie wyprzedzili decyzje
opiekunów, wymierzając mu karę od siebie. W Żywych Szachach grał teraz jako
pionek, chociaż zazwyczaj był gońcem, a raz nawet wieżą. Jego ruchy w Tai Chi
uznano za groteskowe i nie zapraszali go już do ćwiczeń z resztą grupy. Nikt nie
rozmawiał z nim wprost na temat jego sytuacji oprócz Mardy. Pewnego razu, w
czasie wolnym, usiadła obok niego i powiedziała: "Będzie mi ciebie brakowało,
Chandlie, jeśli odejdziesz". Nie odpowiedział wpatrując się uparcie w stos
slajdów. "Dlaczego na mnie nie patrzysz, gdy do ciebie mówię?"- krzyknęła.
"Twoje narządy rodne są mało rozwinięte" - powiedział miażdżąco. "Te są
dojrzałe, to dużo bardziej interesujące". Rozgniewała się. "Nie wyobrażaj sobie,
że będę kiedykolwiek chciała spłodzić z tobą dziecko - powiedziała. Odłożył
wtedy pudełko ze slajdami, wstał i zapukał do drzwi starszej dziewczyny. Wtedy
po raz pierwszy widział łzy. Następnego piątodnia wezwany został przed oblicze
rady decydentów i sam się rozpłakał.















    Rada, obarczona odpowiedzialnością za
podejmowanie decyzji we wszystkich sprawach nie objętych instrukcjami stałych
opiekunów, zbierała się, kiedy zachodziła tego potrzeba i tam gdzie chciała. Z
jakichś powodów Chandlie wzbudzał zainteresowanie wszystkich członków rady, a
wiec, gdy go poproszono, ujrzał ją w pełnym składzie, liczącym dwadzieścia pięć
osób. Pomieszczenie, jakie wybrali tym razem na miejsce posiedzenia przypominało
bardzo salon klubu. Umeblowanie stanowiły stoliki z wpuszczonymi w blat
szachownicami, niskie ławy zastawione serwisami do kawy, pojemnikami na słodycze
i napojami orzeźwiającymi. Na ścianach wisiały, jeden przy drugim,
stereoportrety dostojników z długiej historii Miasta. Sprawujący aktualnie
funkcje Przewodniczącego Rady wskazał Chandlie'emu wygodny fotel i podał mu
filiżankę przejmująco słodkiej pianki przyprawionej do smaku owocami i miętą.
Był to mężczyzna. Wyglądał na mniej więcej trzydzieści lat, miał starannie
przyciętą grzywkę nad szeroko rozstawionymi oczami, a palce zdobiły mu
pierścienie z oczkami w postaci siatek dyfrakcyjnych mieniących się
hipnotycznie, gdy gestykulował. "Chandlie - zaczął Przewodniczący - jesteśmy w
posiadaniu pełnego zestawu informacji. Po odparowaniu wody, której użyłeś do
kąpieli, znaleziono piasek z plaży, kawałki rozkładającego się drewna i grudki
soli pochodzącej z twoich szat i ciała. Analizy laboratoryjne wskazują na
spożywanie przez ciebie owoców w stanie niemal surowym. W dalszej kolejności
nakazaliśmy przeprowadzenie spektralnych badań twojej skóry i stwierdziliśmy
równomierną pigmentacje twoich ramion, twarzy, szyi i dolnych partii ciała,
sugerującą wystawienie ich na bezpośrednie działanie nieodfiltrowanych promieni
słonecznych. Nie ma sensu tracić naszego czasu, Chandlie. To oczywiste, że byłeś
poza Miastem". Chłopiec skinął głową i odezwał się: "Tak, byłem poza Miastem".
Po każdym zadawanym mu pytaniu głęboko zastanawiał się nad swoimi odpowiedziami,
świadom jaka wisi nad nim groźba. W pewnym sensie ryzykował swoje dalsze losy.
Jego ambicje nie były jeszcze wtedy w pełni ukształtowane, ale wykluczały one
degradacje do statusu potencjalnego Wyrzutka. W bardziej .pośredni sposób
ryzykował też oczywiście, dalsze losy Wyrzutków. "Co tam widziałeś?" - spytał z
zaciekawieniem i łagodnością Przewodniczący Rady, a wszyscy lub prawie wszyscy z
obecnych przerwali rozmowy lub lekturę i nastawili uszu. "Widziałem plażę -
rozpłakał się Chandlie. "Było bardzo dziwnie. Słońce było strasznie gorące,
wiatr bardzo silny. Widziałem fale wysokie na półtora metra, rozbijające się o
piasek. Wszedłem do wody, znalazłem jagody. Niezbyt mi smakowały, ale je
zjadłem. Widziałem też budynki wzniesione z drewna i chyba gipsu". Poproszono
go, żeby opisał dokładnie te budynki; uczynił to. Spytano go, dlaczego tam
poszedł; odparł, że z ciekawości. Na koniec ktoś bardzo ostrożnie zapytał: "A
czy widziałeś jakichś ludzi?" Odpowiedział: "Oczywiście, spotkałem kilka kobiet
w rejonie usuwania ciał. Zdaje mi się, że umarł ktoś, kogo znały. I mężczyznę
programującego Podręcznych". "Nie - powiedział Przewodniczący Rady - nam chodzi
o ludzi na zewnątrz. Widziałeś tam kogoś?" Chandlie zrobił zdumioną minę. ,Jak
ktoś mógłby tam żyć?" - zapytał. "Nie, tam nie widziałem nikogo". Przewodniczący
potoczył wzrokiem po twarzach pozostałych członków Rady. Podniósł pytająco w
górę siedem palców. Większość pokiwała głowami, kilkoro wzruszyło ramionami,
reszta nie przejawiała w ogóle żadnego zainteresowania. "Masz siedem przewinień,
Chandlie - powiedział Przewodniczący - i odpokutujesz za nie tak, jak ci to
nakażą opiekunowie". Chandlie wybuchnął gniewem. "Siedem!" - krzyknął. "To
niesprawiedliwe!" Doprowadzał go do wściekłości fakt, że mu uwierzyli, a pomimo
to nałożyli nań tak ciężką karę. Siedem dni bez czasu wolnego. Albo siedem
tygodni bez przywileju wyboru posiłku. Albo siedem trudno zgadnąć czego, czegoś
co w opinii opiekunów będzie dlań największą karą, a zatem najprawdopodobniej
zniechęci go do podobnych wybryków w przyszłości. Zanim wyszedł, tonął cały we
łzach, czego następstwem było doliczenie mu dwóch kolejnych przewinień. Potem
wrócił do swojej grupy rówieśników, która stopniowo zaakceptowała go.















    Przez
ponad dwadzieścia lat taił Chandlie tajemnice kolonii Wyrzutków na zewnątrz
Miasta na Skraju. Nie wrócił już tam, i nie powiedział o niej nawet Mardzie, z
którą jednak, w stosownym czasie, począł dziecko. Jako chłopiec dopuścił się już
niewielu dalszych przewinień, a jako młodzieniec - żadnego. Jego postawa
stanowiła wzór dla całego Miasta, a już szczególnie dla jego grupy rówieśniczej,
która opornie, ale nieuchronnie wybrała go swoim przedstawicielem, kiedy
ukończył trzydzieści lat. I wtedy, zasiadłszy wreszcie w Radzie, wprowadził w
czyn swoje zamiary. Wyjawił całą prawdę o swej wyprawie za Miasto. Zdemaskował
błąd poprzednich radnych, którzy nie potrafili przejrzeć kłamstw małego chłopca.
Oskarżył ich o to, że podejrzewali istnienie kolonii Wyrzutków na peryferiach
Miasta na Skraju, a nie podjęli żadnego działania i oznajmił, że sam zajmie się
uregulowaniem tej sprawy. Ci, których obwiniał opuścili ostentacyjnie sale
obrad, odmawiając oddania nań swoich głosów. Pozostali, urażeni ich zachowaniem,
udzielili mu pełnomocnictwa. Następnie Chandlie sam wyszedł na zewnątrz na czele
uzbrojonych w lasery i wyszczerzone stalowe kły Druhów. Stare, przegniłe budynki
rozpalały się opornie, ale buchnęły żywszym płomieniem, gdy ciepło z laserów
wyparło z ich ścian nagromadzoną tam przez lata słoną wodę. Wyrzutkowie uciekali
z krzykiem przed kąsającymi ich Druhami. Niektórym udało się zbiec, ale takich
szczęśliwców nie było wielu. Zorganizowana doraźnie brygada Podręcznych
naprawiła i wzmocniła mur okalający rejon dostaw żywności, tak że nawet gdyby
powróciły tu niedobitki Wyrzutków, dalsze podkradanie pożywienia stałoby się dla
nich niemożliwe. Gdy Chandlie wracał do Miasta, na zewnątrz nie pozostało nic co
by żyło, albo nadawało się do wykorzystania. Następnego roku, na kilka lat przed
ustaloną kolejnością, wybrany został na Przewodniczącego Rady. Sprawował te
funkcje kilka razy pod rząd. To właśnie było jego celem. Wiedział, że nie
osiągnąłby tego tak szybko, gdyby nie Wyrzutkowie. W pewnym sensie na zawsze
pozostał im wdzięczny. Czasami zastanawiał się, czy ktoś z nich żyje jeszcze w
jakimś zakątku pokrytej bliznami strzeżonej bacznie Ziemi. Żywił cichą nadzieje,
że tak jest. Nie zaszkodziłoby widzieć o jakiejś innej kolonii Wyrzutków,
chociaż teraz nie miał już właściwie żadnego określonego interesu w ich
prześladowaniu, chyba że w przyszłości widziałby w tym korzyści dla swej dalszej
kariery.
przekład : Jacek Manicki
    powrót




  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza