ďťż

prezentacje

Lemur zaprasza

Kwiecień
2007
      














|:  PREZENTACJE  :|










|
|
      











Andrzej Sapkowski - Lux Perpetua - Fragment.


Senne koszmary nie stanowiły ostatnimi czasy problemu dla Elenczy Stietencron
– a jeśli i stanowiły, to niewielki i mało problematyczny. Po całodziennej pracy
przy chorych w oławskim hospicjum Świętego Świerada Elencza była najczęściej
zbyt zmęczona, by śnić. Budzona i zrywana z łóżka ante lucem, przed jutrznią,
wraz z Dorotą Faber i innymi wolontariuszkami biegła do kuchni przygotowywać
posiłek, który trzeba było wkrótce roznosić chorym. Potem była modlitwa w
szpitalnej kaplicy, potem krzątanie się przy pacjentach, potem znowu kuchnia,
potem pralnia, znowu sala szpitalna, modlitwa, sala szpitalna, mycie podłóg,
kuchnia, sala, kuchnia, pralnia, modlitwa. W efekcie zaraz po wieczornym Ave
Elencza padała na posłanie i zasypiała jak kłoda, z dłońmi kurczowo zaciśniętymi
na kołdrze w lękliwym przeczuciu rychłego budzenia. Nie dziwota, że taki tryb
życia skutecznie pozbawił ją marzeń sennych. Koszmary, które niegdyś były dla
Elenczy problemem, przestały nim być.



Tym dziwniejsze, że wróciły. Od połowy adwentu Elenczy znowu zaczęły śnić się
krew, mord i pożoga. I Reynevan. Reinmar z Bielawy. Reynevan przyśnił się
Elenczy Stietencron kilkakrotnie, w tak koszmarnych okolicznościach, że zaczęła
włączać go do wieczornej modlitwy. Jego też, jak mnie, weźcie pod obronę,
powtarzała w duchu, chyląc głowę przed ołtarzykiem, przed Pietą i świętym
Świeradem. Jemu też, jak mnie, dodaj siły, użycz pociechy, powtarzała, patrząc
na rzeźbione oblicze Bolesnej. Jak mnie, tak i jego chroń pośród nocy, bądź mu
tarczą i puklerzem, bądź strażą nieuśpioną. I daj mi choć raz jeszcze go
zobaczyć, dodawała w jeszcze głębszym duchu, tak cicho i tak skrycie, by ani
Orędowniczka ani święty nie posądzili jej o nazbyt świeckie myśli.



Szesnasty stycznia roku 1429, niedziela przed świętym Antonim, była dla szpitala
dniem równie pracowitym co dni powszednie, pracy bowiem niespodzianie przybyło.
Czescy husyci, o których przez cały grudzień było głośno, podeszli pod Oławę w
dzień Trzech Króli, a nazajutrz wkroczyli do miasta. Obeszło się, wbrew czarnym
i panikarskim przepowiedniom niektórych, bez zdobywania grodu, walki i przelewu
krwi. Ludwik, książę na Oławie i Niemczy, zachował się identycznie jak przed
rokiem – zawarł z husytami ugodę. Obustronnie korzystną. Husyci przyrzekli nie
palić i nie plądrować książęcych dóbr, w zamian za co książę udzielił rannym,
chorym i kalekim Czechom azylu w obydwu oławskich szpitalach. A szpitale
natychmiast zapełniły się pacjentami. Zabrakło prycz i posłań, materace i
sienniki kładziono na podłogach. Było mnóstwo pracy, rosła nerwowość, szybko
udzielająca się wszystkim, nawet spokojnym zwykle mnichom premonstratensom,
nawet spokojnej zwykle Dorocie Faber. Rosła nerwowość. Niepokój. Zmęczenie. I
przemożny, paraliżujący lęk przed zarazą.



Zgiełk, który ją rozbudził, Elencza wzięła początkowo za majak senny. Z jękiem
szarpnęła barchan kołdry, tocząc głową po wilgotnej od śliny poduszce. Znowu ten
sen, znowu śni mi się Bardo, pomyślała, chwiejąc się na grani snu i jawy.
Zdobycie i rzeź Barda, cztery lata temu. Alarm dzwonów, buczenie rogów, rżenie
koni, huk, łomot, dziki krzyk najeźdźców, wycie mordowanych. Ogień,
podświetlający błony w oknach, błyskliwą mozaiką tańczący na powale...



Zerwała się, usiadła. Dzwony biły na trwogę. Rozbrzmiewał krzyk. Odblask pożaru
podświetlał okna. To nie sen, pomyślała Elencza, to nie sen. To się dzieje
naprawdę.

Pchnęła okiennice, do izby, wraz z zimnem, wdarł się swąd spalenizny. Pobliski
rynek rozbrzmiewał wrzaskiem setek gardeł, migotał chwiejnymi światłami setek
pochodni. Od strony Bramy Wrocławskiej słychać było wystrzały. Kilka okolicznych
domów stało już w ogniu, łuna wypełzała na niebo nad Nowym Zamkiem. Pochodnie
zbliżały się. Grunt zdawał się dygotać.



– Co się dzieje? – spytała trzęsącym się głosem jedna z wolontariuszek. – Gore?



Budynek nagle aż się zatrząsł, rozległ się trzask i łoskot wyłamywanych wrót,
dziki ryk, palba.

Szczęk oręża. Wolontariuszki i mniszki zaczęły krzyczeć. Tylko nie to, pomyślała
Elencza. Byle nie tak, jak wtedy w Bardzie. Nie krzyczeć, nie piszczeć, nie
kulić się w kącie z głową między kolanami. Nie zsikać się ze strachu, jak wtedy.
Uciekać. Ratować życie. Boże, gdzie jest pani Dorota?

Znowu trzask wyłamywanych drzwi. Tupot nóg. Szczęk żelaza. Wrzaski.

– Śmierć heretykom! Bij, kto w Boga wierzy! Bij!



Przytajona w kątku sieni Elencza widziała, jak wojsko i uzbrojony motłoch
wdziera się do hospicjum, widziała wybałuszone oczy, spotniałe i czerwone
twarze, zęby wyszczerzone w morderczym szale. Za moment zaciskała dłonie na
uszach, by nie słyszeć makabrycznego wycia mordowanych rannych. Zaciskała
powieki, by nie widzieć krwi, gęstą falą wylewającej się po schodach.

– Bić ich! Rżnąć! Rżnąć!


Motłoch z tupotem przebiegł tuż
obok niej, czuła smród potu i alkoholu. Mniszki w dormitorium krzyczały cienko.
Elencza dopadła drzwi wiodących do pralni. Ze szpitala wciąż dobiegały
obłąkańcze wrzaski mordowanych. I dziki ryk morderców. Usłyszała łoskot
buciorów, ciemność pralni rozjaśniły pochodnie.


– Mniszeczka! Siostrzyczka!


– Husycka kurewka! Bierta ją, chłopy!


Chwycili ją, przewrócili na
posadzkę, szamoczącą się wtłoczyli pomiędzy szafliki, przydusili, narzucając na
głowę ciężkie mokre prześcieradło. Krzyczała, dusząc się ich smrodem i odorem
ługu. Słyszała rechot, gdy rozrywali i zadzierali jej sukienkę. Gdy wpychali
kolana pomiędzy uda.


– Hej! Co tu się dzieje? Zaprzestać! Wraz, żywo!


Uwolniona, zdarła prześcieradło
z głowy. W drzwiach pralni stał zakonnik. Dominikanin. W ręku miał pochodnię, na
habicie półpancerz, u pasa kord. Napastnicy pospuszczali głowy, pomruczeli.


– Zabawiacie się tu – warknął mnich. – A tam wasi bracia
rozprawiają się z wrogami wiary! Słyszycie? Tam, tam jest dziś miejsce dobrych
chrześcijan! Tam czeka dzieło Boże! Dalej, precz!


Napastnicy wyszli, spuściwszy
głowy, pomrukując i szurając podeszwami. Dominikanin zatknął łuczywo w uchwyt,
podszedł. Elencza rozdygotanymi dłońmi usiłowała ściągnąć w dół zadartą powyżej
bioder sukienkę. Oczy jej łzawiły, wargi trzęsły się od wstrzymywanego płaczu.
Mnich pochylił się, podał jej rękę, pomógł wstać. Po czym z mocą walnął pięścią
w ucho. Pralnia zatańczyła w oczach dziewczyny, posadzka uciekła spod stóp.
Upadła znowu, nim oprzytomniała, mnich klęczał już na niej. Wrzasnęła, wyprężyła
się, wierzgnęła. Z rozmachem trzepnął ją w twarz, chwycił za sukienkę na
piersiach, rozerwał tkaninę gwałtownym ruchem.


– Heretycka suko... – wycharczał. – Już ja cię nawróc...


Nie dokończył. Reynevan przedramieniem przegiął mu głowę w tył i nożem poderżnął
gardło 










 
















































Zbiegli po schodach w mroźną
noc, w czerwono podświetloną ciemność, wciąż rozbrzmiewającą wrzaskiem i
zgiełkiem walki. Elencza pośliznęła się na oblodzonych stopniach, upadłaby,
gdyby nie pomocne ramię Reynevana. Spojrzała w górę, na jego twarz, spojrzała
przez łzy, wciąż oszołomiona, wciąż nie do końca pewna, czy przypadkiem nie śni.
Nogi uginały się pod nią, łamały. Dostrzegł to.


- Musimy uciekać – wykrztusił. – Musimy...


Chwycił ją wpół, wciągnął za
załom muru, w kryjący mrok. W samą porę. Zaułkiem przebiegł półnagi i
pokrwawiony mężczyzna, za nim, wyjąc i rycząc, pędziła tłuszcza.


– Musimy uciekać – powtórzył Reynevan. – Albo
ukryć się gdzieś...


– Ja... – przemogła bezdech i dygot ust. – Ty... Ratuj...
mnie...



– Uratuję.


Nagle znaleźli się na rynku,
przy pręgierzu, wśród oszalałego tłumu. Elencza spojrzała w górę, wprost w
oblicze Śmierci. Krzyk zgrozy zamarł jej w krtani. To tylko rzeźba, uspokajała
się, dygocąc. Tylko rzeźba. Wyrzeźbiona w tympanonie nad zachodnim wejściem do
ratusza kościotrupia śmierć, wyszczerzona, wywijająca kosą. To tylko rzeźba... 


Z okien płonącego ratusza
strzelano. Huczała broń palna, z sykiem leciały bełty z kusz. To ci lżej ranni
Czesi, przypomniała sobie z zaskakującą jasnością Elencza, lżej rannych i
rekonwalescentów zakwaterowano na ratuszu. Nie pozwolili się rozbroić...


Kroczyła chwiejnie, nie
wiedząc, dokąd idzie. Reynevan zatrzymał ją, silnie ścisnął ramię.


– Stójmy tu – wydyszał. – Stójmy bez ruchu. Umkniemy
uwadze... Oni są jak drapieżniki... Reagują na ruch. I na zapach strachu. Jeśli
się nie ruszymy, nawet nas nie zauważą...


Stali więc. Bez ruchu. Niczym
posągi. Pośród piekła.


Ratusz padł, obronę przełamano,
horda napastników z wrzaskiem wdarła się do środka. Wśród potępieńczego wycia
zaczęto wyrzucać ludzi z okien, na bruk, wprost pod czekające maczugi i
siekiery. Kilkunastu wywleczonych żywych i półżywych ostrza pik przybiły do
muru. Dogorywających tratowano, rozrywano na strzępy. Krew lała się strugami,
pieniła w rynsztokach.


Od pożarów zrobiło się jasno
jak w dzień. Gorzał ratusz, Śmierć wyrzeźbiona w tympanonie ożyła w tańczącej
poświacie, szczerzyła zęby, kłapała żuchwą, machała kosą. Płonęły domy
wschodniej pierzei rynku, paliły się jatki za ratuszem, paliły sukiennice, ogień
trawił warsztaty walońskich tkaczy i bogate kramy na ulicy Maryjnej. Płomienie
tańczyły na fasadzie i dachu szpitala Świętego Błażeja, ogień przeżerał
belkowania i kalenice. Przed szpitalem piętrzyła się sterta zwłok, na którą
wciąż dorzucano nowe i nowe ciała. Skrwawione. Pokaleczone. Zmasakrowane do
niepoznania. Trupy włóczono po rynku na strykach wiązanych do szyj lub kończyn.
Wleczono je ku studniom. Studnie były już przepełnione. Sterczały z nich nogi. I
ręce. Rozcapierzone, wzniesione, jakby wołające pomsty za zbrodnię.


– Choćbym... – powtarzała Elencza, z trudem poruszając
zdrętwiałymi wargami. – Choćbym chodziła doliną cienia i śmierci, zła się nie
ulęknę. Bo Ty jesteś ze mną


Wciąż ściskała dłoń Reynevana, czuła, jak dłoń zwarła się w
pięść. Spojrzała na jego twarz. I prędko odwróciła wzrok. 


Pijany wściekłością i mordem motłoch tańczył, śpiewał,
podskakiwał, potrząsał włóczniami z nadzianymi na groty głowami. Głowy kopano po
bruku, przerzucano się nimi jak piłkami. Składano, jak hołd, jak ofiarę, przed
stojącą na rynku grupą konnych. Konie, wietrząc krew, chrapały, tupały, dzwoniły
podkowami.


– Będziesz musiał mnie rozgrzeszyć, księże biskupie –
powiedział ponuro jeden z jeźdźców, długowłosy mężczyzna w skrzącym się od
złotych i srebrnych haftów płaszczu. – Książęcym słowem honoru zagwarantowałem
tym Czechom bezpieczeństwo. Przyrzekłem azyl. Przysiągłem...


– Luby książę Ludwiku, młody mój krewniaku – Konrad, biskup
wrocławski, uniósł się w siodle, wspierając na łęku. – Rozgrzeszę cię, kiedy
tylko zechcesz. I ilekroć zechcesz. Choć w mych oczach jesteś sine peccato, a i
w oczach Boga niezawodnie również. Przysięga dana heretykom jest nieważna, słowo
dane kacerzowi nie wiąże i nie zobowiązuje. Działamy tu na chwałę Bożą, ad
maiorem Dei gloriam. Ci dobrzy katolicy, żołnierze Chrystusowi, dają tam,
spójrz, wyraz swej miłości do Boga. Ta wszak objawia się poprzez nienawiść do
wszystkiego, co Bogu przeciwne i wstrętne. Śmierć heretyka to chwała
chrześcijanina. Ze śmierci kacerza korzyść odnosi Chrystus. A dla samego kacerza
zatracenie ciała to ratunek ducha.


– Ale nie myśl – dodał widząc, że jego słowa robią na
Ludwiku Oławskim niewielkie raczej wrażenie – że się nad nimi nie lituję. Lituję
się. I błogosławię ich w godzinie śmierci. Wieczne odpoczywanie racz im dać
Panie. Et lux perpetua luceat eis.


Kolejna krwawa głowa poturlała się pod nogi książęcego
konia. Koń spłoszył się, zadarł łeb, zadrobił nogami. Ludwik ściągnął mu wodze. 


Motłoch wył, ryczał, wrzeszczał, przetrząsał domy w
polowaniu na coraz mniej licznych ocalałych. Wciąż targały powietrze rozlegające
się z uliczek wrzaski mordowanych. Huczał pożar. Nie milknącym jękiem spiżu
zanosiły się dzwony.


Wyrzeźbiona w tympanonie ratusza Śmierć śmiała się
szyderczo i wywijała kosą.


Elencza płakała.


*


Reynevan skończył opowiadać. Jan Kralovec z Hradku, hejtman
Sierotek, wsparty na bombardzie, patrzył na Strzegom, w zapadającym mroku czarny
i groźny, jak przyczajony leśny zwierz. Patrzył długo. Potem odwrócił się
gwałtownie.


– Odchodzimy stąd – rzucił. – Dość będzie. Odchodzimy.
Wracamy do domu.







|
|
      









© Copyright by AM Książki ® Layout & Grafics by Shlizer. All Rights reserved!

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza