ďťż

torcha

Lemur zaprasza

Torcha[Š 1998 by Krzywa]








Na brudnym, klejącym się od piwa blacie zabrzęczały dwie złote monety

przerywając głośne rozmowy klientów. Karczmarz rozdziawił gębę i z

wyraźnym trudem wyartykułował:

- C.. o podąć?

Postać w szarej opończy odezwała się cicho zza kaptura

- Szukam noclegu. Tylko na dziś.

- Taa...k, panie, proszę za mną, za mną.. - karczmarz bełkotał

nieskładnie gnąc się w ukłonach.

- Mój koń... - powiedziała postać

- Proszę się o nic nie martwic, zaraz się nim zajmiemy.. Pavel!

Oporządź pańskiego konia, owsa mu daj i przynieś juki do pokoju! Jazda!

Proszę, proszę za mną..- z obleśnym, służalczym uśmiechem karczmarz zaczął

się wspinać na schody, co musiało być niebywałą sztuka dla kogoś o jego

tuszy. Postać posłusznie podążyła za nim.

Drzwi otworzyły się, skrzypiąc od lat nie oliwionymi zawiasami,

ukazując wnętrze pokoju. Dobrze już wysłużony siennik leżał w kącie na

czymś, co prawdopodobnie miało uchodzić za łóżko. Inne nieliczne sprzęty

nie były godne uwagi.

- Oto i pokój.. - karczmarz zerknął dyskretnie na miecz przytoczony

do boku postaci. Wyglądał solidnie - Proszę wybaczyć nieporządek, aleśmy

się nie spodziewali tak dostojnych gości..

- Możesz wyjść - przerwała postać siadając na łóżku i zabierając się

do zdejmowania butów - No, już! A na wieczór proszę mi tu przynieść

wieczerze. Tylko porządną - głowa w kapturze uniosła się, ciemne oczy

popatrzyły podejrzliwie.

- Tak, tak panie..- Bochejka wyszedł z pokoju plącząc się w

zapewnieniach. Gdy zamknął drzwi oparł się ciężko o ścianę i otarł pot z

szerokiego ciemienia. Otrząsnął się, wciąż czując na sobie wzrok

tajemniczego bogacza. Szybko zszedł na dół, do gwaru, do ludzi, uciekając

przed nieprzyjemnym wrażeniem.

Gdy tylko za karczmarzem zamknęły się drzwi, siedząca na łóżku postać

zrzuciła kaptur szybkim, zniecierpliwionym ruchem. Kasztanowe włosy

wysypały się spod skórzanej przepaski. Kobieta odetchnęła głęboko, z

przyjemnością wyciągając obolałe od jazdy nogi. Pas z mieczem odrzuciła w

kąt i z ulga zapadła się w siennik. Po chwili słychać było już tylko jej

równy, jednostajny oddech.



Było już późno, gdy Bochejka oderwał się od fascynującego zajęcia,

jakim było podszczypywanie wiejskich dziewcząt, i przypomniał sobie o

swoim kliencie. Karczma wyludniła się, przy brudnych stołach siedziało już

tylko kilku miejscowych entuzjastów etanolu oraz rzeźnik, głośno

ubolewający nad odejściem swojej Maryny. Karczmarz, niezauważony przez

nikogo wspiął się na schody, stękając przy tym ciężko i balansując

chwiejnie trzymana w ręce taca. Odchrząknął, splunął w kat i zapukał do

pokoju. Gdy odpowiedziało mu milczenie wzruszył ramionami i popchnął

drzwi.

Pogrążona dotychczas w półśnie kobieta poderwała się na równe nogi,

stając naprzeciw karczmarza. Bochejka zachłysnął się, upuszczona taca z

brzękiem potoczyła się po podłodze. Jej twarz, doskonale widoczna w

świetle wpadającego przez okno księżyca, wykrzywił nieładny, zły grymas.

Błyskawicznie schyliła się po leżący na podłodze miecz i ze świstem

przecięła nim powietrze. Ostrze wpiło się głęboko w usta karczmarza,

przekłuwając mózg i z chrupnięciem przeszywając na wylot czaszkę. Upadł

ciężko na bielone deski, nie zdążywszy nabrać powietrza do krzyku. Torcha

stanęła nad trupem, wytarła klingę o jego fartuch i zaklęła szpetnie.

Splunęła z wściekłością na ciało, sprawnym ruchem wsunęła miecz do pochwy

i przeklinając swoja głupotę wyskoczyła przez okno, prosto w objęcia nocy.



Niosąca tace z brudnymi kuflami dziewka nagle krzyknęła histerycznie.

Wizg przeszył stęchłe powietrze karczmy. Taca wypadła jej z rak, gliniane

kufle pękły z głuchym trzaskiem. Wzrok miała utkwiony w rosnącej powoli na

klepisku czerwonej kałuży. Z sufitu kąpały jednostajnie pełne, purpurowe

krople krwi.



* * *



W zadymionej izbie ratusza unosił się zapach potu, koni, piwa, czyli

zwykła won nieodmiennie pojawiająca się w miejscach, gdzie zebrało się

wielu mężczyzn żywiących niechęć do mydła. Bogato ubrany człowieczek o

czerwonej, nalanej twarzy walił pięścią w stół żądając ciszy. W końcu

rozmowy przycichły, aby ustać zupełnie i wiele par oczu skierowało się na

burmistrza.

- Tak, ehm, hm, - burmistrz odkaszlnął i wsadził kciuki za pas, z

trudem opinający się na wydatnym brzuchu.

- Zapewne ciekawi was, po co was tu żebrałem. - gwar na sali

potwierdził jego słowa - Wszyscy tu obecni, jesteście słynnymi łowcami

nagród, wasze umiejętności szermiercze SA znane w całym kraju, a niejeden

na wasz widok robi w portki. - Chóralny wybuch śmiechu na chwile przerwał

jego wypowiedz.

- Zadanie, jakie mam dla was, jest nie lada wyzwaniem. To, jak zwykle

polowanie na człowieka. Ale o wiele trudniejsze, niż zwykle. Chodzi o

Torche.

Na sali zapadła nie przerywana niczym cisza. Tuzin mężczyzn o

pooranych twarzach, z mieczami, toporami i sztyletami u boku słuchał w

napięciu.

- Zapewne nie jeden raz słyszeliście to imię. Ostatnimi czasy to ona

stała się postrachem kupieckich karawan. Do miasta przyjeżdża niewiele

wozów, wszystkim trzęsą się tyłki na samo wspomnienie o niej. Od czasu,

gdy w Dotren załatwiła nasłana na nią kupę zbrojnego chłopa wyżynając ich

jednego po drugim wprost na placu ratuszowym, nikt nie podjął się jej

schwytania. Wszystkim równie dobrze znana jest rzęź z Parkimov, która już

teraz straszą niegrzeczne dzieci. Torcha urosła do miary legendy, ale nie

zapominajmy, ze to tylko dobrze wyćwiczona baba. Jej działalność na

szlakach znacznie zmniejszyła dochody miasta. Krotko mówiąc, wyznaczam

nagrodę za jej głowę: piec tysięcy wenów. - Gdzieś z izby odezwał się

gwizd zdumienia.

- To nie powinna być zbyt niska suma. -burmistrz rozejrzał się po

sali czekając na słowa protestu - Pieniądze otrzyma ten, który przywiezie

ja tutaj, do Berviken, cala lub w kawałkach, to nie ma znaczenia. Liczę na

was i jestem pewien, ze nie będę długo czekał na wasz powrót. Od tej

chwili uważam polowanie za otwarte - zakończył burmistrz i dostojnie

wyszedł z sali.

Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, podniósł się gwar. Łowcy

rozprawiali głośno miedzy sobą i nikt nie zauważył postaci, która

natychmiast po wyjściu burmistrza wstała i skierowała się do drzwi. Nie

była jednak osamotniona. Po chwili ktoś jeszcze chyłkiem opuścił sale.

Korvin zajęty był siodłaniem, gdy usłyszał jakiś szelest.

Znieruchomiał i dyskretnie sięgnął po sztylet. Znienacka zza zadu konia

wychyliła się znajoma czapka z orlim piórem, a za nią roześmiana twarz

Rodolva przyozdobiona spiczasta, brązowa bródka.

- Cześć stary rozbójniku! - krzyknął radośnie klepiąc Korvina po

ramieniu. - Jak się masz, co?

- Rodolv, stary pryku.- Korvin zaśmiał się chrapliwie. -Nic się nie

zmieniłeś.

- Ty jak widzę tez - Rodolv komicznie wykrzywił twarz. - Ładnie to

tak wymykać się cichcem a mnie zostawiać z tymi nieopierzonymi

żółtodziobami?

- Przesadzasz jak zwykle - uśmiechnął się Korvin, przeczesując

palcami gęsta, ciemna czuprynę.- Dobrze pamiętam szczęśliwe czasy, kiedy

polowaliśmy razem. Żaden uciekinier nam nie umknął, byliśmy postrachem

szlaków. Twój luk niezawodny jak zwykle, co?

- Wciąż mogę zestrzelić muchę z odległości stu jardów - Rodolv

poprawił kołczan na ramieniu.

- Jak widzę, napaliłeś się na ta zdzirę, Korvin.- powiedział łucznik.

- Suma jest niebagatelna - odpowiedział zapinając popręg. - Może

mógłbym osiąść gdzieś na stale, ożenić się..

- Ty?! - łucznik wybuchnął śmiechem - Chyba żartujesz, ty jesteś

dzieckiem szlaku, wytrzymał byś na miejscu może kilka dni, a potem rzucił

byś wszystko w diabły i wrócił na trakt.

- Masz racje, jak zwykle. To nie zmienia faktu, ze gotówka się

przyda.

- A co byś powiedział na wspólne polowanie? - zapytał Rodolv

oglądając z udawanym zainteresowaniem połamane od naciągania bełtu

paznokcie.

Korvin na chwile zaprzestał szperania w jukach.

- Mówisz serio? Jak kiedyś? To by były łowy. - powiedział z

rozmarzeniem.

- No to załatwione. - łucznik uśmiechnął się rozbrajająco.

- A gdzie twój koń? - spytał Korvin. - Ci tam to faktycznie

półgłówki, ale w końcu się połapią co jest grane.. nie mamy czasu.

Rodolv gwizdnął cicho i z podwórca odpowiedziało mu rżenie.

- Jak zawsze myślisz o wszystkim - zaśmiał się łowca. - W drogę wiec!

- krzyknął wskakując na konia i wyjeżdżając ze stajni.

Rodolv gwizdnął przeszywająco, wskoczył na wierzchowca w biegu i w

dwójkę ze śmiechem i świstem pocwałowali w noc. Burmistrz wyjrzał z okna

izby i na widok kurzu za odjeżdżającymi pomyślał z przyjemnością o

przyszłym awansie.



* * *



Jakieś zwierze zaszeleściło w krzakach. Torcha nawet nie odwróciła

wzroku od struganej w szpic gałęzi. Wciąż była wściekła na siebie. Nie

mogła sobie wybaczyć lekkomyślności. Widywała zawieszone po traktach

kawałki koźlej skory z nagroda pod jej podobizna. Wiedziała, jak ryzykuje,

a ta świadomość rozwścieczała ja jeszcze bardziej.

- Karczmy mi się zachciało. - zaklęła pod nosem. - miękkiego

siennika, tak? Jajecznicy, do jasnej cholery. Było mi siedzieć cicho w

lasach a nie pąkować się znowu w kłopoty. Mało mi było Parkimov. -

wrzuciła do ogniska kawałek drewna, sprawdzając przy okazji, czy piekąca

się nad ogniem kuropatwa jest już gotowa. Była.

Smak świeżego mięsa przywrócił jej dobry humor. Pomyślała o

jutrzejszym dniu. Pobyt w gospodzie miął chociaż jeden plus, zapewnił jej

najnowsze informacje. Z Kantiron wyruszyła niewielka karawana kupiecka.

Sprawa wydawała się być warta zachodu, wozy miały być pełne towarów na

odbywający się za kilka dni wielki kiermasz w Terriken. Torcha miała

nadzieje na kruszec, może kamienie. W każdym razie nie wyjdzie z pustymi

rękoma.

Ziewnęła rozdzierająco i zerknęła na konia, który pasł się spokojnie

nieopodal. Zagrzebała się wiec w prowizoryczne legowisko z suchych paproci

i z utęsknieniem wspomniała miękkość siennika. Zaraz zbeształa się za

głupotę i zaśmiała się cicho. Gdy z ogniska pozostał tylko żar, już spala.



* * *



Jednostajny stukot końskich kopyt na ubitej powierzchni traktu

usypiał. Ferkin co chwile ocierał pot z czoła, rozmazując na całej twarzy

szarożółty kurz drogi. Wóz kolebał się na boki pokonując z trudem dziury

i koleiny. Woźnica po raz nie wiadomo który przeklął okoliczne władze i

splunął celnie pomiędzy końskie zady.

Konie przyśpieszyły, koła zaturkotały raźniej.

- Hej, Stegomir, gdzie tak pędzisz? -dobiegł go okrzyk z tylu.

- Dom czują - zaśmiał się - niech lecą jak chcą, co ja je będę

hamować.

Zakręt pokonali już w pełnym galopie, gdy nagle konie stanęły dęba,

szarpnęły się w uprzęży, zatańczyły, rzucając się na boki. Wóz zakolebał

się niebezpiecznie, przechylił mocno na jedna stronę, deski zajęczały i

zaskrzypiały. Gdy już, już się wydawało, ze wróci do poprzedniej pozycji,

z głośnym trzaskiem złamała się os. Wóz osiadł twardo na ziemi, wzbijając

tumany kurzu.

- Stegomir, nic ci nie jest? - krzyknął kupiec zeskakując z koźla i

biegnąc ku kamratowi, który w ciągu całej tej kotłowaniny przytomnie

zeskoczył z wozu i odturlał się na bok.

- Choheha - wystękał Stegomir, plując dookoła krwią i kurzem -

Choheha, żeby ze chyba wybiłem...

- Chodź no lepiej tutaj.

Stegomir podniósł się ciężko, macając uzębienie. Jeden się ruszał.

Zaklął z niebywałą fantazja i podszedł do koni. Kilka centymetrów od ich

kopyt leżał omszały, gruby pień drzewa.

- Podejrzanie mi to wygląda...- powiedział oglądając kloc. - tak się

sam z siebie zwalił?

- Ano tak - odparł Orfik, po pas w krzakach. -Sam obacz, spróchniałe

to to było, zawalił się w końcu. Pech chciał, ze na nas..

- Ano, pech - Stegomir pomasowal rozbite ramie. - No i co teraz

robimy?

Woźnica wylazł z krzaków i przystąpił do oględzin złamanego Kola..

- Nie ma co dumać, - oświadczył wstając i otrzepując portki - os

poszła, pękła na dwie części. Trzeba będzie nowe Kolo z miasta przywieść i

tu zakładać...

- A do tego czasu co - prychnął Stegomir - czekać es tu Edziem na

łaskę niebios?

Orfik podrapał się w czuprynę.

- Ano, -powiedział w końcu - do miasta nie tak znów daleko.

Przeprawie się tu przez las, dookoła, a potem wrócę na trakt. Tobie ino

poczekać na mnie. Wrócę jutrzejszym śnieniem z paroma kamratami, zdążymy

naprawić przed kiermaszem.

- Nie w smak mi to - skrzywił się Stegomir - ale prawdę mówisz.. co

mi tam, poczekam.

Orfik wskoczył na koźla drugiego wozu, smagnął konie lejcami i

poprowadził je w otaczające trakt zarośla. Po chwili poganiając opierające

się zwierzęta pokazał się z drugiej strony zwalonego drzewa.

- Bywaj! I wracaj prędko! - pomachał mu Stegomir.

- Wrócę! - odkrzyknął Orfik i odjechał rączym kłusem.

Kupiec wyprzągł konie, wygrzebał z pod worków kawał suszonej

kiełbasy, i uwalił się w trawę osłaniając oczy czapka przed ostrym

słońcem. Tętent końskich kopyt ucichł w oddali i cały świat zamarł w

upalnym bezruchu.

Nie na długo.

Na drogę z dzikim rżeniem wpadł ciemny wierzchowiec, niosący jeźdźca

z obnażonym mieczem. Torcha krzyknęła dziko i rzuciła się na leżącego

kupca.

Stegomir zerwał się na równe nogi, chwytając przypasany do boku

miecz. Wiedział, ze póki kobieta jest na koniu miął szansę. Czekał wiec,

nabierając impetu do szerokiego zamachu w końska pierś.

Torcha zobaczyła, do czego się zamierzał. Zrozumiała, ze konno ma

zbyt małe pole manewru, a nie chciała narażać klaczy. Zeskoczyła, zwinnie

wybijając się z siodła i lądując w miękkim półobrocie. Zgrabna parada

ochroniła się przed ciosem kupca, cięła nisko, płasko, mierżąc w kolana.

Stegomir zdążył sparować, z trudem. Sądził, ze zdąży wrócić do pozycji,

ochronić szyje.

Torcha była szybsza.

Jej krótkie, oszczędne ciecie rozorało mu tętnice. Krew bluzgnęła

wokół, szeroka fala ciągnąc się za ciosem. Stegomir padł ciężko na drogę.

Kurz osiadł mu na ubraniu, krew zaczęła wsiąkać w wysuszona glebę. Torcha

stała jeszcze chwile z wzniesionym mieczem, po czym wyprostowała się,

wytarła ostrze o trawę i zgrabnie wsunęła do pochwy. Nie namyślając się

dłużej, skierowała się w stronę wozu.

Jak podejrzewała, ładunek był wart szukania wystarczająco

spróchniałego drzewa, żeby jego upadek nie spowodował podejrzeń, trudnego

i wymagającego od niej i od konia wysiłku naginania go tak długo, aż pień

nie wytrzymał, a w końcu długich godzin czajenia się w krzakach na

karawanę. Patrząc na baryłki korzennych przypraw, małe, pękate szkatułki o

żelaznych okuciach pełne kruszcu, naszyjniki, apaszki, perfumy i inne

luksusy, w których lubią pławić się bywające na kiermaszach bogate panie

uśmiechała się z satysfakcja. Bez chwili zwłoki zabrała się do napychania

juków.



* * *



Podkowy głucho dźwięczały o bale mostu, gdy Korvin i Rodolv wjeżdżali

do Terriken. Był dzień dorocznego wielkiego kiermaszu. Pod nogami

spłoszonych hałasem wierzchowców pętały się gromady umorusanych

dzieciaków, z każdej strony słychać było nawoływania przekupek,

sprzedawców lubczyków i afrodyzjaków czy obłąkanych głoszących koniec

świata.

Łowcy zsiedli z koni, tłum zrobił się tak gesty, ze przejechać było

niemożliwością. Rodolv czul się trochę spłoszony, nie lubił miast;

żebraków czepiających się jego zielonego kubraka, wiecznego smrodu

brudnych uliczek i ogłuszającego gwaru tłumu. Przepychał się przez ciżbę,

zniecierpliwiony.

- Korvin - odezwał się z prośba w glosie - wracajmy na szlak,

przyjdziemy jutro, kiedy będzie mniej.. ludzi.

- Daj spokój - parsknął Korvin - Wyglądasz, jakbyś wołał mierzyć się

ze zbrojnym oddziałem niż zostać tu chociaż chwile dłużej. Wiesz przecież,

ze teraz jest najlepsza okazja na dowiedzenie się czegoś o naszej dobrej

znajomej.

- Wiem - westchnął Rodolv - Ale poszukajmy tych informacji może w

jakiejś karczmie, co? Jest tu taka jedna...

- "Zloty kogut", wiem. - uśmiechnął się Korvin - Słynie z dobrego

piwa.. i nie tylko.

- No to na co czekamy - poweselał łucznik - dalejże, do Złotego

koguta!

Korvin zaśmiał się gromko i podążył za przyjacielem.



"Zloty Kogut" był zapchany do granic możliwości. Łowcy stanęli w

wejściu trochę zdezorientowani. Na widok dwóch klientów karczmarka

odepchnęła od siebie jakiegoś pijaczynę, wytarła ręce w fartuch i

zamachała do nich zachęcająco.

- Dzień dobry, co podąć - zapytała, gdy już przepchnęli się do niej

poprzez liczny tłum.

- Dwa piwa, i ...-Korvin rozejrzał się po sali - i stolik.

- Gorinka! - ryknęła karczmarka zadziwiająco głośno jak na swój

niewielki wzrost - Znajdź szlachetnym panom stolik!

Do łowców podszedł ogromny mężczyzna o niezbyt inteligentnym wyrazie

twarzy, zmierzył sale uważnym spojrzeniem, po czym jednym ciosem potężnej

ręki zwalił z lawy spitego do granic możliwości wieśniaka. Wieśniak wstał

z trudem i skierował się chwiejnym krokiem do drzwi, widocznie

przyzwyczajony już do tego precedensu.

Ledwo przyjaciele zdążyli usiąść, a już karczmarka stawiała przed

nimi dwa ociekające piana kufle, a liczni niezbyt trzeźwi osobnicy zaczęli

zagadywać ich nachalnie. Rodolv ignorował ich sącząc piwo, a Korvin zajął

się "zbieraniem informacji".

- Jak się żyje ostatnio w Terriken? - zagadnął sąsiada.

- Ja tu tylko przejezdny jestem, panie, na kiermasz przyjechałem. -

odpowiedział jegomość z bujnym, siwym wąsem. - Obyczaj przedstawić się

każe, jestem Tirem, kupiec, milo mi. - przedstawił się jegomość.

- Korvin. - skłonił lekko głowę.

- Jak tam idzie praca, panie Tirem. - spytał łowca pozornie niedbale.

- Oj, ciężko, panie, ciężko teraz. Niebezpieczne czasy nastały. Po

drogach bandy grasują, rabusie i inne zołzy, tylko czatują na uczciwych

ludzi, takich jak pan...- tu zerknął na potężny miecz u boku Korvina -i

ja. A najgorsza to już ta baba, co to jej się miecza zachciało.

- Torcha? - podsunął Korvin.

- A tak, właśnie ta. - kiwnął głowa Tirem i przytknął do ust kufel.

- I co z ta bandyta? - popędził go łowca.

- Wiec, jak mówiłem - kupiec otarł usta z piany - ona to jest

najgorsza ze wszystkich. Słyszał pan szanowny na pewno o rzezi w Parkimov,

tak, tam się krew lala, oj lala. Myślał by kto, ze siedzi w lasach i

będzie rany liżąc, ale to nie. Ledwo przycichło po rozróbie, a babsko się

znów pokazało.

- A ja myślałem, ze ja kto ukatrupił. - zdziwił się uprzejmie Korvin.

- Ja? - Tirem zaśmiał się piskliwie. - Na nią to by trzeba wszystkich

wojów królewskich, a i to za mało. To czarownica, żeby ktoś tak mieczem

wywijał to nie zgodne z natura. - Tirem spojrzał za żalem na dno kufla.

Korvin bez słowa podsunął mu swój.

- O czym to ja..? - beknął kupiec - A, tak. No wiec, znów się

pokazała. Nie dalej niż wczoraj na karawanę napadła. A jak bezczelnie,

prawie ze pod murami miasta. Pułapkę zastawiła, przemyślna ze ho ho, kto

by się spodziewał takiego pomyślunku po dziewce.

- Skąd wiadome, ze to ona? Mało to band grasuje? - spytał się łowca.

- No jak, przecie jak jest kupa chłopa, to się nie boja niczego, nie?

A ona czekała, aż jeden ino ostanie, żeby go zakatrupić. Widać, ze się

ostrożniejsza stała, jak ja ranili w Parkimov to się teraz boi. Nie lanco

jej widać znowu być koń.. kontuzjowana. No i nic nie paliła, jak to

zawsze robią, zostawiła co mniej cenne i odjechała. Widać, ze pąkowała ino

tyle, co się na jednego konia mieści. A i spieszno jej było, bo ruch na

drodze, wszyscy na kiermasz ciągnęli.

Korvin odwrócił się do Rodolva.

- Musi być niedaleko. Wczoraj napadła tu karawanę. Znajdziemy ja

migiem, pewnie sprzedała już lup i teraz zechce gdzie zaszaleć. Założę

się, ze jest w mieście.

- Nie będzie łatwo znaleźć ja w tym tłumie. - Rodolv zamyślił się -

gdzie byś poszedł, gdybyś nie chciał być rozpoznany, a chciał się dobrze

zabawić?

- Dzielnica portowa.- Korvin kiwnął głowa. - Ale słuchaj, ona jest

sprytna. Musimy mięć plan, jak się tu za nią zabierzemy, to się spłoszy i

tyle ja widzieli.

- Racja. - przytaknął łucznik. - Mam pomyśl. Będziemy już na nią

czekali.



* * *



Nad rzeka unosił się mocny odór ryb. Torcha zmarszczyła nos i

wyminęła kupę rybich szkieletów. Nie miała kaptura i bez leku przechadzała

się miedzy ludźmi. Tu i tak nikt jej nie pozna, wszyscy albo zalani, albo

mało ich to obchodzi. Jedyna zaleta mieszkania w dzielnicy portowej, nad

brudna i śmierdząca rzeka Rena było to, ze nikt się tobą nie interesował.

Dlatego właśnie tu można było znaleźć najgorszych zabijaków.

Już od godziny krążyła w tej dzielnicy. Oprócz kilku rzeczy, które

musiała kupić, trzymała ja tu jeszcze jedna sprawa. Tak długo była na

szlaku sama. Szukała kogoś na te noc.

Zmierzchało już, gdy skierowała się do najpodlejszej w okolicy

tawerny. Gdy weszła, uderzył w nią ciężki zaduch, dym z komina i hałas

rozmów. Prawie natychmiast rzucił jej się w oczy ciemnowłosy mężczyzna

siedzący w kacie. Powoli sączył piwo i w jakiś sposób odstawał od tłumu.

Zręcznie lawirując miedzy ludźmi skierowała się w jego stronę.

- Można się przysiąść? - spytała z miłym uśmiechem.

- Proszę. - ciemnowłosy okazał się być dżentelmenem, wstał i podsunął

jej krzesło.

- Dzięki. - usiadła i zamówiła piwo.

Gdy piła z przyjemnością zimny trunek, nieznajomy zaczął rozmowę.

- Nie strach tak ci samej po nocy włóczyć się w takim miejscu? -

zapytał.

- Mi? - zaśmiała się - Strach? Nie, ja się nie boje. Powinni się bać

ci, którzy chcą na mnie napaść. - uśmiechnęła się drapieżnie. Piwo

uderzyło do głowy i nie zależało jej na dyskrecji.- Jestem Torcha.

- Ta Torcha? Torcha postrach szlaków? - spytał czarnowłosy zdziwiony.

- Ta. Przeszkadza ci to? - rzuciła zaczepnie.

- Nie. - uśmiechnął się - Nie za bardzo. Właściwie, próbuje się na

tobie wzorować, jak na razie z miernym skutkiem. Jestem Korvin.

- Nie słyszałam o tobie. - pociągnęła jeszcze trochę piwa.

- No właśnie - skrzywił się komicznie.

Torcha zaśmiała się.

- Szczerze mówiąc - powiedział Korvin przyglądając się jej badawczo -

spodziewałem się kogoś innego.

- To znaczy? - Torcha poczuła z zaskoczeniem, ze rumieni się pod jego

taksującym wzrokiem. Dziękowała bogom za półmrok izby.

- Cóż, zgodnie z opowiadaniami Torcha powinna być ogromnym babskiem z

obnażonym mieczem, przypominającym bardziej zabijakę z północy niż

kobietę. - uśmiechnął się do niej. - Nie jesteś podobna do tych wyobrażeń.

Na szczęście.

Torcha poczuła jego zręczna dłoń na swoim kolanie.

- Czy w tej nędznej knajpie można wynająć pokój - zamruczała.

- Po co - szepnął z szelmowskim uśmiechem. - już jeden mamy.

Wstał i delikatnie pociągnął ja za rękę. Stanęła naprzeciw niego i

dłużej nie czekając skierowała się w stronę wynajmowanych izb. Nie były z

pewnością to izby luksusowe, ale miały łóżka, a to im akurat wystarczyło.



Korvin otworzył oczy. Przez chwile leżąc nieruchomo zastanawiał się,

co go obudziło. Hałas powtórzył się, ostrożne pukanie do drzwi. Łowca

delikatnie zdjął ze swojej piersi dłoń Torchy. Spala, ufnie wtulona w jego

bok. Kosmyk kasztanowych włosów leżący jej na twarzy unosił się w rytm

oddechu. Korvin odgarnął go z czułością i powoli, uważnie wstał. Podszedł

do drzwi niezgrabnie naciągając spodnie. Na korytarzu stal Rodolv.

- Nareszcie - syknął - Już myślałem, ze nigdy nie skończycie. Co ty

wyrabiasz idioto?

- Czego chcesz? - Korvin zamknął drzwi do pokoju. - Przecież wszystko

jest pod kontrola.

- Bogowie, tyś zwariował - stwierdził łucznik patrząc na Korvina i

znacząco pukając się w czoło. - Miałeś ja tylko zwabić do pokoju, zawołać

mnie i byśmy ja mieli z głowy. A ty co robisz? Gzisz się z ta zdzira

zapominając o naszej umowie, a potem jeszcze zasypiasz snem niemowlaka.

Mogła cię zabić już dziesięć razy!

- Tragizujesz - powiedział łowca szeptem - Nic nie mogła mi zrobić.

- Akurat. A zresztą nie ważne. - Rodolv wzruszył ramionami. - Mamy ja

teraz na patelni, dwa ciachnięcia mieczem i po wszystkim.

- Chcesz ja zabić? Tu i teraz?

- No a jak to sobie wyobrażasz - łucznik spojrzał na przyjaciela

podejrzliwie - Burmistrz wyznaczył jednakowa nagrodę za żywa lub martwa, a

co ja się mam z nią jeszcze szarpać.

- Nie o to chodzi! - powiedział Korvin. - Nie możemy zabić jej tutaj!

- A dlaczego nie? Masz jakiś racjonalny powód - Rodolv uśmiechnął się

- Oczywiście, oprócz tego, ze masz ochotę na powtórkę gimnastyki na

sienniku.

Korvin spojrzał Rodolvowi w oczy i nie powiedział nic.

- No to na co czekamy? Masz. - łucznik wcisnął Korvinowi w rękę

kościany sztylet. - Idź tam i zasłuż na nagrodę.

Korvin spojrzał na nóź w swojej ręce, jak gdyby dziwił się, skąd on

się tam wziął. Potem popatrzył jeszcze na przyjaciela, otworzył drzwi i

wszedł do izby. W środku panował mrok, po omacku zbliżył się do posłania.

Dźgnął nożem w miejsce, gdzie powinna była znajdować się szyja Torchy.

Sztylet przeszedł lekko przez siennik. Nie było jej tam. Tak, jak ubrania

i miecza bandycki. Łowca poczuł na plecach chłód. Odwrócił się, i zobaczył

gwiazdy patrzące na niego przez otwarte na oścież okno.



Torchę zbudził ruch Korvina. Leżała jednak spokojnie, nie zdradzając

się z tym, ze nie śpi i z przyjemnością poddając się jeszcze raz jego

delikatnemu dotykowi. Gdy wstał otworzyła oczy i zobaczyła, ze z kimś

rozmawia. Nie interesowało jej to. Ale nie chciała go narażać na

niebezpieczeństwo nią spowodowane. Zerwała się na nogi, gdy tylko zamknęły

się za nim drzwi. Ubrała się błyskawicznie, przypasała miecz. Odwróciła

się jeszcze na chwile słysząc podniesione glosy, po czym z uśmiechem

wyskoczyła na bruk ulicy. Lądując podparła się miękko, poprawiła ubranie i

puściła się równym biegiem w kierunku bram. Świt był blisko, niebo na

wschodzie nabierało odcieni szarości, a ona chciało opuścić miasto gdy

tylko otworzą bramy. Przyśpieszyła.

Korvin podbiegł do okna i wyjrzał na ulice. Nie było jej nigdzie

widać. Rodolv wpadł do pokoju, w jednej chwili zrozumiał co się stało i

rzucił Korvinowi ubranie.

- Ty cholerny durniu! Rusz się! - wrzasnął - Wszystko słyszała!

Możemy ja jeszcze dogonić!

- Idzie w stronę stajni przy bramach. - powiedział niewyraźnie Korvin

nakładając koszule - O świcie jest tam pełno ludzi, nie będziemy jej mogli

tam złapać, zbyt duże ryzyko.

- Dorwiemy ja na szlaku! - łucznik już przesądzał parapet. Korvin

skoczył za nim. Natychmiast zerwał się do biegu, prześcigając przyjaciela.

Wsłuchał się w prace mięsni, skupił na oddechu. Musiał być tam pierwszy.

Może nie wszystko stracone.



Gdy dotarła do stajni, żołnierze na murach już się gotowali do zmiany

warty. Osiodłała konia i dołączyła się do grupy czekających pod brama na

otwarcie wrót. Odwróciła się nagle, słysząc kroki biegnącego człowieka.

Ulica nadbiegał Korvin. Uśmiechnęła się do siebie i pomyślała z

satysfakcja, ze widocznie nawet po wielu dniach na szlaku robi dobre

wrażenie. Zeskoczyła z konia i czekała, aż nadbiegnie. Twarz perliły mu

krople potu.

- Torcha - wydyszał - słuchaj, to nie tak.

- Co nie tak? - uniosła brwi w zdziwieniu.

- Moja.. rozmowa z przyjacielem..- wydyszał.

- Daj spokój - przerwała mu - nie obchodzi mnie żadna rozmowa.

Posłuchaj - uśmiechnęła się mile - to była wspaniała noc i żałuje, ze nie

będziemy mieli okazji jej powtórzyć, ale jestem kim jestem. Bywaj zatem. -

ucałowała go w spocony policzek i wskoczyła na konia.

- Czekaj! - chwycił ja za rękę. - Pozwól mi jechać z tobą. Jeśli mi

nie pozwolisz, pojadę i tak. Nie zostawisz mnie tutaj

Popatrzyła na niego zdziwiona. Widziała, ze jest zdecydowany. Nie

chciała znów być sama na szlaku. Korvin zachowywał się jak zakochany

młodzik, a to podbiło jej serce. Chyba mogła mu zaufać.

- Gdzie masz konia? - uśmiechnęła się do niego - zaraz otwierają

bramy.

Korvin w rekordowym tempie wpadł do stajni, po czym wyprowadził z

niej zgrabnego gniadosza. Wskoczył na konia i stanął strzemię w strzemię z

Torcha. Słonce jak na komendę wychyliło się zza horyzontu, na murach

zagrały rogi. Krata ze zgrzytem uniosła się w powietrze, wypuszczając cala

gromadę oczekujących poza mury miasta. Zaczynał się nowy dzień na szlaku.



Rodolv wbiegł na plac przed brama czerwony, spocony i zdyszany.

Ciężko oparł się o ścianę domu, otarł pot zalewający mu oczy i rozejrzał

się dookoła. W powietrzu cichł dźwięk rogów. Brama stała otworem. Plac był

jasny, cichy i .. pusty



* * *



Torcha nie miała sprecyzowanego planu, wiec po prostu zagłębili się w

rzadko używane ścieżyny. Jechali bok w bok, a ona cieszyła się jego

obecnością, zapachem, głosem. On obserwował ja uważnie, łowił

najdrobniejszy ruch zachwyconymi oczyma. Torcha zauważyła to i

zarumieniła jak podlotek. Korvin miął ochotę dotknąć jej policzka,

przytulić, ale zdusił ta chęć w sobie. Jechał, marząc o postoju i o niej.

W końcu ściemniło się na tyle, ze mógł zaproponować popas nie

wzbudzając jej podejrzeń. Mimo jego swobodnego tonu uśmiechnęła się,

przejrzawszy jego zamiary. Rozkulbaczyła konia i żebrała gałęzie na

ognisko. Nie przeszkadzał jej, sam zagłębił się w las i po godzinie wrócił

z królikiem.



Ogień płonął równym, spokojnym płomieniem. Torcha wyswobodziła się z

objęć Korvina i poprawiła włosy.

- Spaliliśmy królika - powiedziała z uśmiechem.

- Kto by się przejmował - odpowiedział Korvin przeciągając się -

Zbrakło nam czasu na uważanie na niego. - mrugnął do niej szelmowsko.

Gdy usiedli, już najedzeni, przy ognisku Torcha wierciła się przez

chwil w jego objęciach, po czym zapytała:

- Dlaczego się do mnie przyłączyłeś? Przecież wiedziałeś, kim jestem.

- Wiedziałem. - przytaknął. - Ale to, kim jesteś, nie ma nic do

rzeczy. A dlaczego? - zapatrzył się w niebo - Sam nie wiem. Chce być z

tobą. To wszystko.

Torcha milczała długo. Ogień kładł cienie na jej twarzy, igrał na

pobliskich drzewach. W końcu Torcha odezwała się, bardzo cicho.

- Ja.. - zaczęła z trudem - ja tez chce być z tobą. Bardzo chce. Było

wielu.. mężczyzn w moim życiu ale żaden.. żaden tak jak ty. Rozumiesz?

Korvin kiwnął głowa, chciał cos powiedzieć, ale położyła mu rękę na

ustach. Siedzieli w ciszy, zasłuchani w wiatr. Torcha odwróciła się i

spojrzała mu w oczy.

- Kochaj mnie, Korvin.

W głębokim lesie, gdzie nie mógł ich znaleźć nikt prócz światła

gwiazd, spełnił jej prośbę.



Wyruszyli wczesnym rankiem, kiedy ptaki dopiero przygotowywały się do

porannego chóru. Torcha zaproponowała wczoraj udanie się do niewielkiego

miasteczka odległego o dwadzieścia mil. Miasteczko o nazwie Ram tuz było

dobrze znana siedziba wszelkich szubrawców i bandytów jacy pokazywali się

na szlakach.

- Możemy tam czuć się spokojni - podkreśliła Torcha - Żaden łowca

nagród nie próbował by się tam zapuścić.

Zadrżała nagle, jak gdyby pod wpływem niemiłego wspomnienia.

- Nienawidzę łowców - zaczęła powoli, z trudem - Kiedyś, kiedy byłam

młodsza, należałam do wspanialej Hanzy. Rozpadła się, gdy napuszczono na

nas oddział łowców. Wyrżnęli polowe grupy. Moich przyjaciół. Uciekłam, gdy

zobaczyłam, jak zabijają. A zabijali strasznie, okrutnie, przerażająco.

Nienawidzę łowców, Korvin. - schyliła głowę w bezbronnym geście. Nie

powiedział nic. Jechali dalej.



Dotarli do Ram tuza następnego dnia. Wjechali do miasteczka stępa,

paradując główna droga. Torcha co chwile odpowiadała na pozdrowienia

licznych znajomych, parających się ta sama profesja. Korvin siedział w

siodle spięty i niepewny. Rozglądając się poznawał twarze znane z listów

gończych. Poorana szramami twarz Wielkiego Gofra, rębajły za pieniądze.

Przebiegle oczka w szczurzej twarzyczce FIFA, szpiega i mordercy.

Srebrzysty śmiech Tor omeny, zwanej Piękna Śmiercią. I wielu, wielu innych.

Zadrżał na myśl, co by się mogło stać, gdyby wiedzieli, kim jest.

Torcha skierowała konie wprost do sklepu płatnerza. Chciała obejrzeć

nowe towary, i naostrzyć swój miecz. Stwierdziła, ze lekko się stępił,

kiedy na jednym z postojów nie przecięła pięciocalowego pniaka.

Przytulona do ramienia Korvina przebierała w towarze, gdy ktoś

brutalnie chwycił ja za ramie. Odwróciła się zwinnie, błyskawicznie

wyciągając miecz. Raantar patrzył na nią z obleśnym uśmiechem. Korvin

poznał go natychmiast po skórzanej kurcie i bliźnie zniekształcającej

wargę, od której zwano go Wąsaczem.

- Zjawiłaś się, Torcha. - powiedział nieprzyjemnym, gardłowym głosem.

- Wiedziałem ze się zjawisz prędzej czy później.

- Załatwmy to od razu - powiedziała Torcha balansując mieczem. -

jestem pewna, ze długo na to czekałeś.

- Faktycznie, długo - Raantar zmrużył oczy. - ale poczekam jeszcze

trochę. Spotkajmy się w południe, na placu. Będę tam.

- I ja przyjdę. - powiedziała Torcha spokojnie, chowając miecz do

pochwy. - Czekaj wiec tam, a teraz zejdź mi z oczu. Mam zamiar spędzić

przyjemnie kilka godzin bez widoku twojej parszywej mordy.

- Twoje ostatnie kilka godzin - zaśmiał się - Bywaj.

Wasal odwrócił się i z kilkoma druhami o równie parszywym wyglądzie

wtopił się w tłum.

- Czego on chce od ciebie? - zapytał Korvin, gdy tylko Raantar

zniknął z pola widzenia.

- Stare porachunki - odparła Torcha niechętnie - Kiedyś pożarliśmy

się o cos, tutaj, w Ram tuzie, a ja zabiłam jego kamrata, jego raniłam.

Poprzysiągł mi zemstę. Ale nie martw się - uśmiechnęła się do niego - Taki

z niego szermierz jak ze mnie baletnica.

- Zabił niejednego człowieka - odparł Korvin zimno - Nie będę się

biernie przyglądać, jak cię morduje.

- Ani mi się waz wtrącać - syknęła wściekle - to prywatna sprawa,

miedzy mną i nim. Nic ci do tego.

Zamilkła na chwile, zawstydzona.

- Przepraszam - mruknęła - nie powinnam była tego mówić. Doceniam

twoje poświecenie, ale tym razem daj mi działać samej.

Kiwnął głowa na znak, ze rozumie. Torcha pocałowała go w usta i

pociągnęła do kolejnego straganu.



Gdy słonce zbliżyło się do zenitu, na placu zaczęli zbierać się

ludzie. Wieść o pojedynku rozeszła się szybko. Sława Raantar, tak jak i

Torchy, sięgała daleko. Na placu stanęło wielu morderców i najemników,

przewidując pokaz prawdziwego kunsztu.

Gdy pojawiła się Torcha, Wąsacz już na nią czekał.

- Zaraz wracam. Nie martw się. - pocałowała Korvina w policzek i

weszła na środek placu. Dobyła miecza. Zamachała nim kilka razy na próbę,

świeżo naostrzone ostrze gwizdnęło. Poruszyła ramionami, sprawdzając, czy

nic nie krepuje jej ruchów. Zrobiła dwa kroki i przyjęła pozycje. Zmrużyła

groźnie oczy. Twarz skrzywiła się w wyżywającym grymasie.

- Tańcz, Raantar! - syknęła, i rzuciła się wprost na niego.

Był gotowy na jej skok. Torcha zaczęła łatwo, trzema kroczkami,

obronił bez trudu. Metal zgrzytnął o metal. Wyrwała się z jego parady,

cięła mocno, ze skrętu bioder. Sparował, odskoczył, czekał wirując.

Torcie denerwowały jego uniki, niechęć do skrzyżowania mieczy.

Pozwoliła ponieść się wściekłości, adrenalina załomotała w skroniach.

Skoczyła do niego z sykiem, niczym dzika kotka. Miecz błysnął trudnym do

dostrzeżenia ruchem. Złość dodała jej sil.

Miecze migały w oszołamiającym tempie. Cios, parada, parada, odskok,

cios. Raantar nie był przyzwyczajony do takiej walki. Był najemnikiem,

zwykle walczył w tłumie, gdzie plecy i boki chronili inni. Teraz szybkie

tempo wycieńczało go. Zaczynał trącić siły, nie mógł sobie pozwolić na

przedłużanie tej gry. Zaatakował, mierżąc w tętnice. Torcha była zajęta

parowaniem jego poprzedniego ciecia, szyja była doskonale odsłonięta.

Wciąż jeszcze szła za ciosem miecza, nie miała prawa zdążyć.

Zdążyła.

Nie czekała, aż ochłonie z zaskoczenia. Cięła od dołu, celując w

pachwinę. Długie ciecie rozorało go głęboko, od krocza aż po mostek.

Wąsacz upuścił miecz, złapał się za wylewający się brzuch. Krzyknął

rozdzierająco. Torcha stanęła nad nim i szybkim ciosem ucięła mu głowę.

Krzyk ucichł.

Ze zgrzytem wsunęła miecz do pochwy. Otarła twarz z krwi i potu.

Wytarła zakrwawione ręce o spodnie i odwróciła się do tłumu. Było cicho

- No, co tak stoicie! - powiedziała z uśmiechem - Kto postawi mi

piwo?

Odpowiedział jej wybuch śmiechu i oklasków. Wąsacz był średnio

lubiany w zbójeckiej społeczności, zaraz wiec zjawiło się wielu chętnych

do pogratulowania. Torcha wyrwała się im i podeszła do Korvina.

- Mówiłam ci, ze to fraszka. - powiedziała patrząc mu w oczy.

Uśmiechnął się i pocałował ja, aby uciszyć tłukące się po głowie myśli.

Oderwała się od jego ust i pociągnęła do karczmy. Poszedł, bezwolny jak

szmaciana lalka.

W uszach dzwonił mu nieludzki krzyk Raantar.



W karczmie zrobiło się tłoczno. Po walce tu przyszli wszyscy

przebywający w mieście bandyci, aby poprzechwalać się, napić i posłuchać

opowieści. Swoja gadkę snuł właśnie Wielki Gofr, a Kolo zasłuchanych osób

czyniło spustoszenie w karczmarskich zasobach alkoholu.

Korvin usiadł z boku, nie interesował się soczystymi opisami. Piwo,

które przyniosła mu Torcha nim wtopiła się w tłum, stało nienaruszone.

Korvin myślał.

Scena na placu wstrząsnęła nim. Nie chodziło o sam akt śmierci, ani

tez o sposób, w jaki zabijała Torcha, a zabijała okrutnie. Chodziło o nią.

Przez te kilka spędzonych razem dni utwierdzał się w przekonaniu, ze

to właśnie ona. Ze jest ta jedyna, ta, na która czekał cale życie. Była

czuła, szczera, piękna i wrażliwa, a również silna, inteligentna, sprytna

i zdecydowana. Chciał być z nią, na zawsze. Nie zastanawiał się głębiej

nad tym, kim ona jest. Zdawał się nie przyjmować do wiadomości jej

profesji, która wrosła w jej naturę i stała się częścią jej. Do dziś.

Gdy zobaczył ja, jak walczy na placu, w pierwszej chwili poczuł dumę.

Dumę, ze oto jest z kobieta tak wspaniała, ze potrafi nawet zadbać o

siebie. Ale gdy zaczęła zabijać, przestał o niej myśleć jak o swojej

kobiecie. Przez głowę przeleciały mu obrazy dziesiątków zabitych osób,

zasztyletowanych, zarąbanych mieczem, wykrwawiających się na drogach, w

domach, w tawernach. Zobaczył płonące domy, błagających o litość kupców

ginących od beznamiętnego ciecia, rozszerzone strachem źrenice, lament

kobiet, gdy ich mężów i synów przywożono martwych na wozach. Słyszał ich

płacz, i czul się winny. Widział ich łzy, i czul się winny. Czul się winny

samolubstwa, pychy, ślepoty na rzeczy oczywiste. I wtedy zobaczył w niej

nie kobietę, ale potwora. Mordercę. Bandytę. Zabójcę. Gdy podeszła do

niego miął ochotę odsunąć się, strzasnąć z siebie jej ramiona ze wstrętem.

Ale powstrzymał się. Przypomniał sobie, po co tu jest. Zdecydował się grac

dalej role, w która sam się uwikłał, skontaktować się z Rodolvem i zabić

ja. Zabić.



* * *



Rodolv już drugi dzień koczował pod Ram tuzem zachodząc w głowę, co

tez się stało Korvinowi. Pokiwał smętnie głowa nad właśnie czyszczonym

siodłem. Nie ma co, wyraźnie cos mu strzeliło. Zakochał się. Ten to ma

fart, zamiast w jakiejś milej dziewczynie to właśnie w niej. Miejmy

nadzieje, ze to przejściowe. Zerwał się, zaalarmowany szelestem.

Błyskawicznie wymierzył luk w źródło hałasu. Z krzaków wyłonił się Korvin.

- Nie wygłupiaj się - skrzywił się wyciągając z włosów gałęzie - To

tylko ja.

- Widzę, ze ty - Rodolv opuścił luk - Pan szanowny raczył się zjawić.

Cóż to, czyżby cię rzuciła twoja ukochana?

- Zamknij się - Korvin podniósł oczy - Nie wiem, co mi się wtedy

stało. Ale teraz to nieważne. Bądź cicho i słuchaj.

- Wyjeżdżamy dziś po południu. Torcha załatwiła tu.. pewne

porachunki, i zdobyła nowe informacje. Ma zamiar wraz ze mną napaść konwój

barona Tothermana. Nie śmiej się! Nie moja wina, ze ma takie porąbane

nazwisko.

- Nie z tego się śmieje - parsknął łucznik - "Ze mną", "my",

doprawdy, rościsz sobie do niej wszelki prawa!

- Już? Przeszło? - Korvin zmroził go wzrokiem - Dziękuje. Wiec na

pierwszy postój staniemy o dwadzieścia mil stad na zachód, w wąwozie.

Znajdziesz nas bez trudu. Jak uśnie, zabijemy ja i z głowy. Jasne?

- Jasne - kiwnął głowa Rodolv. - Podoba mi się twój fachowy ton.

Nareszcie zachowujesz się jak prawdziwy zawodowiec.

Korvin popatrzył na niego. W oczach miął pustkę. Nie mówiąc ani słowa

odwrócił się i zagłębił w las.

Rodolv otrząsnął się, wciąż czując na sobie jego wzrok.

- Nie ma co - mruknął - Dziwaczeje mi kompan na starość.

Chwycił szmatkę i wrócił do czyszczenia siodła.



Rozbili się na noc w cienistym wąwozie. Atmosfera miedzy nimi była

napięta, Korvin na pytania odpowiadał półsłówkami, a próby nawiązania

rozmowy ignorował. W końcu Torcha zniechęciła się i siedziała cicha i

zamyślona.

Gdy rozpalał ognisko podeszła do niego i przytuliła się do jego

pleców. - Korvin.. -szepnęła - ja nie mogę tak dłużej.. Wiesz, ze jesteś

dla mnie kimś najważniejszym. Ja cię kocham Korvin. Powiedz, co się stało?

Czemu jesteś zły? Jeśli chcesz to nawrzeszcz na mnie, zbij, ale nie

zamykaj się w sobie, nie zacinaj..

- To nie twoja wina - pocałował ja w czoło - Wcale nie twoja. Idź

spać.

Torcha westchnęła ukradkiem, oderwała od jego pleców. Zgarbiona

podeszła do posłania i zakopała się w derkę. Korvin położył się obok,

wsłuchując się w szmer jej oddechu. Gdy stal się równy i spokojny uniósł

się na łokciach i gwizdnął cicho. W świetle ogniska ukazał się Rodolv.

Korvin wstał i podszedł do niego. Stali przez chwile obróceni tyłem

do Torchy. Ta chwila wystarczyła jej, żeby zerwać się z ziemi i stanąć w

pozycji z obnażonym mieczem. Korvin odwrócił się błyskawicznie. Stali

naprzeciw siebie po dwóch stronach ogniska.

- Torcha - zaczął - to wcale nie tak, jak myślisz..

- A jak?! - krzyknęła, zawirowała mieczem - A jak?! To wszystko

oszustwo, mistyfikacja, kłamstwo! Okłamałeś mnie! - po twarzy ciekły jej

łzy. - Udawałeś wszystko! Po co?! Nie lepiej było zabić mnie od razu, w

oberży? Bawiłeś się mną! Nie daruje ci tego! - krzyknęła przeszywająco i

rzuciła się na niego z mieczem, oślepiona przez łzy.

Korvin odbił jej uderzenie podświadomie. Nie czul, nie myślał, był

bezlitosna maszyna. Wszystkie ruchy wykonywały się same. Widział kilka

razy odsłonięte miejsca, choć Torcha walczyła jak uosobienie furii. Rodolv

tez je widział.

- Zabij ja! - krzyknął - Na co czekasz?! To twoja jedyna szansa!

Torcha krzyczała. Ciosy waliły się na niego jak grad. Parował je

jednak bez trudu, były słabe i bezsilne. Torcha walczyła już tylko

determinacja. Nagle zatrzymała się, odrzuciła miecz, skrzyżowała ręce na

piersi.

- Tnij! - krzyknęła przez łzy - Tnij!

Wszystko stało się zupełnie bez jego udziału. Korvin czul, jakby

opuścił swoje ciało i przyglądał się z boku, bezstronnie . Wszystko działo

się jak w zwolnionym tempie. Jej drżące usta. Jej łzy na policzkach. Jego

miecz. Jego ciecie. I jej krew. Jej krew na rękach. I ona, upadająca,

rzężąca na ziemi, buchająca krwią, drąca paznokciami darnie. I jej

bezruch. Jej szkliste oczy wpatrzone w gwieździste niebo. Jej krew

wsiąkająca w ziemie. Jej śmierć.

Rodolv podszedł do Korvina klęczącego na ziemi, zaciskającego palce

na rękojeści miecza.

- Nic ci nie jest? - zapytał, delikatnie kładąc mu rękę na ramieniu.

- Ona nie żyje. - głucho powiedział łowca.

- Tak, nie żyje. Już po wszystkim. To już koniec.

- Tak, masz racje. - Korvin podniósł na niego oczy pełne rozpaczy. -

To już koniec.



Przybyli do Berviken następnego dnia. Korvin prowadził za uzdę konia,

przez którego grzbiet przewiesili ciało Torchy. Szybko utworzył się za

nimi pochód złożony z gapiów i ciekawskich. Szemrali miedzy sobą, nie

mogąc się nadziwić, ze ta młoda, i, wydawałoby się, słaba kobieta to

naprawdę osławiona Torcha.

Dotarli do ratusza i Rodolv załomotał w drzwi.

- Burmistrzu! - zawołał - Przywieźliśmy ci Torcie!

Burmistrz z trudem przecisnął się przez drzwi, a na widok trupa

Torchy zaśmiał się jowialnie i zaklepał dłońmi po brzuchu.

- Proszę proszę! - uśmiechnął się obleśnie. - Nasza legenda, słynna

rozbójniczka, Torcha, postrach szlaków, przyjeżdża do naszego ślicznego

miasteczka nieco już nieruchawa!

Tłum zarechotał posłusznie.

- Pięknie się spisaliście, pięknie. Tylko szkoda, ze jest martwa,

szkoda. - poklepał się po brzuchu. - Ale to nic. I bez tego urządzimy z

jej ciąłem zabawę, co, chłopy? Łeb trzeba na ostrokole zawiesić, jak to

się mówi, na przestrogę. Ha?

Tłum przytaknął zgodnie.

- A co z zaplata? - wtrącił się Rodolv.

- Aa, zaplata, tak, zaplata. Hej, który tam, przynieście panom

zapłatę.

Z drzwi wyłonił się barczysty mężczyzna, członek Rady miejskiej,

niosący pokaźny worek pieniędzy. Tłum zafalował.

- Naści - burmistrz zmrużył oczy. - Wasze pieniądze.

Rodolv oblizał wargi.

- Zrzuć z konia to ciało - powiedział do Korvina nie odrywając oczu

od worka. - Ładujemy mamonę.

Korvin zdjął Torcie delikatnie z siodła i położył na bruku. Nie

czekając, aż Rodolv upora się z nagroda, wsiadł na konia i odjechał.

Łucznik pokiwał głowa i podążył za nim razem z workiem. Tłum ruszył dalej.



Rodolv dogonił w końcu łowcę i zaciągnął do karczmy.

- To trzeba oblać! - wykrzyknął i wepchnął go do środka.

- Stawiam wszystkim! - krzyknął upuszczając na ziemie dźwięczący

monetami worek. Karczma w jednej chwili zapełniła się ludźmi.

Korvin stal obojętnie, ale gdy Rodolv sięgnął po pieniądze, chwycił

jego rękę i warknął:

- Zostaw.

- Co ci odbiło? - łucznik spojrzał na niego zdumiony, wyswobadzając

dłoń - Pieniądze SA wspólne, uczciwie na nie zapracowaliśmy.

Łowca nie powiedział nic, tylko chwycił worek na plecy i skierował

się ku wyjściu, celnie rozdając ciosy próbującym go zatrzymać mieszczanom.

- Wracaj tu! - darł się łucznik - Co ty sobie wyobrażasz! Oddawaj!

Korvin więcej już nie słyszał bo zatrzasnęły się za nim drzwi izby.



Wrota do rzeźni wyłamano z zawiasów z ogłuszającym trzaskiem. Do

środka wszedł Korvin. Zobaczył leżąca na stole do ćwiartowania mięsa

Torcie, rzeźnika w skórzanym, upapranym krwią fartuchu, burmistrza, beczkę

soli i pile. Przegotowywali się do dzielenie zdobyczy.

- Pan łowca! - uśmiechnął się burmistrz - Co za niespodzianka. Ale

można było zapukać - dodał z nagana.

- Zamknij się. - powiedział Korvin zmęczonym głosem. - A ty,

sukinsynu, zostaw ja.

- Ależ panie łowca! - oburzył się burmistrz - Tak się nie godzi!

Zapłaciliśmy wam za dostarczenie ciała Torchy, to, co się z nią potem

stanie powinno was mało obchodzić.

- Ale obchodzi. Tu macie swoje zasrane pieniądze - rzucił worek na

stół - A ja oddajcie mi.

- Ależ panie łowca... - zaczął burmistrz, ale nie skończył, bo pieść

Korvina wylądowała prosto na jego ustach. Burmistrz usiadł z rozmachem,

oszołomiony uderzeniem i z namaszczeniem zaczął wypluwać żeby.

Rzeźnik próbował stawić opór, ale Korvin zręcznym cieciem dobytego

błyskawicznie miecza pozbawił go większej części ręki. Nie chciał zabijać.

Chciał tylko, żeby zostawili jego i ja w spokoju. Chwycił jej ciało

delikatnie, wziął ja na ręce i wyniósł z izby. Burmistrz patrzył za nim

otępiałym wzrokiem.

Korvin mijał domy, ludzi, ulice, ale nie zatrzymywał się nigdzie, nie

rozglądał się. Nie zwracał uwagi na wściekle wrzaski Rodolva ani na

rzucane z wielu ust obelgi. Gdy dotarł do swojego konia posądził na siodle

ciało Torchy, sam siadł za nią i odgalopował w kierunku mrocznego lasu.

Gdy był już pewny, ze nikt tego miejsca nie znajdzie, ze jest dość

daleko od siedzib ciekawskich ludzi przyhamował konia i położył Torcie na

mchu. Wykopanie grobu nie trwało długo, ziemia była miękka i chętna.

Długo klęczał przy niej, szepcząc słowa nie zrozumiale dla innych.

Przepraszał za wszystko teraz, kiedy było już za późno. Żałował

wszystkiego, czego nie zdążył zrobić, czego nie zdążył jej pokazać,

powiedzieć. Przeklinał bogów i błagał ich o wybaczenie. Patrzył na jej

zamknięte na zawsze oczy. Jego łzy widział tylko księżyc.



Rodolv znalazł go następnego dnia rankiem. Trafił tu nie bez trudu,

Korvin wiedział jak się poruszać, by nie pozostawiać śladów. Ale w końcu

go odnalazł. Siedział przy świeżo zasypanym grobie nie reagując na jego

wołania. W końcu podniósł na łucznika oczy stuletniego starca,

przepełnione bólem i rozpacza.

- Jedzmy, Korvin - szepnął na ten widok łucznik - Zapomnisz.

- Jedzmy. - powtórzył głucho łowca i wstał powoli, wyprostował się. -

Jedzmy.



* * *



Końskie kopyta wybijały jednostajny rytm na ubitej drodze traktu.

Rodolv jechał przygnębiony milczeniem przyjaciela. Korvin nie mówił nic. W

końcu łucznik odezwał się.

- Kim ona była dla ciebie? - zapytał.

- Światem.- w glosie łowcy dźwięczała czułość - Słońcem. Niebem.

Radością. Wszystkim.

- Zapomnisz - powiedział łucznik. - Będą inne. Zapomnisz.

- Nie, Rodolv. - zaprzeczył Korvin łagodnie - Nie zapomnę.

Wiatr delikatnie czochrał gałęzie drzew. Ptaki śpiewały. Rosa

wysychała na liściach paproci. Zaczął się nowy dzień.



* * *





Krzywa
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza