ďťż

ferma

Lemur zaprasza










Janusz A. Zajdel
    
  Ferma

   Kierownik placówki celnej wachlował się plikiem dokumentów.
Było naprawdę gorąco. Blaszane ściany magazynu promieniowały ciepłem jak
rozżarzony piec.    - Przez dwadzieścia cztery lata
służby nie zdarzyło mi się nigdy coś takiego. Różne rzeczy się trafiały, ale
tego jeszcze nie było. Chodźmy do chłodni, inspektorze. Tutaj można ducha
wyzionąć od tego upału.    - Rzeczywiście, ciepło tu
macie... - Dean otarł czoło chustką i poszedł za celnikiem w stronę drzwi komory
chłodniczej. Były zaryglowane i zaplombowane. Celnik sprawdził plomby, po czym
otworzył skrzynkę wyłącznika. Drzwi rozsunęły się, z wnętrza wionęło przyjemnym
chłodem.    - To tutaj, inspektorze.
   Zatrzymali się nad podłużnym kontenerem. Wieko skrzyni
było zdjęte i oparte o ścianę.    Dean dostrzega na nim
kilka oznaczeń typowych dla przesyłek z precyzyjną aparaturą: "transportować
ostrożnie", "temperatura składowania..." i tak dalej.
   - Zgodnie z listem przewozowym powinien w tym być... -
celnik zajrzał do swoich papierów - syntetyzator katalityczny Brumsa. Prawie
nigdy nie otwieramy przesyłek, które specjalistyczne firmy dostarczają w
fabrycznych opakowaniach. Zresztą firma "Synchem", zaopatrująca głównie
pozaukładowe stacje planetarne, dostarcza nam setki przesyłek miesięcznie. Nie
sposób wszystkiego skontrolować, nie znamy się na tym...
   Dean kiwał głową ze zrozumieniem, pochylając się nad
otwartą skrzynią. Spośród rozchylonych kilku warstw gąbczastych przekładek
wyzierała gładka powierzchnia metalowego walca.    - Kto
otwierał tę skrzynię?    - Mój pracownik. Bardzo
sumienny. Sam przyszedł do mnie i zwrócił na to uwagę. Prosiłem, żeby z nikim
nie rozmawiał.    - Dobrze. Proszę nie udzielać nikomu
żadnych informacji. Nic się nie wydarzyło, rozumie pan?
   - A ta przesyłka?    - Na razie
nie odprawiać. Kiedy kończy się załadunek "Glorii"?    -
Mniej więcej za tydzień. - każdym razie nie wcześniej.
   Dean pochylił się nad zawartością skrzyni. Przypadkiem
wiedział, czym jest długi lśniący cylinder z małym wizjerem przypominającym
iluminator. Celnik, który otworzył skrzynię, też musiał znać przeznaczenie tego
- albo z prostej zawodowej ciekawości zaświecił latarką w głąb wizjera.
   - Dziękuję, kierowniku. Zajmę się tym sam. Czy jest tu
jakieś klimatyzowane pomieszczenie, które mógłbym objąć w posiadanie na kilka
dni?    Celnik podrapał się w łysinę.
   - Trudno będzie, ale znajdziemy jakiś pokój -
powiedział. - Na razie chodźmy stąd. Po tym upale niebezpiecznie tu siedzieć.
Temperatura minus dziesięć stopni.    - Jeszcze chwilę.
Proszę o latarkę.    Dean schylił się i zaświecił w głąb
okienka. Patrzył przez chwilę przez grubą szybkę. Nie ulegało wątpliwości. We
wnętrzu przewoźnej komory hibernacyjnej znajdował się człowiek.


















   - C
o się stało, do licha? - Folt zrzędził, jak to było w
jego zwyczaju, z byle powodu. - Dostałeś porażenia słonecznego, Dean? Ściągasz
mnie tu na drugą półkulę, jakby się paliło, i to na sam równik...
   Dean pokazał ręką na skrzynię stojącą teraz w małym
pokoiku, w budynku kosmoportu. - Co? - Folt wzruszył ramionami. - O co chodzi?
Zwykły hibernator przewoźny, jednoosobowy...    - Z
zawartością. - Z czym?    - Mówię, że pełny. Ktoś tam
jest. To zostało nadane jako aparatura chemiczna przez firmę zaopatrującą stację
naukową na planecie Ilion.    Folt spoważniał. W jednej
chwili z gderliwego staruszka przeistoczył się w urzędowego lekarza Kosmopolu.
   - Brzydka sprawa. Przemyt żywego towaru... Ho, ho!
Trafiło ci się, Dean.    - Mnie zawsze trafia się
wszystko, co czuć na milę grubą aferą. Zorientuj się, co to za facet.
   Folt otworzył swoją walizkę i wydobył z niej kilka
drobnych aparatów. Z pomocą przywołanego robota wyciągnął cylinder ze skrzyni i
ułożył na podłodze. Po odkręceniu kilku wkrętów mocujących płytkę, która
zakrywała niewielkie wgłębienie w korpusie cylindra, ukazała się tablica z
kilkoma wskaźnikami i przełącznikami.    - Hibernator
typu HTR-2a, tabliczka z numerem fabrycznym usunięta, czynny, ciśnienie i
temperatura w granicach normy - dyktował Folt do mikrofonu zawieszonego na szyi.
   Wodząc ręcznym introskopem po powierzchni walca
śledził coś na ekranie przyrządu. Po chwili mruczał dalej w mikrofon.
   - Zawartość: osobnik płci męskiej, wiek około
pięćdziesięciu lat, budowa prawidłowa, uzębienie z licznymi ubytkami, w stanie
głębokiej anabiozy... Brak lewej nerki, prawa z zaawansowanymi zmianami
patologicznymi... Narządy klatki piersiowej w normie. - Folt schował przyrządy
do walizki, zamknął ją starannie i usiadł naprzeciw Deana.
   - To wszystko, co mogę powiedzieć. Według mnie facet
ma nieczynną tę jedyną nerkę. Wygląda na nowotwór.    -
Więc, gdyby go teraz ożywić?...    - Można by
zaryzykować, ale tylko na sztucznej nerce.    Dean
milczał długą chwilę.    - Jak sądzisz? Po co ktoś miałby
wysyłać ciężko chorego człowieka, w stanie anabiozy, na daleką planetę? I to
jeszcze jako przesyłkę bagażową?    Folt rozłożył ręce i
wzruszył ramionami.    - To ty jesteś detektywem, stary -
powiedział dobrodusznie.    - Ludzie mają czasem cudaczne
pomysły. Dokąd, mówiłeś, miała polecieć ta przesyłka? - Na Ilion. To dość
daleko...    - Wiem. Nie słyszałem, żeby przyjmował tam
jakiś... znachor. Jest stacja badawcza Instytutu Biofarmaceutycznego. Na Ilionie
prowadzi się badania nad biosyntezą pewnych substancji wytwarzanych przez
tamtejsze organizmy żywe. O ile wiem, robią nawet jakieś leki na skalę
przemysłową. Ale to nie ma nic wspólnego z nowotworami.


















    S
zef Wydziału Dalekich Planet patrzył na Deana z
zakłopotaniem.    - Wydaje mi się... - cedził słowa,
jakby nie chciały mu przejść przez gardło - że to dość skomplikowana sprawa.
Siedząc tu, na Ziemi, nigdy nie odgadniemy, o co chodzi. A w ogóle, warto by
ujrzeć czasem na tę lub inną planetę. Ci naukowcy, szczególnie gdy mają dużo
czasu, zawsze wymyślą coś podejrzanego... Jednym słowem, trzeba z bliska
popatrzeć im na ręce. Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy, ale gotów jestem
podejrzewać ich o najgorsze. Przemyt ludzi to wyjątkowo paskudny proceder. Kto
wie, czy nie. zdarzało się to już wielokrotnie. Celnicy nie są w stanie
wszystkiego sprawdzić...    Dean z wewnętrznym
rozbawieniem obserwował szefa, który nie mógł jakoś zdobyć się na wypowiedzenie
tego, o czym myślał przez cały czas. To jasne: chciał kogoś wysłać na Ilion, a
tym kimś miał być właśnie Dean.    - Trzeba by ożywić
tego człowieka - powiedział Dean - może od razu dowiemy się, co to miało
znaczyć?    - To nie takie proste, inspektorze. - Szef
uśmiechnął się z wyższością doświadczonego detektywa. - Po pierwsze, ten
człowiek może zupełnie nic nie wiedzieć. Po drugie, nawet identyfikacja nic nie
da, bo jeśli jego rodzina też nie będzie chciała lub potrafiła czegokolwiek
wyjaśnić? Jedyne, co osiągniemy, to ostrzeżenie przestępców. Nie możesz także
zapominać, Dean, o prawnych konsekwencjach takiego postępowania. Artykuł
siedemnasty i dwudziesty trzeci. Jeśli go ożywisz, to musisz go zwolnić. Dla
człowieka znalezionego w anabiozie nie ma paragrafu. Teraz możesz go trzymać
długo. A gdyby ci zmarł po wyprowadzeniu z anabiozy, odpowiadasz za to!
   - Można ożywić, przesłuchać i znów hibernować... -
podsunął Dean.    - Ho, ho! Nie ma tak dobrze, kochany.
Artykuł czterdziesty pierwszy. Bez zgody pacjenta i komisji lekarskiej nie wolno
hibernować. Musimy postępować legalnie.    - A zatem,
legalnie możemy go tylko trzymać w tym stanie?    - Tak,
jako zakwestionowaną przesyłkę bagażową. To nie jest bezprawne pozbawienie
wolności, ponieważ delikwent nie jest pozbawiony swobody osobistej... To znaczy,
nie my go pozbawiamy te j swobody.    - Jednym słowem,
może sobie wziąć swój hibernator na plecy i odejść? - zaśmiał się Dean.
   - Otóż to, otóż to właśnie - szef pokiwał głową
dobrodusznie. - Widzę, że robisz postępy, inspektorze Dean.
   - W porządku, szefie. To ja polecę. - Gdzie? Dokąd?
   - No, na Ilion. Bo chyba o to chodzi? Naczelnik
uśmiechnął się krzywo i popatrzył na młodego funkcjonariusza z pobłażliwą
sympatią.    - Polecisz, jak będzie trzeba - powiedział.
- Ale... Ten statek odlatuje za tydzień. - Tydzień to całych siedem dni. A poza
tym    Ilion jest bardzo daleko. Niewiele będziemy mogli
pomóc temu, kto tam poleci. Bo polecieć trzeba, to pewne. Tam musi się dziać coś
nie dobrego. Ale na początek wyjaśnimy parę spraw u nas, na Ziemi. Tu
wynotowałem moje uwagi, Dean. Weź to i przemyśl do jutra.
   Dean musiał przyznać w duchu, że szef był starym
wyjadaczem i bezbłędnie trafiał w sedno trudnych spraw. Kilka zanotowanych. zdań
pomogło mu bardziej niż godziny rozważań, snucie hipotez śledczych i bezowocne
szukanie gotowego rozwiązania. Siedząc wieczorem w swoim pokoju zbierał teraz
wszystko w jedną całość. "A więc ktoś nielegalnie wysyła chorego i praktycznie
niezdolnego do życia człowieka w rejony odległego systemu planetarnego. Nadawcą
nie jest na pewno firma "Synchem", produkująca aparaturę chemiczną. Hibernator
transportowy używany jest powszechnie do przewozu i przechowywania pacjentów.
Może go nabyć każdy, ale kupują taki sprzęt na ogół kliniki i szpitale. Na
znalezionym hibernatorze brak tabliczki z numerem fabrycznym, a więc nie
odnajdziemy jego właściciela. Można by co najwyżej sprawdzić, czy urządzenia
takiego nie skradziono z któregoś ze szpitali. Teraz pacjent... Chyba musi mieć
jakąś rodzinę, która oddała go do szpitala? Tak, ale...
   Właśnie. Pacjenci latami pozostają w stanie anabiozy
oczekując na zabieg, na przykład na dawcę organu do przeszczepu. Rodzina
praktycznie nie ma przez ten czas żadnej kontroli nad chorym. Do licha! Gdyby
chodziło o zdrowego człowieka, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej.
Wystarczyłoby zapewne prześledzić wykazy poszukiwanych przestępców i wszystko by
się wyjaśniło.    "Za mało wiem - myślał Dean. - Warto by
porozmawiać z fachowcami. Trzeba to zrobić ostrożnie, bo złośliwość przypadku
jest rzeczą stwierdzoną. Łatwo trafić niechcący właśnie tam, gdzie nie trzeba...
Zbytnie zainteresowanie niefachowca sprawami nowotworów i nerek może komuś dać
do myślenia".    Następnego dnia rano Dean zjawił się w
firmie "Trans-Galactica - Spedycja Międzygwiezdna", gdzie bez trudu przekonał
się, że zamiana skrzyni jest sprawą dziecinnie łatwą. Miał ze sobą podobną
skrzynię, którą zgłosił do wysyłki na jedną z planet pozasłonecznych.
Korzystając z nieuwagi magazyniera, zajętego przeglądaniem dokumentów, bez trudu
zamienił etykietki z jedną z pak przeznaczonych do wysyłki na Księżyc.
   Po chwili, wśród zamieszania spowodowanego załadunkiem
kilku przesyłek na oczekujący pojazd, ponownie zamienił etykietki. Było to
bardzo łatwe ze względu na znakomitą jakość kleju.    Po
godzinie wycofał z magazynu swoją skrzynię pod pozorem jakiejś pomyłki w
zawartości. Teraz już był zupełnie pewien, że w nieustającym rozgardiaszu w
przedsiębiorstwie spedycyjnym mogła nastąpić zamiana dowolnej ilości skrzyń.
   Tego samego dnia Dean odwiedził jeszcze firmę
handlującą sprzętem medycznym, gdzie zakupił na rachunek Kosmopolu hibernator
przenośny typu HTR-2a, a następnie udał się do jednego ze szpitali
chirurgicznych. Podając się za dziennikarza magazynu popularnonaukowego wyłudził
nieco wiadomości, które potwierdziły roboczą hipotezę.
   "To musi mieć coś wspólnego z przeszczepami. Ale jeśli
na Ziemi tak trudno o dawcę zdrowej nerki, to po licha wysyłają człowieka na
Ilion? - zastanawiał się, wracając wieczorem do domu. - Ale to właśnie należy
sprawdzić, w miarę możliwości osobiście..."

















   - Podoba mi się twój projekt, Dean. - Komisarz długo
zapalał papierosa, przyglądając się ognikowi zapalniczki. - Muszę przyznać, że
to jedyny sposób zbadania, co tam się naprawdę dzieje. Ale... chyba nie
spodziewasz się, że wyrażę na to zgodę?    - Dlaczegóż by
nie, szefie? - Dean wiercił się niecierpliwie na krześle. - Albo chcemy sprawę
wyjaśnić, i w takim przypadku ktoś musi tam polecieć, albo... nie chcemy. Wydaje
mi się jednak, że ,musimy.    Komisarz nie odpowiedział.
Przeglądał przez długą chwilę kartki raportu Deana, wreszcie złożył je, odsunął
na bok i przyklepując dłonią popatrzył na inspektora.
   - Musimy, owszem - powiedział wreszcie. - Ale nie
puszczę cię samego.    - Szefie! Zwracam uwagę, że
jedynym dyskretnym sposobem , dostania się na Ilion jest ten, który
zaproponowałem. Sądzę, że niebezpieczeństwo nie będzie znów tak wielkie. Jeśli
nawet oni tam mają coś do ukrycia, to przecież są od nas całkowicie uzależnieni.
Nie będą ryzykować.    - Zrobimy inaczej, Dean. Potrzebny
będzie pilot. Najlepiej ktoś znajomy. Może znasz kogoś odpowiedniego?
   - Chyba znajdę. Mam paru kolegów w Służbie
Międzygwiezdnej. Na przykład Mirecki, wiesz który, szefie. Pomagał nam w czasie
operacji "Wir". Albo Olson, też dobry pilot.    -
Porozmawiaj z nimi, może jeden będzie mógł lecieć.    -
Jak to? - Dean popatrzył pytająco na komisarza. - "Gloria" ma już skompletowaną
załogę, trzech pilotów.    Komisarz uśmiechnął się
lekceważąco.    - Powiedzmy, że jeden z nich dostanie
nagle rozstroju żołądka i z podejrzeniem choroby zakaźnej pójdzie na
dwutygodniową obserwację do szpitala.    - Czy nie lepiej
pozostawić ten sam skład, a pogadać z jednym z pilotów? - zastanowił się Dean.
   Komisarz przecząco pokręcił głową.
   - Nie mamy pewności, czy któryś z nich nie jest
zamieszany w tę sprawę.    - Dobrze, poszukam kandydata.
Jakie będzie jego zadanie    - Zaraz, po kolei. Najpierw
zadanie dla ciebie. Zgodnie z własną propozycją zastąpisz człowieka z przesyłki.
W ten sposób znajdziesz się w bazie na Ilionie zupełnie nie budząc podejrzeń.
Istnieją dwie możliwości. Jeśli oni tam wiedzą, kto miał być przesłany, musisz
im zasugerować, że zaszła pomyłka. Jeśli zaś nie wiedzą, to wszystko w porządku.
Sądzę, że nie po to ktoś wysyła im chorego człowieka, by go wykończyli. To można
zrobić na miejscu, w pierwszym lepszym szpitalu. A zatem nie powinno ci grozić
niebezpieczeństwo. Musisz jednak mieć w zapasie kilka zmyślonych historyjek,
których użyjesz w zależności od sytuacji. W momencie krytycznym upoważniam
cię... a nawet zobowiązuję do odkrycia kart. Nie ryzykuj niepotrzebnie. Zresztą,
ten pilot, o którym mówiliśmy, będzie cię asekurował. Jego zadanie wyobrażam
sobie mniej więcej tak...















   Drugi pilot "Glorii" zachorował dokładnie na cztery dni
przed planowanym odlotem statku. W Zarządzie Linii Międzygwiezdnych zapanował
lekki popłoch, bo niełatwo znaleźć w tak krótkim czasie pilota gotowego wyruszyć
w daleką podróż z dnia na dzień. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że Sven
Olson przypadkiem znalazł się w Kosmoporcie w czasie swego urlopu i nawet
niezbyt długo dał się przekonywać. Machnął ręką, przeklął psią służbę, w której
nie dają człowiekowi przez parę miesięcy spokojnie pomieszkać na Ziemi, i
zgodził się lecieć w zastępstwie.    "Gloria", towarowiec
międzygwiezdny dalekiego zasięgu, stała na wysokiej orbicie okołoziemskiej.
załadunek odbywał się przy użyciu dwóch rakiet lądowniczych, które kursowały od
dziesięciu dni między Ziemią a statkiem, napełniając jego ładownie materiałami i
sprzętem dla bazy na Ilionie.    "Gloria" obsługiwała
przeważnie tę właśnie planetę. Nie ona jedna zresztą, na Ilionie rozwijała się
produkcja cennych substancji, będących surowcem dla przemysłu chemicznego i
farmaceutycznego. Ogromne zasoby mineralne i roślinne planety eksploatowane były
na dość szeroką skalę, co wymagało dostaw sprzętu i materiałów. Nakłady te
zresztą zwracały się natychmiast w postaci ładunku przywożonego przez te same,
regularnie kursujące statki. Na Ilionie działała grupa naukowców i inżynierów,
zamieszkałych tam od kilku lat wraz z rodzinami. Zadaniem ich było nadzorowanie
produkcji oraz badanie naturalnych warunków planety, które, jak się okazało,
niewiele różniły się od ziemskich. Te unikalne warunki sprawiły, że planetę
brano poważnie pod uwagę jako miejsce przyszłego osadnictwa ziemskiego. Na razie
jednak wykorzystywano przede wszystkim jej nienaruszone bogactwa naturalne.
   Sven przybył na "Glorię" w przeddzień startu, w chwili
gdy statek opuszczała ekipa techniczna. Zameldował się u pierwszego pilota,
pełniącego równocześnie obowiązki dowódcy statku, przywitał się z trzecim,
którego znał z kilku wspólnych rejsów, i poszedł obejrzeć swoją kabinę. Była
podobna do wszystkich, które zamieszkiwał na innych statkach.
   Sprawa, w jaką się angażował, wyglądała interesująco.
Sven przypominał sobie teraz swój jedyny - jak dotąd - pobyt na Ilionie. Było to
przed paroma laty. Pamiętał, że cały dwutygodniowy postój na orbicie wypełniały
ciągłe loty rakiet lądowniczych, przenoszących ładunek na planetę. Sven miał
wówczas wielką ochotę poświęcić choć jeden dzień na obejrzenie najbliższych
okolic stacji. Niestety, program pracy był tak ułożony, że ani chwili nie
pozostało na dalsze wycieczki. Tak zresztą bywało również na innych planetach,
które odwiedzał, tylko że tamte nie wyglądały tak zachęcająco i nie budziły
turystycznych ciągot.    Sven rozpakował swój niewielki
bagaż, przebrał się w strój służbowy i poszedł obejrzeć ładownie. Rakiety
lądownicze zadokowano razem z ostatnią partią ładunku. W ten sposób ostatnia
skrzynia z Ziemi wyląduje jako pierwsza na Ilionie. Sven zszedł do luku rakiety
numer dwa, spoczywającej w zagłębieniu toru wyrzutni. Po chwili znalazł wśród
licznych skrzyń tę, która była oznaczona numerem trzysta dwanaście. Wypróbował
amortyzatory wstrząsów, sprawdził umocowanie i wrócił do swojej kabiny.
   Start nastąpił zgodnie z planem.















    Załoga bazy na Ilionie przyjęła lądownik ze zrozumiałą
serdecznością. Sven, który prowadził rakietę numer dwa, został powitany przez co
najmniej dziesięć osób oczekujących przed pawilonem na płycie kosmodromu.
Większość z nich natychmiast ruszyła w stronę rakiety, wokół której zgromadziły
się już automatyczne urządzenia wyładowcze i pojazdy. Wysoki, szpakowaty
mężczyzna przedstawił się Svenovi jako zastępca dowódcy.
   Betonowa płaszczyzna lądowiska otoczona była ze
wszystkich stron gęstym wałem roślinności. Pojazdy odwożące ładunek z kosmodromu
niknęły wśród zieleni. Sven śledził skrzynie kolejno ukazujące się w otworze
luku. Dźwig układał je ostrożnie na platformach wózków elektrycznych. Gdy na
stosie innych pak spoczęła skrzynia numer trzysta dwanaście, Sven niby od
niechcenia wskoczył na wózek i pojechał razem z nią.
   Magazyny znajdowały się niedaleko, wśród zieleni
niskopiennego lasu. Za nimi widać było zabudowania stacji, a jeszcze dalej,
ponad wierzchołkami drzew, dachy kilku wysokich budowli.
   Skrzynia numer trzysta dwanaście spoczęła w głębi
jednego z pomieszczeń. Po chwili roboty przenoszące ładunek zastawiły ją
następnymi pakami. Sven stał jeszcze przez chwilę przed magazynem, by dobrze
zapamiętać to miejsce.    - Wyładunek nie potrwa długo -
usłyszał tuż za sobą - ale zdążysz jeszcze zjeść obiad. Sven odwrócił się. Stał
za nim zastępca dowódcy stacji.    - Nazywam się Lucas -
powiedział. Nasz dowódca czuje się ostatnio bardzo źle. To stary człowiek.
Proponowano mu powrót na Ziemię, ale odmówił. Jest tu od samego początku,
przyzwyczaił się. A na mnie w tej sytuacji spadają obowiązki gospodarza...
   - Jesteś chemikiem?    - Nie,
lekarzem. Wiesz, że produkujemy tutaj kilka rodzajów leków. Kieruję laboratorium
badawczym.    - Na tej planecie nie ma zwierząt?
   - Nie. Tylko rośliny, ale w ogromnej obfitości
gatunków. Większości jeszcze nie zbadaliśmy dokładnie. To praca na całe lata.
   - Chciałbym kiedyś obejrzeć z bliska to wszystko. -
Sven zakreślił dłonią łuk, wskazując otaczający ich las. - Jestem tu po raz
drugi; ale znowu chyba nie zdążę.    - Należy tylko
żałować. Tu jest naprawdę pięknie. - Lucas ujął Svena pod łokieć. - Ale już czas
na obiad, czekają na nas.    W miarę zbliżania się do
zabudowań stacji las przechodził w ładnie utrzymany park, z alejkami wysypanymi
drobnymi, szklistymi kamykami, które błyszczały kolorowo w świetle żółtawego
słońca. Na rabatach rosły niezwykłe rośliny - nie kwitnące wprawdzie, ale o
liściach tak rozmaitych w kształcie, wielkości i odcieniach, że Sven podziwiał
je, przystając co chwila.    - To nasz mały ogród
botaniczny - powiedział Lucas. - Zajmuje się nim Wiktor, botanik i miłośnik
tutejszej przyrody.    - Czy próbowaliście aklimatyzować
tu ziemskie rośliny? - spytał Sven nagle. Wydało mu się, że Lucas nie dosłyszał
pytania bo przez chwilę milczał.    - Owszem... -
odpowiedział po dłuższym czasie. - Nawet sprowadzaliśmy nasiona i sadzonki z
Ziemi. Bardzo dużo zmarnowało się po krótkim czasie wegetacji. Jak widzisz, nie
mamy w ogrodzie żadnych ziemskich roślin. No, jesteśmy na miejscu.
   Stali przed wejściem do szklanego pawilonu. Wewnątrz
widać było kilkanaście osób, w tym kilkoro dzieci. Wszyscy oczekiwali gościa
przy zastawianym stole.    - To już u nas stało się
tradycją - wyjaśnił Lucas. - Jutro i pojutrze będziemy podejmowali tutaj twoich
towarzyszy. Ty dziś wracasz na statek, prawda? Zobaczymy się więc znowu za trzy
dni, kiedy przylecisz z następną partią ładunku. Postaram się zorganizować ci
jakąś małą wycieczkę po okolicy. Ale muszę znaleźć kogoś, kto ci będzie
towarzyszył. Tu bardzo łatwo zabłądzić. Las jest gęsty i wszędzie prawie taki
sam. Są wprawdzie mapy, ale nie na wiele przydają się człowiekowi nie znającemu
tutejszych warunków.    - Sam i tak bym nie ruszył się na
krok poza teren stacji.    Lucas przedstawił obecnych.
Brakowało w śród nich Arela, dowódcy, oraz czterech innych osób nadzorujących
rozładunek. Sven naliczył jedenaścioro dorosłych i czworo dzieci, co łącznie z
nieobecnymi stanowiło dwadzieścia osób. Rachunek zgadzał się, tyle właśnie miała
wynosić załoga bazy.















    Najpierw z monotonnego szumu wyłoniły się głosy -
początkowo niezrozumiałe, potem coraz wyraźniejsze. Dean otworzył oczy, lecz
zamknął je natychmiast oślepiony jasnością pomieszczenia. Był już prawie
zupełnie przytomny, ale nadal leżał bez ruchu, starając się nie poruszać nawet
powiekami.    - Już się budzi - usłyszał nad sobą
wypowiedziane półgłosem słowa. - Proszę zastrzyk. Słabe ukłucie w zgięciu ręki.
Od tej chwili zaczął odczuwać istnienie własnego ciała. Wiedział gdzie jest - a
właściwie, gdzie powinien być.    - Gdzie jestem? -
zapytał, ale wypadło to bardzo cicho.    - Wszystko w
porządku - powiedział ten sam głos co poprzednio.    - Co
zrobimy? - spytał. drugi głos.    Dean uchylił powieki.
Widział nad sobą dwie postacie w lekarskich kitlach.    -
Porozmawiamy - odezwał się pierwszy głos.    - Kłopot...
   - Po prostu jakieś niedopatrzenie. Oni tam zawsze
czegoś nie dopilnują. Zrobimy pełne badanie i wszystko się wyjaśni...
   Dean otworzył szerzej oczy i rozejrzał się po pokoju.
Leżał na zwykłym szpitalnym łóżku. Pogój był niewielki, z dużym oknem o szybach
zamalowanych do połowy na biało. Za szybami widać było stalową kratę.
   - Gdzie jestem? - powtórzył.
   - W sanatorium - wyjaśnił wysoki mężczyzna o ciemnych,
lekko siwiejących włosach. - Proszę spokojnie leżeć. Wszystko jest w porządku,
lecz mamy drobny kłopot: przywieziono cię tutaj z cudzą dokumentacją. Nie wiemy,
co ci dolega, jak się nazywasz i tak dalej. Czy możesz nam dopomóc?
   - Ja... chory? Nie przypominam sobie. Dean udał
głębokie zamyślenie. - Przepraszam, ale... nic nie pamiętam!
   - Spróbuj sobie przypomnieć. - Szpakowaty pochylił się
w kierunku łysawego drobnego człowieczka i szepnął coś, a głośno dodał: -
encefalograf !    - Chyba tylko to. Reszta w porządku
powiedział mały, przysuwając do łóżka stolik z przyrządami.
   Wprawnie rozmieścił elektrody na głowie Deana i przez
chwilę obserwował zapis. Wzruszył ramionami i pokazał coś palcem.
   - Uhm. - Ten drugi odwrócił się w stronę drzwi, ale
jeszcze przez ramię dodał: - Jak skończysz, przyjdź do mnie.
   Dean znów zamknął oczy. Czuł, jak mały zdejmuje
elektrody, słyszał, jak wychodzi. Gdy drzwi zamknęły się, spróbował wstać, lecz
nie udało mu się nawet usiąść. Czuł słabość kończyn, zawroty głowy.
   "Do licha! Czy to już, naprawdę? - pomyślał. - Żeby
chociaż wyjrzeć przez okno, upewnić się!" Jeszcze raz, wytężając siły, spróbował
wstać z łóżka. Udało mu się chwycić oparcie fotela, dotarł do okna. Przekręcił
uchwyt zamka. Okno otworzyło się ukazując poprzez kraty widok na zielony
trawnik. W odległości kilkunastu metrów jaśniał wysoki, betonowy mur.
   Równocześnie usłyszał dźwięk zamka w drzwiach. W
pierwszej chwili chciał szybko wrócić na posłanie, ale nogi ugięły się poci nim
miękko i usiadł obok łóżka. W drzwiach stał szpakowaty. Popatrzył na Deana
bezradnie oklapłego na podłodze i uśmiechnął się.    -
Nie trzeba wstawać - powiedział podchodząc i pomagając mu usiąść. - Jesteś
osłabiony. Czy przypomniałeś sobie cokolwiek?    - Nie..,
jeszcze nie. Było duszno, okno... - Aha. Dlatego wstałeś. Niepotrzebnie, tu jest
dzwonek.    - Gdzie jestem?    - W
sanatorium, już ci mówiłem. - Ale... w którym, gdzie?
   - W Atalcoro. Wiesz, gdzie to jest? - Nigdy tu nie
byłem.    - Bardzo sympatyczna okolica. Będziemy cię
leczyć. Tylko musimy poczekać na dokumenty z twojej kliniki. Już wysłaliśmy
telegram, wszystko się wyjaśni.    "Chyba jednak jestem
na miejscu - pomyślał Dean. - A na te dokumenty długo przyjdzie czekać. Byle nie
próbowali mnie na powrót hibernować..."    Za drzwiami
rozległo się wołanie. Deanowi wydało się, że ktoś wykrzyknął imię "Lucas". Znał
to imię. Widział je na liście, którą dano mu do przejrzenia w Kosmopolu.
   Szpakowaty otworzył drzwi i wówczas Dean usłyszał
kilka słów, wypowiedzianych głośno przez kogoś:    -
Rozbiła się jedna...    Potem syknięcie Lucasa. Tamten
drugi ściszył głos i przez chwilę wyjaśniał coś szeptem. - Gdzie? - zapytał
Lucas głośniej.    - W pobliżu fermy.
   - Do diabła! Jedziemy tam!
   Dean z ulgą opadł na poduszkę. Teraz już był pewien.
Ponadto mógł przypuszczać, że wszystko idzie jak najlepiej.















    Pułap chmur stał nisko: Ułatwiało to wykonanie zadania,
choć z orientacją w terenie nie było najlepiej. Gdy rakieta wyszła ponad chmury,
Sven sprawdził jeszcze raz obliczenia, wykonał zwrot i wszedł na parabolę.
Prędkość malała do zera, potem znów zaczęła rosnąć, a gdy osiągnęła wyliczoną
przed chwilą wartość, Sven włączył dysze gazowe. Rakieta osiadła ciężko, z
potężnym wstrząsem. Sven odpiął pasy, przez ramię przerzucił torbę, poprawił
kombinezon i podszedł do włazu. "Cztery minuty wystarczą" - pomyślał regulując
zegarowy zapalnik. Wgniótł przycisk i szybko otworzył właz.
   Pędził długimi susami przed siebie, w stronę gęstych
zarośli otaczających miejsce lądowania. Przedzierał się przez gęstwinę krzewów,
aż przypadł do ziemi. Potężny huk i błysk ognia ogłuszył i oślepił go na chwilę.
Leżał przycupnięty w chaszczach i czekał wytężając słuch. Po kilkunastu minutach
dotarło do niego dalekie brzęczenie silnika helikoptera.
   "W porządku" - pomyślał, wydobywając mapę i podręczny
komplet przyrządów topograficznych.















   - Eksplozja nastąpiła prawdopodobnie w chwili uderzenia o
powierzchnię. Wybuch zbiorników spowodował całkowite zniszczenie rakiety, co
uniemożliwia dokładne zbadanie przyczyn awarii. Z okoliczności wypadku wynika,
że pilot, Sven Olson, niewątpliwie poniósł śmierć.
   Lucas skończył czytanie.
   Dwaj piloci "Glorii" z ponurymi twarzami podpisali
protokół, uścisnęli dłoń Lucasa i ruszyli w stronę kosmodromu.
   - Człowiek lata, lata i nagle... - powiedział pierwszy
i urwał machnąwszy dłonią.    - Szkoda chłopaka. Młody
był jeszcze... dodał drugi.    Wystartowali pozostałą
rakietą lądowniczą unosząc ostatnią partię ładunku na pokład "Glorii".















    Sven ruszył w kierunku punktu, który naniósł na mapę w
czasie poprzedniego lotu. Na niewyraźnym fotogramie wyglądało to na grupę
zabudowań. Powinien dotrzeć tam za dwie godziny, jeśli nie napotka
niespodziewanych przeszkód terenowych.    Gdyby nie
uderzający brak jakichkolwiek zwierząt, choćby much czy mrówek - tutejszy las
nie robiłby wrażenia czegoś obcego czy niezwykłego. Owszem, rośliny były inne
niż w umiarkowanych strefach klimatycznych Ziemi, ale czy na Ziemi człowiek zna
wszystkie gatunki roślin? Mieszkaniec północnej Europy, nawet taki, który bywał
w innych częściach świata, przeniesiony nagle w gąszcz tropikalnego lasu z
pewnością nie potrafiłby odróżnić go od tego, iliońskiego, w którym zieleń, choć
złożona z różnych odcieni, miała wszakże ogólny koloryt taki właśnie, do jakiego
przywykło oko Ziemianina.    A niebo nad Ilionem - czyż
nie mieści się w tej rozmaitości odcieni, jakie może przybierać ziemskie niebo w
różnych porach i pod różnymi szerokościami geograficznymi?
   Snując takie porównania Sven przebył cały wyznaczony
odcinek i znalazł się w pobliżu nieznanego obiektu ukrytego wśród lasów. Nie
figurował w rejestrze Ilionu, położony na północnym zachodzie z dala od
kosmodromu i zabudowań stacji. Czym był? Jaką rolę spełniał na tej planecie, na
którą zamierzano wysłać nielegalnie hibernowanego osobnika o nieustalone j
tożsamości?    Sven szedł teraz ostrożnie, badając teren.
Do zmierzchu pozostawało jeszcze ze trzy godziny, nie musiał się śpieszyć.
Sądząc ze skutków eksplozji, dla załogi Stacji i kolegów z "Glorii" nie mógł
pozostać cień wątpliwości. Rakieta wyparowała - efekt normalny przy wybuchu
zasobników w momencie uderzenia o grunt. Nikomu nawet do głowy przyjść nie
mogło, że pilot się uratował. Po prostu nie było to możliwe.
   Svenowi zrobiło się żal towarzyszy. Wiedział, jak
przeżywa się tego rodzaju Wydarzenia podczas dalekiego rejsu.
   "Na szczęście - pomyślał - nie pozostaną długo w tym
przeświadczeniu. Jeśli wszystko się uda..."    Zarośla
zrzedły, przeświecała przez nie otwarta przestrzeń. Dotarł na jej skraj i ze
zdumieniem stwierdził, że rozciąga się przed nim rozległa polana otoczona
ogrodzeniem z drutu rozpiętego na wysokich, betonowych słupach.
   Drut był kolczasty, mocowany za pośrednictwem
porcelanowych izolatorów. Sven zbliżył się ostrożnie i leżąc w wysokiej trawie
obejrzał ogrodzenie. Poszukał przez chwilę w torbie, wydobył kawał izolowanego
przewodu i uziemiwszy jeden koniec, drugi zbliżył do drutu. Strzeliła długa
iskra. Sven schował przewód do torby, wychylił głowę nieco ponad wierzchołki
traw i rozejrzał się po polanie. W odległości kilkunastu metrów od pierwszego
znajdowało się drugie ogrodzenie, a dalej widać było rozrzucone na znacznym
obszarze małe, kolorowe domki oraz jeden większy budynek. Wszystko razem
wyglądało na osiedle domków kempingowych.    Sven
zauważył, że pomiędzy domkami spacerowało kilka osób, z tej odległości jednak
nie mógł rozpoznać ich twarzy.    "Może po prostu
przyjeżdżają tu na wypoczynek pracownicy stacji z rodzinami" - pomyślał, lecz
podwójne ogrodzenie pod napięciem zbyt wyraźnie podważało tę koncepcję.
   Teren dziwnego kempingu porastały niskie krzewy,
jakieś ozdobne rośliny kwitnące kolorowo. Svenowi wydało się, że rozpoznaje
kilka krzewów bzu i klomb czerwonych róż. Wokół wewnętrznego ogrodzenia od
strony kempingu ciągnął się gęsty żywopłot, przystrzyżony na wysokości
kilkudziesięciu centymetrów. Bez trudu przeciął palnikiem kilka drutów
pierwszego ogrodzenia, przebiegł chyłkiem dziesięć kroków i przycupnął za
krzewami żywopłotu. Rozejrzał się. Z lewej stromy zbliżały się dwie osoby.
   Byli to chłopak i dziewczyna, oboje w wieku nie
przekraczającym dwudziestu pięciu lat. Wyglądali na mocno zajętych sobą,
trzymali się za ręce. Dziewczyna mówiła coś z przejęciem. Sven dostrzegł teraz
ich twarze. Nie, żadnej z nich nie widział tam, w Stacji, ani podczas
uroczystego obiadu, ani przedtem, na kosmodromie.
   Zajęci rozmową przeszli obok. Sven przeciął druty i
przesunął się między gałązkami żywopłotu. Poza tymi dwojgiem nikogo więcej nie
było w pobliżu. Posuwając się ostrożnie, gotów w każdej chwili ukryć się za
krzewami, Sven ruszył za oddalającą się parą. W trawie widniała wydeptana
ścieżka, widocznie był to uczęszczany szlak spacerowy mieszkańców kempingu.
   Młodzi szli wpatrzeni wyłącznie w siebie. W chwili gdy
mały pagórek zasłonił budynki położone w głębi terenu, Sven zawołał. Zatrzymali
się.    - Przepraszam - powiedział podchodząc. Patrzyli
na niego obojętnie, wyczekująco. Mógł teraz przyjrzeć się im dokładnie. Chłopak
był dobrze zbudowany, wysoki i barczysty. Miał na sobie krótkie spodenki i
pasiastą trykotową koszulkę. Dziewczyna była ubrana w dwuczęściowy kostium
plażowy. Na górnej części jej brzucha Sven dostrzegł ukośną, wyraźną kreskę,
biegnącą nad prawym biodrem w kierunku pleców, jakby ślad po źle zrośniętym
cięciu chirurgicznym.    - Przepraszam - powtórzył. -
Gdzie mógłbym znaleźć Deana Torre?    - Torre? -
dziewczyna popatrzyła na chłopaka. - Słyszałeś o takim, Tommy?
   - Chyba nie. Od jak dawna jest tutaj?
   - Zdaje się, że od wczoraj... - bąknął Sven niepewnie.
   - Możliwe, że jeszcze go nie znamy. Przywieźli go na
zabieg?    - Tak...    - A ty, ty
jesteś z obsługi? Dziewczyna patrzyła na kombinezon i torbę Svena. - Ciebie tu
jeszcze nie widzieliśmy. Przyjechałeś pewnie niedawno. Od kiedy tu pracujesz?
   - Dopiero zacząłem... Właśnie kazali mi naprawić
parkan.    - Parkan? - dziewczyna wyraźnie zaniepokoiła
się. - Czyżby coś go uszkodziło? Słyszysz, Tommy? Ja się boję! Kiedyś wreszcie
coś wlezie z tego okropnego lasu! - Przytuliła się do chłopaka, który ochoczo
objął ją ramieniem.    - Nie bój się, Moniko. To na pewno
nic groźnego, prawda?    - Oczywiście, to drobiazg. Druty
rdzewieją, trzeba je czasem wymieniać. - Sven natychmiast wszedł w rolę
konserwatora parkanu.    - Czy one są naprawdę tak
niebezpieczne? - Dziewczyna wciąż była nieco wystraszona.
   - Kto?    - No, te... pantery,
czarne pantery?    - Ależ... - Sven urwał nagle, olśniony
w jednej chwili. Tak! Oczywiście! W ich mniemaniu te druty mają chronić przed
niebezpieczeństwem z zewnątrz! A w rzeczywistości...    -
Tu nie ma czarnych panter - powiedział uspokajająco.    -
Jak to? Doktor mówił przecież.    - Są inne
niebezpieczeństwa. No to zabieram się do roboty. Aha, jeszcze jedno słowo.
Przepraszam cię, Moniko, tak się nazywasz, prawda? Muszę coś powiedzieć
Tomowi...    Tom spojrzał zdziwiony, ale puścił
dziewczynę i podszedł do Svena.    - Słuchaj, chłopcze.
Odprowadź swoją dziewczynę do domu i wróć tu za chwilę. Będę czekał, muszę z
tobą porozmawiać. - Sven mówił cicho, lecz dobitnie.    -
Nie rozumiem?    - Zrozumiesz, gdy ci powiem wszystko. To
bardzo ważne, dotyczy ciebie, twojej dziewczyny i... A teraz idź i wracaj zaraz.
A przede wszystkim nikomu ani słowa, rozumiesz? To sprawa waszego życia !
   Starał się, by wypadło to groźnie. Miał wrażenie, że
osiągnął cel, bo chłopak bez dalszego wahania odszedł z dziewczyną w stronę
zabudowań.    Sven ukrył się w żywopłocie i czekał.
Minęło ponad pół godziny, nim Tom zjawił się znowu.    -
Z trudem przekonałem Monikę, by została... Ostatnio prawie się nie rozstajemy.
Ona tak się wszystkiego boi ! Od czasu drugiej nieudanej próby zmieniła się
bardzo. Ale... kocham ją nadal, jak przedtem. Wiesz, ona tyle wycierpiała.
   - Siadaj! - Sven pociągnął Toma w stronę żywopłotu. -
Tu nikt nas nie zobaczy. Powiedz mi, skąd jesteś i jak się tutaj znalazłeś?
   - Jak to? Nie wiesz? - Tom spojrzał podejrzliwie na
Svena, na jego torbę i dłoń zaciśniętą w kieszeni. - Kim właściwe jesteś?
   - To nieważne, dowiesz się zresztą za chwilę. Powiedz
mi, jak się tu znalazłeś. Mów szczegółowo, wszystko po kolei!
   - No, zwyczajnie - chłopak był już wyraźnie
zastraszony - leżałem w szpitalu. Miałem wrodzoną wadę serca. Beznadziejny
przypadek. Bez przeszczepu nic nie dałoby się zrobić. Ale nie było dawcy, a poza
tym, rozumiesz: to kosztuje. Moja rodzina nie była w stanie zapłacić, zresztą
nikt nie wiedział, czy uda się operacja. Wtedy przyszedł do mnie doktor Krims.
Powiedział... powiedział, że on to zrobi za darmo. Tylko to potrwa dłużej i
muszę uprzedzić rodzinę, powiedzieć, że zgadzam się na operację i przeszczep...
O Krimsie słyszałem, że miał kilka udanych operacji. Zgodziłem się. Leżałem u
niego przez kilka dni, robił jakieś badania, dostawałem narkozę, niewiele
pamiętam. A później znalazłem się tutaj. Przewieźli mnie nieprzytomnego, a gdy
obudziłem się, powiedzieli, że mam nowe serce. Krimsa już nie widziałem. Ale na
tym nie koniec... To nowe serce... Okazało się, że ono nie jest w ogóle moje.
Ono nie było wszczepione, tylko jakby... zainstalowane. Można je było odłączyć w
każdej chwili. Cięcia operacyjne też nie zostały zszyte, tylko jakby... jakby
zapięte na zamek błyskawiczny, rozumiesz? Skóra, osierdzie wszystko spojone tak,
że w każdej chwili można otworzyć, jak kieszeń!    Tom
przerwał spoglądając trwożnie na Svena.    - A ty...
jesteś.., z policji może? O co chodzi? Czy oni tu coś nielegalnie Czy coś grozi
Monice?    - Człowieku! Nie wiem, co komu grozi, ale
nielegalnie to zbyt słabe określenie. Więc mówiłeś, że jak kieszeń...
   - Tak, właśnie jak kieszeń z błyskawicznym zamkiem.
Kiedy już miałem to serce i przyzwyczaiłem się, że je mam, że ono normalnie
pracuje, wtedy oni...    - Kto to są "oni"?
   - No, doktor Lucas i ten drugi, Wiktor. Więc Lucas
powiedział, że to serce nie jest oczywiście moje, ale mogę sobie zarobić na
własne, jeśli popracuję dla nich.    - Jaka to miała być
praca?    - Bardzo prosta. Miałem tu mieszkać, jeść, spać
i w ogóle, czuć się dobrze i być zdrowy... - Tylko tyle?
   - No, nie. Miałem im przechowywać żywe serca. Dla
pacjentów, których tu przywozili, dla takich, co to nie mogą już czekać na
dawcę.    - Jak to? - Sven patrzył na .chłopaka, zupełnie
nie rozumiejąc. - Odbierali ci to serce? - No, nie tak zupełnie. Zawsze miałem
dwa.    O, teraz też mam dwa. Tu... i tu... Jedno tam,
gdzie powinno być serce, a drugie nieco z prawej, pod łukiem żeber. Wyjęli mi
kawałek prawego płuca, ale to nie przeszkadza. Mam dwa serca, oba podłączone
tak, że w każdej chwili można je wyjąć. To znaczy, nie oba naraz. Kiedy zabiorą
jedno, to po pewnym czasie dają drugie.    - A kiedy...
masz dostać swoje, na własność?    - Jak znajdzie się
odpowiednie, które będzie można wszczepić na stałe, bez obawy odrzucenia... Taki
jak ja nazywa się u nich nosicielem.    - Dużo tu takich?
   - Jest kilkunastu. Niektórzy mają po cztery nerki, po
dwa żołądki.    - A pacjentów - ilu tu bywa?
   - Przywożą po jednym, po dwóch. Zwykle jest tutaj
kilku, a potem, jak przeszczep się przyjmuje, odsyłają ich do domu.
   - Więc obiecali ci za tę... pracę nowe serce. - Tak
mówił Lucas.    - A czy nie zastanawiałeś się, skąd biorą
organy, które wy przechowujecie?    - Myślę, że... od
tych, których nie dało się uratować... Tyle ludzi umiera w wypadkach... Mają
zdrowe serca, wątroby... Z jednego takiego można pobrać organy dla kilku innych.
Tak mi to wyjaśnił doktor Lucas...    - Z jednego... z
wypadku... - Sven zastanowił się przez chwilę. Myśl, która teraz przyszła mu do
głowy, zaniepokoiła go i zmusiła do przyspieszenia akcji.
   - Posłuchaj ! - powiedział. - Czy wiesz, gdzie się
znajdujesz?    - Oczywiście. W Ameryce Południowej,
niedaleko Atalcoro...    - To nieprawda. Jesteśmy na
planecie Ilion. - Co? Oszalałeś chyba? Te rośliny, róże, bzy, to powietrze i
niebo... Przecież żyjemy tu normalnie. Ty chyba oszalałeś! Kim ty jesteś?
Może... może przywieźli cię tutaj na przeszczepienie... mózgu?
   Tom zerwał się na nogi i zanim Sven zdążył go
przytrzymać, popędził w stronę kolorowego domku za wzgórzem.
   "Wziął mnie za wariata. Cholera, że też nie
przewidziałem tego! Teraz będą mnie ganiać po lesie jak zwierzę. A Dean... Jeśli
ten z chorą nerką miał być pacjentem, to pół biedy, nic Deanowi nie zrobią,
dopóki nie wyjaśni się, kim on jest... Ale jeśli to miał być..."
   Svenem wstrząsnął zimny dreszcz. Na Ilion dostarczano
- oprócz pacjentów - także części zamienne w postaci żywych jeszcze, lecz ciężko
chorych ludzi, których tam, na Ziemi, uznano zapewne za zmarłych...
   W jaki sposób - było już zupełnie jasne. A dlaczego
właśnie tutaj? Na to pytanie Sven też potrafił odpowiedzieć sobie bez wahania.
Gdzież by indziej, jak nie na odległej planecie, mogła działać bezkarnie szajka
uprawiająca tak koszmarny proceder... Tych, którzy mogli zapłacić, "uczciwie"
obsługiwano. Reszta musiała zapracować na swoją operację... Czy kiedykolwiek
mieli powrócić na Ziemię? Wystarczyło przecież... Ależ tak! Oni także mogli być
uznani za zmarłych! Na pewno tak to było urządzone. A więc Tom, a także inni
nosiciele, w pewnej chwili oddadzą nie tylko dane im na przechowanie organy, ale
także całą resztę - jeśli zajdzie potrzeba... Mimo postępów immunologii wciąż
jeszcze wiele operacji nie daje pozytywnych wyników. Potrzeba licznych dawców,
nim uda się uratować jednego pacjenta!    Tom. Biedny
chłopak zakochany w dziewczynie, zapewne pacjentce, którą usiłują tu zaopatrzyć
w nową wątrobę czy coś tam innego. Nigdy nie wróci na Ziemię, choć zarówno on,
jak i ta jego dziewczyna są święcie przekonani, że nigdy Ziemi nie opuszczali...
   Po to wszak ta cała maskarada, ziemskie rośliny, druty
uniemożliwiające poruszanie się poza zamkniętym obszarem...
   Sven wycofał się pospiesznie do lasu. Wyszukał
kryjówkę w gęstych zaroślach, ściemniało się. Miał nadzieję, że jeśli nawet Tom
zawiadomi Lucasa o spotkaniu z szaleńcem, to do rana nic mu nie grozi. Leżał,
lecz niepokój nie pozwalał mu zasnąć.    "Jeśli Tom
opisze mnie Lucasowi lub komukolwiek z tej szajki, oni od razu domyślą się, o co
chodzi. Wtedy także Deanowi grozi niebezpieczeństwo... Nie, Deanowi nic nie
grozi, muszą się liczyć z tym, że Ziemia wie o wysłaniu Deana. Ale ja..."
   Zadrżał. Uświadomił sobie, że tamci mają w ręku
protokół jego śmierci podpisany przez obu pilotów "Glorii" !
   "Jeśli Tom opowie wszystko, zniszczą kemping i jego
mieszkańców. Powiedzą, że kontener numer trzysta dwanaście rozbił się wraz z
rakietą i ze mną... Nie będzie przeciw nim żadnego dowodu! Trzeba natychmiast
działać!"    Sven zerwał się na nogi i pognał w stronę
zabudowań. Z trudem odnajdując w ciemności drogę dotarł do dziury w ogrodzeniu.
Dłuższą chwilę leżał za żywopłotem obserwując teren kempingu. Ściemniło się
zupełnie, lecz wiedział, że za godzinę powinien wzejść Odys, naturalny satelita
planety. Księżyc ten dawał dość dużo światła i Sven liczył, że uda mu się
odnaleźć budynek, w którym mieszkał Tom.    Odys wzeszedł
wkrótce i Sven zdziwił się nieco, że mieszkańcom kempingu nie wydawał się on
różny od ziemskiego. Pomijając dość widoczną różnicę średnicy kątowej - na
tarczy nie było tak dobrze znanego mieszkańcom Ziemi zarysu księżycowej
"twarzy"...    Przemykając się chyłkiem Sven zauważył, że
wszystkie budynki mają okiennice pozamykane tak szczelnie, że tylko
gdzieniegdzie przenikały słabiutkie smużki światła. Ostrożnie obszedł maleńki
drewniany budynek i skrył się w krzaku bzu. Znów obserwował przez kilka minut
teren wokoło. W pewne j chwili usłyszał trzaśnięcie drzwi. W oknie niedalekiego
piętrowego domu zapaliło się światło. Sven wyjął z torby lornetkę.
   Okno nie było zasłonięte. Wewnątrz pomieszczenia
widniała sylwetka szczupłego, zgarbionego mężczyzny. Nigdzie indziej nie
dostrzegł świateł, po terenie nikt się nie kręcił. Wyszedł zza krzewu i zbliżył
się do drzwi domku, przy którym się ukrył. Zapukał ostrożnie i nacisnął klamkę.
Stawiała opór, zapukał więc ponownie, głośniej. Wewnątrz ktoś poruszył się,
zaszurały drobne kroki.    - Kto tam? - zapytał zza drzwi
wystraszony głos kobiety.    - Chciałbym mówić z Tomem. -
To nie tutaj.    - Czy to Monika? - Tak. Ale kto tam?
   - Rozmawiałem z wami dziś przy parkanie. - Ach... -
dziewczyna urwała nagle. - To ty... Wiem. Tom powiedział mi o tobie.
Rozmawialiśmy długo. Powinieneś stąd odejść, prędko... Uciekaj.
   - Otwórz. Muszę z tobą pomówić.
   - Nie mogę. Zamykają nas o zmroku, nie mam klucza.
   - Ach, tak... Zaczekaj, spróbuję otworzyć. Sven
sięgnął do torby, wyjął kilka drobnych narzędzi i przez chwilę manipulował przy
zaniku. Bez trudu udało mu się sforsować prosty zamek.
   Monika stała w piżamie i rannych pantoflach, z włosami
zaplecionymi w warkocz. Na jej twarzy widać było zaniepokojenie, lecz nie
zaprotestowała, gdy Sven wszedł do wnętrza pokoiku.    Na
stole paliła się słaba lampka elektryczna. Pod ścianą stało szpitalne łóżko.
   - Wybacz, że cię obudziłem - powiedział Sven.
   - Właściwie to dobrze, że przyszedłeś właśnie tutaj,
do mnie, a nie do Toma - powiedziała siadając na łóżku. - Rozmawialiśmy o tobie,
nawet pokłóciliśmy się trochę. Tom nie chciał wierzyć w to, co mu powiedziałeś,
ale po namyśle doszliśmy do przekonania, że możesz mówić prawdę...
   - To jest prawda, Moniko. Nazywam się Olson i obecnie
współpracuję z Kosmopolem. Ci ludzie, których uważaliście za lekarzy sanatorium
w pobliżu Atalcord, są pracownikami stacji badawczej na planecie Ilion. To, co z
wami robią, jest nielegalne i bezprawne. Podejrzewam ponadto, że dopuszcza ją
się zbrodni...    - Oni pozwalają nam żyć ! - przerwała
dziewczyna. - Dzięki nim żyje Tom, a i mnie także próbują leczyć.
   - Możliwe. Ale czy zdajesz sobie sprawę jakim kosztem?
   - Rozmawialiśmy o tym z Tomem. On mówi, że to nie ma
znaczenia.    - Muszę udowodnić im, że działają
bezprawnie. A wy pomożecie mi.    - Nie! - Dziewczyna
wstała i spojrzała zdecydowanie w twarz Svena. - Nie możemy ci pomóc. To byłoby
sprzeczne z naszymi interesami. Tom postanowił powiedzieć o tobie Lucasowi.
Nawet, jeśli to, co mówisz, jest prawdą. Rozmawiał z innymi. Wszyscy są tego
zdania. Oni żyją dzięki Lucasowi, zrozum to! Są szczęśliwi i zupełnie ich nie
obchodzi czyim kosztem!    Przerwała i znów usiadła,
patrząc w podłogę. - Ja niezupełnie zgadzam się z Tomem, ale... ja go kocham i
nie mogę przyczynić się do jego nieszczęścia. Przecież... Czy nie rozumiesz, co
się stanie? Kiedy ty aresztujesz Lucasa i tamtych, to... ludzie tutaj, nosiciele
organów, pozostaną bez szans. Kto im wszczepi za darmo te organy, których
potrzebują? Aby udał się przeszczep trzeba wielu prób... Kto będzie im
dostarczał wciąż nowych serc, nerek? Te, które teraz noszą w sobie, mogą
pracować tylko przez krótki czas - rok, dwa najwyżej . Potem muszą być
zastąpione nowymi. Jeśli zlikwidujecie tę zbrodniczą metodę Lucasa, komu będą
potrzebni oni, żyjący dzięki tej zbrodni?    - Nie
przesadzaj, Moniko! - Sven starał się mówić łagodnie i spokojnie. - Przecież
każdemu z nich można przeszczepić odpowiednie organy, tak jak pacjentom Lucasa!
   - Nie, to nie ,takie proste. Sama wiem, jak to jest. U
mnie już drugi raz operacja się nie udała. Na szczęście rodzina moja jest dość
zamożna... Ale wiem, że to beznadziejna sprawa. Skąd brać tyle przeszczepów...
Oni nie mają wyjścia. Tom, któremu usunięto niewydolne serce, dopóki jest
nosicielem, ma pewność, że będzie żył. Dopóki będzie potrzebny Lucasowi. A
przeszczep... Udaje się raz na kilkanaście przypadków! Czy nie rozumiesz tego?
Dopóki tak jest, dopóki prosperuje ta - jak mówisz zbrodnia, oni, nosiciele,
żyją tutaj i są zadowoleni z tego, że żyją... Tom powiedział, że woli być żywy
na Ilionie niż martwy na Ziemi.    Monika przerwała,
jakby nadsłuchując. Sven także usłyszał szelest kroków na ścieżce.
   - Kto to? - spytał cicho. - To Mailing, dozorca.
   - Ten, który ma klucze od waszych domów? - Tak. Tylko
on może kręcić się mocą po terenie. Ale nigdy nie zagląda do nas o tej porze.
   - Pójdziemy do Toma. - Sven chwycił dziewczynę za
przegub dłoni.    - Po co? On... on postanowił powiedzieć
o wszystkim Lucasowi. Inni też chcą tego.    - Więc
pójdziemy go przekonać.    - Oni to zrobią. Są
zdecydowani. Lepiej odejdź, ukryj się...    - Nie mogę.
Muszę wypełnić moje zadanie. - Lucas nie wypuści cię stąd. Jeśli rzeczywiście
jest tak, jak mówisz, będzie musiał cię zabić.    Sven
pokręcił przecząco głową.    - Nie zrobi tego. Nie odważy
się, gdy będzie wiedział, kto mnie tu przysłał.    Monika
wstała nagle. Narzuciła na ramiona płaszcz i ruszyła ku drzwiom.
   - Chodźmy więc do Toma - powiedziała zdecydowanie. -
Spróbuj go przekonać. Zgasili światło. Sven wyjrzał ostrożnie. Dozorcy nie było
w pobliżu. Przemknęli w ciemności kilkadziesiąt kroków.
   - To tutaj - Monika zdyszana biegiem oparła się
plecami o ścianę domku. - Spróbuj otworzyć.    Po chwili
drzwi ustąpiły. Wewnątrz panowała ciemność, Sven zapalił latarkę. W pokoju spał
Tom i jeszcze jeden młody mężczyzna. Monika potrząsnęła Toma za ramię. Obudził
się od razu, zdumiony, lecz przytomny.    - On chce,
żebyś mu pomógł zdemaskować Lucasa - powiedziała obojętnie.
   - Posłuchaj! - Sven przysiadł na skraju łóżka. - Muszę
wypełnić moje zadanie i zrobię to niezależnie od tego, czy mi pomożesz, czy nie.
Opowiem ci, jak się tu znalazłem...    Tom słuchał
patrząc w podłogę. Pomiędzy rozchylonymi połami piżamy widać było na jego ciele
dwie poziome blizny o dziwnym wyglądzie. Brzegi ich, zagojone jakby z osobna,
ściągał szereg błyszczących drobnych klamerek zalepionych odcinkami przejrzystej
taśmy.    - Po co tu przyszedłeś? - powiedział, gdy Sven
przerwał na chwilę. - Co chcesz zdziałać? Czy nie rozumiesz...
   - Działam w imieniu prawa. To, co robi Lucas i jego
wspólnicy, jest zbrodnią. Na planecie nie ma ani jednego prawdziwego chirurga,
stosuje się jakieś niedozwolone metody, eksperymentuje na ludziach. Sam fakt, że
ukryli się z tym tak daleko, świadczy chyba o czymś... Najgorsze ze wszystkiego
jest to, że ani są mordercami! Gdyby działali na Ziemi, można by sobie
wyobrazić, że zdrowe organy pobierają od ludzi, którzy zginęli w wypadkach. Ale
tutaj...? Organ wypreparowany ze zmarłego człowieka nadaje się do
przeszczepienia przez bardzo krótki czas. Nie można go hibernować i wysłać...
osobno. Musi tu przylecieć jako składowa część żywego organizmu. Pozostającego w
anabiozie, ale żywego! Sam wiesz, co z tego wynika!    -
Dla mnie wynika stąd jedno: moje życie.    Drobiazg,
prawda? - Tom spojrzał na Svena spod zmrużonych powiek.
   - Jeśli nie wypełnię mojego zadania, nigdy nie wrócisz
na Ziemię - powiedział Sven, patrząc mu w oczy. - Nigdy. Wy, którzy znacie
istotę metody, bylibyście na Ziemi świadkami oskarżenia. Lucas nie pozwoli wam
nigdy wrócić, a jeśli będzie zagrożony, nie pozwoli wam żyć nawet tutaj.
Zniszczy was jako dowody rzeczowe. Gdybym ja zginął, przylecą tu inni...
   - Najlepiej byłoby, gdybyście zostawili nas w spokoju
- wtrąciła Monika cicho.    - To nie mój pomysł. Nie
jestem nawet policjantem. Kiedy powierzono mi tę sprawę, miałem przekonanie o
naszej słuszności...    - A teraz? Zachowałeś to
przekonanie?    - Sytuacja jest bez wyjścia. Ale nie może
zostać tak, jak jest teraz.    - Skazujesz nas? Nie my
jesteśmy przestępcami. Wystarczy, by Lucas zaczął coś podejrzewać. Zawiesi
działalność, przestanie sprowadzać... i my wszyscy... - Tom urwał i przygarnął
ramieniem Monikę.    - Nie ma wyjścia, Tom. Gdybym nawet
wycofał się z tego, gdybym zniknął albo w ogóle się tu nie znalazł, Monika wróci
wreszcie na Ziemię, gdy uda się kolejna operacja, a ty zostaniesz tutaj.
   Tom rzucił krótkie spojrzenie na Monikę, potem na
Svena.    - Nie, ona stąd nie wyjedzie... Nie odleci. Ona
zostanie tutaj , prawda? Powiedz mu, powiedz, że ty nie chcesz. Zostaniesz
tutaj, będziesz tak jak ja pracowała dla Lucasa i będziemy zawsze razem...
   - Dopóki oni będą was potrzebowali. Czy nigdy nie
pomyślałeś, że twój zdrowy organizm może przydać się kiedyś Lucasowi?
   Tom zerwał się z posłania.    -
Milcz! - krzyknął głośno, aż śpiący na sąsiednim łóżku mężczyzna otworzył
zaspane oczy i nieprzytomnie rozejrzał się po pokoju.
   - Tak. Na pewno tak będzie. Z tobą i ze wszystkimi.
Nie ma wyjścia, Tom.    - Kilka lat życia to lepsze
wyjście niż śmierć. - Tom opanował się jakby i usiadł ukrywając twarz w
dłoniach. - Zanim znów ktoś tu przyleci, minie jakiś czas... A jeśli ty
zdemaskujesz Lucasa, wszystko skończy się za kilka tygodni. Moje serca dłużej
nie wytrzymają. Nowych nie będzie. Lucas nie może dowiedzieć się o tobie. Wiem
nawet, co trzeba zrobić... Jest jedno wyjście z sytuacji...
   Zanim Sven zdążył uskoczyć, Tom chwycił poduszkę,
rzucił się na niego i powalił na podłogę. Był silniejszy. Sven czuł, że się
dusi. Poduszka szczelnie otulała mu twarz. Szarpnął się kilka razy wierzgając na
oślep nogami. Usłyszał krzyk Moniki - głośny, wysoki, histeryczny krzyk.
Ostatkiem sił wyrwał się.    - Nie, Tommy, nie! Nie
zabijaj go, Tom! Monika szarpnęła ramiona chłopaka.    -
Na pomoc! - Sven nie zdążył krzyknąć po raz drugi. Upadł trafiony w czoło czymś
twardym i ciężkim.















   O zmierzchu zamknięto okiennice. Przy łóżku Deana paliła
się nocna lampka. Leżał poruszając co chwila rękami, by sprawdzić, czy odzyskują
sprawność. Wydawało mu się, że upłynęło kilka godzin od zmroku, za oknem powinna
już panować głęboka noc. Nie ufał jednakże swemu poczuciu czasu, podobnie jak
nie ufał sprawności kończyn. Nie po raz pierwszy przeżywał powrót do świadomości
po hibernacji.    Mógł liczyć tylko na siebie. Przybył tu
nawet bez własnej odzieży, nie mówiąc już o broni, której posiadanie w podobnej
sytuacji tak znakomicie umacnia poczucie bezpieczeństwa. Wcześniej już dzwonił
na pielęgniarza. Wyglądał na silnego. Dean obejrzał go sobie, gdy tamten
poprawiał mu posłanie. Teraz czekał nie mogąc się zdecydować na naciśnięcie
dzwonka. Wiedział, że dyżurujący pielęgniarz na pewno śpi, lecz chciał, by
zasnął możliwie głęboko. Wyrwany w środku nocy będzie miał zwolniony refleks...
   Rozejrzał się jeszcze raz po pokoju. "Gdyby chociaż
doniczka albo kawałek metalowej rurki" - pomyślał oglądając konstrukcję łóżka.
Było jednak solidne, w całości wykonane z lekkich tworzyw.
   Powoli wstał. Zrobił kilka przysiadów i wymachów
ramion. Nie chwiał się już na nogach, ale mięśnie były wciąż odrętwiałe, a stawy
zginały się z nieprzyjemnym chrzęstem. Podszedł do drzwi i ostrożnie przekręcił
gałkę. Były zamknięte. Zdjął z wieszaka gruby, ciepły szlafrok. Zgasił lampkę.
Zadzwonił i stanął za drzwiami. Czekał.    Wchodzący nie
zdążył wydać głosu. Z głową omotaną grubą tkaniną, trafiony celnie w podbródek
uderzył o ścianę i osunął się. Dean ostrożnie domknął drzwi i zapalił światło.
Pielęgniarz 1eżał bez ruchu. Kawałkiem prześcieradła Dean zakneblował mu usta,
potem szybko ściągnął biały kitel, spodnie i pantofle. Związanego piżamą i
paskiem od szlafroka ułożył na łóżku. Okrył kocem.
   Ubranie pasowało dość dobrze. Dean zgasił światło w
pokoju i uchyliwszy drzwi, wyjrzał przez szparę. Za drzwiami był mały hall, z
którego wychodziło się na klatkę schodową. W drugą stronę biegł korytarz
ciągnący się wzdłuż budynku. Jedne drzwi były oszklone matową szybą. Paliło się
za nimi silne światło.    Dean usłyszał warkot śmigłowca.
Po chwili silnik umilkł. Od drzwi prowadzących na zewnątrz dobiegały
przytłumione głosy. Przez hall przebiegło dwóch mężczyzn niosących nosze. Leżał
na nich człowiek okryty kraciastym kocem. Dean nie dostrzegł twarzy. Z tyłu
szedł z kimś Lucas i półgłosem mówił coś poirytowany. - Jak to się mogło stać,
Mailing? Od czego tam jesteś, stary leniu!    - A dajże
mi spokój, do cholery. Jestem biologiem, a nie nocnym stróżem!
   Tyle udało się Deanowi dosłyszeć, gdy przechodzili
obok drzwi jego pokoju. Poszli dalej korytarzem, wkrótce zapanowała cisza.
Odczekawszy chwilę Dean wymknął się z pokoju starannie zamykając drzwi. Bez
trudu zorientował się, że jest w głównym budynku stacji. Układ pomieszczeń
pamiętał dobrze z planu.















   Przed oczami Svena latały czerwone plamy, głowę rozsadzał
ból. Chciał podnieść dłoń do czoła, lecz nie mógł wykonać żadnego ruchu. Był
związany. Strumień zimnej wody chlusnął mu w twarz. Otworzył oczy.
   - No, już oprzytomniał. Czym on go tak urządził,
Mailing?    Sven odwrócił głowę w lewo i dostrzegł Lucasa
rozpartego na krześle pod oknem.    - Rzucił butem. O, ma
jeszcze ślad obcasa. - Jak to właściwie było?    - Tom
mówił, że on włamał się do tej jego dziewczyny, obezwładnił i grożąc jej chciał
coś wymusić na Tomie.    - O co mu chodziło? Co on im
naopowiadał?    - Nieważne. Powiedziałem im, że to maniak
przywieziony ostatnio na operację mózgu. - Co im powiedział? To bardzo ważne! -
Nie wiem, musisz porozmawiać z Tomem.    On zajął się
uspokajaniem tej dziewczyny, bo histeryzowała...    - Do
diabła, trzeba wreszcie coś z nią zrobić. Mogliby wreszcie tam załatwić jej
pogrzeb, byłoby parę detali do wykorzystania, a tak to tylko kłopoty.
   - Czy mogę wracać, Lucas? Nie spałem od dwudziestu
godzin.    - Zaczekaj. Musimy z nim pogadać. Ty, Mox -
zwrócił się do stojącego przy drzwiach - możesz iść się przespać. Rano będzie
robota dla ciebie.    - Co robimy? Rozbiórka? - Może
nawet kilka.    - Nie mamy już komu podłączyć niektórych
detali. Mają po dwa, więcej się nie da...    - No to
najwyżej wyrzucisz. Idź już, dobranoc.    Mox wyszedł, a
Lucas dopiero teraz zainteresował się Svenem.    - No,
mój drogi, przesadziłeś z tą turystyką. Chyba zobaczyłeś trochę za dużo. Trudno,
sam jesteś sobie winien. Nie mogę tylko zrozumieć, w jaki sposób wybrnąłeś z tej
katastrofy...    - Zwyczajnie. Odpaliłem człon ratunkowy.
- Łżesz. Byłeś za nisko.    - A jednak. Udało się jakoś.
   - Znam się na tym. W atmosferze takie rzeczy się nie
udają.    - No więc wyskoczyłem ze spadochronem, jeśli to
wydaje ci się możliwe.    - Widzę, że masz ochotę do
żartów. Przejdzie ci to wkrótce. Wiesz? Tutaj mam protokół twojego wypadku. Chcę
cię poinformować, że spłonąłeś w rozbitej rakiecie.    -
A ty już prawie dyndasz na sznurku. W zupełnie niezłym towarzystwie zresztą.
   - Zamknij się! - Lucas poczerwieniał, prawa dłoń mu
drgnęła, ale opanował tein odruch. - Nie wiem, co usłyszałeś od tych tam... -
ciągnął po chwili. - Ale to nie ma znaczenia. Pójdziesz do rozbiórki, będzie z
ciebie chociaż jakiś pożytek. Piloci cieszą się z reguły dobrym zdrowiem, a mnie
potrzebny jest taki człowiek.    - Proszę bardzo -
Svenowi obrzydzenie dławiło gardło, zmusił się jednak do uśmiechu. - Ziemia już
i tak wie o was dostatecznie dużo.    - Możesz sobie
mówić, co chcesz. Gdyby coś wiedzieli, ja miałbym o tym informacje wcześniej od
ciebie. Zabierz go, Mailing, i zamknij dobrze. Najlepiej w piwnicy, tam nie ma
okien. Klucze są u Reda, w radiokabinie.    Mailing
wyszedł.    Po chwili wrócił z kluczami i wiadomością, że
Reda nie zastał.    - Pewnie jest u tego nowego - mruknął
Lucas. - Cholerny nudziarz, co chwila dzwoni na pielęgniarza.
   - Kto? - zainteresował się Mailing.
   - Taki jeden, nowy. Z ostatniego transportu.
Dokumentacja nie zgadza się. Miał być jakiś cholernie ważny facet, senator z
grubą forsą. Kazali go załatwić specjalnie starannie. Ale ten, co przyleciał, ma
wszystko w porządku, tylko w głowie coś nie tak... Amnezja. I co ja mam teraz
robić? Może też jakiś ważny. Ruszyć go nie mogę, dopóki nie wiem, o co chodzi.
Oni tam, na Ziemi, zupełnie się nie przejmują. Zgarniają tylko forsę. Jeszcze
trochę, a każą pracować za darmo...    - Nie damy się -
mruknął Mailing.    - Akurat . Tu nie ma odwrotu. Oni
mają nas w garści.    Milczeli obaj przez długą chwilę.
   - Odprowadź go do piwnicy. Możesz mu rozwiązać nogi -
powiedział Lucas wstając. Wstąpię jeszcze do Arela.















   Dean przemknął cicho korytarzem podziemnej części budynku.
Gdzieś tutaj powinny znajdować się magazyny sprzętu technicznego. Mając w
dłoniach palnik plazmowy albo chociaż jakiś ciężki kawałek metalu czułby się
pewniej. Ostrożnie otworzył drzwi w końcu podziemnego przejścia. Wewnątrz było
ciemno. W smudze światła padającego z korytarza dostrzegł kilka pak. Obok na
posadzce leżała płaska wydłużona sztabka, zaostrzona z jednego końca. Służyła
prawdopodobnie do rozrywania stalowych taśm, którymi opasane były skrzynki. Dean
podniósł ją i ściskając w dłoni ruszył na dalsze poszukiwania.
   W jednym niewielkim pomieszczeniu obok schodów paliło
się światło. Dean rozejrzał się po jego wnętrzu.    Pod
ścianami stało kilka stołów laboratoryjnych. Na nich i na podłodze było mnóstwo
przyrządów. Wyglądały na aparaturę medyczną.    Na środku
stał błyszczący, metalowy walec na trzech małych kółkach. Kilkadziesiąt giętkich
rurek i przewodów w kolorowej izolacji łączyło go z aparatami ustawionymi na
stołach. Wszystkie przyrządy były włączone, świadczyły o tym kolorowe światełka
kontrolne, a na niektórych - świecące ekrany oscyloskopów, kreślących
zielonkawe, pulsujące linie.    Obok błyszczącego
cylindra jaśniał monitor ekranowy, jakiego używa się do wyświetlania wyników
obliczeń z komputera. Gdy Dean wszedł, ekran monitora był pusty. Teraz dostrzegł
na nim kilka rzędów liter. Zbliżył się i przeczytał: "Nie znam cię. Czy jesteś
nowym pracownikiem Stacji?"    Dean popatrzył wokoło,
zajrzał za stojaki z przyrządami, ale w pomieszczeniu nie było nikogo.
   - Kto zadał mi pytanie? Komputer? - spytał półgłosem.
   "Nie komputer. Nie bój się. Odpowiedz na moje pytanie.
A zresztą nieważne - powiedział ekran. - Nie szukaj mnie, to bezcelowe". - Gdzie
jesteś?    "Tutaj, w tym pomieszczeniu. Trudno to
określić dokładniej. Czy Lucas wie, że tu wszedłeś? Na pewno nie przysłał cię
tutaj, bo gdyby tak było, nie szukałbyś mnie wzrokiem. A więc nie powiedział ci
o mnie. Już wiew. Jesteś pacjentem. Te buty są własnością Reda, znam je dobrze.
Rozumiem, wyrwałeś się spod opieki. Co wiesz? Czego się domyślasz?"
   Ostatnie słowa pozostały na ekranie przez dłuższą
chwilę. Dean wahał się, milczał. Po chwili ekran znów zaczął wypełniać się
rzędami liter.    "Jeśli nie wiesz, to wyjaśnię ci
wszystko. Niczym nie ryzykuję, nawet jeśli jesteś człowiekiem Lucasa.
   Znajdujemy się na planecie Ilion, w stacji badawczej.
Jeśli jesteś pacjentem, to zapewne sądzisz, że przebywasz w sanatorium gdzieś w
Ameryce Południowej. Oszukano cię. Grozi ci niebezpieczeństwo. Nazywam się Arel.
Byłem dowódcą stacji. Teraz jestem na łasce tych ludzi - Lucasa i pozostałych.
Ty także jesteś na ich łasce. Jeśli dowiedzą się, że znasz ich tajemnicę,
zginiesz. Nie wiem, dlaczego przebrałeś się za pielęgniarza - może chciałeś stąd
uciec? Ale stąd nie ma ucieczki..."    - Czy jesteś
wrogiem Lucasa? Gdzie się ukrywasz? - zaczął Dean ostrożnie.
   "Ja nie mogę być niczyim wrogiem, bo prawie nie
istnieję. Tym samym nie ukrywam się nigdzie. Masz mnie tuż obok siebie.
Najwięcej ze mnie jest w tym cylindrze na środku pokoju. Reszta - to aparatura".
   - Czy to Lucas... uwięził cię tutaj?
   "Tak. Ale to długa historia. Obawiam się, że nie zdążę
opowiedzieć ci wszystkiego. Lucas odwiedza mnie zwykle o tej porze. Już powinien
tu być, nie wiem, co go mogło zatrzymać, bo rzadko się spóźnia. Jestem mu
potrzebny jako ekspert od spraw tej planety. On zna się tylko na swojej
specjalności. Jeśli nie chcesz, by cię tu znalazł, schowaj się, najlepiej za ten
duży przyrząd w prawym kącie, i przeczekaj, dopóki stąd nie wyjdzie. Wtedy
będziemy mieli dość czasu, by porozmawiać. Chociaż... zupełnie nie wiem, co
powinieneś zrobić. Nic tu nie zdziałasz w pojedynkę..."
   - Nie jestem pacjentem - zaryzykował Dean. - Przybyłem
jako rzekomy pacjent, ale wysłał mnie Kosmopol. Nie działam w pojedynkę.
   "Nie mów nic więcej. Może to dobrze... Nareszcie ktoś
dobierze się do nich. Teraz ukryj się i czekaj".    Ekran
zgasł, a Dean wśliznął się za stalową skrzynię zasilacza, w najciemniejszy kąt
pomieszczenia. Przeczekał tam ponad pół godziny, zanim nadszedł Lucas. Dean
słyszał jego głos, lecz nie widząc ekranu, mógł tylko domyślać się odpowiedzi
Arela.    - Witaj, staruszku. Zdaje się, że mam coś dla
ciebie: sprawne, młode ciało. Trafił nam się jeden taki...
   - Pilot. Rakieta się rozbiła, ale on jakimś cudem
wyszedł z tego cało. Podobno wcześniej odpalił człon ratunkowy. Miał szczęście.
   - No tak! - Lucas zaśmiał się głośno. Masz rację,
trudno to nazwać szczęściem. To ty masz szczęście. Zrobiliśmy akt zgonu, a on
jest żywy, tutaj, w stacji. Damy ci jego ciało, jeśli ci się spodoba.
   - Oczywiście, ale musisz być cierpliwy. A poza tym,
mamy pewne kłopoty. Ten pilot twierdzi, że Ziemia wie coś o naszej działalności.
Podejrzewam nawet, że to policja zaaranżowała całą historię, żeby mieć tu
swojego człowieka. On kręcił się w pobliżu fermy, a nawet wszedł na jej teren.
   - No dobrze, już dobrze. Wiem, że nie lubisz tego
określenia, ale to przecież nic innego jak ferma. Inni hodują zwierzęta, a my
ludzkie organy. Nie wiem, co pożyteczniejsze. Ale, wracając do naszego pilota:
on nawet rozmawiał z ludźmi z fermy. To oczywiście nic nie szkodzi, po prostu
trzeba będzie izolować pacjentów od nosicieli. Ale jest jedna ważna sprawa do
załatwienia. Dam ci to ciało, staruszku, pod warunkiem, że wrócisz w nim na
Ziemię i zameldujesz, że tutaj, u nas, wszystko odbywa się normalnie. Rozumiesz?
Musisz wrócić i powiedzieć im, że nie ma tu niczego, co mogłoby interesować
policję, prokuratora i sądy.    - Tak, ja wiem. To będzie
trudne, ale ja ze swej strony wyciągnę z tego pilota, ile się da. Ty zaś jesteś
mądrym i doświadczonym człowiekiem. Poradzisz sobie jakoś.
   - Jaką będę miał gwarancję? Już ty sam wiesz dobrze,
co jest najlepszą gwarancją w takiej sytuacji. Centrala zapłaci, ile trzeba.
Dopóki będziesz grał swoją rolę, będziesz otrzymywał wynagrodzenie. Nie
znajdziesz innego wyjścia. Nikt nie zatrudni pilota, który nie umie prowadzić
statków. Gdy powiesz im nie to, co trzeba, stracisz pensję i w dodatku pójdziesz
siedzieć za współudział. Wątpię, byś chciał odsiadywać długie lata dysponując
nowym, zdrowym ciałem. Zresztą, przypomni j sobie, jak się zaczęła nasza
współpraca...    - Podstępem? A kto mnie prosił, żeby cię
ratować? Co z ciebie zostało? Tylko tyle, ile trzeba dla zachowania osobowości.
Reszta była do niczego. Przerzuty nowotworu ogarnęły cały organizm.
   - Nieprawda! Skąd mogłem wiedzieć, że to aż tak źle
wygląda? Kiedy miałem cię już na stole, okazało się, że to jedyne wyjście. A
zresztą, czy źle ci tutaj? Żyjesz przecież, myślisz, widzisz i słyszysz...
Zainstalowałem ci nawet przystawkę do sterowania dalekopisu bioprądami. Możesz
dzięki temu rozmawiać ze mną przez monitor...    Pomyśl
nad moją propozycją. Nie wiem, czy trafi ci się kiedy druga taka szansa. Ten
pilot jest bardzo dobry. Jutro pokażę ci go, na pewno się zachęcisz. Dobranoc.
Włączę ci pobudzenie, żebyś nie zasnął i myślał nad tym do rana.
   Dean usłyszał, jak Lucas przeszedł kilka kroków w
stronę aparatury pod ścianę i przekręcił z trzaskiem jakiś przełącznik. Potem
wyszedł, zamykając głośno drzwi. Na ekranie trwał napis:
   "Słyszałeś. Nie muszę chyba wiele wyjaśniać. Jestem
tylko mózgiem sztucznie utrzymywanym przy życiu. Ten człowiek obiecuje mi cudze
ciało. Co zrobiłbyś na moim miejscu?"    - Ten pilot to
mój współpracownik. Okazuje się, że jest w ich rękach.
   "Domyśliłem się. Lucas jeszcze nie wie, że jest was
dwóch. Ale dowie się o tym lada chwila. Wystarczy, że zajrzy do twojego pokoju.
Co zrobiłeś z Redem?"    - Leży związany w moim łóżku.
   "No właśnie. Więc złapią ciebie także. Mój mózg
wszczepią w ciało twojego towarzysza i wyślą na Ziemię najbliższym statkiem. Ale
ja nie chcę, żeby oni to zrobili".    - Przeszczep może
zostać odrzucony. Zginie twój mózg i jego ciało.    "Oni
nie wypuszczą mnie stąd, dopóki nie nabiorą pewności. W razie pierwszych oznak
niepowodzenia, mogą zamknąć mój mózg na powrót w tym pudle".
   - Jeśli nie przyjmiesz propozycji, pozostaniesz w nim
na zawsze.    "Być może, ale nie ulegnę po raz drugi
Lucasowi. To on namawiał mnie do operacji. Miałem chory przewód pokarmowy.
Obiecał mi inny, a ja zgodziłem się. Zgodziłem się nie chcąc wiedzieć, skąd go
weźmie. To był mój pierwszy i ostatni błąd. Przedtem nie pozwalałem na podobne
machinacje, gdy dotyczyć miały innych ludzi. Gdy chodziło o mnie, nie starczyło
mi uczciwości. Lucas wykorzystał to i pozbawił mnie ciała, by nikt nie
przeszkadzał mu w uprawianiu tego procederu na planecie Ilion. Pozostałych
kupił, zastraszył lub wciągnął do spółki podstępem".    -
Ale dlaczego tutaj właśnie, na planecie Ilion...
   "Próbował kiedyś na Ziemi. Był zdolnym chirurgiem i
dobrym immunologiem. Ale działał nielegalnymi metodami. Kiedyś udowodniono mu,
że pobrał serce żyjącego człowieka. Musiał zaniechać pracy. Gdyby znano inne
jego sprawki, poszedłby w najlepszym razie do więzienia. Byli tacy, którzy mieli
przeciw niemu dowody. Ci właśnie, którzy teraz dostarczają mu pacjentów i...
dawców.    Być może chciałby skończyć, ale ci, którzy
robią na tym jeszcze lepsze interesy, nie pozwolą mu, póki utrzyma w dłoni
skalpel..."    - Muszę go zamknąć, nim odkryje, że jestem
policjantem. Jego i pozostałych. Sądzę, że mi w tym dopomożesz?
   "To nie takie proste, chłopcze. Przekażę ci wszystko,
co wiem. Ale uprzedzam, że cokolwiek zrobisz, będziesz miał do siebie
pretensję".    - Nie rozumiem? - Dean spojrzał ze
zdziwieniem na ekran świecący ostatnimi słowami Arela.
   "Zrozumiesz to później. Ja miałem dość czasu, by
przemyśleć wszystkie możliwe warianty rozwiązania. Prowadzą do jednego
niewątpliwego nieszczęścia. Zbyt mało jednak masz czasu, bym ci teraz mógł to
wszystko wyjaśnić. Spróbuj unieszkodliwić Lucasa. Pamiętaj, że tylko on jeden ma
broń. Choć pozostali też mogą być niebezpieczni. Aresztowanie ich nie odwróci
jednak tego, co już się stało i co jeszcze stać się musi, tu nie ma żadnego
rozwiązania.    - Co powiesz Lucasowi, gdy zapyta cię a
decyzję?    "Wolałbym uniknąć tej rozmowy. On może
dokonać operacji niezależnie od mojej woli. Musisz go unieszkodliwić jeszcze tej
nocy. Uważaj więc i zapamiętaj wszystko dokładnie...















   Za matową szybą paliło się słabe światło. Dean ostrożnie
przekręcił gałkę zamka i zajrzał do środka.    W małym
pokoiku stało kilka oszklonych szafek lekarskich, stolik, taborety i leżanka.
Nie było tu nikogo. Dean wyjął z szafki kilka strzykawek i pudełko narkozyny w
ampułkach. Schował do kieszeni kitla i ruszył korytarzem w kierunku drzwi
wyjściowych. Były otwarte. Na dworze panował mrok rozrzedzony nieco światłem
Odysa, ale niebo było zachmurzone i naturalny satelita planety niekiedy krył się
całkowicie za niskimi chmurami. Dean zaryglował drzwi od wewnątrz. Trzymając w
dłoni stalową sztabkę przeszedł korytarzem sprawdzając po kolei drzwi. Były
pozamykane, lecz klucze tkwiły w zamkach. Tu leżeli pacjenci oczekujący na
zabieg lub...    Deanowi dreszcz przebiegł po plecach.
Teraz dopiero, po wyjaśnieniach Arela, zdał sobie sprawę z sytuacji, w jakiej
się znalazł. Gdyby prosto z hibernatora powędrował na stół operacyjny.. .
   Oprócz dyżurnego pielęgniarza i pacjentów w budynku
głównym o tej porze nie powinno być nikogo więcej. Pracownicy stacji mieszkali w
pawilonie odległym o kilkaset metrów. Dean otworzył drzwi "swojego" pokoju. Nic
się tu nie zmieniło. Red leżał przywiązany do łóżka i zakneblowany, okryty kocem
po sam nos. Dla patrzącego od strony drzwi nawet po zapaleniu światła wyglądał
na śpiącego pacjenta. Dean odetchnął. Widocznie Lucas wyszedłszy od Arela nie
zaglądał ani tutaj, ani do dyżurki Reda. Wystarczyło mu palące się tam światło.
   Dla pewności Dean wstrzyknął Redowi podwójną dawkę
narkotyny. Tego jednego przynajmniej nie musiał się obawiać. Teraz radiogram do
załogi "Glorii". Uruchomił radiostację i nadał kilka sygnałów wywoławczych.
Odczekał chwilę. Skierował anteny w przestrzeń i wystukał przygotowany tekst.
Odpowiedź nadeszła niebawem. "Gloria" rozpoczęła hamowanie i powrót w stronę
Ilionu.    Dean wrócił da dyżurki i zabrał wszystkie
klucze, jakie znalazł w gablotce na ścianie. Przeszukał systematycznie piwnice.
Niektóre nie dały się otworzyć. Musiał się dowiedzieć, czy Svena uwięziono
właśnie za jednymi z tych drzwi.    A może zamknięto go w
innym miejscu? Na przykład w budynku Przetwórni albo w pawilonie mieszkalnym?
Szukanie teraz wymagałoby czasu. Dean wrócił na parter i otworzył drzwi
wyjściowe. Zrzucił biały kitel zbyt widoczny w mroku. Przemknął pod ścianą do
narożnika budynku.    W odległości trzystu metrów
połyskiwała frontowa ściana pawilonu mieszkalnego. W jednym oknie paliło się
światło. Dean obserwował budynek przez kilka minut. Smuga światła padała na
ścieżkę prowadzącą do wejścia. Nagle drzwi pawilonu otworzyły się. Na tle
jasnego prostokąta Dean spostrzegł sylwetkę mężczyzny. Cofnął się nadsłuchując.
Niebawem usłyszał zbliżające się kroki na żwirze alejki. W świetle padającym z
okna rozpoznał Lucasa.    Szybko zawrócił i wciągając w
biegu biały kitel pomknął do dyżurki. Przez .chwilę zastanawiał się, czy należy
zgasić światło. Okno dyżurki nie było widoczne dla nadchodzącego, przekręcił
więc wyłącznik, a potem jeszcze wyciągnął wtyczkę lampki. W pośpiechu zdjął
buty, położył się na leżance twarzą do ściany i okrył kocem po sam czubek głowy.
   Po chwili Lucas otworzył drzwi dyżurki. - Śpisz, Red?
- spytał od progu, a nie usłyszawszy odpowiedzi, podszedł do leżanki i spytał
ponownie.    - Uhm... - mruknął Dean, udając zaspanego.
Usłyszał, jak Lucas próbował zapalić lampkę, a gdy mu się to nie udało,
przysiadł na skraju leżanki.    - Wszystko w porządku,
Red?    - Uhm... - Dean poruszył się nieznacznie. -
Posłuchaj, Red. Nie mogłem zasnąć. Coś mi się tutaj nie zgadza... Słyszysz mnie?
   - Tak - mruknął Dean.    - Więc
słuchaj i powiedz, co o tym sądzisz. Chodzi o tego pilota. Wydawało mi się, że
ta przypadek: rozbił rakietę, uratował się, dotarł do fermy i usłyszał zbyt
wiele. Nie pomyślałem ani przez chwilę, że... no, że mógł to zrobić celowo... Na
przykład, z polecenia władz. Bo przecież przesyłka dotarła tym samym statkiem!
Gdyby oni, tam, coś odkryli, przeszukaliby cały transport... Ale teraz
pomyślałem, że przecież ten pacjent to zupełnie ktoś inny. Zdrowy! A miał być do
przeszczepu nerek! To może... Rozumiesz?    Dean poruszył
się lekko i mruknął coś nieartykułowanego.    - Obudźże
się, do licha! - Lucas szarpnął leżącego za ramię.
   Dean nie mógł dłużej ryzykować. Uchwycił mocniej
stalową sztabkę owiniętą kilkoma warstwami tkaniny. Ciało Lucasa miękko osunęło
się na podłogę.    - Jak widzisz, kochany - mówił do
przytomniejącego - miałeś rację. Jesteśmy tu sami, nie próbuj wołać o pomoc.
Tylko Arel może usłyszeć, ale on ci nie pomoże. Pacjenci śpią pod kluczem. A
teraz bądź rozsądny i powiedz, gdzie ukryłeś tego pilota?
   - Do diabła! Co chcesz zrobić?
   - Zabierzemy was wszystkich na Ziemię. Reszta należy
do sądu.    - Myślisz, że tak będzie dobrze i
sprawiedliwie... Widocznie nie orientujesz się w sytuacji. Czy wiesz, ile
niewinnych ludzi skazujesz na śmierć? Myślisz, że jesteś lepszy od nas? Ciebie
nikt nie będzie sądził. Działasz zgodnie z prawem. Wydasz nas w ręce
sprawiedliwości... A ani? Ci, których życie skończy się w kilka miesięcy po
naszym odlocie? Pewnie ten sklerotyczny mózg z piwnicy powiedział ci o
wszystkim.. No dobrze. Rób, co do ciebie należy. Twój przyjaciel śpi w piwnicy.
Klucz mam w kieszeni. Chciałem wykorzystać tego człowieka. Gdyby wrócił na
Ziemię z mózgiem Arela, policja przestałaby się nami interesować. Mielibyśmy
trochę spokoju i po pewnym czasie można by pracować dalej. A teraz... no cóż.
Sam widzisz, że nie ma innego wyjścia. Oni muszą umrzeć. W takim stanie, w jakim
się znajdują, nie przeżyją ani hibernacji, ani podróży na Ziemię.
   - Czy nie możesz nic zrobić, by ich uratować?
   -Mógłbym wszczepić im te narządy, dzięki którym żyją w
tej chwili. Może w jednym lub dwóch przypadkach przeszczep się przyjmie, ale
pozostali zginą. Zresztą, nie możesz mi na to pozwolić. To byłoby nielegalne,
przecież nie mam prawa wykonywać takich operacji. Nie możesz nawet obiecać
złagodzenia kary, jeśli uda mi się im dopomóc! Więc po co miałbym to robić? Żeby
wydłużyć akt oskarżenia o kilkanaście nowych zabiegów? Nosicieli nic nie
uratuje. Możesz ich traktować, jakby już byli nieboszczykami.















   Nad ranem wszyscy pracownicy stacji wiedzieli o
aresztowaniu Lucasa. Dean ogłosił komunikat radiowy, w którym zaapelował o
zachowanie spokoju ze względu na dobro obecnych na planecie dzieci.
   Wezwał Mailinga. Lecz upłynęło wiele godzin, nim
śmigłowiec pojawił się nad horyzontem. Na sygnały radiowe nie odpowiadał. Dean
czuł, że teraz nastąpi najgorsze.    Uzbrojony w miotacz
razem ze Svenem czekał w drzwiach budynku. Śmigłowiec zatoczył koło i zawisł nad
lądowiskiem. Opadał powoli, a gdy dotknął gruntu, Dean zobaczył, że z otwartego
włazu wyskakuje kolejno kilku mężczyzn. Cofnął się w głąb budynku i odbezpieczył
broń. Zrozumiał, co się stało: Mailing próbował ostatniej szansy.
   Pięciu mężczyzn ruszyło w stronę głównego wejścia.
Dean zaryglował drzwi i podszedł do otwartego okna.    -
Czego chcecie? - krzyknął, choć wiedział, że pytanie nie miało sensu.
   Przystanęli. Jeden wysunął się naprzód.
   - Uwolnijcie Lucasa. Albo sami go uwolnimy.
   - Nie mogę tego zrobić. On jest przestępcą. - W takim
razie zrobimy to sami. Możesz nas zastrzelić. Nie mamy nic do stracenia.
   Deran zastanowił się przez chwilę.
   - A gdybym go wypuścił, czego jeszcze zażądacie?
   - Was obydwu. To wy jesteście winni! - To niczego nie
zmieni.    - Polecimy w waszych ciałach na Ziemię i
wyjaśnimy wszystko tak, aby nikt nie domyślił się prawdy.
   - To będzie trwało zbyt długo. Zresztą kontroli
przesyłek nie uda się wam odwołać. Ten plan jest do niczego. Nie żądajcie ode
mnie, abym znalazł wyjście z sytuacji, w jaką wszystkich wplątał Lucas. To on
dał wam złudną nadzieję. Czy chcielibyście żyć nadal kosztem innych, mordowanych
przez niego ludzi?    - A ty, czy chcesz nadal żyć ze
świadomością, że spowodowałeś naszą zagładę?    - Nie
wiedziałem o tym wyruszając tutaj.    Spełniłem tylko mój
obowiązek. Nie można było przecież nic nie robić.    - To
twój punkt widzenia, rozumiesz My, tutaj, żyjemy według innych praw.
   Ruszyli w kierunku wejścia. Drzwi runęły pod naporem.
Dean, z bronią skierowaną przed siebie, stał w głębi korytarza, Sven tuż za nim.
Patrzyli na oszalałe, złe twarze, na kije wzniesione w silnych dłoniach.
   "Jeśli dostaną nas żywych - pomyślał Dean - Lucas
wprowadzi w życie swój plan. Zginą również piloci «Glorii». Ziemia nie dowie się
o niczym, zatrą ślady... A oni... oni zginą niezależnie od tego, co się stanie.
Oni już właściwie nie żyją".    Ruszyli naprzeciw, ramię
przy ramieniu. To była ostatnia chwila na podjęcie decyzji.



    powrót







  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza