ďťż

Ryszard Kapuściński

Lemur zaprasza

Aktualizacja: 26-04-2006

   | Nowości
 | FORUM  | WYSZUKIWARKA
 | Darmowa
Subskrybcja >>>  

















Nowości
• FORUM
DYSKUSYJNE158 użytkowników 310
postówDołącz do nas!• Prace
magisterskie• Nowości







R.Kapuściński•
Biografia•
Książki
R.Kapuścińskiego• Światowe
tłumaczenia książek R.Kapuścińskiego• Wywiady
• Publikacje
prasowe • Recenzje
autorstwa R.Kapuścińskiego• Książki
o R.Kapuścińskim• Nagrody•
Galeria
foto.• Nowości
!!!





Dodatkowo•
FORUM !• Dla
maturzystów• Prace
magisterskie• Okazje -
książki Kapuścińskiego na Allegro!• Opinie•
Dla
nauczyciela• Wyszukiwarka• Subskrypcja•
Księga
gości• Co to jest
RSS?• Nowości w • Forum w





O
serwisie• Autorzy•
Nasze
banery



Darmowa
subskrypcjaszczegóły




Wpisz się Wypisz się



1300 e-maili w bazie










Nasi
przyjaciele http://www.panibovary.pl/http://www.biblionetka.pl/http://nnmag.net/
+ dodaj swój
link +
inne linki











Ryszard
Kapuściński > Wywiady

Świat rozpędzonyRozmowa Jacka Żakowskiego i R.
Kapuścińskiego. źródło: Gazeta Wyborczadata:
24-12-1999










Archiwum prasowe 1999 roku





 • 
Gazeta
Wyborcza, 1999-01-01, Najstarszy
rządzi, Rozmowa z R. Kapuścińskim autorem Hebanu (o
mentalności Afrykańczyków).

 • 
Dziennik
Wieczorny, 1999-01-02, Nowy horyzont,
Rozmowa z R. Kapuściński autorem
''Hebanu''

 • 
brak
źródła, 1999-01-13, O podróżowaniu,
Rozmowa Marii Małatyńskiej z
R.Kapuścińskim.

 • 
POLITYKA
nr 9 (2182), 1999-02-27, Opisuje stan
ducha, Rozmowa Gabrieli Łęckiej z Ryszardem
Kapuścińskim.

 • 
ODRA,
1999-07-01, Piekło Afryki, z Ryszardem
Kapuścińskim rozmawia Stanisław Bereś

 • 
http://www.um.torun.pl,
1999-12-09, Czytanie i pisanie, Z
reportażystą R. Kapuścińskim laureatem nagrody
Literackiej im. S.B. Lindego rozmawia Małgorzata
Litwin

 • 
Radio
Zet, 1999-12-15, Ryszard Kapuściński w
Radiu Zet, Krzysztof Skowroński w rozmowie z
Ryszardem Kapuścinskim.

 • 
Gazeta
Wyborcza, 1999-12-24, Świat
rozpędzony, O nadziejach i obawach u progu XXI wieku
opowiada R.Kapuściński w rozmowie z Jackiem
Żakowskim

 • 
Zobacz
całe archiwum wywiadów prasowych

 • 
Wyszukiwarka
tekstów
Jacek Żakowski: Czy jesteś szczęśliwy?
Ryszard Kapuściński: Myślę, że jakoś jestem.

Jakoś?
- Bo w rzeczywistym świecie pełnia jest rzadkością.
Realnie istnieją różne przybliżenia. Miarą powodzenia albo niepowodzenia
jest odległość dzieląca nas od ideału, bo z natury nie jesteśmy w stanie
go osiągnąć. Zresztą im jesteśmy starsi, tym lepiej rozumiemy, że
osiągnięcie ideału nie jest w tym świecie możliwe, i łatwiej się na to
godzimy.

Więc jesteś pogodzony ze swoją dawką szczęścia?
- I jestem pogodzony z tym, że w miarę upływu lat na
wszystkie wielkie wartości - szczęście, marzenia, idee - kładą się cienie
czasu. Mając to wszystko w pamięci, mogę powiedzieć: tak, jestem
człowiekiem szczęśliwym.

A czując to szczęście, masz poczucie swojego
wyróżnienia?
- W jakimś stopniu na pewno. Po pierwsze, w tym sensie,
że żyję. W moim pokoleniu w naszej części świata to nie jest oczywiste. W
1940, mając siedem lat, mogłem umrzeć z głodu. Wtedy zacząłem palić.
Sowieccy żołnierze dawali mi zapalić skręta, żebym nie czuł głodu. Sami
też nie mieli jedzenia, ale mieli dobre serce i przydziałowym skrętem z
dzieckiem się podzielili. Mogłem nie dożyć końca tej wojny albo zginąć na
jakiejś wojnie, którą opisywałem - w Angoli, w Nikaragui... gdziekolwiek.
Mogłem wpaść pod samochód, mogłem umrzeć na raka albo na zawał. A żyję. To
jest wyróżnienie.

Tylko to?
- Nie tylko. Przez większość życia mogłem robić mniej
więcej to, co mnie interesowało. Niewiele osób miało takie szczęście.
Oczywiście jest też poczucie wyróżnienia, które dają mi czytelnicy. W
Łodzi po spotkaniu autorskim podeszła do mnie starsza pani ze stertą moich
książek, które zbierała od lat 60. "Bardzo przepraszam - mówi - ale czy
mógłby pan je wszystkie podpisać. Bo ja już nie pracuję, niczego się nie
dorobiłam, a chciałabym coś zostawić dzieciom. To im zostawię te książki".

To jest wyróżnienie. Albo kiedy na spotkanie ze mną w
Sztokholmie przychodzi taki tłum ludzi, że nie mogą się pomieścić w
paręsetosobowej sali, i dla tych, którzy nie weszli, trzeba zrobić jeszcze
drugie spotkanie. To samo w Mediolanie.

Pytam o szczęście dlatego, że kiedy po latach znów
sięgnąłem do Twoich książek: od "Buszu po polsku" z początku lat 60. po
"Heban" - zauważyłem, jak wyraźnie ewoluuje Twoja historiozofia. Ton
wydanego w 1968 roku "Kirgiza" jest taki jak jeden z kończących go
akapitów: "Lata ostatnie odznaczają się zadziwiającym wszystkich postępem.
(...) A plany na przyszłość zapowiadają dalszy, nieprzerwany rozwój".
Nastrój "Lapidarium", którego kolejne tomy ukazywały się w latach 90.,
jest kompletnie inny. Optymizm gdzieś się ulotnił. Jego miejsce zajmuje
lęk, zagubienie i trwoga. Ton całości nieźle oddaje zdanie: "Cechą tego
stanu umysłów jest brak jakiegokolwiek pomysłu na rozwiązanie sytuacji".
To Ty się zmieniłeś, zmieniła się Twoja literacka metoda, czy świat wokół
nas się zmienił?
- Nie tylko ja się zmieniłem. Zmieniło się widzenie
świata zdecydowanej większości myślących ludzi. Kiedy powstawała książka
"Kirgiz schodzi z konia", świat właśnie przeżywał wielką przemianę. Europa
jeszcze odbudowywała się po wojnie, w Ameryce trwał wielki boom, wyzwalały
się kolejne kraje kolonialne, na wielu obszarach następowało gwałtowne
uprzemysłowienie. To wszystko budziło ogromne nadzieje. Indie, Afryka,
Indochiny - wszędzie tam kipiała nadzieja, że wystarczy się wyzwolić, a
wszystkie bolączki znikną. Na to nakładała się wiara, że kolejno wszystkie
społeczeństwa przejdą drogę do dobrobytu i "pełnego rozwoju", co najwyżej
niektórzy mogą ten dobrobyt osiągnąć nieco później. Wielcy myśliciele
tamtej epoki - Rene Dumont, Walt Rostow - wierzyli, że niebawem ludzie na
całym świecie będą żyli jak w Szwajcarii czy Holandii. Spierano się tylko,
kiedy to nastąpi - w 1980 czy w 2000 roku. Praktycznie wszyscy dzielili te
złudzenia.

I Ty je miałeś?
- Mało komu wtedy przychodziło do głowy, że w roku 2000
może jeszcze istnieć problem głodu czy nędzy. Herman Kahn, wybitny
amerykański futurolog lat 60., twierdził, że do roku 2000 znikną wszelkie
choroby.
W to także wierzyłeś?
- To byli bardzo poważni ludzie. Dyrektorzy wielkich
ośrodków badawczych, prezesi potężnych fundacji zajmujących się badaniami
nad światem. I rzeczywistość potwierdzała takie optymistyczne prognozy.
Były wojny i klęski żywiołowe, ale też gwałtowny postęp naukowy, lawinowy
rozwój nie tylko w krajach bogatych, ale przede wszystkim w biednych.
Wszystko, co złe, uchodziło za anachroniczne. Głód, choroby, nędza,
wyzysk, drastyczne nierówności wydawały się pozostałościami odchodzącej
epoki, dla których w przyszłości nie będzie już miejsca.

A "Rok 1984" tego optymizmu nie burzył?
- To była wizja systemu politycznego. A nadzieje, o
których mówimy, były związane z rozwojem gospodarczym.
Wszystko to się załamało w latach 70. Kryzys ekonomiczny,
klęski suszy i głodu, wojny. Nagle padły wielkie plany industrializacji
krajów zacofanych. Dziesiątki milionów ludzi umarło z głodu. Kilkadziesiąt
krwawych przewrotów wojskowych pokazało, że kiedy chwieje się gospodarka,
delikatna struktura polityczna młodych demokracji łatwo się rozpada.
Ameryka Łacińska, Afryka, duża część Azji, a w Europie Hiszpania, Grecja,
Portugalia były rządzone przez dyktatury wojskowe. Wydawało się, że już
tylko wojsko może utrzymać jaki taki porządek. Wtedy znikł optymizm. Wielu
poważnych ludzi zaczęło mówić, że w historii jednak nie wszystko się
dobrze kończy.

Ale "Jeszcze dzień życia", Twoja książka z 1976 roku,
kończy się jednak dość optymistycznie. Południowoafrykański minister
obrony Pieter Botha przyjmuje defiladę oddziałów RPA wracających z Angoli
po przegranej wojnie. Kolejny kraj Afryki będzie mógł "budować postęp".
Przeszkody zostały usunięte. Zostawiasz czytelnika z nadzieją. Więc i Ty
jeszcze wówczas ją miałeś?
- Ja zawsze mam nadzieję. Nie można żyć bez nadziei.
Trzeba stale szukać tych "promieni świata" czy "promieni życia". Po
pierwsze, dlatego że one istnieją. Po drugie, dlatego że są niezbędne,
żebyśmy czuli sens życia. I ja, pisząc, zawsze starłem się nie odbierać
nadziei.

W "Lapidariach" wiele jej nie zostawiasz.
- Moje życie i moje pisanie podlega tej samej ewolucji,
której świat podlega. A nastrój świata faluje. Raz widzimy przed sobą
głównie zagrożenia, a kiedy indziej przede wszystkim nadzieję.

Teraz mówisz o cyklofrenii kultury, nieracjonalnie
krążącej między entuzjazmem i trwogą.
- Bo jest coś takiego i trudno się temu oprzeć. Niby
staramy się ogarnąć świat naszym intelektem - a intelekt powinien być
wolny od zbiorowych emocji - ale przecież nigdy nie możemy ogarnąć
wszystkiego. Dlatego budując swój obraz świata, podświadomie ulegamy
ogólnemu nastrojowi. A w latach 70. wahadło nastrojów przesuwało się w
stronę cywilizacyjnej trwogi. Bardzo wybitni ludzie - między innymi
członkowie Klubu Rzymskiego - zaczęli ogłaszać zatrważające raporty o
wyczerpywaniu się zasobów świata, o groźbie upustynnienia Ziemi, o
zbliżającym się wybuchu globalnego konfliktu.

Bałeś się krzywej Malthusa, zapowiadającej wybuch
bomby demograficznej?
- Może się nie bałem, ale trudno było spokojnie myśleć o
naszej przyszłości, kiedy parę razy dziennie słyszało się i czytało o
katastrofie globalnej: katastrofa demograficzna, katastrofa ekologiczna,
globalna powódź i susza, efekt cieplarniany, dziura ozonowa, nie mówiąc
już o wojnie atomowej. Wizje apokalipsy były tak sugestywne, że trudno
było sobie wy-obrazić jakiś pozytywny scenariusz.

W latach 80. taki scenariusz się jednak pojawił:
zakończyć wyścig zbrojeń i pieniądze wydawane na broń przeznaczyć na
rozwój najbiedniejszych krajów. Wszystkiemu był winien konflikt Wschód -
Zachód. Pamiętam obliczenia, ile życiodajnych studni można by wybudować w
Afryce za cenę jednego amerykańskiego bombowca.
- To była kolejna wielka nadzieja ludzkości. Coraz lepiej
widzieliśmy całą grozę świata: miliony ludzi umierających z głodu, setki
milionów żyjących w skrajnej nędzy, naszą bezsilność wobec ich cierpienia.
Ani z tym cierpieniem, ani z naszą straszną bezradnością nie można się
było pogodzić. Szukaliśmy przyczyn. Kolonializm się skończył, a zło
pozostało. Nauka się rozwijała, a ludzie wciąż umierali z głodu. Produkcja
rosła gwałtownie, a wciąż przybywało nędzarzy. Ktoś musiał być temu
winien. Więc dość powszechnie uznano, że winny jest podział świata, zimna
wojna i rywalizacja supermocarstw pochłaniająca ogromne środki.
Wszystkiemu byli winni politycy z Moskwy i Waszyngtonu. Znów mieliśmy
źródło zła naszego świata.

Wystarczy się porozumieć, by to zło zniknęło.
- Powszechnie wierzyliśmy, że kiedy wreszcie skończy się
zimna wojna, kiedy wszędzie zapanuje wolność, demokracja i w miarę wolny
rynek, to skończy się głód, nędza i dramatyczna nierówność. Znów mieliśmy
utopię, która pokazywała drogę i dawała optymizm.

Myślisz, że optymizm wymaga utopii?
- Widzę, że wciąż je budujemy, by odzyskać nadzieję. Gdy
jedna utopia upada, musimy stworzyć kolejną. Myślę, że bez utopii trudno
by było przetrwać. Jak żyć bez wizji dobrego świata, bez nadziei, że dobry
świat jest możliwy, że go wreszcie stworzymy.

Wierzyłeś, że kiedy zimna wojna się skończy, świat
stanie się dobry?
- Wierzyłem, że będzie nieporównanie lepszy. Ale nie
miałem już entuzjastycznego optymizmu lat 60. W latach 80. nigdzie nie
jeździłem, więc udzielał mi się pesymizm wynikający z polskiej sytuacji.
Poza tym studiowałem wtedy problemy globalne. A futurologia była wtedy
bardziej analityczna, krytyczna, głębsza niż w latach 60. Przede wszystkim
dlatego, że konflikt Wschód - Zachód wydawał się wówczas nieusuwalny, a
Trzeci Świat wprawdzie odżywał już po klęsce głodu lat 70., ale jej skutki
wciąż trwały. To wtedy powstał cały przemysł pomocy żywnościowej dla
Trzeciego Świata. Dominowało wprawdzie przekonanie, że wszyscy stopniowo
jakoś z tej nędzy wyjdą, chociaż na razie jej obraz był przerażający.
Widać było, że kierunek jest dobry. Kolejne kraje wychodziły z dyktatur, w
Azji pojawiały się kolejne tygrysy. To była epoka w gruncie rzeczy dość
racjonalnego, umiarkowanego optymizmu.

Dopóki stał mur berliński.
- Dopóki trwał komunizm. Upadek komunizmu przyniósł
erupcję nadziei. I bardzo szybko się okazało, że była ona całkowicie
płonna. Przekonaliśmy się, że nieszczęścia Trzeciego Świata nie były
rezultatem rywalizacji Moskwy i Waszyngtonu - tak jak w latach 70. okazało
się, że nędza i głód nie były tylko skutkami kolonialnego wyzysku. Teraz
znikła potęga Moskwy, a nieszczęścia zostały.

Czyli znikło ostatnie alibi nadziei.
- I dopiero teraz pokazała się głębia całego problemu.
Kiedy udało nam się wyjść z konfliktu Wschód - Zachód, zobaczyliśmy, że
sprzeczność Północ - Południe, która wydawała się nieporównanie mniej
groźna i łatwiejsza do rozwiązania, sięga najgłębszych korzeni całej
rodziny ludzkiej. Kiedy znikła maskująca warstwa politycznej rywalizacji
systemów, odkryła się przed nami bardzo groźna prawda, do której wciąż
nikt nie chce się przyznać - że bogactwo jednych jest uzależnione od
ubóstwa innych. Ta sprzeczność - co jest już pozytywne - zaczęła dochodzić
do świadomości elit.

Ale co to znaczy? Neokolonializm?
- Zaraz ci to powiem. Ale najpierw musimy opisać
sytuację. Otóż 30 lat temu bogaci, czyli najzamożniejsze 20 proc.
ludzkości, zarabiali 30 razy więcej niż biedni, czyli najuboższe 20 proc.
Dziś ta różnica jest już przeszło 80-krotna. Można oczywiście powiedzieć,
że pieniądze to jeszcze nie wszystko. Ale bogaci żyją dziś przeciętnie o
25 lat dłużej niż biedni. Dysproporcja stała się przepaścią i rośnie coraz
szybciej, bo cały postęp, cała rewolucja technologiczna i informatyczna
dokonuje się w świecie bogatych, a biedni tkwią w bezruchu, praktycznie
nie mają do tej rewolucji dostępu.
Dzieje się tak dlatego, że praktycznie cały istniejący
kapitał jest kierowany do krajów bogatych i przeznaczany na zaspokojenie
potrzeb bogatej części ludzkości. Inwestuje się w krajach najbogatszych,
badania naukowe są nastawione na zaspokajanie potrzeb bogatej mniejszości,
nowe produkty powstają dla tych, którzy mają pieniądze. Nawet nowe
lekarstwa w przeszło 90 procentach służą leczeniu chorób, na które cierpią
bogaci. Miliardy dolarów idą na badania nad AIDS, a tymczasem co roku dwa
miliony ludzi umiera na malarię i tu nikt nie inwestuje w tworzenie nowych
leków.

Zawsze tak było, że jedne rejony świata przeżywały
stagnację, a inne okres rozwoju.
- Ale tym razem rozwój bogatych jest tak błyskawiczny,
cywilizacja zachodnia ma taką dynamikę, jakiej nie miała żadna cywilizacja
wcześniejsza. I powstaje zasadnicze pytanie, czy Afryka kiedykolwiek ma
szansę dogonić Amerykę Północną. Może za kilka pokoleń przy bardzo
sprzyjających warunkach jakość życia w Polsce będzie podobna do jakości
życia w Szwajcarii czy w Kanadzie, ale wiele narodów nie może mieć takiej
nadziei. Nawet jeżeli się jakoś rozwijają, odległość między nimi a
bogatymi wciąż gwałtownie się zwiększa. 500 milionów szczęśliwych
Europejczyków, Japończyków i Amerykanów żyje już w XXI wieku. Inni walczą
o przetrwanie i zupełnie nie widać nadziei, żeby kiedykolwiek mieli się do
bogatych zbliżyć. Świat coraz wyraźniej pęka. Właściwie coraz trudniej
jest nam już powiedzieć, że Amerykanie i Somalijczycy żyją w tym samym
świecie.

Ale dlaczego mówisz, że ubóstwo jednych jest związane
z bogactwem innych?
- Do tego dojdziemy, ale najpierw trzeba powiedzieć
jeszcze jedną prawdę, która przez lata kolonializmu i zimnej wojny była
dość szczelnie zakryta, a bez której trudno nam zrozumieć, co się dziś
dzieje w Afryce i dużej części Azji. Mam na myśli to, że na Ziemi istnieją
dwa rodzaje cywilizacji. Historycznie to jest dosyć oczywiste, ale w
odniesieniu do współczesności bardzo długo baliśmy się to mówić, bo za tym
może iść wartościowanie, poczucie wyższości jednych i upokorzenie drugich.
Dlatego zanim powiem, co mam na myśli, muszę zrobić zastrzeżenie, że nie
jest to sąd wartościujący, lecz tylko opisowy.

No, powiedz to nareszcie.
- Więc musimy zdać sobie sprawę, że różne cywilizacje
przełomu XX i XXI wieku znajdują się na różnych etapach swych dziejów. Z
grubsza można powiedzieć, że jedne z nich są teraz cywilizacjami rozwoju,
a inne cywilizacjami przetrwania. Energia jednych społeczności jest
skierowana na rozwój i postęp, a innych na trwanie.
Jak daleko sięga nasza historyczna wiedza, zawsze tak na
świecie było: cywilizacje przeżywały epoki wspaniałego rozkwitu, a potem
wyczerpywał się ich paradygmat i wchodziły w epokę przetrwania. Jeśli w
okresie uśpienia nie zostały zniszczone przez inne cywilizacje, bywało, że
znów się budziły do gwałtownego rozwoju.

Na przykład?
- Cywilizacja japońska jest doskonałym przykładem. Teraz
na naszych oczach, po wiekach stagnacji, budzi się cywilizacja chińska.
Ale już cywilizacja islamu, która fantastycznie kwitła przez długie siedem
wieków i o mało nie zniszczyła uśpionej wówczas Europy, stała się potem
cywilizacją przetrwania i do dziś na dobre się nie przebudziła. To są
wielkie, niezwykle złożone historyczne procesy, na które nasze świadome
działania mają wpływ bardzo ograniczony.

Bo kluczem są obyczaje i skale wartości, które
ewoluują poza naszą świadomością?
- Dokładnie. Skoro nie potrafimy kontrolować naszej
własnej skali wartości i często do końca jej nie rozumiemy, tym bardziej
nie jesteśmy w stanie dokładnie odwzorować, a już zwłaszcza zmieniać skali
wartości innych. W każdym razie mamy teraz dwadzieścia kilka krajów
wyraźnie należących do cywilizacji rozwoju - to jest cywilizacja
zachodnia, głównie Europa i Stany Zjednoczone. Mamy grupkę społeczeństw
wychodzących z cywilizacji przetrwania ku cywilizacji rozwoju. I mamy
wielkie połacie świata należące do cywilizacji przetrwania. Kilkaset
milionów ludzi wciąż kreuje wynalazki, dzieła sztuki, kapitał. A parę
miliardów ludzi, którzy może nie mniej się wysilają, tworzy bardzo
niewiele. Cały ogromny wysiłek zużywają na to, żeby się utrzymać na
powierzchni życia.

W każdym społeczeństwie są ludzie pasywni i twórczy -
jak pisał Nietzsche - bierni "niewolnicy" i ekspansywni "panowie". Ale
kiedy, idąc szlakiem badań Toynbeego nad losem cywilizacji, odnosisz
podział Nietzschego do wielkich społeczności - narodów albo cywilizacji -
to stajesz na granicy rasizmu. Bo stąd już tylko krok do tezy, że mamy
cywilizację panów i cywilizacje podludzi.
- Dlatego mówię o tym z niezwykłą ostrożnością. Rzecz nie
jest w genach, lecz w wartościach wyznawanych przez ludzi i w więziach,
które ich łączą. Więc nie jest to rasizm, lecz uznanie cywilizacyjnych
różnic. Pewne skale wartości i pewne rodzaje więzi sprzyjają dziś
rozwojowi, a inne tylko pozwalają przetrwać. To trzeba zrozumieć, żeby
pojąć, co stało się na świecie w drugiej połowie XX wieku. To nie
przypadek i nie tylko skutek politycznych kaprysów czy zawirowań, że jedne
społeczeństwa wzięły udział w wielkim modernizacyjnym skoku, a inne nie
drgnęły albo zrobiły zaledwie kilka drobnych kroczków.

A gdzie Twoim zdaniem w tym cywilizacyjnym podziale
jest Polska?
- Polska jest na granicy. Jedną nogą należymy do
zachodniej cywilizacji rozwoju, ale drugą jesteśmy bliżsi cywilizacji
prawosławnej, przede wszystkim rosyjskiej, która w ostatnich stu latach
jest wyraźnie cywilizacją przetrwania. To nie był przypadek, że Rosja
przegrała wielki wyścig z Zachodem. Przecież żaden wielki wynalazek XX
wieku, żadna istotna dla świata innowacja nie powstała w Rosji. I dziś
Rosja za to płaci.
A Polska jest na historycznym zakręcie nie tylko w sensie
gospodarczym albo politycznym. Rzecz nie tylko w tym, czy zostaniemy
przyjęci do zachodnioeuropejskich struktur i czy przyciągniemy kolejne
inwestycje. Wyzwanie, przed którym stoimy, dotyczy najgłębszych korzeni
naszej tożsamości - polskości. Czy polskość będzie oznaczała
innowacyjność, kreatywność, zdolność do efektywnej współpracy, czy też
przeciwnie: życie z dnia na dzień, oglądanie się na innych, destrukcyjne
konflikty i import pomysłów. Możemy współtworzyć cywilizację rozwoju, ale
możemy też - i to od nas zależy - ewoluować w stronę cywilizacji
przetrwania. Wówczas w najlepszym razie znajdziemy się w korytarzu między
strefą gwałtownie rosnącego bogactwa a obszarami coraz boleśniej
odczuwanej nędzy.

Twierdzisz, że nędza i ubóstwo są zapisane w kodzie
cywilizacji?
- I co gorsze, między cywilizacjami nie odbywa się
przepływ wzorców lub jest on wielką rzadkością. W cywilizacji przetrwania
nie dokonuje się adaptacja postaw, które by umożliwiały dołączenie do
cywilizacji wzrostu. Dlatego w Afryce, w dużej części Azji i Ameryki
Łacińskiej stagnacja jest trwała.

Czy Ty przypadkiem nie stałeś się deterministą?
- To nie jest determinizm. Żadne cywilizacje i żadni
ludzie nie są na zawsze skazani. Przeciwnie. Jeśli uświadomimy sobie
cywilizacyjne bariery, jeśli przestaniemy udawać, że one nie istnieją,
możemy próbować jakoś im przeciwdziałać. I właśnie teraz zaczyna się to
robić, nareszcie zaczynamy poważnie o tym rozmawiać. Problem Trzeciego
Świata nie jest już elementem rywalizacji między Waszyngtonem a Moskwą.
Jest kluczową kwestią przyszłości planety. To zaczyna docierać do elit
kierujących światem. Bogaci coraz lepiej zdają sobie sprawę, że dystans
dzielący ich świat od otchłani nędzy zagraża ich własnej przyszłości.
Dlatego walkę z biedą prowadzą dziś przede wszystkim bogaci, a nie
przywódcy biedaków. W krajach biednych rządzą często skorumpowane,
rozkradające lub marnujące pomoc elity zainteresowane głównie swoim
osobistym losem i własnymi interesami. Natomiast losem głodujących zajmują
się zachodni krezusi, często na przekór lokalnym władzom.

Czego najbardziej dramatycznym przykładem była
Somalia, gdzie próba niesienia pomocy spowodowała gwałtowny opór.
- Bo ci biedni mają własną kulturę, należą do innej
cywilizacji i innych religii, których bronią. Owszem - chcą, żeby im dawać
jedzenie, pieniądze, różne dobra Zachodu, ale nie chcą, żebyśmy zmieniali
im życie. Nie umiemy im pomóc dlatego, że mówimy innymi językami, myślimy
innymi pojęciami, czujemy według innej skali wartości. Nasza tożsamość
jest teraz źródłem naszego sukcesu. Ich tożsamość jest często źródłem
katastrof. Ale bardzo często oni nie chcą jej zmieniać.

Więc nie możemy im pomóc?
- Raczej nie umiemy. I po raz pierwszy w dziejach
nareszcie to rozumiemy. Prawdziwa rewolucja w świadomości lat 90. to
zrozumienie, że bieda ma swoje źródła również w mentalności biednych, że
można skutki biedy łagodzić, ale nie można się z nią uporać, nie
zmieniając cywilizacji, która ją zrodziła, i że my wciąż nie umiemy tej
zmiany dokonać.

Ale chyba tu staje przed Zachodem zasadnicze pytanie:
czy mamy prawo próbować zmieniać tych ludzi, ich styl życia, ich obyczaje?
Czy wolno nam narzucać naszą skalę wartości ludziom innych cywilizacji i
do czego to może prowadzić. Bo przecież nie wiadomo, co z takiej
szczepionki się przyjmie. Dla mnie pouczający jest tu przykład z polskiego
podwórka. A mianowicie ewolucja, jaką przeszedł autor zdania: "Nieważne
jest, czy Polska będzie biedna czy bogata, ważne, żeby była katolicka" -
najgłośniejszego po 1989 manifestu cywilizacji przetrwania. Polityk ten
zaczynał jako obrońca tradycyjnych wartości, potem stał się zwolennikiem
szybkiej modernizacji, a skończył jako ofiara skandalu korupcyjnego. Ten
kazus wydaje się pokazywać, że znacznie łatwiej odrzucić stary system
wartości, niż przyjąć nowy.
Że Wschód czy Afryka muszą iść własną drogą, nawet gdyby
to miało oznaczać następne wieki stagnacji, że ani Rosjanie, ani Bantu,
ani nawet Hindusi nigdy nie będą Szwajcarami czy Holendrami, a odrywając
się od swojej starej kultury, łatwo mogą się stać "ludźmi bez
właściwości".
- Teoretycznie to jest podejście logiczne. Ale ono jest
dla Zachodu potwornie niebezpieczne. Bo wprawdzie różne cywilizacje
funkcjonują w zupełnie innych rytmach, ich uczestnicy mają inne potrzeby i
życiowe cele, ale żyjemy na jednej planecie i nie możemy żyć w izolacji.

Więc ponosimy odpowiedzialność...
- Nie chodzi o odpowiedzialność, ale o bezpieczeństwo.
Rosnące obszary nędzy i dysproporcje w podziale bogactwa, coraz większe
przepaście cywilizacyjne - to bomby zegarowe, które mogą zagrozić nam
wszystkim. Bieda rodzi frustrację. A biedni obserwujący rosnące bogactwo
innych są sfrustrowani podwójnie. Frustracja zaś zawsze szuka ujścia w
agresji. Ta agresja będzie coraz bardziej zagrażała bezpieczeństwu świata.
Na razie wszystkie 72 zbrojne konflikty na świecie rozgrywają się w
krajach biednych.

Ale to się może roznosić, bo przemoc jest
zaraźliwa.
- To się musi rozlewać. Nawet jeżeli Zachód nie dałby się
wciągać w lokalne wojny biednych, i tak nas one dopadną. Choćby dlatego,
że nikt nie jest w stanie powstrzymać żywiołowej imigracji z biednego
Południa na bogatą Północ, więc afrykańskie czy azjatyckie konflikty
przenoszą się na ulice Londynu, Nowego Jorku, Paryża czy ostatnio Berlina,
gdzie walczą Turcy i Kurdowie. Jeżeli nie zmniejszymy różnic w jakości
życia, nie powstrzymamy tej wędrówki ludów, za którą idzie inwazja handlu
narkotykami, przestępczości zorganizowanej, konfliktów kulturowych. Świat
zamożny nie może sobie pozwolić na obojętność wobec nędzy innych. Nie
możemy obojętnie pozwalać im pogrążać się w cierpieniu, bo ono nas
dosięgnie.

Więc musimy przerobić ich na swoją modłę albo dla
świętego spokoju wziąć ich na utrzymanie?
- Jedno i drugie jest niemożliwe. Nie możemy zniszczyć
cywilizacji chińskiej czy indyjskiej, a to jest trzecia część ludzkości. I
nie jesteśmy w stanie wziąć na utrzymanie trzech czwartych ludzkiej
populacji. Musimy stopniowo wciągać cywilizacje trwania w orbitę rozwoju.

Sam mówiłeś, że większość ludzi nie jest do tego
gotowa.
- Trzeba stopniowo tę gotowość kreować. Przez inwestycje,
które będą tamte społeczeństwa zmieniały, przez angażowanie tam kolejnych
organizacji pozarządowych, które niosą przede wszystkim pomoc doraźną, a
przy okazji w jakimś stopniu zmieniają obyczaje, przez pomoc w tworzeniu
technicznej infrastruktury rozwoju. Dziś przeszło miliard ludzi żyje w
rejonach stałego deficytu zwykłej pitnej wody. To zamyka drogę rozwoju.
Ale jeżeli zbudujemy tam studnie i drogi, wcześniej czy później pojawią
się inwestycje, które podniosą dochody. Wreszcie, ludziom biednego
Południa musimy dać wykształcenie. I to nie musi nas dużo kosztować.
Często jest to tylko problem zwykłego ołówka i paru zeszytów. Teraz, kiedy
elity Zachodu coraz lepiej zdają sobie sprawę, że filtry do pitnej wody i
ołówki dla dzieci w Afryce lepiej służą naszemu bezpieczeństwu niż
finansowanie afrykańskich armii, takich przedsięwzięć jest coraz więcej.
Ta nowa świadomość to jest wielki dorobek końca lat 90.

Ty rzeczywiście wierzysz, że za pomocą ołówków czy
filtrów do wody osłabimy napięcie między bogactwem a biedą?
- Teraz, kiedy to rozumiemy, stopniowo, powoli możemy to
napięcie zmniejszać, a może przynajmniej uda się zahamować jego
narastanie. Ważna jest świadomość. Kiedy kilkadziesiąt lat temu pojawiała
się na Zachodzie świadomość ekologiczna, też trudno było uwierzyć,
najpierw - że od tego zależy nasze przetrwanie, a potem - że jesteśmy w
stanie zatrzymać dym z kominów. Ale tę świadomość udało się upowszechnić,
ona już przynosi ogromne rezultaty. Wyobraź sobie, jak by dziś świat
wyglądał, gdybyśmy, jak w XIX w., wciąż kompletnie beztrosko niszczyli
środowisko. To samo dotyczy biedy. XXI wiek musi tu przynieść przełom,
jaki w ekologii przyniosła druga połowa XX w.
Radykałowie mówią o likwidacji biedy w XXI wieku. Ja
takiej możliwości nie widzę. Ale możemy ją ograniczyć, tak jak
ograniczyliśmy niszczenie środowiska. I już na tę drogę wchodzimy. To nie
są mrzonki intelektualistów albo marzycieli. Tym już się zajmują ludzie od
pieniędzy. Niedawno król Szwecji zaprosił mnie do kilkunastoosobowego
grona, w którym są dyrektorzy Banku Światowego, szefowie ONZ, wielcy
biznesmeni. Widziałem, jak po krótkiej rozmowie jeden z nich wypisał
dyspozycję uruchomienia 50 mln dolarów na walkę z malarią. Nigdy tyle
pieniędzy na walkę z malarią nie było. Naprawdę jesteśmy świadkami
rodzenia się nowej świadomości, nowych wielkich przedsięwzięć i nowego
świata.
Teraz znów słyszę w Twoim głosie tę nadzieję i ten
historyczny optymizm, który było słychać w "Kirgizie".
- Tak. Bo nareszcie wyrwaliśmy się z paraliżu, który
przyniosła zimna wojna i którego nie usunęła ani chruszczowowska odwilż,
ani gorbaczowowska pierestrojka. Dopiero zniknięcie Związku Radzieckiego
otworzyło szanse rozwiązania problemów, które narastały, kiedy wszystko
się sprowadzało do tego, kto zrobi szybsze czołgi i skuteczniejsze
rakiety, kto ma większe wpływy w Angoli, a kto w Indochinach. Przez pół
wieku wszystkie problemy świata były zredukowane do jednego konfliktu
między Waszyngtonem a Moskwą. Dopiero teraz zobaczyliśmy, jakie naprawdę
są problemy, dramaty, konflikty tego świata. Dopiero teraz zaczęliśmy tym
zagrożeniom jakoś przeciwdziałać i dopiero teraz powstaje nadzieja, że ten
świat stanie się w sposób istotny lepszy.

Czy to nie jest jakaś kolejna utopia?
- Jest.

Nie jestem przeciwnikiem marzeń. Ale za zbiorowe
marzenia, za kolejne utopie ludzie zawsze płacili bardzo dużą cenę, jeżeli
nie umieli mieć do nich odrobiny dystansu.
- A myślisz, że cena krótkowzroczności i życia bez marzeń
jest mniejsza? Utopie są groźne - tu się z tobą zgadzam. Ale dziś nie ma
mowy, żeby jakakolwiek utopia definitywnie zawładnęła światem. W świecie
ściera się przynajmniej kilka utopii. Jest utopia elektronicznej wioski:
"Oplećmy cały świat siecią komputerową, a wszyscy będą równi, bogaci i
szczęśliwi". Nie będą, bo komputer jest tylko narzędziem komunikacji.
Trzeba jeszcze umieć z tego narzędzia korzystać i trzeba mieć coś do
przekazania innym. Jest utopia globalizacji, prywatyzacji, liberalizacji:
"otwórzmy rynki, a znikną nierówności". Nie znikną. Może się nawet
powiększą. Bo naprawdę biedni przeważnie nic nie mają na sprzedaż. Żeby
korzystać z handlu, trzeba najpierw coś wyprodukować, osiągnąć pewien
poziom rozwoju.
I jest też utopia globalnej solidarności. To nie jest
utopia radykalna. Mało kto wierzy w całkowitą likwidację nędzy. Ale trzeba
ją ograniczyć. Musimy przecież budować jakiś wspólny mianownik dla tych
sześciu, - a wkrótce może dziesięciu miliardów ludzi mówiących kilkoma
tysiącami języków, wyznających setki różnych religii, mających rozmaite
systemy wartości, tyle różnych tradycji, interesów, wyobrażeń świata.

Wspólny mianownik z pewnością jest niezbędny, ale XX
wiek nauczył nas przecież, że kiedy ludzie starają się znieść różnice,
skutek bywa przeciwny. Po drugiej wojnie wiele państw prowadziło politykę,
na jaką teraz zdajesz się liczyć w skali globalnej. Produktem tej polityki
było europejskie państwo opiekuńcze. , że państwo opiekuńcze nie tylko
okazało się zbyt drogie nawet dla najbogatszych narodów, ale też
spetryfikowało ubóstwo, stworzyło całe społeczności z pokolenia na
pokolenie żyjące z pomocy socjalnej. Dlatego dziś powszechnie się od niego
odchodzi. Nie boisz się, że ta globalna wspólnota opiekuńcza, w której
projektowaniu bierzesz udział, też raczej utrwali obszary nędzy, niż je
zlikwiduje?
- Mnie XX wiek nauczył przede wszystkim, że nie istnieją
rozwiązania dobre raz na zawsze ani społeczne czy polityczne idee, których
czas nie podważy. Każde rozwiązanie jest dobre lub szkodliwe w konkretnej
sytuacji. Państwo opiekuńcze przyniosło Europie pół wieku pokoju
społecznego i rozwoju. Po tym półwieczu wady okazały się przeważać nad
zaletami i dlatego dziś się od państwa opiekuńczego odchodzi. Podobnie
będzie zapewne z powstającym systemem globalnej solidarności. Gdy spełni
swoją rolę i przestanie być użyteczny, znów trzeba będzie coś nowego
wymyślić. Ale najpierw trzeba przynajmniej powstrzymać narastanie
napięcia.

Wierzysz więc, że można rozchylanie się tych
cywilizacyjnych nożyc zatrzymać?
- Jestem przekonany, że nie ma innego wyjścia. Albo my
zatrzymamy nędzę, albo ona zacznie nas zatrzymywać.
Pewna nierównowaga jest oczywiście naturalna, potrzebna i
twórcza, ale żaden system - a świat stał się systemem naczyń połączonych -
nie wytrzyma nierównowagi rosnącej bez końca. Zwłaszcza że ten globalny
system nie ma żadnego globalnego przywództwa. Są różne ośrodki próbujące
wprowadzać koordynację, ale tak naprawdę nikt tym światem nie rządzi.
Świat nie ma gospodarza. I właściwie nie wiadomo, jak może funkcjonować
globalna społeczność bez globalnej władzy, która jest niemożliwa. To jest
wielka tajemnica, wielka zagadka XXI wieku. Nigdy nie stawaliśmy przed
takim wyzwaniem.

Wierzysz, że tego gospodarza może zastąpić globalna
solidarność?
- Nie wiem. Ale myślę, że jeśli ten świat takie wyzwanie
przetrwa, będzie to wielki triumf człowieka.

A przetrwa?
- Ja jestem optymistą. I znów mam nadzieję. Pytałeś na
początku o szczęście. To też jest wielkie szczęście. Urodzić się w
przededniu prawdziwej hekatomby, przetrwać ją, przeżyć epokę terroru, mieć
młodość pełną wielkiej nadziei i nawet w wieku dojrzałym pogodzić się z
jej upadkiem, ale po to, by po nie tak wielu latach znowu ją odnaleźć,
znowu widzieć świat, w którym rodzi się wizja, nowa nadzieja i nowy
optymizm. Nawet jeżeli nie jest to już ten łatwy, naiwny optymizm, który
mieliśmy kiedyś. Ale nas wszystkich jakoś to do szczęścia przybliża.
Rozmawiał Jacek Żakowski



[gora]



Formatuj
do druku

Poleć
TEN artykuł znajomemu
Zgłoś
błąd



Tanie książki Ryszarda Kapuścińskiegozarejestruj
się w Allegro! i licytuj!
 



 
www.kapuscinski.hg.pl
(2000 - 2006) Autorzy
serwisu: Robert
Nowacki • Maciej
Skórczewski • Krzysztof
Pacholak Nie udostępniamy
adresu Ryszarda Kapuścińskiego.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza