ďťż

wir

Lemur zaprasza








Arthur C. Clarke
      
Wielki Wir II






   Nie jestem pierwszym człowiekiem na świecie, który
wie dokładnie kiedy i jak zginie - powtarzał sobie z go­ryczą Cliff Leyland.
- Niezliczona ilość skazańców oczekiwała już swego ostat­niego świtu. Tylko
że oni do samego końca mogli mieć jednak jakaś nadzieję. Sędziowie są ludźmi i
mogą ułaskawić w ostatniej chwili. Od praw natury nie ma jednak żadnego
odwo­łania".    Przypomniał sobie, jak zaledwie sześć
godzin temu gwiżdżąc radośnie pakował swoje dziesięć kilogramów osobistego
bagażu. Pamiętał dokład­nie (nawet teraz, po tym, co się wy­darzyło),
jak oczami wyobraźni widział Myrę w swoich ramionach, Briana i Sue,
wybierających się z nim w obie­caną podróż Nilem. Za kilka minut, kiedy
Ziemia wzejdzie nad horyzontem, będzie mógł znowu zobaczyć Nil...
   A wszystko dlatego, że chciał za­oszczędzić 950
dolarów, lecąc do do­mu nie rakieta pasażerską, lecz kata­pultą
frachtową.    Był oczywiście przygotowany na to, że
pierwsze 12 sekund będzie bardzo nieprzyjemne. Wypchnięty z elektrycz­nej
wyrzutni pojemnik potoczył się wzdłuż dziesięciomilowego toru i wy­strzelił
z Księżyca. Nawet pod ochro­ną wodnego płaszcza w którym pły­wał już
podczas odliczania do zera, nie oczekiwał dwudziestu g od same­go startu. I
jeszcze wtedy, kiedy przy­spieszenie ścisnęło pojazd, nie zdawał sobie
sprawy z niezmiernych sił, które na niego działały. Jedynym słyszalnym dźwiękiem
było lekkie trzeszczenie me­talowych ścianek. Dla każdego, kto doświadczył
ogłuszającego grzmotu startu rakiety, cisza ta była niepoko­jąca. Kiedy zaś
głośnik w kabinie oznajmili „Czas plus pięć sekund, szybkość dwa tysiące mil na
godzinę" - Cliff nie wierzył własnym uszom.    Dwa
tysiące mil na godzinę w pięć sekund po starcie, kiedy siedem se­kund ma
jeszcze przed sobą! Cliff le­ciał w błyskawicy przecinającej tarczę
Księżyca. O czasie plus siedem sekund stało się!















    Nawet w bezpiecznej osłonie
zbior­nika Cliff mógł wyczuć, że zdarzyło się coś złego. Otaczająca go woda,
do­tychczas ścięta swym ciężarem prawie na lód, zdała się nagle ożywać.
Wprawdzie pojazd wciąż jeszcze su­nął po torze, ale było oczywiste, że skoro
przyspieszenie ustało, ślizga się już tylko własnym rozpędem.
   Nie miał czasu, żeby się nad tym zastanowić, a tym
bardziej, by odczu­wać strach. Awaria zasilania trwała niewiele ponad
sekundę. Zaraz potem przyspieszenie wróciło. Gwałtowny pod­rzut wstrząsnął
pojazdem jak pudełkiem zapałek, wywołując serię złowie­szczych, dzwoniących
trzasków.    Kiedy przyspieszenie znikło
ostatecz­nie, równocześnie znikło przeciążenie. Nie potrzebował żadnych
przyrządów pomiarowych, żeby to stwierdzić; re­akcja własnego żołądka była
dla Cliffa dostatecznym dowodem, że pojazd opuścił tor i wznosił się teraz ponad
powierzchnią Księżyca. Czekał nie­cierpliwie, aż automatyczne pompy
opróżniły zbiornik i osuszyły go gorą­cym powietrzem. Gdy się to wreszcie
stało, przeszedł do komory kontrolnej i opadł na składane siedzenie w
ka­binie.    - Kontrola wyrzutni - wywoływał
spiesznie przez radio, zapinając pasy zabezpieczające. - Co się stało, do licha
   Spokojny głos, w którym jednak da­wało się wyczuć
zdenerwowanie, odez­wał się niemal natychmiast:    -
Właśnie sprawdzamy. Wywołamy cię za trzydzieści sekund.
   Po czym dodał z opóźnieniem: ­Cieszę się, że
jesteś cały.    Oczekując ponownego wezwania, Cliff
rozjaśnił przedni ekran. Nie wi­dział przed sobą nic, z wyjątkiem gwiazd, a
więc to, co widzieć powi­nien. Został więc wyrzucony w prze­strzeń ze
znaczną szybkością i nie by­ło przynajmniej obawy, że spadnie
na­tychmiast, roztrzaskując się o po­wierzchnię Księżyca. Ale pewne też
było, że rozbije się prędzej czy póź­niej, bo nie osiągnął „szybkości
ucieczki", która oderwałaby go od grawitacji Księżyca. Pojazd nakreśli teraz w
przestrzeni wielka elipsę i po niewielu godzinach powróci do punktu startowego.
   - Halo, Cliff - odezwała się znowu kontrola wyrzutni -
wyjaśniliśmy co zaszło. Kiedy przechodziłeś przez pią­tą sekcję pasa
startowego, układy ha­mujące zadziałały. Dlatego szybkość startu była niższa
o siedemset mil na godzinę. Powinieneś wrócić z powro­tem po około pięciu
godzinach. Ale nie martw się, silniki korekcyjne wypchną cię na stałą orbitę.
Przeka­żemy ci, kiedy je uruchomić. Wtedy wszystko, co pozostanie ci do
zrobie­nia, to czekać spokojnie, póki nie po­ślemy kogoś, kto
sprowadziłby cię na dół.    Po tych słowach Cliff
odprężył się. Jak mógł zapomnieć o silnikach ko­rekcyjnych! Mimo niskiej
mocy, mogły go jednak wypchnąć na bezkolizyjna orbitę. Chociaż pomknie w dół i z
za­pierającą oddech szybkością przeleci na przestrzeni kilku mil nad górami
i płaszczyznami powierzchni księżycowej, nic złego mu się nie stanie...
   Wtedy przypomniał sobie nagle trzaski dolatujące z
komory kontrolnej i nadzieja opuściła go znowu. W pojeździe przestrzennym
niewiele było urządzeń, których trzaskanie nie po­ciągnęłoby za sobą
groźnych konsek­wencji.    Właśnie rozważał te
konsekwencje, bo sprawdzanie obwodów zapłonu zo­stało ostatecznie
zakończone. Silniki korekcyjne nie mogły być uruchomione ani ręcznie, ani
automatycznie. Skrom­ne zapasy paliwa, które miały mu za­pewnić
bezpieczeństwo, stały się zu­pełnie bezużyteczne. Nic się tu nie da zrobić.
Po pięciu godzinach trajekto­ria, która przemierza, zamknie się i pojazd
wraz z nim powróci do punktu wyjścia.    „Ciekaw jestem,
czy nowy krater zo­stanie nazwany moim imieniem" - po­myślał. - „Krater
Leylanda, o średni­cy... O jakiej średnicy. No, nie prze­sadzajmy, nie
przypuszczam, żeby miał więcej niż paręset jardów. Nie warto go będzie nawet
zamaczać na mapie.."    Kontrola wyrzutni milczała.
Wiedział nawet dlaczego. Niewiele można po­wiedzieć człowiekowi, który
właściwie już nie żyje. A jednak - choć zdawał sobie sprawę, że nic nie zdoła
zmienić toru jego lotu - nawet teraz nie docierała do niego świadomość, że
wkrótce w postaci atomów będzie roz­siany ponad niewidoczną z Ziemi stroną
Księżyca. A teraz ciągle jeszcze oddalał się od jego powierzchni, sie­dząc
wygodnie w malej, przytulnej ka­binie. Myśl o śmierci wydala mu się
nieprawdopodobna, tak jak na ogól wszystkim ludziom aż do ostatniej ich chwili.
   Cliff zapomniał na moment o swoim końcu. Horyzont
przed nim przestał być plaski. Coś świecącego jaśniej jeszcze niż ognisty pejzaż
księżycowy rozbłysło nagle wśród gwiazd. Zakrzy­wianie się toru pojazdu
wzdłuż krawędzi Księżyca wywołało jedyny rodzaj wschodu Ziemi, jaki jest
możliwy: Wschód Ziemi spowodowany przez człowieka. Szybkość lotu pojazdu orbicie
była taka, że po minucie obraz się zmienił : Ziemia wyskoczyła zza
rozświetlonego horyzontu i zaczęła wspi­nać się szybko po niebie.
   Była już widoczna w trzech czwar­tych i świeciła
zbyt silnie, żeby na nią patrzeć wprost. Ukazał się jedynie kraj­obraz
kosmiczny, złożony nie z mono­tonnych skał i zapylonych płaszczyzn, ale ze
śniegu, z chmur i z morza. W rzeczywistości były to prawie wyłącz­nie morza,
bo Ziemia była zwrócona ku Cliffowi stroną Pacyfiku, a oślepia­jące refleksy
Słońca zakrywały Hawa­je. Mgiełka ziemskiej atmosfery, mięk­ka otoczka,
która - jak niedawno wierzył - miała złagodzić jego lądowanie na planecie,
zamazywała szcze­góły krajobrazu. Może ta ciemniejsza kreska, wysuwająca się
z ciemności była Nową Gwineą? Nie był pewien.    Jakaś
gorzka ironia tkwiła w świa­domości, że zdążał teraz prosto ku te­mu
promiennemu zjawisku. Tylko sie­demset mil na godzinę więcej i mógł­by
je osiągnąć. Siedemset mil na go­dzinę - tylko tyle! Równie dobrze mógłby
zażądać siedmiu milionów...    Widok wschodzącej Ziemi
przywiódł mu na myśl dom i przypomniał o obo­wiązku, którego wypełnienia nie
mógł już dłużej odkładać.    - Kontrolę wyrzutni,
proszę... - opanowanie drżenia głosu kosztowało wiele wysiłku - proszę o
połączenie z Ziemią.    Sytuacja była jak z
najdziwaczniejszego snu: tu, w przestrzeni i pustce ponad Księżycem, usłyszał
dzwonek telefonu, rozlegający się w jego własnym domu, odległym o ćwierć miliona
mil. „Tam, w Afryce, musi być blisko północ - pomyślał - trzeba będzie trochę
poczekać na podniesie słuchawki. Myra jest oszołomiona pierwszym snem, ale jako
żona człowieka z przestrzeni, zawsze lękająca się złej wiadomości, oprzytomniał
natychmiast. Aparatu telefonicznego sypialni nie ma, oboje tego nie znoszą,
toteż co najmniej piętnaście sekund zajmie jej zapalenie światła, zamknięcie
drzwi od pokoju dziecinne­go, żeby nie obudzić niemowlęcia, zej­ście po
schodach..    Głos jej dobiegł go wyraźnie po­przez
pustkę przestrzeni kosmicznej. Wszystkie jego odcienie rozpoznałby zawsze,
gdziekolwiek by się nie zna­lazł. Teraz wyczuwał w nim nutkę nie­pokoju.
   - Pani Leyland - odezwał się glos operatora połaczeń z
Ziemią - mąż panią wzywa. Przypominam o dwusekundowym opóźnieniu .
   Cliff pomyślał przez chwilę o lu­dziach, którzy
słuchają tej rozmowy na Ziemi, na Księżycu i na satelitach przekaźnikowych.
Ciężko będzie pro­wadzić tę ostatnią rozmowę z najbliż­szymi, nie
wiedząc nawet, ilu ma słuchaczy. Ale kiedy tylko zaczął mówić, wszyscy poza Myrą
i nim przestali istnieć.    - Kochanie - zaczął. - Tu
Cliff. Obawiam się, że nie będę mógł przy­jechać do domu, tak jak obiecałem.
   Wydarzył mi się... defekt techniczny. Teraz wszystko
jest w porządku, ale wkrótce spodziewam się dużych kło­potów.
   Przełknął ślinę, starając się zwilżyć spopielałe
wargi. Potem zaczął mówić szybko, żeby nie mogła mu przerwać. Najkrócej jak mógł
opisał ostatnie wydarzenia. Starał się nie podkreślać beznadziejności sytuacji.
   - Wszyscy tu robią, co w ich mocy - powiedział. - Może
jakiś statek bę­dzie mógł mnie zabrać. Ale na wypa­dek, gdyby to się nie
udało... to zna­czy, na wszelki wypadek... chciałbym porozmawiać z tobą i z
dziećmi.    Myra zachowała spokój. Mógł zaw­sze
liczyć, że nie załamie się w takiej chwili.    - Nie
martw się, Cliff. Jestem pew­na, że cię uratują i że spędzimy ra­zem
nasze wakacje tak, jak sobie planowaliśmy. Zobaczysz.
   - Ja też tak myślę - skłamał. Ale tylko tak, na
wszelki wypadek, czy mogłabyś obudzić dzieci? Tylko nie mów im, że coś się
stało.    Pół minuty oczekiwania na zaspa­ne, ale
podniecone glosy dzieci wy­dawały się wiecznością. CIiff pragnął raz jeszcze
zobaczyć ich twarze, ale pojemnik nie był zaopatrzony w takie luksusy jak
fonowizja. Zresztą może tak właśnie było lepiej. Nie mógłby ukryć prawdy patrząc
im w oczy. Do­wiedzą się, ale nie od niego. W cią­gu tych kilku chwil
ostatniej rozmowy chciał, żeby dzieci były naprawdę szczęśliwe.
   I bez tego ciężko było odpowiadać na ich pytania,
mówić, że wkrótce się zobaczą, składać obietnice, których nie będzie mógł
dotrzymać. Musiał włożyć wiele wysiłku w panowanie nad sobą, zwłaszcza kiedy
Brian przypom­niał mu o pyle księżycowym, który po­przednim razem
zapomniał mu przy­wieźć; Tym razem pamiętał o tym.
   - Mam to, Brian, słoik stoi tuż koło mnie. Już wkrótce
będziesz go mógł pokazać kolegom (nie, wkrótce pył znajdzie się znowu tam, skąd
był wzię­ty...). Suzie, bądź grzeczną dziewczyn­ką i słuchaj mamusi.
Ostatni raport z twojej szkoły nie był za dobry, szcze­gólnie uwagi na temat
zachowania... Tak, Brian, mam te fotografie i ten kawałek skały z Arrstarcha...
   Ciężko jest umierać, mając 35 lat. Ale jeszcze ciężej
jest stracić ojca, kiedy ma się tylko dziesięć. Jak Brian będzie go wspominać po
latach! Mo­że zapamięta tylko zanikający w prze­strzeni głos! Tak mało
czasu spędził z nim na Ziemi.    Po odejściu dzieci
pozostało jeszcze wiele spraw do załatwienia. Teraz trzeba było zachować zimną
krew, być praktycznym i rzeczowym. Myra będzie musiała jakoś ułożyć sobie życie
bez niego, ale trzeba jej przynajmniej zor­ganizować pierwsze kroki.
Cokolwiek bowiem przydarzy się jednostce, życie nieubłaganie płynie dalej. A
życie o­bejmuje także rachunki, raty, różne zo­bowiązania formalne i
wspólne konto. Starał się mówić tak bezosobowo, jak gdyby sprawy te dotyczyli
kogoś In­nego. Wkrótce mufo się to przedeł stać prawda.
   Nikt im nie przerywał. A przecież musiały gdzieś być
pośredniczące od­biorniki kontrolne. Była jednak tak ci­cho, jak gdyby
on i Myra byli jedyny­mi żyjącymi istotami we Wszechświecie. Przez peryskop
widział oślepiający blask Ziemi: znajdował się teraz w połowie drogi do pułapu
nieba. Wy­dawało się nieprawdopodobne, że ten srebrzysty krąg jest
siedliskiem tylu mi­liardów ludzi. Teraz tylko troje z nich liczyło się dla
niego.    Przyszedł wreszcie moment, kiedy nie pozostało
nic do powiedzenia. Bywa, że dla wyrażenia pewnych uczuć mało jest całego życia,
ale zdarza się też, że i sześćdziesiąt minut może być za wiele. Cliff był już
emocjonalnie i fi­zycznie zupełnie wyczerpany, a i Myra trzymała się zapewne
ostatkiem sił. Chciał zostać sam na sam ze swoimi myślami wśród gwiazd, uspokoić
umysł i zawrzeć przymierze z Wszechświatem.    -
Kochanie, połaczę się z Tobą zno­wu za jakąś godzinę - powiedział. ­Nie
miał potrzeby wyjaśniać, zbyt dob­rze rozumieli się nawzajem. - Jeszcze
będziemy rozmawiać... Mam przed so­bą mnóstwo czasu... Tymczasem bądź zdrowa
!    Odczekał chwilę na „bądź zdrów" z Ziemi, przerwał
połączenie i popatrzył bezmyślnie na deskę rozdziel­czą. Nieoczekiwanie, bez
udziału świa­domości czy wewnętrznej potrzeby, łzy napłynęły mu do oczu i
nagle zdał so­bie sprawę, że szlocha jak dziecko.
   Płakał nad tymi, których kochał i nad sobą. Nad
przyszłością, która nie nadejdzie, i nad nadziejami, które wkrótce przemienia
się w rozżarzona parę, błądzącą wśród gwiazd. Płakał także dlatego, że nie było
już nic do zrobienia.
















    Po chwili opanował się. Co więcej, zdał
sobie sprawę, że jest okropnie głodny. Nie było powodu, żeby ginąć z pustym
żołądkiem. Otworzył więc szafkę ścienną w poszukiwaniu racji żywnościowych. W
momencie, kiedy wyciskał z tubki do ust pastę z kur­cząt i szynki, kontrola
wyrzutni przy­wołała go znowu.    Na drugim końcu
linii odezwał się jakiś nowy głos. Brzmiał wyraźnie, spo­kojnie i fachowo.
Byt to głos człowie­ka, który nie ścierpi żadnych „kawa­łów",
wyrządzonych przez aparaturę.    - Mówi Van Kessel,
kierownik Obsługi Technicznej, Dział Pojazdów Międzyplanetarnych: Słuchaj
uważnie, Leyland. Wydaje się nam, że znale­źliśmy wyjście z sytuacji. Jest w
tym duże ryzyko, ale też i jedyna twoja szansa.
   Przerzucanie się od rozpaczy do na­dziei jest
ciężką próbą dla systemu nerwowego. Cliff poczuł nagły zawrót głowy. Gdyby w
istniejących warunkach była ku temu jakakolwiek możli­wość, osunąłby się
zapewne na podło­gę. Kiedy oprzytomniał, powiedział z ociąganiem:
   - Proszę, mów.    W miarę
słuchania jego uwaga za­częła wzrastać, by powoli zmienić się w
niedowierzanie.    - Nie wierzę! - powiedział w
koń­cu. - Przecież to nie ma sensu!    - Nie dyskutuj
z komputerami - od­powiedział Van Kessel. - Wyniki zo­stały już
sprawdzone na dwadzieścia różnych sposobów i na pewno mają sens! Według
komputerów wystarczy jedno kopnięcie, żeby zmienić orbitę. Przypuszczam, że
nigdy jeszcze nie miałeś na sobie ekwipunku próżniowego?
   - Nie, oczywiście, że nie.    -
Szkoda. Ale nie przejmuj się tym. Jeśli się zastosujesz ściśle do wskazówek, nie
możesz popełnić błędu. Kom­binezon znajdziesz w schowku. Złam pieczęcie i
wyciągnij go stamtąd.    Cliff przepłynął w powietrzu
sześć stóp od deski rozdzielczej do tylnej części kabiny i nacisnął dźwignię,
opa­trzoną napisem: „Tylko w razie nie­bezpieczeństwa! Kombinezon
próżnio­wy typ 17". Drzwiczki otworzyły się, ukazując luźno wiszący,
srebrzyście po­łyskujący materiał.    - Włóż to na
siebie - polecił Van Kessel. Nie troszcz się o bioochra­niacz. Dopasujesz go
później.    - Jestem już w kombinezonie - po­wiedział
Cliff po chwili. - Co robić dalej    - Odczekać
dwadzieścia minut, a kiedy dam sygnał, otworzyć klapę i wyskoczyć!
   Słowo „wyskoczyć" przeniknęło Clif­fa nagłym
dreszczem. Rozejrzał się po wnętrzu znajomej już, małej komfor­towej kabiny
i nagle wyobraził sobie samotność w próżni usianej gwiazdami, bezdźwięczną
otchłań, w która człowiek mógłby zapadać się do koń­ca Czasu.
   Nigdy jeszcze nie był w otwartej przestrzeni
międzyplanetarnej i nie pragnął się w niej znaleźć. Był tylko synem farmera. Po
uzyskaniu stopnia magistra agronomii zastał czasowo oddelegowany z saharyjskiego
Ośrodka Użyźniania Gleby, by próbować upra­wy zboża na Księżycu. Próżnia
była nie dla niego. Należał do śwista gleb i skał, księżycowego pyłu i pumeksu.
   - Nie mogę tego zrobić - wyszep­tał. - Czy
naprawdę nie ma innego sposobu!    - Nie ma! - powiedział
Van Kes­sel. - My tu wyskakujemy ze skóry, żeby ciebie ocalić, robimy
wszystko, co możliwe. Nie czas teraz na histe­rie. Dziesiątki ludzi bywały
już w gor­szych opałach: ciężko ranni, uwięzieni we wrakach, miliony mil od
jakiej­kolwiek pomocy. Nie jesteś nawet za­drapany, a już zaczynasz
skomleć. Weź się w garść, człowieku, albo spi­szemy cię na straty i
pozwolimy ci ugotować się we własnym sosie...    Cliff
poczerwieniał i przez kilka se­kund nie mógł powiedzieć słowa.
   - Już w porządku - rzekł w koń­cu. - Powtórz te
instrukcje jeszcze raz. - To rozumiem - powiedział aprobująco Van Kessel. - Za
dwadzieścia minut, kiedy osiągniesz apogeum obec­nej orbity, wejdziesz do
śluzy po­wietrznej. Od tego momentu stracimy z tobą kontakt: radio w twoim
kombi­nezonie ma tylko dziesięciomilowy za­sięg. Ale my będziemy cię
śledzić za pomocą radaru i będziemy mówić do ciebie, kiedy znajdziesz się znowu
nad nami. Co do urządzeń kontrolnych kombinezonie...
















    Dwadzieścia minut upłynęło szybko. Pod
koniec tego czasu Cliff wiedział już dokładnie, co ma robić. Doszedł nawet do
tego, że zaczął wierzyć w możliwość powodzenia przedsięwzięcia.
   - Skacz - powiedział Van Kessel. ­Pojazd jest
usytuowany prawidłowo, śluza powietrzna wskaże ci kierunek. Zresztą nie to jest
najistotniejsze. Naj­ważniejsza jest SZYBKOSĆ. Włóż w ten skok wszystkie
swoje siły i... powodzenia !    - Dzigkuję - powiedział
nieporad­nie CIiff. - Przepraszam, że przedtem...
   - Nieważne - przerwał Van Kes­set. - Skacz już!
   Po raz ostatni Cliff spojrzał na ma­łą kabinę,
zastanawiając się, czy o wszystkim pamiątał. Osobiste rzeczy kazano mu zostawić.
Nagle przy­pomniał sobie o stoiku z pyłem księżycowym, który obiecał
Brianowi. Tym razem nie zawiedzie chłopca. Taka mała próbka, kilka uncji
zaledwie, nie zaważy na jego losie. Przywiązał ka­wałek sznurka do szyjki
stoika i przy­mocował go do pasów przy kombine­zonie.
   Bluza powietrzna była tak mała, że dosłownie nie można
się było ruszyć. Stał ściśnięty między wewnętrznymi i zewnętrznymi drzwiami,
czekając na zakończenie cyklu automatycznego przepompowywania powietrza,
wreszcie ściana rozerwała się przed nim i stanął w obliczu gwiazd.
   Manipulując niezdarnie palcami w rękawicach, wydobył
się z komory na zewnątrz i wyprostował się, stojąc na wygiętym kadłubie. Mocno
ściskał linę. Nieprawdopodobny, zapierający od­dech w piersi widok
sparaliżował go na chwilę. Zapomniał o lęku i zawro­cie głowy, zapomniał o
grożącym niebezpieczeństwie, tylko chłonął ten wi­dok oczami nie skrępowanym
wąskim polem widzenia peryskopu.    Księżyc był w
gigantycznym nowiu. Linia oddzielająca noc od dnia ciąg­nęła się jak
ząbkowany łuk poprzez jedną czwartą nieba. Poniżej słońce chodziło już na
początek długiej nocy księżycowej, ale wierzchotki naj­wyższych gór płonęły
jeszcze ostatnim światłem dnia, jakby wyzywając ciem­ność, która je
otaczała.    Ciemność ta nie była zupełna. Wprawdzie
Słońce zaszło poza linię horyzontu, ale Ziemia - już prawie w pełni - świeciła
jasno. Cliff widział dalekie, ale wyraźne w migocącym świetle ziemskim kontury
księżycowych mórz i łańcuchów górskich, ledwo zarysowane kształty szczytów,
ciemne kręgi kraterów. Leciał nad widmowym, sennym lądem, który czyhał na jego
zgubę. Był teraz w najwyższym punk­cie swojej orbity, gdzieś na granicy
między strefą Księżyca a Ziemi. Był już czas, by skoczyć.
   Ugiął nogi i przysiadł, opierając się o kadłub
pojazdu. Potem, z największą siłą, na jaką mógł się zdobyć, wystrzelił się w
stronę gwiazd, z liną bezpieczeństwa lecącą za nim.
   Pojazd znikł mu sprzed oczu ze zdu­miewającą
szybkością. Kiedy to się stało, Cliff doznał zupełnie nieoczekiwanego uczucia.
Spodziewał się paniki lub zawrotu głowy, ale nigdy tej nie­omylnej pewności,
że to, co teraz przeżywa, jest mu doskonale znane. Wszystko to się już na pewno
zdarzy­ło! Nie jemu, oczywiście, ale komuś innemu. Nie mógł sprecyzować w
pamiąci tego natrętnego uczucia, zresztą nie było na to czasu.
   Rzucił szybkie spojrzenie na Ziemię i na Księżyc, po
czym - już bez świadomej myśli - podjął decyzję. Lina poleciała w przestrzeń,
kiedy szarp­nął błyskawiczny wyzwalacz spadochronu. Był teraz zupełnie sam -
dwa tysiące mil ponad Księżycem, ćwierć miliona mil od Ziemi. Nic mu już nie
pozostało do zrobienia, tylko czekać. Dopiero za dwie i pół godziny bodzie
wiedział, czy ocaleje, czy jego własne mięśnie zdołały dokonać tego, czego nie
zdziałały silniki pojazdu.    Kiedy tak patrzył na
gwiazdy wiru­jące powoli wokół, uświadomił sobie nagle źródło
prześladującego go uczu­cia, że to wszystko już kiedyś było... Wiele lat
upłynęło od czasu, kiedy czytał opowiadanie Allana Edgara Poego, ale tego się
nie zapomina...    Tak jak w opowiadaniu został schwytany
w wielki wir, który usiłował wciągnąć go w zgubna otchłań. On również spodziewał
się ujść niebezpie­czeństwa, porzucając swą łódź. I chociaż zagrażające mu
złowrogie siły były odmienne od tych, które chciały zgubić bohatera opowiadania,
podobieństwo sytuacji było uderzające. Rybak Poego przywiązał się do
becz­ki, ponieważ pękate cylindryczne przedmioty wolniej ulegają wsysaniu w
głąb morza niż duże statki. Genialny pisarz prawidłowo zastosował w swojej
opowieści prawa hydrodynamiki. Cliffowi pozostawało tylko mieć nadzieję, że
próba zastosowania praw działania mechanizmów niebieskich będzie równie udana.
   Z jaką szybkością udało mu się od­skoczyć od
pojazdu? Chyba dobre pięć mil na godzinę. W kategoriach kos­micznych
szybkość ta była bardzo nie­znaczna, ale chyba wystarczająca, żeby go
przerzucić na nową orbitę, która - jak mu obiecał Van Kessel ­przejdzie
kilka mil nad powierzchnią Księżyca. Nie był to duży margines odległości, ale
powinien wystarczyć w tym bezpowietrznym, pozbawionym at­mosfery świecie.
   Z dojmującym poczuciem winy Cliff zdał sobie nagle
sprawę, że nie zdążył powtórnie zatelefonować do Myry. Była to wina Van Kessela,
inżynier absorbował go bez przerwy. Miał zre­sztą rację: człowiek w
niebezpieczeń­stwie powinien myśleć wyłącznie o so­bie, wszystkie siły
fizyczne i umysło­we koncentrując na ratowaniu życia.
   Leciał teraz w kierunku nocnej stro­ny Księżyca, a
wąski sierp, oświetlony jeszcze Słońcem, kurczył się niemal w oczach. Raniący
oczy dysk Słońca, na które nie miał odwagi spojrzeć, opodal szybko ku krzywiźnie
horyzon­tu. Półkolisty krajobraz księżycowy topniał w płonącej linii
światła, łuk ognia sięgał gwiazd. Nagle rozpadł się na tuzin błyszczących
paciorków, które, jeden po drugim, migotały i gasły, w miarę jak CIiff mknął w
stronę ciem­nej strony Księżyca.    Kiedy Słońce
zniknęło wreszcie za horyzontem, światło Ziemi stało się in­tensywniejsze i
srebrzystymi jak igieł­ki lodu błyskami migotało w kombi­nezonie, gdy
Cliff obracał się powoli, lecąc po swojej orbicie. Każdy obrót trwał około
dziesięciu sekund. Zmie­niający się ciągle widok był jedynym sprawdzianem
tych obrotów. Teraz, kiedy promienie Słońca przestały razić oczy, miał możność
zobaczyć tysiące gwiazd, tam gdzie przedtem widział ich setki. Znane
gwiazdozbiory utonę­ły w tej mnogości, a nawet najjaś­niejsze z planet
były w tej feerii świa­teł trudne do odnalezienia.
   Ciemny krąg nocnego Księżyca le­żał mrokiem wśród
gwiezdnego pola i w miarę jak Cliff zbliżał się do niego zdawał się wolno
rosnąć. Raz po raz jakaś gwiazda przesuwała się poza krawędź ciemnego kręgu i
przestawała istnieć. Było to tak, jak gdyby rosnąca w przestrzeni ciemna otchłań
pożerała niebiosa.    Cliff nie miał żadnego sprawdzianu
ani swego ruchu, ani upływającego czasu, poza tym regularnym,
dziesię­ciosekundowym obrotem swego ciała. Kiedy spojrzał na zegarek,
stwierdził, że opuścił pojazd już pół godziny te­mu. Szukał go między
świecącymi gwiazdami, ale nigdzie go nie dostrze­gał. Tuż po skoku pojazd
pozostał przypuszczalnie wiele mil za nim, ale obecnie, ponieważ leciał po
niższej niż Cliff orbicie, chyba go już wyprze­dził i wcześniej dotrze do
Księżyca.    Cliff zastanawiał się nad tym
para­doksalnym z pozoru zjawiskiem. Po­tem napięcie ostatnich godzin w
połączeniu z euforia nieważkości spowo­dowały rzecz zdawałoby się
niepraw­dopodobną: ukołysany łagodnym sze­lestem powietrza wpływającego
pod maskę, zapadł niepostrzeżenie w głę­boki sen bez marzeń.
















    Obudził się pod wpływem jakiegoś
podświadomego sygnału. Ziemia zbli­żała się już do krawędzi Księżyca. Widok
zachodzącej planety wzbudził w nim na nowo falę tak bezbrzeżne­go żalu, że
przez chwilę musiał wal­czyć z tym uczuciem, żeby odzyskać kontrolę nad
sobą. Może - myślał ­już ostatni raz w życiu widzi Ziemię teraz, kiedy
nieubłaganie szybuje po własnej orbicie ku odwrotnej stronie Księżyca, ku
lądowi, nad którym Zie­mia nigdy nie świeci. Lśniące czapy lodowe
Antarktydy, równikowe pasy chmur, refleksy Słońca na Pacyfiku ­wszystko to
zapadało się nieubłaganie za księżycowe góry. I nagle zniknęło. Teraz nie
świeciło mu już ani Słońce, ani Ziemia, a niewidzialny ląd pod nim był tak
czarny, że aż ranił oczy.    Na samym środku tego
czarnego kręgu, w miejscu, gdzie to było abso­lutnie niemożliwe, pojawiła
się nagle gromada gwiazd. Cliff patrzył na nie przez kilka sekund w osłupieniu,
aż wreszcie zdał sobie sprawę, że prze­latuje nad jednym z osiedli
założo­nych na przeciwległej półkuli Księżyca. Tam głęboko w dole, pod
ciśnieniowy­mi kopułami miasta, ludzie przeczeki­wali noc księżycową
śpiąc, pracując, kochając, odpoczywając, kłócąc się...
   Czy wiedzieli, że on teraz przecina ich niebo, lecąc
jak niewidzialny meteor nad ich głowami z szybkością czte­rech tysięcy mil
na godzinę Chyba tak. Cały Księżyc i cała Ziemia mu­siały być już
poinformowane o jego niebezpiecznej sytuacji. Może usiłują go odnaleźć za pomocą
radaru i te­leskopów, choć niewiele mają na to czasu. W ciągu kilku sekund
nieznane miasto zniknęło z pola widzenia i Cliff znowu pozostawał samotny nad
tarczą księżyca.    Nie miał możności oceny, jak
wy­soko unosi się ponad tą czarna pust­ką i jak szybko opada w dół, bo
nie było tu żadnej skali ani perspektywy. Ale zdawał sobie sprawę, że stale
opada i w każdej chwili jedna ze ścian krateru lub jeden ze szczytów górskich,
które wyciągają się w jego kierunku, może go ściągnąć z nieba na zawsze.
   Bo w tej ciemności, gdzieś tam przed nim i pod nim,
kryło się ostatni niebezpieczeństwo, którego obawiał się teraz najbardziej. Na
tej półkuli Księ­życa z północy na południe rozciągła się ściana wielkiego
masywu górskie­go. Ściana długa na ponad tysiąc mil. Za nią znajdował się
Sektor Ra­dziecki. Cliff był jeszcze chłopcem, gdy w 1959 roku ta część
Księżyca została odkryta, i jeszcze teraz pamię­ta podniecenie, jakie go
ogarnęło, kiedy oglądał pierwsze zamazane zdjęcia, wykonane przez „Łunnika -
III". W najdziwniejszych snach nie mógłby sobie wtedy wyobrazić, że pewnego dnia
będzie płynąć w przestrzeni w stronę tych samych gór i że te góry zadecydują o
jego losie.    Wybuch zachodu Słońca był zupełnym
zaskoczeniem. Światło eksplodowało przed nim, przeskakując z wierz­chołka na
wierzchołek, aż wreszcie płomienie ogarnęły cały łuk horyzontu. Z głębi nocy
księżycowej Cliff leciał jak pocisk prosto ku Słońcu. „Przynajmniej nie umrę w
ciemno­ściach" - pomyślał. Największe nie­bezpieczeństwo kryło się
ciągle przed nim. Był już prawie w tym samym miejscu, z którego wystartował, i
teraz zbliżał się do najniższego punktu swojej orbity. Rzucił okiem na
chronometr przy kombinezonie i stwierdził, że upłynęło już pełnych pięć godzin.
Za kilka minut albo uderzy w po­wierzchnię Księżyca, albo otarłszy się
prawie o nią poleci bezpiecznie w przestrzeń.    Na tyle,
na ile mógł to ocenić, był teraz nie więcej niż 20 mil ponad powierzchnią
Księżyca i ciągle jeszcze opodał, jakkolwiek bardzo powoli. Pod jego stopami
długie cienie księżyco­wego zachodu godziły w nocny ląd jak sztylety.
Strome, ukośne promienie Słońca tak wyolbrzymiały każde wznie­sienie gruntu,
że najmniejsze pagórki wydawały się górami. Ale po chwili już bez najmniejszych
wątpliwości stwierdził, że teren przed nim zaczyna wznosić i marszczyć w podnóża
masywów górskich. Ponad sto mil dale­j, ale zbliżając się z szybkością mili
na sekundę, skały piętrzyły się wysoko. Nic nie można było uczynić, aby je
ominąć. Trasa jego lotu nie dałaby się zmienić ani o centymetr. Wszystko, co
można, zrobiono już dwie i pół godziny wcześniej.
   Zrobiono wszystko, ale jednak za mało, żeby go ocalić.
Teraz widział wyraźnie, że nie uniesie się nad tymi górami, to one wznosiły się
nad nim.    Znowu zaczął żałować, że nie zdą­żył
porozmawiać po raz drugi z ko­bietą, która dotychczas czekała na to o ćwierć
miliona mil od niego. A zre­sztą - może to i lepiej. Właściwie cóż jeszcze
pozostało do powiedzenia?
















    Teraz, kiedy znalazł się ponownie w
zasięgu kontroli wyrzutni, słyszał głosy nawołujące się dokoła niego w
przestrzeni. Pojawiały się, a potem za­nikały, gdy przelatywał poprzez
stre­fę cienia radiowego gór. Słyszał, że mówili o nim, ale ten fakt
niewiele go już obchodził. Słuchał tego z bez­osobowym zainteresowaniem, jak
wieści z miejsca odległego w czasie i przestrzeni, jak wiadomości, które go
właściwie nie dotyczą. Raz usłyszał głos Van Kessela, mówiący zupełnie wyraźnie:
   - Powiedzcie kapitanowi „Callisto", że dokładne dane
orbity przekażemy mu, gdy tylko Leyland przejdzie poza najniższy punkt orbity.
Spotkanie po­winno nastąpić za godzinę i pięć mi­nut od teraz. „Nie
chciałbym cię za­wieść - pomyślał Cliff - ale nie będę mógł się stawić na to
spotkanie".    Spiętrzona ściana skał była już tyl­ko
o 50 mil przed nim. Za każdym razem, gdy obracał się bezwładnie w przestrzeni,
zbliżał się do niej o dziesięć mil. Nie było już czasu na opty­mizm; podążał
w kierunku skalnej ba­riery szybciej niż kula karabinowa. To był już koniec.
Nagle najważniejszą sprawą stało się dla niego pytanie, czy wpadnie na ścianę
twarzą, czy też roztrzaska się odwrócony do niej ple­cami, jak tchórz.
   Teraz już liczył tylko sekundy, które mu pozostały do
końca. Pejzaż księ­życowy rozwijał się pod nim szybko, każdy szczegół
widział ostro i wyraźnie w jaskrawym świetle zachodu. Był od­wrócony do
nacierających na niego gór tyłem i mógł widzieć szlak, który prze­był, który
powinien doprowadzić go do Ziemi. Każdy dziesięciosekundowy obrót był dla niego
dniem. Pozostało mu ich już nie więcej niż trzy.    Nagle
krajobraz eksplodował w bez­głośnym płomieniu. Blask eksplozji zmiótł długie
cienie spod stóp gór i kraterów, skrzesał ogień na szczytach. Trwało to tylko
ułamek sekundy.    Dokładnie przed sobą w odległości
dwudziestu mil ujrzał rozległą chmurę pyłu, która wznosiła się ku gwiazdom.
Wyglądało to tak, jak gdyby nastąpił nagły wybuch wulkanu. Było to
oczy­wiście niemożliwe. Niezbyt prawdopo­dobna była następna jego myśl,
że na skutek jakiejś akcji, zorganizowa­nej z fantastyczna prędkością i
pre­cyzją przez Wydział Inżynieryjny Dru­giej Półkuli Księżyca, zdołano
usunąć przeszkodę na jego drodze.    Bo przeszkoda
została jednak usu­nięta ! Olbrzymi, półokrągły kęs skały został wyrwany z
linii oddzielającej niebo od gór. Fragmenty skat i odłam­ki unosiły się
jeszcze nad kraterem, który pięć sekund wcześniej jeszcze nie istniał. Taki cud
mogłaby zdziałać tylko eksplozja jądrowa, wywołana na trasie jego lotu w
superdokładnie wy­liczonym miejscu i momencie. Cliff nie wierzył jednak w
cuda.    Zrobił jeszcze jeden kompletny obrót i znalazł
się nieomal nad górami. Wtedy uświadomił sobie nagle, że przez taty ten czas
leciał przed nim niewidzialny kosmiczny buldożer. Ener­gia kinetyczna,
zawarta w porzuconym przez niego pojeździe (tysiąc ton, po­ruszające się z
szybkością większa niż mila na sekundę), wystarczyła aż nad­to do wybicia
szczelny, przez którą teraz przelatywał. Uderzenie stworzo­nego przez
człowieka meteoru musiało wstrząsnąć cała półkulą Księżyca.
















    Szczęście dopisywało mu do samego końca
przestrzennej podróży. Był je­szcze krótki stukot cząstek pyłu o kombinezon,
potem zdołał uchwycić ­spojrzeniem zamglony błysk rozżarzonych skał i szybko
rozprzestrzeniających się obłoków dymu (chmury na Księżycu?) Wreszcie znalazł
się poza łańcuchem górskim, nic już nie mając przed sobą poza pustką nieba.
   Gdzieś tam w górze spotka na szla­ku swojej
drugiej orbity „Callisto", który za godzinę wyruszy mu na spot­kanie. Ale
już teraz nie było powodów do pośpiechu. Niewątpliwie udało mu się wydostać z
Wielkiego Wiru. Żył.    Tam, o kilka mil na prawo od jego
szlaku, widać było pas startowy, który wyglądał jak włos rozciągnięty w
po­przek tarczy Księżyca. Za kilka chwil znajdzie się w strefie zasięgu fal
ra­diowych i będzie mógł wreszcie - już z radością - po raz drugi wywołać
Ziemię, by odbyć obiecaną rozmowę z żoną, nadal wyczekującą pośród afrykańskiej
nocy.


przekład : Leontyna Frankowska
    powrót




  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza