ďťż

ziemia

Lemur zaprasza










Jacek Dukaj
    
  Ziemia Chrystusa



   Wyszedłszy z dżungli na plażę, mężczyzna zatrzymał się. W
dżungli panował plamisty półmrok, miejscami cień głębszy od ciemności
księżycowych nocy, i oczy blondyna, nagle zaatakowane igłami promieni wysoko
stojącego słońca, oślepły; stał i potrząsał głową, póki nie odzyskał wzroku.
Wreszcie białe plamy rozpłynęły się; nasunął głębiej na oczy jasny kapelusz,
rozejrzał się, zaklął melancholijnie - i ruszył na południe.
   Ocean szumiał leniwie, raz głośniej, raz ciszej, w rytm
podnoszących się i gasnących fal.
   W ciągu dziesięciu minut marszu blondyn minął sześcioro
wczasowiczów. Przyglądali mu się zdziwieni: na całych siedemdziesięciu milionach
hektarów należących do konsorcjum Paradise ludzi noszących ubrania można było
policzyć na palcach jednej ręki - a on miał na sobie czarne spodnie, ciemną
koszulę, nawet krawat. Kochająca się w cieniu drzew para ujrzawszy go, zaczęła
się dziko śmiać; rechotali tak, póki nie stracili tchu. Zignorował ich.
   Minąwszy niewielki cypel, skręcił na południowy zachód;
wzdłuż głębokiego łuku zatoki zmierzał ku drugiemu, przeciwległemu cyplowi.
Przyspieszył, rozciągnął usta w mimowolnym uśmiechu ulgi: już rozpoznał rysy
twarzy nagiego mężczyzny rozciągniętego leniwie pod nadbrzeżną skarpą.
   Gdy blondyn zatrzymał się tuż przy jego głowie,
przywleczony przezeń cień padł na twarz śpiącego.
   W zasięgu wzroku, prócz nich, nie było nikogo: dżungla,
plaża, ocean, niebo, słońce. Fascynujący, odległy i głęboki poszum ścigających
się fal. Usypiający koncert porażonej zaklęciem niezrozumienia przyrody - nic
więcej.
   Blondyn na moment odgiął rondo kapelusza i wytarł rękawem
zroszone potem czoło. Odetchnął. Po czym kucnął i potrząsnął ramieniem śpiącego.

   Obudzony niechętnie uniósł lewą powiekę.
   - Czego? - wymamrotał.
   - Seńor Praduiga?
   - Czego?
   - Lopez Praduiga?
   - A jeśli tak, to co? Strzeli mi pan w łeb? Kim pan w ogóle
jest?
   - Przysyła mnie Dunlong, jestem z Ziemi Stalina, pan
zapomniał telefonu.
   - Odczep się pan, w tyłek miałem sobie go wetknąć? Czy też
kisić się tak we własnym pocie? - Lopez obrzucił mężczyznę spojrzeniem pełnym
obrzydzenia - A w ogóle to dałem sobie urlop. Tego panu Dunlong nie powiedział?

   - Ja nic nie wiem. Mam tylko pana zawiadomić, że Dunlong
prosi pana o jak najszybsze przybycie.
   - Wracam za miesiąc. I trzy... cztery dni... Który dzisiaj
jest? - Jak najszybsze, to znaczy natychmiastowe.
   -Aha. Do widzenia. Nie zasłaniaj mi pan słońca, ja się
opalam.
   - Powtarzam...
   - Według kontraktu mam prawo do urlopu. Niech Dunlong mi
tu...
   Blondyn przerwał mu. - Pan nie rozumie. Pan Dunlong prosi
pana o powrót. Gdyby to było proste polecenie, posłużylibyśmy się kimś z obsługi
Raju. A ja pana proszę.
   Lopez wolno wstał. Był mężczyzną wzrostu doskonale
średniego i doskonale średniej tuszy i mógłby uchodzić za przeciętnego,
trzydziestokilkuletniego biznesmena, gdyby nie wspaniała koordynacja ruchów,
gracja zawodowego szermierza oraz dziwnie spokojne spojrzenie, wzrok prawie
senny. Chwilę trawił słowa blondyna.
   - Legitymacja - rzucił.
   Wysłannik Dunlonga wyjął ją z tylnej kieszeni spodni i
niechętnie podał Lopezowi. Była to gruba, niewielka karta ze zdjęciem blondyna,
kodami identyfikacyjnymi (DNA, profilu głosu, siatkówki oka), danymi osobowymi
właściciela (nazywał się Ulrich K.G. Tysler), opatrzona emblematem departamentu
wkomponowanym w uniwersalne, zaakceptowane przez UEO logo niepodległej Ziemi z
dodatkiem Stalin's Earth, K T. O. G. Na odwrocie znajdowała się płytka
kontrolna. Lopez odblokował ją i oddał legitymację Tyslerowi.
   Ten westchnąwszy, przycisnął do płytki kciuk - choć po
prawdzie równie dobrze mógłby to być którykolwiek inny palec, dowolny kawałek
ciała: dla sprawdzenia genotypu każda komórka jest dobra - płytka pożerała
nabłonek, linie papilarne można wszak zmieniać jak kolor oczu, a samego siebie
nie podmienisz.
   Alarm nie włączył się.
   - Aleś pan strachliwy.
   - Mam nadzieję, że to nie jest fałszywka; nie ma tu nigdzie
żadnego terminalu, na którym mógłbym ją sprawdzić.
   - Paranoja.
   - Dobrze o tym wiem. - Praduiga odwrócił wzrok i zaczął
wypatrywać czegoś na oceanie. - A teraz powie mi pan, czego to właściwie Dunlong
chce ode mnie.
   Ulrich zdjął kapelusz i zaczął się nim wachlować.
   - Nie wiem.
   - Nie poinformował pana, cóż to za argument mnie przekona?
Zapomniał go pan?
   -Nie zapomniałem. Powiedziałem już: on pana prosi.
   - Tak, to istotnie niezwykłe... No dobrze, a panu nic nie
obiło się o uszy?
   - Panie, plotki mam tu powtarzać? Idzie pan czy nie?
   - Niby z jakiego powodu?
   Ulrich westchnął do nieba. - Tak myślałem.
   - Tak pan myślał? A co, znamy się skądś?
   - Nie, nie. Celiński to przewidział. Tu mi kaktus,
powiedział, jak on na to pójdzie.
   Lopez oderwał wzrok od oceanu. - Celiński?
   - Czeka w helikopterze przy Bramie. Mamy zabukowany
przerzut na czternastą czterdzieści. - Tysler nagle zaniepokoił się. - Zegar,
czas - rzucił.
   - Dwunasta pięćdziesiąt dwie - poinformował go zegarek.

   - Cholera.
   - Celiński. - Lopez pokręcił głową. - Co w tym robi
Zwrotnicowy ze Zwiadu? - spytał, bardziej samego siebie.
   Tyslerowi ręka omdlała i przełożył kapelusz do lewej.
   - Dunlong go wysłał, w nadziei, że pana przekona. Kumpel
kumpla.
   Lopez doznał objawienia. - Jest Nić?
   - Co?
   - Złapaliście Nić?
   - Mówiłem, nie będę tu powtarzał plotek. Nie chcę wylądować
w Piekle.
   Lopez uśmiechnął się i pokręcił głową. - A za jaką to
plotkę można wylądować w Piekle? Nić złapali.
   Ulrich jęknął. - Człowieku, miejże litość! Powiedz, żebym
się odwalił i kończmy to. Roztapiam się! Cóż tam widzisz w tej wodzie?!
   - Czego nie widzę - zaakcentował Praduiga. - Masz pan
szczęście, jakby tu była, prędzej wyprułaby ze mnie flaki... Skrzywił się
porozumiewawczo. - Może popłynęła za cypel. Jazda, zmywamy się stąd, zanim
wróci.
   Ulrich z ulgą wypuścił powietrze z płuc, włożył kapelusz i
powtórnie się uśmiechnął - uśmiechem męczennika. - No. To już. Zejście do tuneli
jest na północy. Mam nadzieję, że nie północny cypel miał pan na myśli.
   - Ślepy nie jestem. Pozostawiał pan ślady jak ranny żółw.

   Lopez wyminął Tyslera i ruszył wstecz po tych śladach.
Ulrich ponownie jęknął i truchtem podbiegł do niego - Praduiga narzucił
straszliwe tempo.
   Po minięciu cypla dostrzegli kołyszący się w oddali na
falach kuter straży przybrzeżnej Imperium Azteckiego. Korzystając z
gwarantowanej przez konsorcjum słonecznej pogody, żołnierze Syna Bogów opalali
się na pokładzie, przyglądając się z zaciekawieniem owym tajemniczym nadludziom,
za odezwanie się do których, uśmiechnięcie - prawo karze śmiercią.
   Praduiga i Tysler w dziesięć minut dotarli do sztucznej
ścieżki, wcinającej się w dżunglę gładkim łukiem. Ścieżką, już osłonięci od
straszliwie palącego słońca, doszli do zejścia do stacji sieci podziemnych
kolejek Raju, które stanowiły jedyny dostępny na jego terenie środek komunikacji
każdy inny zburzyłby tę niemal czarodziejską wizję bezczasowej krainy szczęścia
i spokoju. W końcu dojechali do Bramy, gdzie Lopez złożył w przechowalni swoje
rzeczy. Czekał już tam na nich śmigłowiec.
   Kwadrans potem znajdowali się już w powietrzu, w drodze do
Tenochtitlan.

















   - Panie majorze.
   - Taa?
   - Linainen.
   - Przełącz.
   W miniaturowych słuchawkach majora, ukrytych w jego
małżowinach usznych, zaszemrał głos porucznika Linainena: - Wszystko obsadzone.
Trzymamy wąwóz i zbocza, nikt niczego nie zauważył.
   Nie odrywając wzroku od układu trójwymiarowych projekcji,
przedstawiających pod różnymi kątami i w różny sposób rozpościerającą się niżej,
zalesioną kotlinkę, major rzucił od niechcenia: - A jak Carterczycy?
   - Jak to oni. W końcu co yantscharzy, to yantscharzy.
Linainen zaśmiał się, powtórzywszy stary slogan reklamowy.
   - Gdyby coś się zaczęło, natychmiast meldować.
   - Ta jest.
   Major strzelił palcami i sierżant-łącznościowiec przerwał
połączenie.
   Nad kotliną leniwie wstawał szary świt.
   Major podszedł do skarpy zamykającej od północy półkę
skalną, na której mieścił się punkt dowodzenia. Był on zamaskowany
jednostronnymi holografikami przedstawiającymi tę samą wiszącą nad przepaścią
półkę i nagą ścianę za nią, puste i nietknięte przez człowieka, lecz przesunięte
w przód o sześć metrów, co z odległości pół mili było właściwie nie do
dostrzeżenia - chyba że ktoś wycelowałby w to miejsce laserowy dalmierz bądź
przyjrzał się mu okiem analizatora KTZ, jednakże podobnego sprzętu demajska
partyzantka antykomunistyczna nie posiadała. Poza tym maskowanie było doskonałe,
pochłaniano nawet ciepło ciał ludzkich ukrytych za holografikami; maszyny na
jego miejsce emitowały sztuczne, znikome ciepło skały, oszukując w ten sposób
satelity i wprowadzając w błąd ewentualnych dociekliwych obserwatorów
wyposażonych w gogle wychwytujące promienie podczerwone. To również był zbytek
ostrożności - partyzanci wszak nie mieli dostępu do tak wyrafinowanej techniki,
nie dysponowali żadnym kosmodromem, z którego mogliby wysłać na orbitę własne
sputniki. Zresztą i tak huntery Sojuszu natychmiast by je strąciły.
   I właśnie z uwagi na owe huntery, aż nazbyt sprawne zabytki
okresu zimnej wojny - "niech je szlag", klął w myślach major - przerzut Skalpela
musiał nastąpić w ostatniej chwili, zgrane musiało być to co do sekundy.
Ostatnią rzeczą, jakiej Dunlong i rząd Ziemi Stalina sobie życzyli, było
dozbrajanie tych, których zamierzali podbić - jeśliby bowiem Skalpel został
trafiony przez jakiś orbitujący myśliwiec, niechybnie do tego właśnie
doprowadziłaby analiza jego szczątków przeprowadzona przez naukowców Sojuszu.
Czas rozpoczęcia akcji ustalono z góry i atakujący musieli się do niego
dostosować, nie wchodziły w grę żadne korekty: Skalpel miał zostać wystrzelony
na tutejszą orbitę o szóstej siedemnaście i pięć sekund; trochę późno, lecz ani
jedna z trzech stalińskich orbitalnych Katapult nie przechodziła wcześniej nad
analogicznym obszarem Ziemi Stalina. Major odczytał czas: piąta pięćdziesiąt
siedem. Jeszcze dwadzieścia minut. Nie lubił akcji o tak napiętym harmonogramie.

   Kotlina miała kształt zbliżony do elipsy zorientowanej
południkowo, o krótszej średnicy bliskiej trzem kilometrom, dłuższej - dwa razy
większej. Porastał ją gęsty, zbity las, puszcza prawie; teren był tam mocno
pofałdowany, poryty pomniejszymi jarami i wąwozami, w których szemrały kręte
strumienie spływające do dość sporej rzeczki, opuszczającej nieckę wąwozem
południowo-wschodnim. Ponadto z kotliny wyjść można było na zachód, przez niską
przełęcz oraz wspinając się po północnym zboczu, które jako jedyne nie było
morderczo strome.
   Major mruknął hasło i mikroprocesor szkieł kontaktowych
pokrywających jego gałki oczne strzyknął rozkazami zbitymi w elektromagnetyczne
impulsy: wzrok mężczyzny natychmiast wyostrzył się nieludzko. Major rozpoczął
powolną lustrację kotliny; wypatrywał jakichkolwiek oznak nienaturalnego
ożywienia w obozie partyzantów.
   Jego ubioru maskującego nie przyozdabiały żadne znaki
identyfikacyjne ani oznaczenia stopnia, podobnie było z resztą żołnierzy - mogli
służyć w armii każdego tutejszego kraju. Bardzo skrupulatnie skontrolowano ich
ekwipunek w poszukiwaniu zbędnych przedmiotów, które - w wypadku klęski -
mogłyby dać do myślenia partyzantom czy też za dużo powiedzieć jajogłowym
Sojuszu. Odrzucono nawet jednego Carterczyka z racji niezwykle skomplikowanych
operacji, jakie przeszedł po zranieniu w którejś z wcześniejszych batalii -
ślady owych operacji pozostały w jego ciele i na pewno wprawiłyby w zdumienie
przeprowadzających jego sekcję demajskich patologów.
   - Majorze Crueth?
   - O co chodzi, Fauers?
   - Pozostało dziesięć minut do wyjścia Skalpela. Trzeba
wysłać potwierdzenie.
   - Potwierdzam. Od tej chwili zabraniam używać także laserów
komunikacyjnych.
   Crueth przeniósł wzrok na zachodni stok. Przełęcz obsadzał
oddział porucznika Łęczyńskiego (pięciu technicznych plus pluton Carterczyków
pod dowództwem sierżanta Murphy'ego). Mieli tam trzy TZ-16 oraz dwa
niskoenergetyczne lasery snajperskie - oprócz, rzecz jasna, podstawowego
uzbrojenia yantscharów. Ze wszystkich trzech zajętych przez ludzi Cruetha był to
punkt najtrudniejszy do obrony. Przełęcz niska, szeroka, las sięgający grani z
obu stron. Zdecydowano się więc na wysadzenie zbocza w powietrze: po prostu
spłynie ono, wraz z lasem, w kotlinę - potem każdy wspinający się będzie
widoczny jak na dłoni. Z kolei oddział porucznika Linainena (trzy drużyny,
czterech technicznych) miał za zadanie zamknięcie partyzantom drogi ucieczki
przez grań północną. Stok ów był od dwóch trzecich wysokości pozbawiony
roślinności: sucha, kamienista pochyłość. Natomiast Carterczykami obsadzającymi
wąwóz południowo-wschodni dowodził sam major. Wąwóz teoretycznie był łatwy do
obrony - lecz stanowił główne i najczęściej używane przez partyzantów wejście do
kotliny i po ataku Skalpela to właśnie nim będzie się próbowała wydostać z
piekła większość z nich. Major nie zamierzał ryzykować: ściągnął z Ziemi Stalina
Cerbera-1200 - samobieżną, obdarzoną sztuczną inteligencją śmierć. Półtoratonowa
bestia zdolna była w pojedynkę zatrzymać szturm kompanii czołgów starej
generacji. Ten cud techniki mordu i zniszczenia skonstruowano na Ziemi Hanta,
Musslijczycy sprzedali Ziemi Stalina tysiąc jego sztuk, jako bonus do tajemnicy
wszczepu mózgowego, za prawo do eksploatacji przez pół wieku stalinowego
Charona. Crueth oceniał, iż sama ta maszyna zdoła spokojnie utrzymać wąwóz, na
wszelki wypadek jednak obsadził zbocza czterema drużynami, piąta zaś, w
charakterze ostatniego zabezpieczenia, usadowiła się za tezetką u przeciwległego
jego wylotu. Major Crueth był człowiekiem systematycznym, dokładnym, pedantem
niemalże, potrafił zabić za głupotę i niedopatrzenia wystawiające na
niepotrzebne ryzyko życie jego ludzi. Żołnierze, którymi dowodził, wiedzieli o
tym (sam postarał się, by wiedzieli) i dawało im to specyficzne poczucie
bezpieczeństwa. Crueth zastępował im prawo i bogów - on był sprawiedliwością
świata, który sprawiedliwy nie jest, jeśli nie musi.
   - Pięć minut, sir.
   Wytępienie partyzantów - od dziesiątków lat soli w oku
Sojuszu - stanowiło niejako gest dobrej woli, a zarazem demonstrację siły
Stalińczyków. Pertraktacje znajdowały się na etapie zdzierania masek - Sojusz
wciąż jeszcze nie wiedział, z kim właściwie rozmawia. Według ocen specjalistów,
całkowite przejęcie władzy winno nastąpić najwyżej za półtora roku. Było to
tempo doprawdy rekordowe. Dla porównania: Musslijczycy Ziemię Sto podbijali
prawie dwanaście lat, a nadal mówiło się o jakichś powstaniach czy
zorganizowanym podziemiu. Ziemia Demajskiego stanowiła łup o tyle łatwy, iż
panował na niej ustrój totalitarny, który jest wręcz stworzony dla zakulisowych
podbojów, jako że z założenia utrzymuje naród w stanie permanentnego podboju, a
więc jedyne, co zdobywca musi uczynić, to zmienić kilku ludzi na szczycie, tych,
którzy dzierżą w swych rękach władzę absolutną, a którzy już i tak stanowią dla
ludu ciemną tajemnicę. Gdy po powrocie pierwszych Zwiadowców z dopiero co
odkrytej Ziemi Demajskiego rozeszła się wieść, iż komuniści zdążyli już
zapanować tam nad całym globem, świętowano w wydziale przez kilka dni.
   Według analiz przedstawionych przez Biuro Zwrotnic, Ziemia
Demajskiego była efektem dosyć późnego rozgałęzienia: w roku 1901 pewien Murzyn
z jednego z plemion Afryki Środkowej umarł tam minutę wcześniej, niż powinien.
(Normę stanowiła, rzecz jasna, historia Ziemi Stalina). Głębszych,
subtelniejszych i bardziej szczegółowych praprzyczyn nie doszukano się, zresztą
nie były one aż takie ważne. W każdym razie w wyniku owej przyspieszonej
śmierci, czterdzieści lat później Związek Radziecki, którego przywódcą był
rzeczony Anatolij Demajski (ojciec Polak, matka Ukrainka) -bynajmniej nie
ufający ślepo zapewnieniom Hitlera - sam napadł i zdruzgotał Trzecią Rzeszę,
wskutek czego jego strefa wpływów sięgnęła Atlantyku. I właśnie Sowieci, nie
USA, zyskali dostęp do umysłów większości największych fizyków pracujących dla
Niemców - stanowiło to zresztą również pochodną szczególnej, długofalowej
polityki Demajskiego w kwestii nauki i naukowców. Nie było Hiroszimy, Nagasaki,
nie było i Jałty - był za to szkocki pogrom i Traktat Tananariwiański. W roku
1961 już tylko podbita przez cesarską Japonię Australia nie znajdowała się pod
panowaniem Nieomylnych. Teraz major Crueth miał za zadanie zlikwidować ostatnie
gniazda oporu; Stalińczycy chcieli przejąć całą Ziemię za jednym zamachem.
   Faktem dość zastanawiającym było, iż Josif Wissarionowicz
Dżugaszwili vel Józef Stalin został władcą rosyjskiego imperium tylko na jednej
z dotychczas odkrytych Ziem, na Ziemi Stalina właśnie - stąd też jej nazwa. Na
wszystkich innych jakieś wcześniejsze odgałęzienie (śmierć tego Murzyna, dajmy
na to) wykluczało tę ewentualność. Długi czas trwały dyskusje, czy nazywanie
Ziemi imieniem największego zbrodniarza w jej dziejach nie jest rzeczą co
najmniej niesmaczną. Lecz konwencja UE nie pozostawiała wyboru: to ten człowiek
stanowił podstawowy wyróżnik. (Drugim zastanawiającym faktem był procent Ziem,
których podstawowymi wyróżnikami byli podobni ludobójcy - sięgał on
siedemdziesięciu). Ostatecznie zaakceptowano tę nazwę: pomimo wszystko Stalin
był już jedynie papierową przeszłością. Podobnie niewiele osób protestowałoby
przeciwko nazwaniu Ziemi imieniem Nerona - już śmiano się z pożaru Rzymu.
Historia nie jest dobra ani zła - historia po prostu jest.
   Zdobycie przez Ziemię Stalina dostępu do tego świata, do
którego podboju właśnie przyczyniał się Crueth, stanowiło niewątpliwie wielki
sukces Katapulciarzy. Ziemia Stalina nie była bynajmniej Ziemią najbogatszą z
wszystkich czterech Ziem niepodległych, chociaż to na niej skonstruowano
pierwszą Katapultę, i to ona (przez głupotę swych przywódców) zdradziła za darmo
sekret maszyny odkrytym na początku światom równoległym - tracąc w ten sposób
jedyną przewagę, jaką dysponowała. Nie była również potęgą kolonialną: podbiła
wszystkiego trzy Ziemie, z czego jedna przechodziła właśnie okres wtórnego
średniowiecza, na drugiej po zagładzie atomowej tylko wiatr hulał pod czarnym
niebem zasnutym obłokami radioaktywnego pyłu; jedynie Ziemia O'Liete'a była coś
warta, jej naukowcy w niektórych dziedzinach przegonili naukowców stalińskich, a
złoża ropy mieli tam wciąż obfite. Prawdę mówiąc, to Ziemia Stalina była biedna
- na pewno w porównaniu z takimi mocarstwami jak Ziemia Mussli czy Tera.
Stalińczycy na gwałt potrzebowali nowych technologii, ropy, złóż rud, taniej
siły roboczej, przestrzeni życiowej i żyznych ziem. Groził im głód, groził
kryzys, groziła nagła inwazja z innych światów. Jedynym ratunkiem zdawała się -
znowu - Katapulta; marzyła im się taka Ziemia Cartera czy Hanta. To była
loteria. Układ sił mógł się bardzo szybko zmienić.
   Dlatego też utrzymując w tajemnicy fakt zdobycia Ziemi
Demajskiego, sprytnie to wykorzystując - mogli tak wiele zyskać.
   Crueth zastanawiał się, ile naprawdę Ziem zostało dotąd
odkrytych: każdy wszak rozumował w ten sposób. Sierżant Fauers podszedł do
majora, podał mu maskę przeciwgazową wraz z niewielką butlą z powietrzem i
zameldował:
   - Odliczamy od trzydziestu.
   Crueth skinął głową, wyłączył wzmocnienie szkieł i założył
maskę oraz czarne gogle.
   Skalpel został katapultowany dokładnie o oznaczonym czasie.
Zgodnie z planem ustabilizował swój lot, wszedł na orbitę stacjonarną i przesłał
na powierzchnię sygnał READY.
   - Start - mruknął major, a Fauers "klepnął" w niematerialny
klawisz widmowego terminalu i w kotlinę uderzył grom. Główny poziom bazy
partyzantów mieścił się osiem metrów pod powierzchnią gruntu; mogliby się tam
bronić dość długo. Jej zniszczenie było podstawowym zadaniem Skalpela.
Straszliwej mocy promień jego lasera ciął ziemię jak masło; mknął szybko i
pewnie, po spirali, ku środkowi celu. W pięć sekund przebył całą zaprogramowaną
drogę, po czym w tytanowej kuli satelity nastąpiła implozja, błysnęły na moment
jego dysze i, posłuszny autodestrukcyjnemu algorytmowi, Skalpel runął w
atmosferę, spalając się do nierozpoznawalnych szczątków.
   Podziemna baza partyzantów już nie istniała; wyżej, na
powierzchni ziemi, szalał pożar. Niecka zaczynała się zmieniać w szalone
inferno.
   Major pozwolił, by ogień rozprzestrzenił się na prawie całą
kotlinę, po czym wydał rozkaz: - Tlenówka.
   Grzmotnęło i parabolicznym torem wspiął się w błękit
cygarowaty pocisk. Po chwili eksplodował: na niebie jęła się w błyskawicznym
tempie rozrastać tłusta chmura. Major odkręcił zawór butli z powietrzem.
   Pożar zgasł w ciągu kilku minut: chmura - złowrogi ciemny
stwór rozpełzły po nieboskłonie - piła tlen, wysysała go spod siebie, jak wampir
krew z ofiary.
   Zanim zdążyła się nasycić, Crueth rozkazał wystrzelić
następny pocisk.
   I następny.
   I następny.
   Po kwadransie mruknął:
   - Powinni już się zorientować, że to się nie skończy.
   Obliczał, iż w maski i butle z powietrzem wyposażonych było
nie więcej, jak czterystu-pięciuset partyzantów. Część z nich zginęła w bazie.
Jednak i tak pozostaje znacząca siła. Crueth sądził, iż pojąwszy, że chmura
tlenowa tak szybko nie zniknie, rzucą się w panice do wyjść z kotliny, nie
bardzo nawet myśląc o uzbrojeniu - był jednak z urodzenia i wychowania
pesymistą, przygotował się więc na regularny szturm.
   Gdzieś na północy rozległ się huk.
   W tej samej chwili sierżant Fauers zameldował: - Idą na
przełęcz.
   I po chwili: - Stok północny, sir.
   Taką kolejność prognozował komputer - ze względu na
odległości. Czterdzieści sekund później mieli się pojawić pierwsi uciekinierzy,
którzy wybrali drogę przez wąwóz.
   Crueth przeszedł na wschodnią stronę półki.
   Pojawili się.
   Poukrywani za osobistymi holografikami Carterczycy
rozpoczęli nieregularny, spokojny ostrzał - wynurzające się z lasu sylwetki
padały już po kilku krokach. Strzałów słychać nie było: Steirlsony posiadały
wbudowane tłumiki próżniowe, był to ostatni model, dopiero co wypuszczony przez
hantyjską spółkę Steirl & Son - pracowała ona wyłącznie "na zamówienia"
Carterczyków, co od dawna stanowiło przedmiot sporu pomiędzy nimi a
Musslijczykami. Komputery celownicze karabinków przesyłały przetworzone obrazy
celu szkłom kontaktowym pokrywającym oczy żołnierzy: każde ich spojrzenie
stanowiło dla owych komputerów rozkaz. Żaden partyzant nie przeszedł więcej jak
dziesięć metrów.
   Potem nagle w wąwóz wbiegło kilkudziesięciu uzbrojonych,
ostrzeliwujących się chaotycznie Demajczyków. Cerber uznał, iż czas wkroczyć do
akcji. Rozległo się stłumione strfurrrch! - i partyzanci opadli powoli na ziemię
w postaci rzadkiego, czerwonego deszczu krwi, kości i mięsa.
   - Jak idzie Łęczyńskiemu? - spytał Crueth Fauersa.
   - Popisuje się. Odczekał i przysypał tym zboczem kilkunastu
skubańców.
   - Ale kłopotów nie ma?
   - Niee.
   Niewidoczny Cerber posłużył się tym razem niewielkiej mocy
laserem: niewidzialna dla człowieka igła wypaliła w czołach atakujących
mikroskopijne dziurki; potknęli się dziwnie i upadli.
   Carterczycy zintensyfikowali ostrzał.
   Z północy dobiegł przeciągły, wibrujący grzmot.
   - Co jest?
   - To Linainen, panie majorze. Demajczycy wyciągnęli skądś
wyrzutnie rakiet ziemia-ziemia.
   - O kurwa. Daj mi go.
   W uszach Cruetha zaszemrał głos porucznika; w tle trzaskała
broń maszynowa partyzantów, coś huczało.
   - Co tam się dzieje, Linainen?
   - Te sukinsyny miały tu gdzieś tajny arsenał. Walą do nas
zza załomu.
   - Poradzisz sobie?
   - Nam krzywdy nie zrobią, a sami na zbocze i tak wyjść nie
mogą, bo yantscharzy ich zetną. Pięć... trzy minuty i poduszą się jak nic.
   Siedem minut później strzały na wszystkich trzech
przejściach ostatecznie ustały.
   Crueth odczekał chwilę, polecił wystrzelić jeszcze jedną
tlenówkę i wydał rozkaz powrotu.
   Najpierw do jaskini wycofać się miał kilkuosobowy "sztab"
majora wraz z paroma skrzynkami sprzętu. Jaskinia sięgała jakieś dwadzieścia
metrów w głąb skały za półką; obszar przerzutowy - kula o promieniu dwóch i pół
metra, której rzutem na skalne podłoże było koło oparte na jej średnicy,
odznaczające się jaśniejszym kolorem, albowiem liczba dotychczasowych przerzutów
była nieparzysta - umiejscowiony był dokładnie na środku groty, aby uniknąć, w
razie przypadkowych odchyłów, wbicia jakiegoś nieszczęśnika w ścianę. Od siódmej
trzydzieści pięć, co pół minuty, Katapulta umieszczona w tym samym miejscu na
Ziemi Stalina dokonywała kontrolnych przerzutów.
   Po rozkazie Cruetha szeregowy Loon pobiegł w głąb jaskini,
wyjął wcześniej już przygotowany na plastikowej tabliczce harmonogram powrotu
(oznaczony symbolem A-l; istniało dwanaście jego wariantów), odczekał, aż koło
piasku zniknie, położył tabliczkę na polu przerzutowym i szybko odskoczył -
szeregowy Loon bał się Katapult. Potem dał znak przygotowanym już do powrotu
technikom; podeszli doń, a on porozmieszczał ich wokół koła, by mogli na nie
wejść maksymalnie szybko - taka była procedura.
   Z powrotem zmaterializował się piasek, harmonogram zniknął.
Loon zanotował czas; minutę od pojawienia się potwierdzenia rozpocznie się seria
przerzutów - co dziewięćdziesiąt sekund jeden.
   I znów - zniknęło koło piasku, powróciła skała. Stał na
niej zielony ostrosłup.
   - Okay, włazić - zakomenderował Loon i technicy, wraz z
całym swym elektronicznym złomem, weszli na pole Katapulty.
   To samo działo się w podobnych punktach przerzutowych przy
północnym zboczu i zachodniej przełęczy.
   Major Crueth, stojąc przy wejściu do jaskini, obserwował
sprawne wycofywanie się z wąwozu drużyn Carterczyków. Ci słynni żołnierze w swym
pełnym rynsztunku prawie już nie przypominali ludzi, może tylko liczbą kończyn i
ogólnym zarysem sylwetki. Dwie godziny zabierało im samo ubranie się,
przygotowanie do akcji. Najpierw, na gołe ciało, wdziewali lekki, przezroczysty
kombinezon - wyrafinowany produkt hantyjskiej biotechnologii, utrzymujący stałą
wilgotność, temperaturę, zamykający wszelkie rany, zatrzymujący upływ krwi. Na
to szły skomplikowane zespoły wzmacniaczy ruchów, stanowiących zarazem dodatkowe
ochraniacze. Potem właściwe pancerze. Na to - strój maskujący. Na to uzbrojenie:
podstawowe, pomocnicze, setka innych bajerów; na plecach, na wysokości nerek,
niewielkich rozmiarów butla z powietrzem wystarczającym na tydzień forsownego
marszu. Ubiór carterskich żołnierzy był hermetyczny, chronił również przed
potężną dawką promieniowania. Buty - wysokie, ciężkie - stanowiły część
kombinezonu; dłonie pokrywały grube rękawice, zaopatrzone w wiele
niedostrzegalnych gołym okiem mechanizmów, które dla Cruetha były już lekką
przesadą (na przykład taki punktowy laser oświetlający). Głowę okrywał jajowaty
hełm powleczony kapturem kombinezonu maskującego. Górna część twarzy ukryta była
za gładką bulwą lustrzanej osłony, która kryła również systemy celownicze - ich
ostatnią warstwą były owe szkła kontaktowe: yantschar mógł patrzeć na pole bitwy
na dziesiątki różnych sposobów, z których ludzki wcale nie znajdował się na
pierwszym miejscu. Dolna część twarzy przesłonięta była maską przeciwgazową z
dodatkową osłoną, zwykle bowiem owa maska stanowiła najsłabszy punkt - wybiegał
z niej wąż prowadzący do butli z powietrzem, niewidoczny pod kombinezonem. Ani
jeden skrawek ciała nie pozostawał odkryty. Gdyby sto, sto pięćdziesiąt lat temu
pojawiły się w jakimś mieście Ziemi Stalina podobne stwory - ludzie wialiby od
nich z krzykiem.
   Powszechnie sądzi się - i słusznie - że żołnierz najemny,
walczący za pieniądze czy też z innych powodów, z których najważniejszym nie
jest uwarunkowanie kulturowe oraz osobisty stosunek do sprawy, za którą się
bije, jest nic nie wart w porównaniu z żołnierzem armii regularnej. Yantscharzy
byli jednakże kimś w rodzaju nowożytnych Szwajcarów - właściwie jedyny
eksportowy towar Ziemi Cartera stanowili najemnicy.
   Ziemia ta została odkryta przez Terajczyków. Ich Zwiadowcy
szybko zorientowali się w tamtejszych wypaczeniach historii: za prezydentury
Cartera (bardzo prawdopodobne, że i z jego winy) rozpętała się trzecia wojna
światowa, w której poszły w ruch atomówki, wskutek czego nastąpiło jeśli nie
cofnięcie się w rozwoju, to w każdym razie silne jego zahamowanie: rozpad
państw, wszelkich dawnych struktur, ogólny chaos, powszechna wojna. Zwierzęta
normalne walczyły ze zwierzętami zmutowanymi, zwierzęta zmutowane z ludźmi, ci z
własnymi mutantami, a ludzcy mutanci z maszynami - i wszyscy między sobą. Walka,
przetrwanie-być doskonałym wojownikiem, oto cel. Każde kolejne pokolenie
Carterczyków było w tym lepsze.
   Terajczycy popełnili zasadniczy błąd w ocenie. Ich
analitycy stwierdzili, że świat, w którym panuje podobna anarchia i gdzie każdy
bije się z każdym, jest bardzo łatwy do podbicia, a to chociażby na zasadzie
wygrywania jednych przeciwko drugim, a także dlatego, iż Carterczycy, jeśli
chodzi o technikę, pozostali ładnych parę dziesiątków lat w tyle, co - zwłaszcza
w przypadku techniki wojskowej stanowi straszliwy handicap.
   Drogo kosztowała ich ta pomyłka. Yantscharzy po pierwszych
klęskach szybko zjednoczyli się w obliczu wspólnego wroga, zaczęli zdobywać na
nim broń, zdobyli także nierozważnie przerzuconą na ich Ziemię Katapultę i sami
jęli gnębić Terajczyków. Następnie sprzymierzyli się z Musslijczykami, którzy
już od dawna mieli chrapkę na Ziemię Hanta. Musslijczycy zaczęli dostarczać im
nowoczesny oręż. Trzy miesiące później prezydent Ziemi Tera podpisał układ
pokojowy. Carterczycy zachowali niepodległość, Ziemia Hanta przeszła pod
protektorat musslijski, ponadto Terajczycy zobowiązani zostali do zapłacenia
gigantycznej kontrybucji. W zamian zaś za dostawy Musslijczycy mieli zapewnioną
pomoc carterskich najemników przy kolejnych podbojach. Z czasem najemnicy ci
zyskali sobie sławę wojowników wręcz niepokonanych; oczywiście wiele w tym było
mitu i reklamy - lecz także część prawdy.
   Yantscharów można kupić całkowicie: na czas tej akcji
zamontowano im ładunki wybuchowe, aby można było szybko zniszczyć ich upór i
broń, gdyby zaszła taka konieczność, a pomimo wysiłków inżynierów istniała w
owym wypadku zaledwie pięćdziesięcioprocentowa szansa przeżycia żołnierza. Ale
yantscharzy i to mieli zapisane w kontraktach, podobnie jak przymusową,
automatyczną amnezję w razie dostania się do niewoli.
   Ostatnia wycofała się z wąwozu drużyna piąta, która w
czasie wcześniejszych przerzutów przesunęła się ku kotlinie. Katapultowano ją w
dwóch strzałach; potem ściągnięto Cerbera. W końcowym, parzystym strzale wrócić
mieli major Crueth z szeregowym Loonem.
   Zniknął Cerber, pojawiło się koło piasku (w istocie była
to, rzecz jasna, półkula). Loon odchrząknął.
   - Panie majorze.
   - Tak, już idę.
   Weszli w pole przerzutu.
   - Powiecie mi, kiedy zostanie dziesięć sekund, Loon.
   - Siedemdziesiąt... sześćdziesiąt osiem...
   Czekali.
   - Dziesięć.
   Crueth nacisnął guzik nadajnika.
   W sześciu wbitych w ziemię w różnych punktach kotliny
miniaturowych wyrzutniach nastąpiły wybuchy - pomknęły w niebo srebrne tuleje.
Spadając po krótkich łukach, pozostawiały za sobą ledwie widoczne, rzadkie,
białe obłoki. Wiatr szybko zmył je z błękitu.
   Podobna procedura - albowiem powyższa operacja stanowiła
przecież jedynie część większego przedsięwzięcia stała się już standardem, było
to obliczone na zrobienie wrażenia na "sprzymierzeńcach". W pojemnikach, które
eksplodowały nad kotliną, znajdował się pył radioaktywny. Według symulacji
istniała możliwość, iż atak przeżyło kilku, kilkunastu partyzantów - nie sposób
mieć pewność, gdy w grę wchodzi tak duży obszar i tak wiele zmieniających się
czynników - na przykład ten arsenał przy północnym stoku: pojęcia o nim nie
mieli. A więc ci, którzy przeżyli, mieli być odtąd żywym świadectwem siły, a
przede wszystkim bezwzględności Stalińczyków - "Oto jak kończą nasi wrogowie!"
Jeśliby knuli jakiś podstęp (a knują z pewnością), da to wiele do myślenia
przywódcom Sojuszu. Te żyjące trupy porażone chorobą popromienną, błagające o
śmierć.
   Żadnego imperium nie zbudowano na miłosierdziu i dobroci.

   - Już! - krzyknął Loon, i nim przebrzmiał jego okrzyk, byli
na Ziemi Stalina.
   W wielkiej sztucznej grocie, wykutej w skale specjalnie dla
potrzeb tej akcji (wszak w naturalnym swym stanie owo zbocze kotliny na Stalinie
otwierało się identyczną jaskinią, co na Demajskim), jasno było jak w
laboratorium; Crueth zamrugał, oślepiony. Panował tu ów charakterystyczny dla
operacji wojskowych rodzaj uporządkowanego chaosu, który tak fascynuje cywilów.
Krzyżowały się komendy, ostrym głosem wypowiadane przez niezliczoną liczbę
dowodzących, prawie każdy bowiem miał kogoś pod sobą; mruczały i warczały
maszyny; Katapulta, wypełniająca swym metalowym cielskiem większą część groty, z
przeciągłym jękiem zatrzymywała rozpędzone w sobie mechanizmy. Wizualny
rozgardiasz rzucał się w oczy - wydawało się, że to ich ktoś zaatakował, nie na
odwrót.
   Crueth zszedł z platformy przerzutowej po stromej pochylni;
platformę stanowił walec o wysokości czterech metrów i średnicy ośmiu,
wypełniony syntetycznym, dobrze ubitym piaskiem o owej osobliwej
czerwonobrunatnej barwie, dobrze znanej wszystkim zwiadowcom, agentom i
żołnierzom Korpusu.
   Major dostrzegł Misińskiego rozmawiającego z jakimś
yantscharem (Carterczyk, nadal w bojowym rynsztunku, stał tyłem do Katapulty,
Misiński opierał się o skałę) i podszedł do nich.
   - Misiński...
   - O! - wpadł mu w słowo Misiński. - Jest pan major.
   Carterczyk odwrócił się. Miał podniesioną lustrzaną
przyłbicę i rozsunięte płytki systemów celowniczych. Crueth rozpoznał w nim
sierżanta Murphy'ego, dowódcę przydzielonych do tej akcji najemników, i spytał:

   - O co chodzi? - Spostrzegł manewr Misińskiego i warknął: -
Misiński, mam z tobą do pogadania na temat tego twojego geniusza wywiadu.
   - Dwóch moich ludzi zostało rannych - mruknął Murphy. -
Lewa ręka, złamana kość; lewa noga, skręcona kostka.
   - I co z tego?
   - Forsę chcą mieć teraz.
   - W kontrakcie termin wypłacania odszkodowań... Okay,
będziesz miał te pieniądze.
   Murphy skinął głową i nagle wyraz jego twarzy się zmienił.
Crueth nie widział jego ust przesłoniętych maską, ale był pewien, że Carterczyk
się uśmiecha.
   - Zna pan ten kawał, panie majorze... - zaczął,
przerzucając Steirlsona na plecy, gdzie czarne macki objęły go i wciągnęły w
rozpłaszczony na kombinezonie futerał.
   - Nie teraz. - Crueth obrócił się za umykającym Misińskim -
Misiński, wracasz tu!
   Misiński wrócił i podając majorowi telefon, powiedział:

   - Ktoś do pana.
   Crueth spojrzał podejrzliwie na cywila, lecz telefon
przyjął.
   - Major Crueth.
   - No, nareszcie.
   - Meyer?
   - A kto? Co za dupek twierdził, że cię nie ma?
   - Bo mnie nie było. Ale że dupek, to prawda.
   - Dunlong cię chce.
   - Co to znaczy: chce? Zakochał się?
   - Nie utrudniaj. Ma dla ciebie jakąś robotę.
   -A czym ja się teraz według niego zajmuję? Jak posiądę
zdolność rozmnażania się przez podział, to go powiadomię i wtedy nawet siedem
robót naraz będę w stanie wykonywać. Na razie jestem człowiekiem.
   Na Meyerze pozornie nie wywarła żadnego wrażenia ta, jak na
Cruetha, wstrząsająco długa wypowiedź. - Zostałeś zdjęty. Misiński przejmie po
tobie tę operację; część wojskowa właściwie się przecież już zakończyła. Dziś
wieczorem masz się zgłosić w sto szesnastce.
   - Że co?!
   Meyer przezornie się wyłączył.
   Crueth na moment przymknął oczy i zaklął. Kiedy je
otworzył, był już niemal spokojny.
   - Misiński!

















    Piątą Aleją szła demonstracja związkowców. Demonstrowali
przeciwko zatrudnianiu na Ziemi Stalina robotników z Ziemi O'Liete'a; ta
nieprawdopodobnie tania siła robocza pozbawiała setek tysięcy
niewykwafilikowanych Stalińczyków miejsc pracy, a ich rodziny jedynych źródeł
utrzymania. Celiński wszedł do salonu AAA, by bezpiecznie przeczekać tu marsz.
Gigafony przywódców ryczały ogłuszająco, niknął w tym hałasie nawet warkot
kołujących wyżej bezzałogowych policyjnych śmigłowców: płaskich, wąskich maszyn
o pokracznych, modliszkowatych sylwetkach, wyposażonych w autopiloty o
symulowanej inteligencji. Natomiast na ziemi towarzyszył manifestacji oddział
policji konnej. Celiński obserwował to obojętnie. Zebranie u Dunlonga miało się
rozpocząć za godzinę. Wysiadłszy na La Guardii z wyczarterowanego meksykańskiego
Paragga, skierował się, podobnie jak Praduiga, prosto do swego domu; obaj, z
racji zatrudnienia w takiej, a nie innej instytucji, mieli służbowe mieszkania
na przedmieściach Nowego Jorku. Jednakże córka Celińskiego nie wróciła i Janusz
miał jeszcze trochę wolnego czasu; zwolnił taksówkę, poszedł piechotą. Taksiarz,
imigrant z Ziemi Mussli, oklął go gęsto w przedziwnym angielskim, owej
niestrawnej musslijskiej jego mutacji, w uszach Stalińczyków brzmiącej niczym
podwójnie zdegenerowany gangsterski slang. Dlaczego nowojorscy taryfiarze to
zawsze muszą być obcokrajowcy z wadą wymowy?
   W salonie AAA spotkał czarnoksiężnika z Ziemi Ziem, z
którym podczas feralnego rekonesansu na tym wtórnie średniowiecznym świecie
siedział w jednej celi, oczekując na proces przed trybunałem papieskim, a
którego miał za zmarłego. Lecz nie tyle zaskoczył Celińskiego fakt, iż
Vaudremaux żyje, co miejsce jego pobytu; wszak Ziemia Ziem, jednostronnie jawna
kolonia Stalina, wciąż objęta była przez Piąty Departament pełną kwarantanną.

   Podszedł, złapał czarnoksiężnika za ramię.
   - Co ty tu robisz, u licha? - spytał w ziemickiej
neołacinie.
   Vaudremaux obejrzał się; rozpoznał Celińskiego i
wyszczerzył zęby. Był w gustownym, ciemnym garniturze o terajskim kroju, długie,
kruczoczarne włosy splecione miał w warkocz; na palcach pierścienie, w nosie
kolczyk. Uścisnął mocno dłoń Janusza.
   - Co za spotkanie!
   - Ja myślę! Duch zmarłego z innego świata!
   Vaudremaux zaśmiał się głośno; czwórka Murzynów
studiujących kopię hantyjskiej wersji Ostatniej wieczerzy tamtejszego Leonarda
da Vinci obejrzała się nań zgorszona. Celiński zerknął na zewnątrz: demonstracja
już przeszła. Pociągnął czarnoksiężnika, wyszli na ulicę. Vaudremaux sięgnął do
kieszeni i włożył na nos filtry powietrzne.
   - Nie mogę się przyzwyczaić do tego smrodu - mruknął.
   Skręcili, i za chwilę znowu. Janusz rozglądał się za jakąś
małą, cichą kawiarenką. Przechodząc przez ulicę. lawirowali pomiędzy
unieruchomionymi w korku samochodami; Celiński spostrzegł, jak niewiele z nich
to wozy stalińskiej produkcji: parę mazd, fordów, nissanów - reszta to
hantyjskie anaguy, denatrie, amuxy i sportowe coula'e; nawet żółto pomalowane
taksówki były autami obcoziemnej produkcji. Mijany policjant wypisywał mandat
źle zaparkowanemu amuxowi na dyplomatycznych numerach, należącemu do
carterskiego przedstawicielstwa.
   - Samochody - parsknął Vaudremaux.
   Weszli do "Niticco", dwupiętrowej kafejki prowadzonej przez
stare musslijskie małżeństwo; usiedli w kącie i zamówili fautre mauchois,
specjalność zakładu. Celiński, który gustował w musslijskiej francuskiej kuchni,
zachwalał potrawę czarnoksiężnikowi. Vaudremaux wyraził tymczasem swoje
zdziwienie obserwowanym w Nowym Jorku przemieszaniem różnoziemnych kultur.
   Janusz uśmiechnął się pod nosem.
   - Mała Mussla rozrasta się jak rak. Pochłonęła już Małą
Italię; była prawdziwa mafijna wojna, wyrzynali się dziesiątkami.
   - Nie rozumiem, czemu na to pozwalacie.
   Celiński wzruszył ramionami.
   - Takie prawo. Nikt nie protestuje w UEO, każdy się boi
zamknięcia innych Ziem. Otwarte, prywatne Katapulty są najlepszą gwarancją
pokoju. Ty tego może nie rozumiesz, ale ten strach przed konfliktem
międzyświatowym jest bardzo duży. W czasach wewnętrznej zimnej wojny
powstrzymywała nas pewność samozagłady: jak już by ktoś zaczął, to koniec z całą
planetą. Ale ze świata alternatywnego możesz spokojnie oklepać wodorówkami inną
Ziemię, a sam jesteś bezpieczny; na dodatek technologia Katapult uniemożliwia
zastosowanie jakiegokolwiek systemu obronnego. Kolonijne Ziemie nafaszerowane są
więc Katapultami z wielomegatonowymi ładunkami umieszczonymi w ich polach
przerzutu, Katapultami zaprogramowanymi na automatyczne kontruderzenie w
ojczyste Ziemie nieprzyjaciół, gdyby po naszej ojczystej Ziemi nic już nie
pozostało i nie miał kto się mścić; wszechmożliwościowy holocaust na zasadzie
odwetu martwej ręki. Wszyscy się boją. Tylko w strachu pokój.
   Vaudremaux pokręcił głową.
   Zadzwonił telefon Janusza. Zwrotnicowy wyjął go, rozłożył.
Rozmowa była z Ziemi Tera: prowadzili ją krótkimi, urywanymi zdaniami. Uzyskanie
ciągłej łączności pomiędzy dwoma równoległymi wszechświatami jest niemożliwe; a
taka rwana, fragmentaryczna łączność stanowi efekt. użycia małopolowych Katapult
AT&T o wysokiej częstotliwości przerzutów terabajtowych nośników informacji,
każdorazowo od nowa odczytywanych i zapisywanych. Z uwagi na energie, konieczne
dla utrzymania Katapult w owym "cyklu rezonansowym", telefoniczne rozmowy
międzyświatowe były niezwykle drogie, raczej nie dzwoniono na inną Ziemię z
błahych powodów.
   - Co się stało? - spytał czarnoksiężnik znad parującej
kawy, gdy Celiński już z powrotem złożył i schował aparat.
   - Ambasada. Chcą mnie powołać na eksperta w sporze o
piekielną Wenus. Nieważne. Słuchaj, Vaudremaux, ty mi jeszcze wciąż nie
powiedziałeś, jakim cudem dostałeś się na Stalina.
   - Ach, to prawdziwa historia miłosna. Jest w Zwiadzie
niejaka Pauline von Kreuz. Znasz ją może?
   - W Zwiadzie są tysiące ludzi.
   - W każdym razie kochana Pauline nie mogła patrzeć, jak
łamią mnie kołem: wzięła Cytadelę szturmem i uwolniła mnie.
   - Sama jedna?
   - No... ponoć przekabaciła dwóch yantscharów; myśleli, że
taki jest rozkaz.
   - Rany boskie... że też ja o tym nie słyszałem...!
   - Usłyszysz, usłyszysz. Będzie proces, będą ją sądzić z
tuzina paragrafów.
   - A co z tobą? Jaki ty w ogóle masz status prawny`?
   -A jak myślisz? Piąty Departament zaangażował mnie jako
rzeczoznawcę, biegłego czy kogoś takiego... Nie mogli mnie odesłać, a nie
zdecydowali się uśpić. Mam paszport, jestem Stalińczykiem. No, Janusz - teraz my
koledzy po fachu. Gdzie to żarcie?
   Celiński wciąż niedowierzająco kręcił głową.
   - Przecież ta Pauline musiała kompletnie zidiocieć! Wywalą
ją na zbity pysk i wyślą do Piekła! Wielka miłość, też coś. W życiu się już nie
zobaczycie.
   - Też tak myślę.
   - Coś nie bardzo cię to martwi.
   - To ona się zakochała, nie ja.
   Zwrotnicowy spojrzał uważnie na uśmiechniętego Vaudremaux.

   - Przyznaj się - szepnął. - Jak tyś to zrobił?
   - Ostatecznie jest się tym czarnoksiężnikiem, no nie?
   Przyniesiono fautre mauchois. Zaczęli jeść.
   Janusz popatrywał to na Vaudremaux, to przez okno, ponad
gigantycznym korkiem samochodowym, na widmowe tablice informacyjne mdło
rozjarzone przed ścianą przeciwległego budynku: wskaźnik Dow-Jonesa sinusoidował
w okolicy linii wsparcia, staliński EPT (współczynnik wypadkowy kursów głównych
walut danej Ziemi) dołował, musslijski natomiast nieubłaganie piął się wzwyż.
"Mussla nas w końcu podbije gospodarczo", westchnął Celiński w duchu, "nie
będzie żadnej inwazji".
   - Powiedz mi - zagadnął pomiędzy jednym kęsem a drugim -
jak ci się podoba ten świat? Co cię najbardziej zdziwiło?
   - Mmm... nie jesteś specjalnie oryginalny, każdy mnie o to
pyta.
   - I co odpowiadasz?
   - Różnie. Zależy, ile mam czasu.
   - Teraz masz dosyć. Powiedz prawdę.
   Czarnoksiężnik zamyślił się; przeżuwając, grzebał
machinalnie widelcem w talerzu. Spoglądał gdzieś w bok. Najwyraźniej mówienie
prawdy nie należało do jego naturalnych odruchów. Celiński pamiętał z owej
ciemnej, cuchnącej, zaszczurzonej celi inkwizycyjnych kazamatów zupełnie innego
Vaudremaux. Ludzie się zmieniają, zazwyczaj na gorsze, ponieważ mało kto jest w
ogóle w stanie sobie wyobrazić lepszą wersję siebie.
   - Chodziłem po kościołach - zaczął czarnoksiężnik wolno i
cicho. - Słuchałem mszy, obserwowałem ludzi, rozmawiałem z księżmi. Oglądałem
telewizję. Grałem na komputerach, wchodziłem w virtual reality. Czytałem
książki. Skleciło mi się takie hasło: Bóg wirtualny.
   - Co...?
   - Słuchaj, słuchaj. - Popił wodą mineralną. - Ja jestem jak
gdyby z przeszłości; ale znam przecież waszą historię. Ja jestem z przeszłości,
ze świata, którym kiedyś był Stalin, i widzę różnice. A pamiętaj, kto ci to
mówi: heretyk na stos przeznaczony, sługa diabła. Więc ta różnica to jest Bóg
wirtualny. Bóg chwilowy; istniejący jedynie w wybranych momentach, sytuacjach,
miejscach. W straszliwym tempie postępuje u was atomizacja postrzegania świata.
Niegdyś świat był całością i każdy jego element łączył się z wszystkimi innymi w
złotych proporcjach, niezmienną równowagą filozofii bytu. Teraz widzenie świata
rozszczepiło się: jeśli choroba, to mikroskopy, chemia, medycyna
wyspecjalizowana; jeśli śmierć, narodziny - pstryk, wchodzimy w przestrzeń
religijną - ewangelizacja telewizyjna, oto prawdy ostateczne z ust bohatera
opery mydlanej; a jeśli miłość, to psychologia, podświadomość, Freud, i znowu
inny świat, niekompatybilny z resztą. Nawet gorliwy katolik pomyśli o Bogu jako
Bogu właśnie jedynie w kościele, na pogrzebie czy podczas teologicznej dyskusji
bądź skłaniającej do podobnych refleksji lektury, choć to już rzadziej. Poza tym
- Bóg jest jedynie słowem, bladym skojarzeniem, postacią z mitologii stojącą na
równi z bogami greckimi; widmem ze świata virtual reality. To jest Bóg
wirtualny. Zamknięty w czysto sakralnym oprogramowaniu rzeczywistości. Na
cmentarzu jesteś chrześcijanin, na giełdzie makler, w urzędach podatnik, na
ulicy kierowca, w domu mąż; coraz mniej punktów wspólnych. Wasza kulturosfera
rozszczepia się jak te światy alternatywne, odchodzi gałęziami w różnych
kierunkach, potrzebujecie Katapulty, żeby przeskoczyć ze świata psychologii do
świata religii. A ja pamiętam, znam średniowiecze. Znam czas, gdy świat był
jednością. Ja jestem z tego czasu, z tego świata. Moja pamięć nie jest
podzielona na sektory odczytywalne jedynie pojedynczo. Chciałem porozmawiać o
ekonomii systemu kolonialnych Ziem w kontekście ostatniej encykliki papieża. Nie
było z kim, ludzie nie pojmują, o czym mówię, w ekonomii nie ma Boga. -
Vaudremaux odłożył sztućce, pochylił się nad blatem, po czym spytał w swym
kalekim stalińskim angielskim: - Czy ty mnie słuchasz, czy ty mnie rozumiesz,
Janusz?
   - Późno już, muszę iść, Dunlong czeka


















   - Pozwolicie panowie, że was sobie przedstawię. Pan Janusz
Celiński i pan Lopez Praduiga się znają; to jest major Edwin Crueth z Korpusu.

   Nikt nie powiedział "miło mi".
   Lopezowi nie spodobał się Crueth. Dostrzegał w tym prawie
dwumetrowym, zawodowym żołnierzu niepokojącą symetrię siły ciała i woli. Lopez
nie lubił takich ludzi. Nie potrafił nimi sterować. To go deprymowało.
   Natomiast Celiński najwyraźniej nieźle się bawił.
Pomrukując coś pod nosem, uśmiechnięty lekko, przyglądał się bezczelnie
Cruethowi. Crueth odpowiadał mu uśmiechem zaskakująco szczerym.
   Lopez odchrząknął.
   - Nie chciałbym psuć ci zabawy, Johny, tak jak ty mi
zepsułeś urlop, ale...
   Dunlong zamachał rękoma.
   - To był twój wybór.
   - Nie powtarzaj mi tego, bo jeszcze zmienię zdanie.
   - Ale też ty nie wypominaj mi rzeczy, których nie zrobiłem.

   - Kusicielu. Specjalnie podesłałeś mi Celińskiego.
   Przez cały czas lotu do Tenochtitlan, a potem do Nowego
Jorku, Celiński wymigiwał się od odpowiedzi, dlaczego to nie zabrał się razem z
Ulrichem do przekonywania Lopeza i pozostał w helikopterze, choć Dunlong wydał
mu tak wyraźne polecenie; Lopez podejrzewał, iż ze strachu przed Rosalie.
Jednocześnie inna myśl przyszła mu do głowy. A jeśli Dunlong wysłał po niego
Celińskiego właśnie w nadziei, iż Praduiga pomyśli to, co pomyślał? Jeśli to
zmyłka, podstęp? Wszak gdyby nie mimochodem rzucona uwaga Ulricha, nigdy nie
zgodziłby się na przerwanie dopiero co rozpoczętego urlopu. Ani Ulrich - ani
Celiński - słowem się nie zająknęli o nowej Nici. Dyrektor Piątego Departamentu
mógł to zaplanować, świadomie zagrać na przysłowiowej podejrzliwości Praduigi;
trzecie dno? Może więc i Celiński celowo chciał odsunąć Lopeza od sprawy, w
końcu Rosalie nie demon.
   Głębokie i powikłane były intrygi Dunlonga.
   - To zagranie poniżej pasa - ciągnął Lopez. - Ty
wiedziałeś, że tylko jeden wniosek mogę z tego wysnuć. To nie fair.
   Dyrektor się śmiał.
   - O czym wy mówicie? - zirytował się Celiński.
   - Nić - rzucił Lopez w przestrzeń.
   - Nić - przyświadczył rozbawiony Dunlong.
   Celińskiemu opadła szczęka.
   - Nie wiedziałeś? - zdziwił się Praduiga.
   - Nie wiedział - przyznał Dunlong. - Mógłby ci powiedzieć,
zanim byś się zgodził, a tobie diabli wiedzą co chodzi po głowie.
   - Myślałem, że to podstęp podwójny.
   - Przeceniasz mnie.
   - W życiu mi się to nie zdarzyło.
   - Zaraz, zaraz - włączył się Celiński. - Co z tą Nicią?
Kiedy ją złapaliśmy?
   - Miesiąc temu. Niecały.
   Lopez uniósł brwi. - Trochę szybko jak na analizę.
Zwrotnicowi sporządzili wykres? Drzewa?
   - Po minie Janusza mogłeś się zorientować, że Zwrotnicowych
jeszcze tam nie było - oznajmił Dunlong, de facto znów wykręcając się od
jednoznacznej odpowiedzi.
   - Zwiadowcy? - indagował Lopez.
   - Poniekąd.
   - To "poniekąd" oznacza coś paskudnego.
   - Masz rację.
   - Może byś to wszystko opowiedział w jakimś porządku;
ciągnę z ciebie, jak z jeńca.
   Dunlong zapalił sobie cygaro i zaciągnął się głęboko.
   Przyjął ich w saloniku przylegającym do głównej sali
konferencyjnej. Było to niewielkie, ciemno wytapetowane pomieszczenie,
wyposażone w sześć niskich foteli, o podłodze przykrytej ręcznej roboty dywanem
z Ziemi Ziem. Za oknem błyszczał w promieniach zachodzącego Słońca niebosiężny
główny budynek Ministerstwa Kolonii; za nim, niewidoczne, wznosiły się
wysokościowce Departamentów Trzeciego i Czwartego. Pierwszy i Drugi nie
istniały, wchłonął je i przejął ich funkcje kierowany przez Johna C. Dunlonga
Departament Piąty, aktualnie odpowiedzialny za odnajdywanie nowych Ziemi, zwiad,
analizę historyczną i podbój w istocie biurokratyczno-militarne imperium
Dunlonga, tego nowożytnego Hoovera, posiadało większe prerogatywy niż niejedno
ministerstwo, i wciąż się rozrastało.
   W oddali, prawie na horyzoncie, lśnił toroidalny kompleks
budynków United Earths Organization, wzniesiony w miejscu, które niegdyś
zajmowała siedziba Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jego lokalizacja na Ziemi
Stalina zaakceptowana została z racji jej "niewątpliwych zasług położonych na
polu kontaktów z innymi światami".
   - Jak już powiedziałem, złapaliśmy tę Nić miesiąc temu.
Najpierw poszedł klasyczny zwiad automatyczny: sekundowe przerzuty maszyn
badawczych. Zgodnie z procedurą, objęliśmy nimi obszar całego globu. Zestawienie
wyników było obiecujące, jak zwykle. Atmosfera cudo, żadnych zanieczyszczeń,
mówili autorzy raportu. Na co inni, że jak nie ma zanieczyszczeń, znaczy: nie ma
tam ludzi albo nie wyleźli jeszcze z jaskiń. Zdjęcia nieba nie wykazały zmian w
układzie gwiazd, co wyklucza odległe czasowo deformacje, nie zauważono też
satelitów. I znowuż: jedni twierdzili, że tym lepiej, nie ma satelitów, to i
kłopotów będzie mniej; a drudzy, że to skutek niedorozwoju umysłowego
mieszkańców. Dokonywaliśmy pikosekundowych dwustrzałów nad nocną półkulą, z
Katapult orbitujących, żeby zarejestrować światła domostw, jakichś większych
skupisk, czy nawet ogniska. Efekt mierny: nie mamy pewności co do ich sztucznego
pochodzenia. To był pierwszy etap, trwał dwa tygodnie - dostroiliśmy wówczas
wszystkie Katapulty, są teraz bezpieczne jak liniowe.
   Dunlong na chwilę przerwał, by artystycznie wydmuchnąć dym.

   - Drugi etap to głęboka penetracja. Jak panowie się
orientujecie, polega on na wysyłaniu na kilkunastominutowe zwiady samodzielnych
decyzyjnie maszyn, których jedynym zadaniem jest jak najwięcej zobaczyć,
usłyszeć i wywąchać. Z uwagi na brak satelitów postanowiliśmy wpierw puścić
naszego niskoorbitalnego szperacza. Zwinęliśmy go wojskowym, wywiad używa tego
malucha do rejestracji ruchów warg rozmówców, z których odtwarzają sobie potem
treść rozmowy.
   - Skoro to taki cud techniki, to, jak znam życie, coś
musiało trzasnąć - zauważył Lopez.
   Dunlong uśmiechnął się krzywo. - Gdzież te czasy łuku i
strzały, a? Nie przerywaj mi z łaski swojej.
   - A co, nie mam racji?
   - Rację masz. Powinienem cię zatrudnić na pół etatu jako
zawodowego pesymistę. Wysłać wysłaliśmy go, ale z powrotem ściągnęliśmy tylko
próżnię.
   - Nie będę złośliwy i nie spytam, ile coś takiego kosztuje.
- Jaki nie będziesz? Prosiłem cię: zamknij się, Lopez. Dunlong rozgniótł resztkę
cygara. - Więc tak. Spróbowaliśmy z kolei satelitów ze zmienną asekuracją. W
istocie był to powrót do etapu pierwszego. Katapulta, rozumiecie, strzelała tak
szybko, żeby pomiędzy kolejnymi przerzutami przekaźnika nie mogło zajść nic nie
kontrolowanego. Jednocześnie mieliśmy dzięki temu prawie bezpośrednią łączność
ze szperaczem. To znaczy do czasu. Nagle łączność urwała się i w fazie powrotu
asekurujący satelita przekazywał jedynie informację o braku informacji. Przy
dwóch następnych próbach było tak samo; szperacze - jak kamień w wodę.
   - Co bit, to zabit.
   Dunlong spojrzał na Lopeza ponuro.
   - Zrezygnowaliśmy z satelitów. Puściliśmy szperacze
naziemne. Niektóre wracały, niektóre nie. Mamy bogaty bank danych na temat
tamtejszej roślinności, zwierząt, i tak dalej. Wykluczyliśmy również istnienie
tam jakichś śmiertelnych dla Stalińczyków mutacji wirusów. W ewolucji żadnych
znacznych odchyłów.
   - Ludzie? - spytał Celiński.
   - Ani śladu.
   - Ślad jest - zauważył Lopez. - Maszyny, które nie wróciły.

   - Myślisz, że przerobili je na konserwy? - ironizował
Celiński.
   - He, kochany, te tak zwane naziemne szperacze to nie byle
bydlaki. Takie czołgi w miniaturze; robią je na licencji Cerberów.
   Major Crueth, najwyraźniej znudzony jałowym sporem Lopeza i
Celińskiego, zwrócił się do Diznlonga: - Co z tymi Zwiadowcami?
   - Jakimi Zwiadowcami? - Celiński nie zrozumiał.
   - Tymi, co poniekąd - mruknął Praduiga.
   - Wysłaliśmy ich siedmiu - rzekł Dunlong. - Po jednym z Los
Angeles, Kairu, Berlina, Londynu i Ałma Aty i dwóch znad Zatoki Meksykańskiej.
To jest trzeci etap. Właściwie nie powinniśmy do niego przechodzić, nie
zaliczywszy poprzednich, ale nie było wyjścia; moja decyzja, ja się podpisałem.

   - No i?
   - Mhm... żaden nie wrócił.
   Przez chwilę trwało milczenie.
   - Urodziwe córki wodzów autochtonów? - rzucił martwy aart
Celiński.
   - Chciałbym widzieć, Johny, jak się będziesz z tej
indolencji tłumaczył przed Komisją.
   - Nie twoje zmartwienie - odmamrotał twardo Dunlong.
   - A owszem, mam wrażenie, że moje - natarł Praduiga. Po
pierwsze: ściągnąłeś tu, na równych prawach, wojskowego, speca od akcji w
terenie - jak wnoszę z naszywek, z Korpusu Inwazyjnego. Po drugie: zupełnie
niepotrzebnie zapewniłeś nas, że Katapulty wycelowane w tamtą Ziemię są teraz
bezpieczne jak liniowe, o ile pamiętam. Nie podoba mi się ta kombinacja.
   - Jestem pełen podziwu - mruknął Dyrektor, z miną
całkowicie przeczącą wypowiadanym słowom.
   - Za to mi płacisz. Żebym się nie dał zwieść pozorom.
   - Hej, zaraz. - Celiński zaczynał coś podejrzewać. - O co
tu chodzi?
   - To my mamy być następną porcją armatniego mięsa
wymamrotał tym swoim gładkim basem Crueth.
   Zwrotnicowy wytrzeszczył oczy.
   - Ty na mózg upadłeś, Dunlong, demencja starcza cię
dopadła. Masz nas za samobójców?
   Dyrektor Piątego Departamentu Ministerstwa Kolonii 7.iemi
Stalina uciekł spojrzeniem na sufit.
   - Major Crueth samobójcą jest z zawodu. Ty, Janusz, jesteś
samobójcą z natury; pamiętasz jak na Ziemi Ziem grałeś w kości z inkwizytorem o
własne życie?
   - A ja? - spytał Lopez.
   - Ty też się zgodzisz.
   - Dlaczego?
   - Mnie się pytasz? A dlaczego tu przyleciałeś? Moja
intryga, a? Myślałeś, że to Nić - no i jest Nić. Więc co? Zrobisz mi na złość i
wycofasz się?
   - I ja ciebie przeceniam? Ja ciebie przeceniam?
   - Taak; takie czasy, Lopez. W twoich aktach mam i to, o
czym marzysz, i czego nienawidzisz; mam cię rozłożonego na słowa i procenty.
Różni są specjaliści.


















    W zapadającym zmroku, w chłodnej ciszy wieczoru, trwał
taniec cieni, cienie tańczyły w świętym obrządku, przywołując noc. Choreografem
był wiatr, każde drżenie poruszonej przezeń gałęzi natychmiast odbijało się na
powierzchni gruntu polany zmianą układu plam jasnych i ciemnych.
   Powoli kontrast zmniejszał się. Ostatecznie zapanowała
niepodzielnie gruboziarnista, mroczna szarość. Polana stała się jednym wielkim
wypełnionym nocą naczyniem.
   Lasek spał.
   Nie ocknął się nawet wtedy, gdy w jego sercu pojawiło się
obce ciało. Wyższe od krzaka, niższe od drzewa. Węższe od pnia, grubsze od
gałęzi. Nieruchome. O nieregularnym zarysie. Człowiek. Stał i patrzył, słuchał.
Nie drgnął przez prawie minutę: posąg nieomal. Raz wiatr załopotał połą jego
płaszcza, rozwiał włosy, zafurkotał rękawami.
   Potem człowiek zniknął.
   Lasek spał.
   Nie zbudził się i przy powtórnym wtargnięciu weń skrawka
obcego świata. Tym razem było to pięć nieforemnych brył. Pięciu ludzi. Ramię w
ramię, ustawieni w okrąg, twarzami na zewnątrz. Mężczyźni. Długie płaszcze.
Głowy odkryte. Ręce wolne. Stopy szeroko rozstawione dla utrzymania równowagi.

   Jeden z nich poruszył wargami; żaden dźwięk się zza nich
nie wydostał, lecz pozostała czwórka doskonale słyszała nie wypowiadane przezeń
słowa. Mężczyźni wszczepione mieli w krtanie i języki urządzenia rozszyfrowujące
z niemych ruchów organów mowy, co chce tym sposobem ich posiadacz powiedzieć, i
transmitujące jego słowa, już jako zakodowaną zbitkę dźwięków, do
"impulsowników" interlokutorów: miniaparatów przesyłających z kolei owe dźwięki
bezpośrednio do ośrodków słuchu w mózgu, a to w postaci impulsów właśnie,
przerzucanych na neurony. W programie każdej gadałki uwzględniony był
indywidualny sposób mówienia jej posiadacza, tak iż mimo wszystko można było
rozpoznać rozmówcę po głosie, chociaż głosu nie wydawał. Laryngofon ostatniej
generacji: mówisz, ust nie otworzywszy, nikt nie jest w stanie poznać - nie
podłączywszy się do gadałki - co takiego mówisz i czy w ogóle coś mówisz.
   - Spokój - "powiedział" major Crueth. - Nikogo. Tam po
prawej to lis.
   Po czym wykonał jakiś dziwny ruch dłonią i zameldował:
   - Crueth na Zapis. Jesteśmy. Bez kłopotów. Amen. Słowo
"amen" stanowiło powszechnie używany w całym Korpusie Inwazyjnym kod zamykający;
powoli przechodzono wyłącznie na niego i kody mu pokrewne, aby przy operacjach
łączonych (które zdarzały się coraz częściej) czy innych przypadkach pokrywania
się języków bitewnych nie występowały zakłócenia. W Korpusie służyli ludzie z
setek krajów z trzech Ziem i nie wszędzie tak rozpowszechniony był zwrot over
lub inne, już czysto idiomatyczne. Natomiast mitologia chrześcijańska znana była
każdemu.
   Miniaturowa maszynka rejestrująca (milimetr na milimetr na
dwa), wbita w ziemię pod stopami mężczyzn, zapisała w swej pamięci wypowiedziane
przez Cruetha słowa. Co dwie minuty - w dzień co dziesięć minut - półkula gleby
należąca do obszaru objętego działaniem Katapulty będzie wymieniana przez jej
"strzał", a w to miejsce pojawiać się będzie identyczny fragment polany, również
wyposażony w rejestrator. W ten sposób łączność z Ziemią Stalina zostanie
utrzymana, mimo iż obydwa wszechświaty nie posiadają przecież ani jednego punktu
wspólnego. Zasięg gadałek był teoretycznie nieograniczony, wszystkie transmisje
zaś szyfrowane systemem kodowanego przypadku.
   - Lepiej się zmywajmy z tego lasu - mruknął Lopez.
   - Gdzie znajdziesz lepszą kryjówkę? - leniwie zdziwił się
Crueth.
   - Niepokoi mnie to, że ci Zwiadowcy musieli podobnie
myśleć.
   - Nikogo w to miejsce nie przerzucano. - Costa del Sol było
przeciętnie popularnym terenem przerzutowym; z jednej strony, z uwagi na jego
atrakcyjność dla turystów, pozwalał na względnie szybkie wtopienie się w tłum
jeszcze jednego cudzoziemca, z drugiej zaś, z racji bliskości Gibraltaru, bywał
aż nazbyt często strefą zmilitaryzowaną.
   - Chodzi mi o to, że Zwiadowcy na pewno rozumowali w sposób
poprawny, podobnie jak ty. Tak jak ich nauczono. No i co z nich zostało?
   - Nie - zdecydował Crueth. - Jestem odpowiedzialny za wasze
bezpieczeństwo i w tym względzie ja podejmuję decyzje. Mówię: nie. Nie
przekonałeś mnie. To, że przypuszczasz, iż fakt, że ich wyszkolenie mogło się
przyczynić do niepowodzenia misji, nie oznacza, iż mam je teraz całkowicie
zanegować. W większej części opiera się ono po prostu na zdrowym rozsądku. Nie
zacznę robić głupot tylko dlatego, że ci, którym się nie powiodło, również
głupot nie robili.
   Było to jedno z najdłuższych przemówień majora Cruetha.

   Praduiga wzruszył ramionami. - W każdym razie dziękuję za
obszerne wyjaśnienia.
   - Proszę nie oczekiwać kolejnych.
   Odeszli z pola przerzutowego. Dwóch żołnierzy z Korpusu
odzianych w podobne płaszcze, odsunęło się na rozkaz majora kilka metrów w lewo
i prawo, i odtąd utrzymywali tę odległość. Sam Crueth lekko wyprzedził Praduigę
i Celińskiego, przez co znaleźli się oni w środku trójkąta, którego wierzchołki
stanowili wojskowi.
   Lopeza już zaczynała drażnić ta tak ostentacyjna ochrona.

   Przy północnym krańcu polany teren wznosił się, po czym
stromo opadał ku strumieniowi. Na szczycie owego pagórka spoczywało kilka
potężnych głazów porośniętych mchem, a miejscami i trawą. Kamienny parawan.
   - Tutaj - zakomenderował Crueth.
   Celiński i Praduiga skrzywili się jednocześnie, jak na
rozkaz. Major dostrzegł te grymasy.
   - Co znowu?
   - Nic.
   Zarządzenie Zwiadu nakazujące dokonywać przerzutów tuż za
terminatorem, po ciemnej stronie, miało wielu przeciwników, nic lepszego
jednakże jak dotąd nie wymyślono. Początkowo preferowano strzały w świt, lecz
ułomność tej procedury, wykazana podczas penetracji Ziemi Ziem, spowodowała
zmianę pory. Teraz przerzucano Zwiadowców wieczorem, dając im całą noc na
rozpoznanie terenu i przygotowanie do wyprawy. Przerzuty w dzień wykluczono.
Było to zarządzenie ze wszech miar rozsądne, jednakowoż Zwiadowcy klęli je
regularnie: musieli przezeń nocować po podobnych tej leśnych dziurach.
   Jeden z żołnierzy - sierżant Calver, jak go nazywał major-
wspiął się na głazy i umieścił tam niewielki analizator KTZ, który miał za
zadanie strzec ich "obozowiska". Dane przezeń przekazywane pojawiały się na
Indeksie Cruetha, ilekroć opuścił on lewą powiekę.
   Major ustawił jeszcze miniprojektory holografiku
maskującego, po czym, wraz ze swymi podwładnymi, rozpłynął się w ciemności.
   Celiński westchnął i zblokował gadałkę na zamkniętą rozmowę
z Praduigą.
   - Słuchaj, Lopez, może mi wreszcie powiesz, dlaczego się
zgodziłeś na ten idiotyzm. Dunlong ma w aktach jakiegoś haka na ciebie czy co?

   Lopez spojrzał nań jak na wariata.
   - No powiedz - naciskał Celiński. - Dlaczego?
   - Wiesz, czym ja się zajmuję? - spytał Praduiga po długiej
chwili, zapaliwszy hantyjskiego bezdymnego; poczęstował papierosem Janusza, ale
ten odmówił.
   - Nie, dzięki. Mhm... psychologią, prawda?
   - W dużym skrócie. Ty rozszyfrowujesz świat, ja
rozszyfrowuję ludzi. Znając różnice pomiędzy naszą a ich Ziemią, określam
różnice między nami a nimi. I na odwrót. Dlaczego ten człowiek poderżnął
Zwiadowcy gardło? Bo nieszczęśnik usiadł w sanktuarium po jego lewej ręce ubrany
na czarno. A dlaczego nie powinien? Bo ileś tam lat temu... i tak dalej.
Rozumiesz? Rozkładam ludzi na czynniki pierwsze: na przeszłość, na to, co
przeżyli i czego nawet ich przodkowie nie pamiętają. To się nazywa wpływ
środowiska ciągnął z goryczą Lopez - historii, kultury, obyczajów. Nie robisz
czegoś, bo chcesz to zrobić, lecz dlatego, że tak chciała przeszłość, że w ten
sposób ułożyły się w tobie wspomnienia, że tak zagrał na tobie świat.
Determinizm, ot co. Gdybym jeszcze znał podkład genetyczny - a przecież każdy z
nas jest jedynie odwzorowaniem, rozwinięciem swego DNA, niezależnie od tego czy
potrafimy go odczytać czy nie gdybym więc znał i ów podkład, całego człowieka
miałbym już zamkniętego w ciągach rozkazów przeznaczenia. Nie mamy wolnej woli;
tak samo nasze poczynania analizowano by jako efekty tego, co zapisano w naszych
umysłach i komórkach naszego ciała, gdybyśmy to my byli obiektem inwazji. A ja
robię to na obcych Ziemiach. Nie człowiek, lecz maszyna - poznając program,
według którego działa, poznaję programistę: świat. - Lopez zaśmiał się do
Księżyca, który na moment wypłynął zza chmur. - Sądzisz, że kim ja jestem? Też
marionetką. Sznurki; Dunlong pociągnął za odpowiednie i oto rezygnuję z urlopu,
oto gnam na obce światy. Sądzisz, że kim ty jesteś?
   - Nie wiem. Człowiekiem, sobą, Januszem Celińskim. Tak
myślę - odparł Janusz, absurdalnie ostrożny w obliczu takiego Lopeza.
   - Aha. Ale dlaczego tak myślisz?
   Celiński prychnął, mimo wszystko zirytowany.
   - Nie powiedziałeś mi, czemu się zdecydowałeś na tę wyprawę
- zmienił temat.
   - Ja zdecydowałem?
   - Nie wykręcaj się. To prymitywne tłumaczenia, tak
usprawiedliwiają się przed sądem mordercy.
   Lopez wzruszył ramionami.
   - Nie, nie wiem, naprawdę. Może dlatego, że wciąż mam
nadzieję, iż znajdę gdzieś taki cudowny, zwariowany świat, na którym człowiek
byłby człowiekiem, a nie robotem; nie wiem. - Praduiga uśmiechnął się lekko,
przekrzywił głowę, machinalnym ruchem schował do kieszeni dogaszonego peta
bezpopielnego papierosa; przymknął oczy, jakby upity krystalicznym nocnym
powietrzem. - Ja w człowieka już po prostu nie wierzę.



















   - Co to?
   - Komar, cholera.
   - Myślałem, że rano komary nie gryzą. - Pobożne życzenia.

   - Śmierć komarom.
   - Śmierć!
   Plask.
   Szli przez jedną z kamienistych równin Andaluzji, słońce
malowało długie i głębokie ich cienie. Na Ziemi Stalina zieleniłyby się tutaj
owe słynne hiszpańskie winnice - to jednak nie była Ziemia Stalina i nawet nie
wiedzieli, czy ewentualni tuziemcy nazywają te tereny Andaluzją.
   Ubiory, które mieli na sobie, chroniły od zimna i upału,
licznych rodzajów promieniowania - mogły służyć setkom przeróżnych celów, tak
zostały zaprojektowane, ich celem podstawowym jednakże było umożliwienie
Zwiadowcom przystosowania się do jakiejkolwiek mody - czy jej braku panującej na
penetrowanej Ziemi. Z ich części można było uzyskać ponad trzysta kombinacji.
Tymczasem jednak ta ich funkcja nie miała zastosowania: Crueth pokrył grupę
ruchomym holografikiem. Nie zrobiłby tego, gdyby istniało uzasadnione
przypuszczenie, że cywilizacja, którą mają szpiegować, może się na tym poznać -
wówczas bowiem istotnie za nikogo innego, prócz szpiegów, nie mogliby ich wziąć.

   - Na godzinie piątej, trzysta stóp nad ziemią, sześć
kilometrów - zameldował nagle sierżant Ho, ponuroślepne bydlę o lekko
orientalnych rysach, wyższe nawet od Cruetha. - Nie wiem, co to jest, sir -
mówił, wytężając swój sztucznie sokoli wzrok. - Nie widzę skrzydeł. Nie widzę
śmigieł. Nie widzę dysz ani smugi odrzutu. Nie widzę ciepła żadnego systemu
napędowego. Prędkość stała, w granicach półtora Macha. Minie nas w odległości
czterech i dwie trzecie kilometra. Dokładne dane rzucam panu na Indeks.
   Indeksem nazywali niematerialny, trójwymiarowy ekran,
"unoszący" się przed ich oczyma, a istniejący tylko w ich umysłach, działający
zaś na zasadzie analogicznej do zasady działania popularnych zegarków widmowych,
również nieistniejących, zaledwie "symulowanych", a w dowolnej postaci
widzianych przez użytkownika, gdy tylko przymknął on lewe czy prawe oko.
   Crueth dał znak, by grupa nie zatrzymywała się, ani nie
zmieniała tempa.
   - Nie rejestruję działania żadnych aktywnych systemów
celowniczych - kontynuował Ho. - Albo nas nie zauważył, albo ignoruje, albo
pozostaje przy systemach biernych.
   Obiekt po chwili zniknął za horyzontem.
   - Co to było, Crueth? - spytał Lopez.
   - Słyszał pan - odmruknął major. - Linia była otwarta.
   - Jakim cudem to leciało?
   Crueth wzruszył ramionami - postrzegli ten gest jako nagłe
wydęcie się jego płaszcza: utrzymywano szyk z dnia wczorajszego i major
wyprzedzał Lopeza i Celińskiego o jakieś pięć metrów.
   - Antygrawitacja? - rzucił Crueth. - Telekineza?
   Celiński zaniepokoił się. - Antygrawitacja, myśli pan?
Cholera... moment. Mam już symulację. - Przez nie w pełni ludzki mózg mknęły mu
ciągi pojęć i obrazów, generowanych przez analityczne oprogramowanie wszczepki
Zwrotnicowego, a niewyrażalnych poza językową przestrzenią jej sztucznych myśli.
- Znajomość antygrawitacji implikuje parę innych rzeczy. Rzucam wam na Indeksy;
widzicie: nie jest to wesołe. Proponowałbym zdjąć to holo: osiemdziesiąt siedem
procent, że znają i to.
   - Zdejmujemy - zgodził się Crueth i wyłączył system
mimetyczny.
   -A może to w ogóle nie są ludzie? - mruknął Calver. Co,
panie majorze?
   - Tylko tego nam brakowało - wymamrotał Lopez. - Nie ludzie
- to kto? Mrówki? Jakich rozmiarów było to latające pudło?
   - Stodoły.
   - Więc raczej nie mrówki - zauważył z przekąsem Celiński. -
Chyba że dwumetrowe - zaśmiał się bezdźwięcznie Calver.
   - Upiorny żart - parsknął ubawiony Janusz.
   Lopez, zdziwiony, zerknął nań; Celiński się uśmiechał, by
nie pozwolić wypełznąć na twarz innemu grymasowi.
   - Głupoty gadacie - warknął Crueth. - Wykresu ewolucyjnego
nie widzieliście? Nie ma odchyłów.
   Szli.
   Wspiąwszy się na kolejny pagórek, Crueth zwolnił.
   - Uwaga! - "krzyknął" przez gadałkę. - Człowiek. Mężczyzna.
Lat piętnaście-osiemnaście. Leży na plecach, ręce pod głową. Prawdopodobnie śpi.
Czterdzieści dwa metry, prosto naprzód. Lopez. Ty.
   Praduiga zaczął się wspinać na pagórek.
   - W co on jest ubrany? - dopytywał się Celiński.
   Lopez był już na szczycie i sam go poinformował: -
Tunikowate szaro-białe giezło. - Po czym jął się w szybkim tempie przebierać,
usiłując upodobnić swój ubiór do ubioru młodzieńca.
   - Obstawić to - rozkazał tymczasem major.
   Lopez powoli zszedł z pagórka i podszedł do leżącego. Gdy
tylko się zatrzymał, chłopak otworzył oczy.
   Klasycznym sposobem postępowania w tej sytuacji, polecanym
przez wszystkie podręczniki Zwiadowców, było wyczekiwanie z uśmiechem na twarzy,
aż tuziemiec odezwie się pierwszy - wówczas można było bez kłopotów przejść na
język, którym ten się posługiwał, nie zdradzając się z własną niewiedzą w tym
zakresie. Wszyscy Zwiadowcy, agenci, każdy, kogo w fazie zwiadu przerzucano na
obcą Ziemię, wcześniej poddawany był procesowi hipnotycznej nauki ponad tysiąca
podstawowych języków, dialektów i narzeczy, jakimi mogli się posługiwać jej
mieszkańcy. To oczywiście nie załatwiało sprawy, nieraz bowiem, na światach
"odchylonych" dawno temu, stykano się z językami na Ziemi Stalina po prostu nie
istniejącymi, oryginalnymi lub też drastycznie odbiegającymi od stalinowej ich
wersji - lecz były to przypadki stosunkowo rzadkie.
   Lopez milczał.
   Chłopak milczał.
   Ukryci poza zasięgiem ich wzroku żołnierze i Celiński
wsłuchiwali się w tę ciszę.
   (- A jak on skoczy mu do gardła? - niepokoił się Janusz.

   - To jest ryzyko - przyznał major.)
   Chłopak spytał o coś.
   - Klasyczny aramejski - zidentyfikował język Ho. - Pyta,
czy Lopez czegoś nie chce - dodał, zupełnie niepotrzebnie zresztą, bo wszyscy w
aramejskim byli podobnie biegli.
   Praduiga zwilżył językiem wargi. Od ładnych parunastu
godzin "mówił" jedynie za pośrednictwem gadałki, ani słowa tak naprawdę nie
wypowiedział - i teraz na moment opanował go irracjonalny strach, iż nie będzie
zdolny normalnie przemówić, że gadałka odjęła mu zdolność mowy.
   Była to jednak zaledwie chwila.
   - Witaj - powiedział.
   Młodzieniec wstał, lekko się ukłonił i odparł:
   - Witaj. - W jego głosie dało się wyczuć zdziwienie.
   Lopez potrząsnął opuszczoną dłonią dla odpędzenia
pomniejszych demonów strachu. Zaczyna się. Zagadka w zagadce. To również był
narkotyk, nałóg.
   Postąpił zgodnie z zaleceniami podręczników, a także
zgodnie z własnym doświadczeniem: od razu dał się poznać jako swego rodzaju
dziwak, obcy - nie odpowiadając na powitalne, w gruncie rzeczy, jak mniemał,
retoryczne pytanie młodzieńca, lecz tak poważnie go witając. Lepiej było od
początku zadeklarować się jako cudzoziemiec niż, chcąc uchodzić za swojego,
narazić się później na przeróżnego rodzaju podejrzenia. Lepiej nawet za wariata
robić - wariatowi wszystko wolno.
   Praduiga nie był Zwiadowcą i wyprawa do obcego świata na
tak wczesnym etapie jego podboju i dla niego stanowiła nowość, zwykle sporządzał
swe ekspertyzy - na ten czy inny temat - kiedy dana Ziemia znajdowała się już
pod skrytym bądź jawnym panowaniem jego mocodawcy; był stremowany.
   - Widzisz... jestem wędrowcem. Nie bardzo wiem, gdzie się
znalazłem. To znaczy... co to za miejsce.
   Śmiertelne zdumienie wykrzywiło twarz chłopaka. Lopez się
zdenerwował. Nie oceniłby swego zachowania jako aż tak dziwnego.
   - Jesteś obcy - stwierdził chłopak w dziwnym niemieckim.

   (- Jakiś domorosły poliglota - zauważył z przekąsem
Celiński. )
   Niemiecki. O co tu chodzi? Praduidze przemknęło, czy aby
jego ubiór nie jest przypadkiem właściwy dla tutejszych Niemców. A może jakaś
wycieczka z Niemiec plącze się po okolicy i młodzieniec wziął go za jej
zagubionego członka?
   Na wszelki wypadek odpowiedział również po niemiecku: -
Tak, jestem obcy.
   Chłopak milczał, gapiąc się w bezruchu na Lopeza.
   - Mógłbyś mnie poinformować, gdzie się znajduję~ - spytał
Praduiga, nadal trzymając się niemieckiego.
   Na to twarz chłopaka zadrapał boleśnie pazur chorobliwego
przerażenia.
   - Ty nie jesteś ............ - rzekł w narzeczu Indian
Navaho; czwartego jego słowa Lopez właściwie nie zrozumiał. Było to jedno z
owych dziwacznych, wieloznaczeniowych słów, w jakie obfitują stare języki
społeczeństw przesiąkniętych magią i mistycyzmem, żyjących w czystej, naturalnej
przyjaźni i nienawiści do swych bogów. Nikt, kto nie urodził się Navaho, nie
pojmie w pełni tego narzecza. Co więc oznaczało słowo wypowiedziane przez
młodzieńca? Pewien rodzaj skończoności, całości; także świętość i przeznaczenie;
także wyższość, boskość; także dobro.
   Ledwo zamknąwszy usta, chłopak zniknął.
   Major z żołnierzami, a za nimi Celiński, wypadli zza
pagórka - obserwowali to zdarzenie oczyma Lopeza, słuchali za pośrednictwem jego
uszu i podobnie zaszokowało ich zniknięcie tubylca.
   - Co to było? - zachłysnął się Celiński, rozglądając się
wokół, jakby przekonany, iż chłopak wcale nie rozpłynął się w powietrzu, lecz
tylko kryje się gdzieś - gdzie?
   - Czy ja dobrze zrozumiałem? - pytał major. - Miał ci za
złe, że nie jesteś świętym?
   Ho z Calverem, przełączywszy się na zamkniętą linię,
dyskutowali nad techniką dematerializacji nastolatka jednocześnie lustrując
swymi nieludzkimi ślepiami okolicę.
   - Może to od początku był hologram?
   - Widziałeś na Indeksie: major miał go na wszystkich
systemach.
   - Może jakaś nowa generacja hologramów... - rzucił Calver
bez specjalnego przekonania.
   - Prędzej teleportacja.
   - I co jeszcze? Nie było ruchu powietrza. To już prędzej
strzał Katapulty o zmiennokształtnym polu przerzutowym.
   Lopez siedział na kamieniu i nie odzywał się.
   Celiński kręcił z niedowierzaniem głową.
   - Naszła mnie taka myśl - mruknął po chwili. - A jeśli oni
używają danego języka, tak jak my akcentu albo intonacji głosu? To znaczy...
każdy język ma własną charakterystykę, jeden jest twardy, jeden subtelny... Może
znają niekoniecznie przez hipnozę - wszystkie języki i używają ich kombinacji
dowolnie, w zależności od tego co i jak chcą przekazać.
   - Taa, rozumiem - przytaknął Crueth. - Chociaż przy
zastosowaniu takiej interlingwistycznej technologii na skalę ogólnoświatową,
bardziej prawdopodobne zdaje mi się wykształcenie jakiegoś amalgamatycznego,
wspólnego metajęzyka. Ale nie jestem w tym specjalistą. Nieważne, to sprawa
poboczna. Mnie niepokoi jego zniknięcie. Zastanawiam się, czy w tych
okolicznościach...
   Celiński spojrzał pytająco na Praduigę. Praduiga wzruszył
ramionami.
   Major machnął ręką, zblokował gadałkę i rozpoczął składanie
raportu, który zostanie zapisany w jednym z dwóch naprzemiennie pojawiających
się w tym świecie rejestratorów. Gdy skończył, szczeknął "amen" i milisekundowy,
nasycony informacją impuls pomknął ku odległemu o kilkanaście kilometrów laskowi
oraz ukrytemu w nim polu przerzutów.
   - Nic - zameldował Calver. - Nikogo tu nie ma.
   Crueth czekał.
   - Idziemy - zdecydował wreszcie Lopez.
   Po półgodzinie wyszli na płaską, porośniętą wysoką trawą
równinę, z rozrzuconymi tu i ówdzie skupiskami niskopiennych drzew. W oddali
majaczyła cienka, ciemna kreska, która mogła być drogą.
   - Droga - potwierdził major. - Nie mogę zidentyfikować typu
nawierzchni.
   - Ktoś tam jest - dodał sierżant Ho. - Stoi na niej. Krzaki
go zasłaniają, mam go na podczerwieni. Mężczyzna, średniego wzrostu. Nie porusza
się. Co on tam robi?
   - Odlewa się w te krzaki - mruknął Celiński, spoglądając w
niebo, kryształowo błękitne błękitem ognistego lodu.
   Przyspieszyli; sierżanci wysunęli się nieco naprzód.
Sierżanci, Ho i Calver, byli rodowitymi Stalińczykami: choć dyskrecja i słowo
Carterczyków stały się wręcz przysłowiowe, to na tak wczesnym etapie inwazji nie
korzystano z najemników, podobnie jak i z obcoziemnych ekspertów. Ho i Calver, z
racji częstego operowania na obcych Ziemiach w początkowym stadium ich podboju,
musieli przejść także pełne przeszkolenie Zwiadowców - w istocie byli
Zwiadowcami; na Ziemi Ziem to przecież wyłącznie Korpus zajmował się zwiadem.

   Drugi napotkany tubylec okazał się trzydziestokilkuletnim
mężczyzną o ogniście rudych włosach, odzianym w szerokie spodnie i przedziwną
bufiastą koszulę; po jego odzieniu, podobnie jak po ubiorze chłopca, nie sposób
było wnioskować o ich pochodzeniu i użytej do ich wytworzenia technologii, jeśli
w ogóle jakiejkolwiek użyto.
   Mężczyzna czekał na nich.
   - Witajcie - rzekł, kłaniając się lekko Lopezowi, choć
towarzysze Stalińczyka byli dla niego niewidoczni i nie miał prawa ich wcześniej
dostrzec.
   Praduiga wszedł wolno na szosę. Tak w pierwszej chwili o
niej pomyślał: szosa. Lecz szosa się pod nim ugięła, zapadł się w niej po kostki
- i zrewidował swój pogląd: deptak do spacerów na bosaka.
   - Wyjdźcie - rozkazał przez gadałkę.
   - To nie jest dobry pomysł - oponował Crueth.
   - Nie możecie się dalej kryć. Wyjdźcie.
   Wyszli. Rudowłosy nie okazał zdziwienia.
   - Skąd wiedziałeś, że przyjdziemy? - spytał Lopez, wciąż po
aramejsku, ze swobodą sugerującą, iż zna się z rudym od lat - bo i tak
zachowywał się rudy. Bardzo nienaturalnie to wyglądało w oczach Praduigi.
   - Tak miało się stać - odparł tubylec w tutejszej łacinie.

   - Powiedział ci ktoś?
   - Nie.
   - Otrzymałeś od kogoś wiadomość?
   - Tak było mi przeznaczone. - Lacina. - To światło.
Staroegipski. "Światło" oznaczało tu również coś boskiego.
   - Nie rozumiem cię, człowieku - rzucił Lopez po angielsku.

   - Bardzo mi przykro. - Starogrecki. Rudy aż skręcił się ze
zmartwienia.
   Praduiga przyglądał mu się podejrzliwie.
   - Jak się nazywasz? - spytał Celiński, również po
angielsku.
   - Różnie.
   - A na przykład? Jak my cię mamy nazywać?
   - Ohlen - rzucił mężczyzna z wahaniem.
   - Dlaczego używasz tylu języków? - spytał Lopez, akceptując
pomysł Celińskiego, by ograniczyć się do angielskiego, skoro dla Ohlena nie ma
to znaczenia, a oni w angielskim czują się najpewniej.
   - Wy też.
   - Skąd je wszystkie znasz? - nie ustępował Praduiga.
   - Znam.
   - Kto cię ich nauczył?
   - Nikt. Mam je - odpowiedział rudy, tym razem w którymś z
afrykańskich narzeczy, a Lopezowi już nie chciało się dochodzić, co oznacza
stwierdzenie, iż on te języki ma. Przesłuchiwali tego Ohlena, niby podejrzanego
w sprawie o morderstwo; co dziwniejsze, sam Ohlen zdawał się nie mieć nic
przeciwko temu. Realność całej tej sytuacji bladła i bladła. Może będziemy
zmuszeni go zabić, przemknęło Lopezowi.
   - Gdzie my się właściwie znajdujemy? W jakim państwie?
   - Państwie?
   - Nie istnieje u was podział na państwa? - spytał Praduiga,
całkowicie już rezygnując z udawania nawet cudzoziemca.
   - Od ponad dwóch tysięcy lat - odparł Ohlen, ani trochę nie
zdziwiony.
   -Ale jakiś rząd macie.
   - Nie, nie mamy żadnego rządu.
   (- Cholera - mruknął przez gadałkę lekko zdezorientowany
Lopez.)
   Podstawową rzeczą, jakiej godni tego miana Zwiadowcy
powinni się dowiedzieć, były kwestie podziału politycznego danej Ziemi oraz
rządów na niej panujących. To winno stanowić dla Zwiadowcy sprawę
pierwszoplanową. Zwiadowca bez przerwy musiał myśleć - i działać - mając na
u~~adze rychłą inwazję.
   Procedura podboju Ziemi, na której nie istnieje jedno
potężne mocarstwo ani nie ma silnej organizacji ponadpaństwowej, a zatem
procedura stosowana w większości przypadków, choć skomplikowana, była już dość
dokładnie opracowana, zresztą głównie metodą prób i błędów. Najpierw
doprowadzano do zwycięstwa jednej ideologii (dobrze, gdy była ona zgodna z
ideologią odkrywcy, aczkolwiek nie stanowiło to warunku sirce qua non) i do
ogólnoświatowego zjednoczenia na jej bazie, pod kontrolą już jedynego mocarstwa:
zanikają wówczas granice, powstają struktury bardziej luźne. Konieczna jest
unifikacja wartości kulturowych, historycznych, etycznych - to osłabia związek z
danym krajem, a więc i z Ziemią w ogóle, osłabia również same te wartości. Potem
powoli rozpoczyna się proces dyskredytowania wszelkich organizacji i osób,
mających wpływ na opinię publiczną, a które mogłyby później stanowić przeszkodę,
utrudnienie - proces ten ma być niezauważalny, wskazane jest jego maksymalne
rozciągnięcie w czasie. (Na tym etapie wprowadza się kontrolę urodzin, obowiązek
rejestracji materiału genetycznego, osobiste identyfikatory itd.) Z kolei dąży
się do stworzenia niezależnego od czyjejkolwiek woli a podatnego na kryzysy
systemu ekonomicznego. Kryzys prędzej czy później nadchodzi i dopiero wtedy
wkraczają zdobywcy, głosząc: "Oto niesiemy wam pomoc, bracia z innego świata!"
Mieszkańcy owego świata są już wówczas tak rozmiękczeni, iż nie mają siły ani
chęci, by walczyć. A nawet gdyby - i tak nie wiedzieliby o co.
   Lopez napisał swego czasu, poniekąd dla zabawy, coś w
rodzaju poradnika dla podbijanych; wciągnięto go zresztą na listę lektur
ponadobowiązkowych dla kandydatów na Zwiadowców. Otóż Praduiga wyłuszczał w nim,
po czym można poznać, iż szykuje się inwazja na twój świat, iż dana
rzeczywistość infiltrowana jest przez intruzów spoza owej gałęzi możliwości.
Jeśli mianowicie następują na twej Ziemi nagłe zmiany w konfiguracji układów
władzy, załamują się długofalowe socjopolityczne procesy, wbrew logice układa
się historia; jeśli następuje wzmocnienie dążeń pacyfistycznych, zjednoczenie w
tych dążeniach, rozbrojenie; jeśli rośnie rola instytucji międzynarodowych,
ogólnoświatowych; jeśli królować zaczyna, jako uniwersalny, jeden język na
Ziemi; jeśli podobnie jeden wzór kulturowy zaczyna dominować; jeśli tworzy się
wokół nauki, naukowców sprzyjająca atmosfera więcej niż akceptacji; jeśli się
rozsypują, niby od środka, Kościoły, sypią się tak wszystkie religie i
autorytety, poprzez doktrynalną i wywalczoną świętość dotąd nienaruszalne -
pierwsze to niechybne znaki, iż niewidoczni emisariusze obcego uniwersum, za
niewidoczne sznurki pociągając, przygotowują już świat twój do wchłonięcia w swe
międzymożliwościowe imperium wybrańców przypadku. (Prawdę mówiąc - nie da się
ukryć - także Ziemia Stalina pasowała do takowego schematu. Nie tak dawno po
Departamencie krążyła następująca zagadka-dowcip: "Agentem jakiej nad-Ziemi jest
Dunlong?" I Dunlong się z niej śmiał. Inna rzecz, że będąc tym agentem, tak
właśnie powinien postępować).
   Właściwie zatem jedynym systemem gwarantującym
niepodległość, a przynajmniej znaczne utrudnienia w podboju i niemożność
potajemnego jego przeprowadzenia - jest anarchia, czyli brak jakiegokolwiek
systemu.
   I oto Lopez dowiaduje się, iż na tej Ziemi nie tylko nie ma
zorganizowanych państw, ale w ogóle żadnej władzy.
   - A handel? Kto nim zawiaduje?
   - Handel? - zdziwił się rudowłosy.
   - Rany boskie...! - jęknął po polsku, prawie błagalnie,
zrezygnowany Celiński.
   - Co? - Ohlen zerknął nań pytająco.
   Celiński machnął ręką. - To takie powiedzenie.
   Lecz nie na darmo tak wysoko opłacano Praduigę - wyjaśnił
uprzejmie.
   - Chodziło mu o rany Jezusa Chrystusa.
   - Co? - powtórzył wyraźnie zdezorientowany Ohlen.
   - On został ukrzyżowany...
   - Ukrzyżowany?
   - Nie słyszałeś o Nim? W Betlejem urodzony?
   - Tak, tak. Ale On nie został ukrzyżowany.
   - A co się z Nim stało?
   - Nic/wszystko. - Rudy korzystał z jakiegoś mętnego
narzecza.
   -To jak umarł?
   - Nie umarł.
   - No tak. Wstąpił do nieba.
   - Nieee.
   - Znaczy: nadal znajduje się na Ziemi?
   - Jasne.
   Celiński przekrzywił głowę.
   - Ty... wierzysz... w tego Boga?
   Ohlen zdziwił się przeraźliwie; wszystkie emocje, nawet
najdrobniejsze, widoczne były na jego twarzy, niczym na ekranie. Teraz zdumienie
wręcz eksplodowało z niego.
   - Czy wierzę? On j e s t.


















    Ohlen zaprosił ich do swego domu, położonego w pobliskiej
dolince porośniętej rzadkim, parkowym w swym porządku lasem. Płynęło tam kilka
potoków, lśnił staw.
   Owa droga, której nawierzchni nie mógł się Praduiga
nadziwić, prowadziła właśnie do domu rudowłosego. Wiła się między drzewami
zupełnie chaotycznie, wyglądało na przypadek, iż w końcu - co ujrzeli z grani -
dociera przed drzwi jego dworku.
   Ptaki śpiewają, słońce jak blask kryształu, dumał, po raz
pierwszy patrzący na ten świat ludzkimi oczyma Calver, powietrze niczym nektar,
w nim zapach wiecznego spokoju, kusząca woń leniwej nirwany; tu chciałbym żyć.
Raj, raj, pomyślał sierżant, po czym wyprysnął mu przed źrenice wykaz sposobów
zniszczenia domu Ohlena z odległości trzech kilometrów.
   Crueth miał inne zmartwienia.
   - To nie jest dobry pomysł, Lopez.
   - Świetnie o tym wiem. Ale co innego, prócz odwrotu, możemy
zrobić? Przecież ten facet. odpowiada na wszystkie pytania, to niemal wymarzony
przewodnik, i jeszcze do domu nas prowadzi.
   - I to jest w tym wszystkim najbardziej podejrzane.
Podstawili go. Ten chłopak poinformował ich, że plącze się po okolicy pięciu
podejrzanych facetów pytających o głupoty i oto zjawia się tubylec ochoczo na
wszelkie pytania odpowiadający.
   - Strasznie gadatliwy się zrobiłeś.
   - Nie podoba mi się ta sytuacja. - Ohlen uśmiechnął się do
majora i Crueth, nie przestając "mówić", odpowiedział mu uśmiechem. - Powtarzam:
powinniśmy wrócić. Zawrę tę opinię w najbliższym raporcie.
   Zirytowany Praduiga przełączył się na gadałkę Celińskiego.

   - Masz już prognozy? - spytał.
   Celiński tylko "odchrząknął".
   - Masz? Tak czy nie? A może nawaliła ci ta maszynka, co ją
nosisz w głowie?
   - Odwal się, Lopez, dobra? Mój program potrafi rozłożyć
każdą kwestię historyczną, polityczną czy socjologiczną, ale nie ugryzie
teologii. Nikt nie przewidział takiej deformacji. W jakiż sposób mogę
zanalizować, czy nawet określić, poczynania Boga? Jaki profil osobowościowy tu
zastosować? Jak myśli Bóg? Jakimi kategoriami? Nie żądaj ode mnie rzeczy
niemożliwych, jestem Zwrotnicowym, nie filozofem.
   - Ponoć Chrystus był człowiekiem. Czy jest.
   - Jasne. Ale nie dlatego wstał z martwych. - Tu nie wstał.
- Kłóć się z Cruethem.
   Dom Ohlena był dwupiętrowym drewnianym dworkiem, nie
przypominającym niczego, co Praduiga dotąd widział, a widział na tych kilkunastu
światach sporo. Jak się można było spodziewać, ten styl architektoniczny nie
posiadał swego odpowiednika na Ziemi Stalina. Lopez nazwałby go stylem natury -
lecz już samo to słowo "styl" sugeruje pozorowanie czegoś, sztuczność, podczas
gdy dworek zdawał się przedłużeniem lasu. Trudno było sobie wyobrazić, iż został
wybudowany, raczej wyrósł, wraz z drzewami, trawą, wraz z wiosną.
   - Piękny - pochwalił Lopez.
   Ohlen spojrzał na niego dziwnie.
   (Przez gadałkę odezwał się Crueth: - Nie wejdziemy do
środka.
   - Co?
   -Już i tak głupio postępujemy. Nie pozwolę nikomu wejść do
tego budynku. Jestem odpowiedzialny za wasze bezpie...
   -Tak, wiem.)
   Ohlen otworzył drzwi. - Proszę, proszę - mruczał po
kantońsku, uśmiechając się rozbrajająco.
   Praduiga zaklął w duchu. Ten facet gotów jest popełnić
samobójstwo z rozpaczy, jeśli nie wejdziemy. (Nieprawda; samobójstwo - grzech
śmiertelny).
   - Przykro mi, Ohlen - powiedział. - Nie możemy tam wejść.
Nie teraz w każdym razie.
   Ohlenowi boleśnie wolno spłynął uśmiech z twarzy. Ranię go,
pomyślał, niespodziewanie dla samego siebie, Praduiga.
   - Tak - mruknął rudy. Nie spytał, dlaczego goście nie mogą
przekroczyć progu jego domu.
   - Mógłbym z tobą porozmawiać? - Lopez nie chciał dopuścić
do rozwinięcia się tego nastroju u Ohlena. - Gdzieś tu. -Machnął ręką, wskazując
obszerną altanę stojącą nad stawem. - Dobrze? Dobrze?
   Równocześnie Crueth wydawał przez gadałkę rozkaz swym
sierżantom: - Sprawdzić mi tę chałupę. Dyskretnie.
   Calver i Ho rozeszli się na boki spacerowym krokiem.
   - Jasne - odparł Ohlen. Zbyt ochoczo, jak na gust Cruetha.

   W altance panował cień, przyjemny chłód, powietrze
pachniało wilgocią podziemnych grot. Stał tam stolik i cztery piękne, misternie
rzeźbione krzesła, wyglądające na zbyt delikatne, by wytrzymać ciężar dorosłego
człowieka. Lopez nie mógł dojść, z czego zostały wykonane - z jakiegoś
nieznanego gatunku drzewa (a wszak w ewolucji nie zanotowano tu odchyłów), czy z
plastiku.
   To Crueth był tym, który usiadł przy Ohlenie.
   - Idioci, przecież on nie gryzie - mruknął przez gadałkę po
chwili konsternacji, kiedy to wszyscy chcieli zająć miejsce naprzeciwko tubylca.

   - Nie gniewaj się - powiedział Lopez do Ohlena. - Nie
chcieliśmy cię urazić. Po prostu nie możemy tam wejść.
   Ohlen przestraszył się. - Ja się nie gniewam! - zaprzeczył
energicznie.
   (- Dlaczego on tak emocjonalnie na wszystko reaguje? Co,
Janusz? Czyżby tu wszyscy byli tak przewrażliwieni? -Ja nic nie wiem. Ja jestem
tylko Zwrotnicowym.)
   - Nie dziwisz się, że zadajemy takie pytania?
   - Nie.
   - Spodziewałeś się nas?
   - Tak.
   (- Mówiłem - mruknął Crueth.)
   - Jak myślisz, kim jesteśmy?
   - Gośćmi.
   - Tak, twoimi gośćmi. Ale kim?
   - Ludźmi. Jego gośćmi.
   - Kogo?
   - Jego.
   - Masz na myśli Jezusa? Boga?
   - Tak.
   - Czy to On kazał ci tam na nas czekać?
   - Nie, nie, nie! - Ohlen gwałtownie pokręcił głową.
   - Więc skąd o tym wiedziałeś?
   - Wiedziałem.
   - Skąd?
   Ohlen był wyraźnie zdezorientowany.
   - Wiedziałem - powtórzył w kolejnym, jeszcze bardziej
mętnym języku.
   (- Telepatia? Wspólna świadomość?)
   - A dlaczego czekałeś?
   - Aby was powitać. Jesteście gośćmi.
   Lopez westchnął zrezygnowany i prychnął - Więc masz nas
ugościć, tak?
   - Tak - przytaknął poważnie Ohlen.
   (- Nie mów mu, że nic nie rozumiemy z tego bełkotu, bo znów
wpadnie w depresję.)
   Niespodziewanie do rozmowy wtrącił się Crueth.
   - Jakie jest twoje zdanie o nas i naszym zachowaniu? spytał
prosto z mostu, zdawał sobie już bowiem sprawę, że tu nawet nie pojmują słowa
"nieszczerość".
   - Moje zdanie? Cieszę się ze spotkania.
   - Dlaczego?
   - Jak to dlaczego? Nie rozumiem.
   Lopez już szykował się do zadania kolejnego pytania, gdy
Ohlen nagle się podniósł. - Przepraszam, bardzo przepraszam, moja żona właśnie
wróciła - rzekł i podreptał w kierunku domu.
   - Sprawia wrażenie półgłówka - ocenił Celiński. - "Nie
rozumiem, nie wiem, tak, nie"; debil.
   - Może wariat? - rzucił Crueth.
   - Dla nas czy dla nich? - sarknął Lopez.
   - Wiem, wiem - skinął głową Celiński. - Ale może on
faktycznie jest tutejszym wariatem: żyje sobie na odludziu wierząc, że Chrystus
nie zginął na krzyżu, i witając każdego nowo napotkanego, niby długo
oczekiwanego gościa, którego zesłał mu Bóg. To bardziej prawdopodobne.
Zwróciliście uwagę - on nie jest niczego ciekawy, jest ponad tym, wierzy, że tak
jak sobie umyślił, jest naprawdę, że my jesteśmy tym, kim chciał, żebyśmy byli.

   - Raczej wie; to już nie wiara, to wiedza. Jak sam zresztą
zauważył.
   - Właśnie, "wiedza" - ostatni stopień szaleństwa.
   - No dobrze, a teleportacja tego chłopaka? Ten latający
pojazd? Dar języków? - naciskał Lopez.
   - Może naśladuje apostołów...
   -Tu zapewne nie było apostołów... Twoja hipoteza to w
istocie obrona przed koniecznością zaakceptowania... uwierzenia w ten świat, z
którego Bóg nigdy nie odszedł. W taką zwariowaną rzeczywistość. Skąd możemy
wiedzieć, jakie były dalsze poczynania Jezusa? Miał na to dwa tysiąclecia - mógł
zrobić z Ziemi, co chciał. Władca absolutny, a nawet nie władca, bo to nie
podporządkowywanie sobie czegoś, to posiadanie.
   - Cóżeś taki rozgorączkowany?
   - He, Janusz - wykrzywił się Praduiga - ty się zastanów, co
z tego wszystkiego wynika. Ty się zastanów, kim my jesteśmy dla Boga. Ty się
zastanów nad tymi Zwiadowcami, co nie wrócili. A może istotnie Ohlen jest
aniołem?
   - Aniołem?
   - Jakkolwiek by było - to jest Ziemia Jezusa Chrystusa.

   Rozmowę przerwał sierżant Calver.
   - Oni tu mają prawdziwą bibliotekę. Tysiące książek.
Skarby.
   - Włamaliście się?
   - Nie, nie; rzuciliśmy przez okno miniszperacza. Jesteśmy
teraz dokładnie po drugiej stronie tego drewnianego pałacu.
   - I co w tej bibliotece?
   - No właśnie prześwietlamy czwartą losowo wybraną pozycję.
Żadna nie zaprzecza wersji Ohlena.
   Był to klasyczny test. Źródło informacji Zwiadowcy mogło
świadomie - bądź nieświadomie - kłamać, mogło być szalone, czy też po prostu
niereprezentatywne dla ogółu infiltrowanego społeczeństwa - lecz nawet gdyby
dysponowało odpowiednimi środkami, nie byłoby w stanie sfałszować całego banku
danych czy księgozbioru. To jest po prostu niemożliwe, niewykonalne dla jednego
człowieka: nie ma takich omnibusów. Wystarczy więc przejrzeć byle encyklopedię,
słownik, byle kryminał czy romansidło. Oczywiście o wiele prościej jest kupić
pierwszą z brzegu gazetę albo włączyć holo na newsy - lecz nie na każdej Ziemi
istnieją gazety oraz inne typowo stalińskie środki masowego przekazu.
   - Aha, Calver - przypomniał sobie major - przechwyciliście
transmisję nadajnika żony naszego gospodarza?
   - Nic, panie majorze. Ta Ziemia jest cicha jak grób.
   Był to jeden z argumentów Dunlonga na rzecz teorii Ziemi
jaskiniowców: jeśli planeta nie wyje w kosmos elektromagnetycznym szumem i
trzaskiem, niby gwiazda - znaczy: życie nieinteligentne.
   - Ale żona faktycznie przyszła?
   - Przyszła. Rzucić foto?
   - Nie trzeba. Calver wyłączył się.
   - No i co? - rzucił Praduiga. - Telepata?
   - Nie podoba mi się to - powtórzył po raz nie wiadomo który
major Crueth.
   Lopez starał się tego nie okazywać, ale był śmiertelnie
przerażony. Oto trafił do najgorszego ze swych koszmarów. Oto jego deliryczne
niemal rojenia stawały się rzeczywistością - co prawda inną, nie tą, w której
się urodził, lecz nie mniej przez to prawdziwą. Robotami jesteśmy, mawiał Lopez,
robotami, których programu nikt nie zna - bo nie wierzył w Boga. Nie wpajano weń
od młodości, od dzieciństwa, prawd nieudowadnialnych a świętych, kiedy więc
nadszedł czas odpowiedzi, rzekł: "Nie wierzę, że Bóg jest, bo nie wierzę - wiara
to uczucie spontaniczne, nie wymuszę jej. Nie wierzę, co więcej: nie wydaje mi
się prawdopodobne istnienie Boga". Lopez sam sobie wyznaczał granice
racjonalności. Jego Wszechświat był maszyną samorodną, poniekąd samobójczą,
pozbawioną świadomości i celu. Zarazem więc owe programy, według których się
kręcił. nie będąc narzędziem służącym do osiągnięcia danej rzeczy, a jedynie
zabójczo precyzyjnymi, nierozrywalnymi łańcuchami przyczynowo-skutkowymi - nie
były programami. Istnienie programu czemuś służy, samo słowo "narzędzie"
sugeruje kogoś, kto się nim posługuje, kto to narzędzie wymyślił i stworzył. We
Wszechświecie Lopeza nie było nikogo takiego. Zatem gdy Praduiga mówił o
straszliwej nieuchronności ludzkiego losu, o człowieczej niewoli i ograniczeniu
do człowieka przypisanym jak śmierć - w istocie mówił o suchym porządku
przyrody, w istocie mówił o przypadku, który kiedyś tam, przed miliardami lat,
nadał kierunek tej lawinie materii i energii, rzygnął nimi w pustkę w
praeksplozji pierwotnego i ostatecznego jądra Wszechświata; który tylko ten
jeden jedyny raz się objawił, jako pierwsza przyczyna - i to wystarczyło. Dalej
wszystko potoczyło się tak, jak musiało się potoczyć - determinizm albo jest
absolutny, albo go nie ma. Tak więc się to plotło, eonami i eonami; wolność to
utopia. W ludzkiej skali determinizm ma okrutne oblicze. Cóż bowiem oznacza ta
wieczna nieuchronność losu każdego kwarka, elektronu, atomu - i tak dalej - jak
nie nieuchronność losu człowieka, kamienia, góry, planety, galaktyki, które to
rzeczy stanowią po prostu sploty większej liczby łańcuchów przeznaczenia, bo
większą liczbę przyczyn i skutków zawierają? Skala; to wszystko. Nie, nie
wszystko. Człowiek się wyróżnia; człowiek myśli, czuje i jest świadomy siebie.
Każda myśl Lopeza - także ta - była mu przeznaczona, nim się urodził, jako
jedyny możliwy skutek przeszłości. Na nic nie miał wpływu, wszystko otrzymał -
chciał tego Wszechświat, a Wszechświat to rzecz. Otrzymał więc w darze od swych
rodziców, ich przodków i przodków tych przodków - i tak aż po bielmo
zwierzęcości taki, a nie inny wzorzec DNA, przez który jest, jaki jest; przez
który robił to, co robił, myślał to, co myślał, doświadczył, czego doświadczył -
wskutek czego jest, jaki jest. Na żaden z owych dwóch etapów kształtowania
siebie nie miał wpływu, na nic nie miał wpływu - wszak i nie dumałby nad tą
teorią, gdyby nie był takim Lopezem Praduigą, jakiego sobie utoczył Wszechświat.
Maszyna. Maszyna. Nie jest to wizja aż tak przerażająca, gdy uznamy ten proces
za naturalny - albowiem nie można czuć nienawiści do przypadku, natury, świata,
tylko szaleńcy wygrażają im pięścią i kłótliwe monologi do tych pojęć - słów,
niczego więcej - wygłaszają. Podobnie nie masz żalu do natury o to, że musisz
umrzeć. Ale Boga - o tak, Boga możesz za to kląć. Dla Boga możesz być
narzędziem, Bóg może mieć w tym cel, Bóg może świadomie cię zaprogramować - nie
tylko nadając wybrany przez siebie kierunek owemu prawybuchowi, ale niewidzialną
swą ręką w każdej chwili twego życia manipulując tobą i światem; Bóg to nie
Heisenberg, nie ogranicza Go ludzka fizyka. To obłęd - nigdy nie poznasz Jego
myśli, nigdy nie rozszyfrujesz z niedostrzegalnych dla ciebie śladów Jego
poczynań owego celu, do którego zmierza. To obłęd - Bóg jest wszędzie wokół
ciebie, Bóg jest we wszystkim; obłęd, obłęd, obłęd. Nie w świecie Lopeza. W
świecie Lopeza w Boga zaledwie się wierzy, jest On tam mitem, silniejszym niż
inne, bo powszechniejszym i mocniej zakorzenionym, jak wiara w wampiry, pechowe
piątki i przynoszące szczęście czterolistne koniczyny - mitem nie potwierdzonym,
czymś, co każdy może sobie opowiedzieć, jak mu się podoba, więc opowiadają sobie
piękne bajki. Tymczasem w tej rzeczywistości... w tej rzeczywistości Bóg jest.
Niezmienny, niezależny od marzeń i strachów. Jedno ma oblicze. Jest równie
realny jak wilgoć w twych ustach; w poszukiwaniu raju trafiłeś do piekła. Gdy
siedzicie tak w trójkę w tej altance, a wiatr szumi wam w uszach łagodnym echem
odległych bitew staczanych z niebem i ciszą, szeptem muszli ukrytych w piasku
zatopionych plaż, słońce świeci, by mógł was chłodzić cień, niesie się po
dolinie zapach lasu - gdy tak siedzicie w milczeniu, pewni - wiedzący - że i w
wietrze, i w niebie, i w ciszy, i w słońcu, i w cieniu, i w lesie, i w waszym
milczeniu jest On obecny, że dzieje się to z Jego woli, że wszystko dzieje się w
tym Wszechświecie z Jego woli, a więc że i wasze myśli były wpierw Jego myślami;
gdy tak siedzicie przytłoczeni tą wiedzą, która nagle na was spadła, z którą nie
urodziliście się, lecz która chwilę temu zburzyła porządek waszego życia; gdy
tak trwacie tą świadomością oszołomieni...
   - To przecież prawdziwe szaleństwo. Ten Bóg... - Na moment
przerażenie Lopeza zalśniło w jego oczach. - ...zaczyna w was pęcznieć soczysta
nienawiść.
   Wrócił Ohlen.
   - Powiedz - zaatakował go Praduiga. - Powiedz mi, ty się
nas boisz, prawda? Ty się boisz tego... To straszne, takie całkowite.. to, to,
to... - Zamachał rękoma.
   Crueth przyglądał mu się dziwnie: takiego Lopeza nie znał.

   Ohlen zamrugał.
   - Ja was kocham - powiedział i nikt nie odważył się zwątpić
w jego słowa. Ta miłość buchała zeń, podobnie jak wszystkie inne uczucia - to
było to, czego nie mogli pojąć, co umykało im przez cały ten czas, na co w
przedziwny sposób pozostawali ślepi: Ohlen kochał ich spokojną, silną miłością
już w chwili spotkania na drodze. Wszak byli jego bliźnimi.


















    Zostali w domu w dolinie prawie tydzień. Crueth
protestował. Celiński protestował. Nawet Praduiga nie popierał stanowiska
Dunlonga. Lecz nic nie dały ich sprzeciwy. Przekraczając bramy innego świata,
właściwie zdali się na łaskę i niełaskę Dunlonga, oddali swe życie w jego ręce;
powiedział: "Zostajecie" - i zostali; nie istniało przecież bezpośrednie
zagrożenie ich życia.
   Ta wymiana zdań dokonywała się za pośrednictwem
rejestratorów przerzucanych w coraz częstszych "strzałach" Katapulty. Na Ziemi
Stalina Dunlong zapisywał w nich swe odpowiedzi, które potem były Zwiadowcom
odtwarzane. W istocie więc również nad tą rozmową Dyrektor Piątego Departamentu
sprawował całkowitą kontrolę. Jedyne, co udało się Lopezowi i Celińskiemu
wytargować, to obietnica postawienia w stan gotowości yantscharskiej jednostki
ubezpieczającej; była ona grupą kontruderzeniową, albowiem zwykle - z przyczyn
technicznych - przybywała na miejsce o tę sekundę za późno. Zastawała trupy. Tym
razem - twierdził jednak Dunlong - będzie inaczej. Znali przecież położenie domu
Ohlena. W analogicznym miejscu na Ziemi Stalina rozłożono przenośną Katapultę i
zakwaterowano pluton Carterczyków. Zwiększono również częstotliwość wymian
rejestratorów do dziesięciu sekund. Owe dziesięć sekund stanowiło teraz
najdłuższy okres, jaki będą musieli wytrzymać do przybycia odsieczy. Prawdę
mówiąc, ostatnią rzeczą, której Dyrektor sobie życzył, było przerzucanie w nowo
odkryty świat tłumu nie-Stalińczyków: nie ufał każdemu, komu mógł nie ufać. Lecz
yantscharom płaciło się również za ich image, za poczucie bezpieczeństwa, jakie
wzbudzali; w kontrakcie było napisane: "jednostka carterska" - i tak miało być.
Dunlong sądził, iż wszystkie te zabezpieczenia, niewątpliwie imponujące,
zmniejszą strach Zwiadowców. Otóż mylił się.
   Stali się nerwowi, kłótliwi, prawie już nie potrafili ze
sobą rozmawiać, nie skacząc sobie przy tym do gardeł. Wykształcił się u nich
przedziwny odruch: bez przerwy oglądali się za siebie. Siedząc w pokoju, co
chwila zerkali przez okno. Znajdując się na zewnątrz dworku, czuli się jeszcze
bardziej niepewnie: On mógł na nich zerkać ze źdźbła trawy wykluwającego się z
ziemi, z cumulusa płynącego po niebie. Świetnie zdawali sobie sprawę z
paranoidalności własnego zachowania, i nawet śmialiby się z niego, gdyby tak
dziko nie brzmiał ich chichot. Mania prześladowcza. Nie było takiego miejsca, w
którym nie odnosiliby wrażenia, że są obserwowani przez wszystkowidzące oko.

   Żadna z ich obaw nie była bezpodstawna, każdy lęk po
stokroć słuszny.
   Na dodatek Lopez i Celiński czuli się zdradzeni. Celiński
był gwiazdą Piątego Departamentu, Praduiga sławą bez mała międzyświatową, do ich
ochrony przydzielano i po kilkudziesięciu ludzi. Tymczasem Dunlong poświęcił ich
- po prostu poświęcił - dla informacji, jakie mogli zdobyć. Cruetha i jego
żołnierzy to nie dziwiło. Lopez przypomniał sobie rozmowę w gabinecie Dunlonga:
"To my mamy być następną porcją armatniego mięsa", powiedział major. A Dunlong:
"Major Crueth samobójcą jest z zawodu". Nagle pojęli, że podobna klauzula
wpisana była między wierszami i w ich kontrakty. Są rzeczy cenne i cenniejsze, a
życie człowieka nie jest bynajmniej wartością niewymierną. Wręcz przeciwnie:
bardzo wymierną. Dunlong po prostu zbyt często zmuszał się do dokonywania
wyborów między złem a złem mniejszym. Mniejsze zło pozostaje nim zaledwie
dopóty, dopóki się je za takie nie uzna, wówczas bowiem automatycznie staje się
złem największym, bo akceptowanym. To choroba wszystkich bogów zrodzonych z
kobiety i mężczyzny.
   - Nie rozumiem, jak mogło to nam umknąć - dziwował się
Celiński. Siedzieli - on, Praduiga i sierżant Ho - w jednym z widokowych pokoi
dworku Ohlena i usiłowali zgubić swój lęk w pozornie logicznej rozmowie. Był
ranek trzeciego dnia ich pobytu na Ziemi Chrystusa. - Zgodnie z teorią światów
alternatywnych, są one odbiciem możliwości, które nie zaistniały w świecie
naszym. Jeśli więc jadłeś dziś na śniadanie jajka, to możesz być pewien -
niezależnie od tego, którą Ziemię uznajesz za oryginalną - że istnieje taki
świat, w którym tych jajek nie jadłeś, i że to właśnie stanowi punkt
rozszczepienia tych rzeczywistości. Każde, dosłownie każde zdarzenie kwantowe (a
dokonana - lub nie czynność zjedzenia rzeczonych jajek stanowi przecież jedynie
wielkoskalową manifestację możliwego zajścia miliardów miliardów takich zdarzeń)
jest dla jakichś dwóch uniwersów takim punktem, wykres funkcji falowej
wszechświata jest płaski jak decha, każdy jego wariant o tożsamej stałej
kosmologicznej równie prawdopodobny. Było więc oczywiste, że gdzieś tam, za
którąś błoną bez wymiaru, kręci się wszechświat, w którym Jezus nie zginął, nie
zmartwychwstał, nie został ukrzyżowany, lecz założył swe królestwo na Ziemi -
ponieważ była taka możliwość. Jest to jedyny i całkowity powód istnienia tego
wszechświata: ponieważ była taka możliwość! Tymczasem nie opracowano żadnych
instrukcji na ową okoliczność, żadnych analiz, Drzew, nic - wydawać by się
mogło, że taka właśnie deformacja, jako jedyna, zdarzyć się nie miała prawa.
Doprawdy, nie wiem dlaczego.
   - Może dlatego, że większość Piątki obsadzają ateiści
mruknął Praduiga.
   -Toteż tym bardziej powinni to potraktować jako zwykły fakt
historyczny i spisać dla niego Drzewo.
   Drzewem nazywano w Biurach Zwrotnic obszerne prognozy
historyczno-socjologiczne, sporządzane na podstawie jednego konkretnego
zmienionego przeszłego zdarzenia. Na przykład brano takiego Attylę i zadawano
sobie pytanie, co by było, gdyby ów Bicz Boży umarł jako dziecko? Od tego punktu
w czasie rozchodziły się, niby konary potężnego drzewa, linie odkształceń
rzeczywistości. A - paradoksalnie - im dalej od pnia, tym grubsze, gęstsze i
mocniejsze były to gałęzie: tym bardziej wypaczona historia. Zdawałoby się, że
podobne przedwczesne analizy nie mają sensu: o ileż bardziej prawdopodobne jest,
że świat potknie się na przysłowiowym Johnie Smisie, co któregoś ranka obudził
się, gnębiony koszmarem, o te kilka sekund wcześniej. W porównaniu z takimi
faktami, liczba faktów uznawanych za historyczne jest przerażająco znikoma. Nie
o to tu jednak chodziło; nie łudzono się, że odkryty zostanie świat, który
zmieniony został w jednej z bezpośrednich przyczyn jakiegoś ważnego dla historii
wyboru. Drzewa to zabezpieczenie. Ziemia Demajskiego: przedwczesna śmierć
bezimiennego Murzyna z buszu. Nawet wariat nie sporządzałby dla czegoś takiego
Drzewa. Lecz co stanowiło jeden z odległych efektów tej, historycznej już,
śmierci? Atak Związku Radzieckiego na zaskoczonego Hitlera wiosną 1940 roku. A
na tę ewentualność przygotowano kilka Drzew. Wystarczyło wybrać najlepsze z nich
- najwierniej odzwierciedlające tamtejszą sytuację - i uwzględnić w nim inne
efekty pierwotnego wypaczenia, choć, zgodnie z teorią chaosu, też znowu nie
takie małe. Zwiadowcy mieli na Demajskim łatwą robotę.
   - Być może uznali religię i wszystko, co się z nią wiąże,
za kłamstwo, mit, legendę - legendom nie robi się Drzew.
   - Dla mniej udokumentowanych zdarzeń się je robiło. Ja też
nie wiedziałem, czy jest ono faktem, czy zmyśleniem lecz mogło być faktem,
należało więc tak je potraktować.
   - Owszem. Pamiętaj jednak o specyfice religii: z zasady
musi sprawiać wrażenie poniekąd kłamstwa, nie może być oparta na zbyt silnych
fundamentach historycznych, na realiach. Popatrz, co tu się stało. - Praduiga,
nie przerywając, zerknął szybko na korytarz. - Tu nie istnieje religia. Pytałem
o to Ohlena i jego żonę. Oni wiedzą, co to słowo znaczy, lecz kojarzą je ze
starożytnymi kultami. Natomiast dzisiaj nie znajdziesz religii nigdzie na tym
świecie. W takim sensie, w jakim my ją pojmujemy, oni sobie nawet wyobrazić jej
nie potrafią. Inny sposób myślenia. Ohlen dobrze to wyraził: oni nie wierzą w
Boga. Nie ma takiej potrzeby. Bóg jest.
   Odezwał się Ho: - Calver właśnie dogrzebał się do czegoś w
rodzaju encyklopedii. Mniej więcej w tym stylu: "Cóż to jest polityka? W czasach
przed objawieniem..." i tak dalej.
   - Niech znajdzie coś na temat gospodarki.
   - Stara się, stara.
   -AAA nie zrobi na tym świecie fortuny.
   Alien Arts Agency, stanowiąca agendę UEO, zajmowała się
wprowadzaniem na rynek Zjednoczonych Ziem dzieł sztuki z nowo odkrytych światów;
był to wspaniały interes. Po pierwsze: świat takowy dysponował tysiącami
(dziesiątkami tysięcy - jeśli tylko wypaczenie było dostatecznie wczesne)
nieznanych arcydzieł, w których można przebierać według gustu. Po drugie: nie
trzeba (nie wolno!) było płacić honorariów niczego nie świadomym twórcom - bądź
ich spadkobiercom - póki świat ich nie znajdzie się w UEO, co czasami wlokło się
dziesięcioleciami, przez które Agencja obracała owymi pieniędzmi jak chciała. (A
przecież regułę stanowiło nie uświadamianie podbitym, iż zostali podbici; a
wejść do UEO nie udało się żadnej z od początku nie niepodległych Ziem. Nikt
więc nie może być pewny, czy za słowa, które właśnie pisze, nie zostanie uznany
geniuszem - w jakiejś nieznanej rzeczywistości, dla której jest tak szaleńczo
odmienny, że aż genialny.) Po trzecie: Alien Arts Agency była monopolistą.
Monopol ten stanowił fundament finansowej niezależności politycznych i
militarnych struktur UEO: Ziemie członkowskie nie płaciły Organizacji żadnych
składek, były jedynie zobowiązane do wpuszczania agentów AAA na podbite przez
siebie Ziemie. Blisko stumiliardowy rynek konsumentów obco kulturowych produkcji
bez trudu zapewniał zrównoważenie budżetu UEO. Najbardziej uniwersalne -
najbardziej dochodowe - dziedziny sztuki stanowiły malarstwo, rzeźba i muzyka,
potem dopiero literatura, na końcu zaś film czy teatr. Ostatnio Agencja
przeżywała kłopoty, bynajmniej jednak nie finansowe. Otóż jeden z jej agentów
został zdemaskowany przez Vonequajczyków podczas rejestracji występu pewnego
wybitnego aktora, wskutek czego Vonequajczycy zorientowali się, iż ktoś grzebie
w ich rzeczywistości. Musslijczycy złożyli w UEO ostry protest. Owym agentem był
jeden z protegowanych Misińskiego, nieco bezmyślnie polecony wiceprezesowi AAA
przez Cruetha; ostatecznie była to wszak robota niezbyt skomplikowana: wejść do
księgarni, kupić jeden egzemplarz danej książki, podkraść kopię danego filmu,
miniaturowym skanerem sczytać fakturę danej rzeźby...
   - Całkowicie się z panem zgadzam - wymamrotał Ho. Nosem już
mi to wychodzi.
   Sierżant Calver wertował księgozbiór Ohlena; Ho był z nim
połączony, jemu też migały przed oczyma stronice wypełnione ważnymi i nieważnymi
informacjami. Przesiewali je, selekcjonowali.
   Żona Ohlena była drobną, energiczną, ciemnowłosą kobietą,
matką dwójki dzieci przebywających teraz gdzieś poza doliną. Major Crueth
prowadził z nią nie kończące się rozmowy - wybrał do tego mały, ciemny pokoik na
parterze, zapewne z racji jego podobieństwa do pokojów przesłuchań. On również
przesiewał informacje. Z trudem wydobył z żony gospodarza jej drugie "imię":
Esslen. Esslen również kochała swych bliźnich z innego świata.
   Wbrew początkowym nadziejom biblioteka nie przyniosła
odpowiedzi na wszystkie pytania. W istocie tylko dodatkowo zaciemniła obraz.
Bardzo szybko zrezygnowali z dokładnego studiowania kolejnych opasłych tomów.
Sierżanci pracowali aktualnie nad wyłowieniem z owych długich, mętnych i
niezrozumiałych wywodów jakichś w miarę konkretnych szczegółów. Opornie im to
szło. Nawet tutejsza "encyklopedia" nie zawierała - chociażby ogólnych -
definicji słów i pojęć, a tylko pokrętny subiektywny opis wrażeń związanych z
tymi pojęciami. Wszystkie książki wypełnione były czymś podobnym. Calver wyraził
to w sposób następujący: "Ci ludzie i wzór chemiczny wierszem by zapisali" -
wiersze z założenia są niejednoznaczne. Lecz i one posiadają autorów, nawet one
(a może one przede wszystkim) związane są nierozerwalnie z osobą - osobowością -
twórcy. Na tej Ziemi wszystkie dzieła były anonimowe, żaden utwór podpisany.
Ohlen nie rozumiał w ogóle znaczenia czegoś takiego jak podpis. Crueth próbował
mu to wytłumaczyć, zdawało się stanowić to jedną z podstawowych rzeczy, jakie
wyjaśnić należy: znak indywidualności. Znamię. Piętno! Pokorny, zmartwiony i
współczuj ący Ohlen stwierdził wreszcie: "Tak, tak, chyba rozumiem. Podpis, tak,
podpis. Cała książka, tekst-to jest podpis. Tak? Dobrze?" Crueth w myślach
obrzucał ten glob wodorówkami. Co za mętlik! Boże drogi, wzdychał w duchu,
jestem w stanie zrozumieć inny sposób myślenia, nawet szaleństwo, ale jak mam
się wczuć w myśli kogoś, kto wyrósł - czyje społeczeństwo wyrosło w takiej
absolutnej, straszliwej miłości do wszystkiego i wszystkich, oraz - co gorsza -
w równie absolutnej dobroci, która jako norma tak nieprzekraczalna, że aż
niezauważalna, dobrocią już być przestała; jak mam się z nim porozumieć? Boże
drogi, wzdychał - i wtem chwytał go strach: bał się tego westchnięcia. W tym
wszechświecie było ono czymś więcej, niż pustym, uniwersalnym wykrzyknikiem. W
tym wszechświecie nawet kod wojskowy stanowił potencjalnie niebezpieczną, świętą
inwokację. Przesłuchujący zasmuconego Ohlena Crueth musiał pilnować także swych
myśli. Straszny świat.
   Zadziwiająco szybko - wręcz podejrzanie - Praduiga i jego
towarzysze zdołali zaakceptować rzeczywistość Bożego Królestwa, pogodzić się z
nią; prawie nie walczyli, prawie się jej nie sprzeciwiali - dlaczego? dlaczego?
A niemałe spustoszenia poczyniła owa świadomość w ich umysłach, świadomość
istnienia Boga. To już nie przypuszczenie, nie bajka, nie śmiała spekulacja, nie
gorliwa a kulawa wiara to fakt. Fakt ten farsą czyni wszelkie późniejsze ich
działania, te poszukiwania w przeszłości konkretnych deformacji, te próby
analizy osobowości tubylców, to tropienie Boga ("No powiedz, Ohlen: gdzie
znajduje się Jezus? Skąd włada Ziemią? - Włada? Co macie na myśli? Przepraszam,
przykro mi, naprawdę; jak to: gdzie? Ja nie rozumiem.") i analizowanie Jego
osobowości. Koszmar: pewność, iż w każdym jednym podmuchu wiatru, każdym
skrzypnięciu schodów, każdym potknięciu się - objawiana jest Boża wola. Prosta
droga do obłędu - już pierwszego dnia zrozumiał to Praduiga. Zrozumiał również,
iż jedyną alternatywą jest zamknięcie oczu na rzeczywistość - a więc również
szaleństwo. W istocie ten świat niewiele - prawie wcale - nie różnił się od
świata Lopeza. Prawdziwa różnica istniała w ich głowach, w sposobie postrzegania
go, bo przecież nie ukazywał im się Bóg w spektakularnych demonstracjach swej
obecności i mocy. Świat zyskał zupełnie inne oblicze przez samą świadomość
człowieka, iż ktoś nad nim stoi.
   Szczególnie bliski szaleństwa był Ho - szintoista nawrócony
niedawno na katolicyzm, z żarliwością właściwą wszystkim neofitom wyznającym swą
nową wiarę - także w świecie, gdzie nie ma ani jednego kościoła, ani jednego
kapłana i ani jednego wiernego - poza nim; gdzie i znak krzyża nic nie znaczy. -
Ja nie mogę, panie majorze - mówił już trzeciego dnia. - Przecież rozmawiając z
nimi - (miał na myśli Ohlenów) - rozmawiamy z Nim. On ich nam przeznaczył, to
Jego usta, oczy, uszy. Obserwuje nas i w tej chwili. Jest. Jest. - Co cię
napadło, Ho? Mordowałeś na rozkaz, gorsze rzeczy robiłeś. - Cokolwiek uczynisz
najmniejszemu z Mych bliźnich, Mnie uczynisz - zacytował w odpowiedzi,
nieprecyzyjnie zresztą, Ho. Zaniepokojony Crueth wydał Calverowi polecenie
dyskretnego kontrolowania drugiego sierżanta. Wydając owo polecenie, sam się
bał: Bóg słuchał.
   Drugi, słabszy, lecz bardziej rzeczywisty strach Lopeza
stanowił lęk przed obcością Ohlenów. Rozumowali w sposób pokrętniejszy od
Tilerczyków, których, co do jednego, uważano za wariatów do kwadratu. Pokrętność
myślenia tubylców wynikała z jego morderczej prostoty: to Stalińczycy,
przyzwyczajeni do potrójnych kłamstw, czwartych den, niedomówień, pułapek
słowno-logicznych, psychologicznych labiryntów, wewnętrznego zakłamania,
kompleksów i uprzedzeń, prawd wyrażanych przez pół- i ćwierćprawdy, wyrachowania
i irracjonalności, tych dwóch biegunów ludzkiej psychiki, innego człowieka nie
potrafiący sobie wyobrazić to oni nie mogli, nie chcieli wczuć się w myśli
tuziemców. Oczywiście duży kłopot sprawiały czysto techniczne różnice kulturowe,
lecz tego oczekiwali. Nie oczekiwali natomiast miłości i dobroci. Nie rozumieli
ich.
   Nie znano tu pieniędzy, nie znano wojen, morderstw,
kradzieży, nienawiści, kłamstwa - od dwóch tysiącleci. Pamiętano te pojęcia,
Ohlenowie potrafili je zdefiniować-lecz w podobnie mętny i niewiele mający
wspólnego z prawdą sposób, w jaki Lopez zdefiniowałby wszechogarniającą miłość.

   Nie znano tu wyrafinowanej techniki, najwyraźniej nie
przekroczono w nauce poziomu dwudziestowiecznego Stalina - Bóg nie chciał, by go
przekroczono. Elektryczność wykorzystywana była w niewielkim zakresie, Ohlen
pozyskiwał ją z turbiny wodnej założonej na pobliskim strumieniu, lecz
dziewięćdziesiąt pięć procent pracy wykonywał ręcznie: żadnych bardziej
skomplikowanych maszyn. Rolnictwo na skalę rodzinną. Oczywisty dobrobyt
obserwowany przez Stalińczyków zdawał się pozostawać z tym w jaskrawej
sprzeczności. Pytali, lecz wszelkie rozmowy zahaczające o gospodarkę, handel -
kończyły się obustronną idiomatyzacją wypowiedzi. Bardzo to było frustrujące.

   Po pięciu dniach jałowych przesłuchań, lektury
niezrozumiałych książek i prowadzenia bezsensownych pseudonaukowych rozmów
wrócili do punktu wyjścia, bogatsi o nerwicę i zaczątki obłędu.
   -To jest Ziemia nie do podbicia - powiedział Celiński
szóstego wieczoru, spędzanego w sali kominkowej dworu Ohlena na leniwej dyskusji
przy piwie.
   - Dlaczegóż to?
   - Pomijam już Jego obecność. Ale, rozumiesz, nie można
podbić kogoś, kto w ogóle nie wie, co to podbój.
   - A to niby czemu? - zdziwił się Crueth. - Głupoty gadasz.

   - Czyżby? No to powiedz, jak sobie wyobrażasz tę operację,
a?
   Major wzruszył ramionami i splunął w ogień.
   Rozmawiali nie używając gadałek, nie sprawdzili również,
czy nie założono w sali podsłuchu - nikt tego właściwie nie powiedział, lecz
wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, iż idiotyzmem byłaby jakakolwiek próba
ukrycia przed Bogiem swych myśli (co dopiero słów); nie wyposażono ich w
detektor Ducha Świętego.
   -A mnie najbardziej denerwuje ta ich miłość - zachrypiał
Ho, przeciąwszy temat, zarazem nerwowo oglądając się za siebie, co stanowiło już
odruch bezwarunkowy.
   - E, dlaczego? Myślałem, że to dla ciebie raj.
   - Nie dla każdego raj jest odpowiednim miejscem - odparł
cicho Ho.
   Lopez, całkowicie trzeźwy (podobnie jak innym, krążyły mu
we krwi substancje zdolne zneutralizować dowolny obcy związek), podszedł do
otwartego okna i wrzasnął w dolinę: Niech Cię szlag!
   Zamarli.
   Lopez zachichotał i wrócił na swoje miejsce.
   Nie była to pierwsza próba popełnienia przez nich samobój
stwa.
   - Oni wszyscy są podstawieni - powtórzył, po raz chyba
dziesiąty, Celiński.
   - Doskonale o tym wiemy - mruknął major.
   - Więc mogą kłamać.
   Crueth z politowaniem pokiwał głową. - Jak to powiedział
Lopez: sam fakt ich podstawienia uwiarygadnia każde ich słowo. Tylko Bóg...
   - Albo bardziej subtelnie - kontynuował Janusz. - On
eliminował wszystkich Zwiadowców, aż trafili mu się tacy, którzy odpowiadają
jego zamierzeniom. Pokazuje nam, co chce pokazać, byśmy myśleli, co myślimy i...

   - Crueth - przerwał Zwrotnicowemu Praduiga - powspinasz
się?
   - Nie.
   Lopez skinął na Celińskiego. Wyszli z sali i z domu.
Chłodne powietrze jesiennego wieczoru zatrzęsło nimi.
   Na południu doliny, pół kilometra od dworku, wznosiło się
strome wzgórze o pozbawionym roślinności, nagim szczycie. Wspinaczka na nie była
męcząca, lecz jakże wspaniałe widoki się zeń roztaczały.
   Celiński się zasapał - Lopezowi oddech nawet nie
przyspieszył: podobnie jak i żołnierze z Korpusu, posiadał on wszczepkę z
programem koordynacyjnym GLADIATOR, który gwarantował wykorzystanie możliwości
organizmu w dziewięćdziesięciu procentach, a także władzę nad wegetatywnym
systemem nerwowym - dlatego też Praduiga poruszał się niczym baletmistrz.
   Po dotarciu na szczyt, usiedli na jednym z rozrzuconych na
nim, gładkich, szarobłękitnych kamieni.
   Nad doliną zachodziło słońce.
   - Wypytywałem Esslen a propos teleportacji tego szczeniaka
- odezwał się Celiński.
   - No i?
   - Oczywiście nie pojęła słowa. Musiałem jej rzecz dokładnie
opisać; nie zdziwiła się. Pytałem, jak to zrobił. Praduiga uśmiechnął się pod
nosem.
   - Nie zrozumiała pytania - mruknął.
   - Jasne. Zacząłem więc dociekać czy ona, czy jej mąż, czy
któreś z nich potrafiłoby czegoś podobnego dokonać. Odparła, iż bez problemu.
Poprosiłem, żeby zademonstrowała. Po co? Bo chcę to zobaczyć; już pilnuję się,
żeby nie mówić, że komuś nie wierzę. Na to ona: "To nie powód". A co mogłoby być
powodem? Na tym etapie się zacukała.
   - Teleportacja, telepatia i co jeszcze?
   - Zgroza - przytaknął Celiński.
   Milczenie.
   - Czasami wydaje mi się, że to jeden wielki kawał.
Rozumiesz, Janusz? Że w konia nas robią z tym Bogiem, a za naszymi plecami
rechoczą dziko.
   - To proste: samoobrona. Umysł broni się przed szaleństwem.

   Milczenie.
   - A czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę - natarł z
desperacją w ciszę Lopez - że Bóg, z definicji wszystkowiedzący i wszechmocny,
każdą twą myśl, ruch, instynkt, słowo zaplanował na długo wcześniej, niż
zaistniały, że są to Jego myśli, słowa? Ze mówię to teraz, ponieważ tak to sobie
wymyślił - i to - i to - i to? Ze jesteśmy mniej niż pionkami? Edypami, którzy
swoje uczynki - swoje przez ułudę wolnej woli - oceniają podług stopnia własnej
niewiedzy. To Bóg jest ostatecznym punktem odniesienia, tylko On - a żaden z nas
- wie, co za grzechy popełniliśmy, co uczyniliśmy dobrego. Jeśli dla takiego
absolutu istnieje jeszcze dobro i zło. Skąd wiesz, czy przez to, że teraz
mrugnąłeś, nie zabiłeś milionów ludzi? Co, Zwrotnicowy? Przelicz to sobie w tej
twojej maszynce. Nie masz gwarancji. Niczym jesteś. Niczym, niczym, niczym... -
szeptał Praduiga.
   Milczenie.
   - Chciałbym już wrócić, Lopez.
   - Wrócić?
   - Na Stalina.
   - A co by to zmieniło?
   - Żartujesz? Wszystko!
   - To znaczy?
   - On.
   - Nie byłoby Go, co?
   - Właśnie.
   - Idiota jesteś. Myślałem, że pojąłeś: nie ma wszechświata
bez Boga. W niektórych jest nieznany, w niektórych się w Niego wierzy, w
niektórych istnieje jawnie - wszędzie jest.
   - Nie strasz mnie.
   - Umysł broni się przed szaleństwem, co? - W głosie
Praduigi szeleścił sarkazm. - Bo sama idea jest ci doskonale znana. Światy
alternatywne, jesteś specjalistą w tej dziedzinie.
   - Lopez...
   - Nie przerywaj! Nie ma takiej deformacji, która mogłaby
wyrugować z rzeczywistości istotę naprawdę wszechmocną. A skoro choć w jednym z
wszechświatów istnieje ona z całą pewnością, to w jakimkolwiek ukryciu by się
znajdowała we wszechświatach pozostałych - również tam j e s t. Uzyskaliśmy
tutaj ostateczny dowód na istnienie Boga, dowód na Jego istnienie wszędzie,
zawsze, w każdym z odbić Stalina. Ponieważ nie ma innej możliwości.
   Milczenie.
   - To straszne, Lopez.
   - ...
   - Nie ma ratunku?
   - Są tylko dwa wyjścia. Przystosować się, jak ci tutaj, być
doskonałym "chrześcijaninem", a przez wszechmocnego Boga, który nie chowa się za
parawanem religii, ale jest - i działa - być doskonałym człowiekiem, supermenem
miłości; choć po prawdzie nie wierzę w takie cuda: oni się tu urodzili i innego
świata po prostu nie znają.
   -A drugie wyjście?
   - Obłęd.
   - Czyli wyjścia nie ma.
   - I tak zawsze ci się tylko wydawało, iż dokonujesz wyboru.
Teraz masz świadomość własnej małości.
   - Och, ten twój determinizm...!
   Milczenie.
   - Toż to czysty horror. Nawet w tej chwili może nas tu
trafić piorun, jeśli taka będzie Jego wola. - Celiński pokręcił głową.
   - A może.
   - A w innych światach...
   - W innych światach też może, tylko tam zostanie to uznane
za przypadek.
   - Ale nie przeze mnie. Ja będę już w i e d z i a ł... Będę
pewien: nie istnieje przypadek!
   - Hej, uspokój się, Janusz! Nic na to nie poradzisz.
Popatrz: lezie mrówka. Patyk z tej, patyk z tamtej: igram z nią. Co ona może na
to poradzić? Nic! W końcu się znudzę. Natomiast ma ten owad nad nami jedną
przewagę: nie wie, po co ten but wznosi się do góry, nie wie, że mogę go - o!
rozgnieść. Gdyby to wiedział, gdyby mógł to wiedzieć...
   - Ja nie chcę oszaleć! Ty bydlaku!
   Lopez nigdy już nie dociekł, do kogo adresowana była owa
inwektywa.
   A nazajutrz wróciły dzieci gospodarzy; razem z nimi przybył
cały tabun znajomych Ohlenów. Nazajutrz Ho zamordował Esslen.


















   Lopez Praduiga obudził się już przerażony. Zasnął w
strachu, lęk był ostatnim uczuciem zapamiętanym z wczorajszego wieczoru, a
ponieważ nigdy nie pamiętał słów - nie było przerwy między jednym przerażeniem a
drugim. Bał się świata. Świat jest nieobliczalny. Bał się Boga - to On rządził
tym światem - Bóg zaś z definicji jest dla człowieka nieobliczalny.
   Jak zwykle od kilku dni, musiał się przemóc, by unieść
powieki: czego nie widzisz, tego nie ma. Przypomniały mu się ciche noce z
dzieciństwa, przedyszane w czerwonej ciemności zamkniętych oczu, przed którymi
kłębiły się upiory i demony, niezdolne do zranienia go, póki sam ich nie urealni
swym spojrzeniem. Majaczyła mu w umyśle indiańsko kamienna twarz Boga. Jego oczy
patrzące nań zewsząd. Uniósł powieki. Nikogo.
   Lopez wybrał sobie na kwaterę pokój narożny, mały,
słoneczny, ubogo wyposażony. W pracy był ascetą, w życiu prywatnym sybarytą.
Traktował niewygody związane ze swą profesją jako pewnego rodzaju pokutę, dawało
mu to specyficzne poczucie wewnętrznej równowagi.
   Wstał, podumał, wyjrzał przez okno (świat nadal istniał) i,
ubierając się powoli, zaczął w myśli pierwiastkować kolejne liczby całkowite,
które to zajęcie miało odegnać odeń lęk. Pierwiastkował dalej, usiadłszy na
twardym, drewnianym krześle. Zapatrzył się ślepo w przeciwległą ścianę.
Wschodziło słońce: cień nieruchomego Lopeza przepełzał z drzwi na podłogę.
   Prócz strachu, egzorcyzmował matematyką szaleństwo: buzował
mu gdzieś w gardle krzyk, cisnęły się na usta jękliwe słowa. Mało mu brakowało
do prowadzenia rozmów z łóżkiem: On słucha.
   - Kurwa mać! Lopez! - zawył mu w głowie major.
   - Osiem koma zero sześć... Tak, o co chodzi?
   - U siebie jesteś?
   - Tak.
   - Do kuchni! Już! Tam na górze nie mogę cię ochronić!
   Wybiegając na korytarz, Praduiga "krzyknął" przez gadałkę:

   - Co się, do cholery, stało?! - Spodziewał się wszystkiego.

   - Zobaczysz.
   Lopez biegł szerokim, wyłożonym grubym dywanem korytarzem.
Przecinał on dom Ohlena wzdłuż linii wschód-zachód; piętro wyżej korytarz taki
zorientowany był południkowo. Na parterze nie było żadnego. Dworek sam w sobie
stanowił architektoniczną zagadkę.
   Koniec korytarza. Dalej - schody o poręczy pięknie
rzeźbionej w kwiaty, hall jasno oświetlony, sala boczna, uchylone drzwi,
kuchnia, Crueth, Celiński, stop i precz od wejścia, oto - trup.
   Esslen leżała nieruchomo pod ścianą. Miała kilkumilimetrową
dziurę w głowie. Martwa była.
   - Nie żyje - zauważył, niezbyt inteligentnie, Praduiga.

   - Ano.
   - Jak to się...
   - Nie teraz - przerwał mu Crueth. - Spieprzamy stąd.
Poinformowałem już Dunlonga, Janusz potwierdził bezpośrednie zagrożenie, teraz
ty - i zmywamy się. Dunlong musi nas zabrać stąd w ciągu kwadransa, inaczej
złamie połowę paragrafów waszych kontraktów.
   - Moment, moment. - Praduiga mimowolnie oddalił się od
ciała Esslen, przesuwając się w kierunku zamkniętych drzwi prowadzących na tyły
domu. - Niczego nie potwierdzę, jeśli się nie dowiem, co tu się stało.
   - Ty idioto! - wrzasnął Celiński. - Jeszcze ci mało?!
Jedyna okazja, żeby się stąd wyrwać!
   Lopez nerwowo oblizał wargi, jednocześnie zerkając przez
okno, za którym zwidziała mu się czyjaś postać. Przez lewe ramię, przez prawe
ramię: nikt cię nie obserwuje. Boże, zapomnij o mnie.
   - Sierżant Ho ją zabił - rzekł major.
   - Co?!
   - Calver pilnuje go na zewnątrz.
   Praduiga szybko doszedł do siebie. - Ale dlaczego?
   Zadał o jedno pytanie za dużo, zawiodło go jego wspaniałe
wyczucie ksenopsychologa. Celiński, całą tą sytuacją wyraźnie zdenerwowany,
przeszeptujący sobie pod nosem klątwy, prośby i żale, strzelający naokoło
krótkimi spojrzeniami, oczekujący potwierdzenia przez Lopeza stanu najwyższego
zagrożenia niczym wyroku na Sądzie Ostatecznym - wreszcie wybuchł. Z wściekłym,
szarpiącym mu wnętrzności szlochem, słyszalnym jako ciche, świszczące rzężenie,
rzucił się na Praduigę.
   Crueth machnął ręką i Zwrotnicowy zwalił się bez czucia na
drewnianą podłogę.
   - Pięknie - skomentował Lopez.
   - Radziłbym ci wysłać to potwierdzenie.
   - Myślisz, że się zemszczą? Wątpię. Nie ma więc
bezpośredniego zagrożenia.
   - Jak dla kogo.
   - Grozisz mi?
   - Tak.
   Lopez wysłał potwierdzenie, zastanawiając się tępo, dla
jakichż to powodów nagle był przeciwny powrotowi, chociaż od kilku dni o niczym
innym nie marzył.
   Gdy tylnymi drzwiami wyszli z domu na ciągnącą się aż do
końca doliny łąkę, gdzie mieli na nich czekać Calver i pilnowany przezeń Ho,
okazało się, że Calver zdezerterował.
   - Odszedł - szepnął im Ho.
   - Nie wierz mu - wymamrotał wściekle Celiński, rozmasowując
potężny siniak na karku. - Równie dobrze mógł go sam utłuc, ukryć, a teraz
kręci.
   Crueth uciszył go uniesieniem ręki. Przez długą chwilę
prowadził z niewidocznym interlokutorem bezgłośną rozmowę na zamkniętym kanale
gadałki. Wreszcie skinął głową. - Rzeczywiście, zdezerterował. Calver; w życiu
bym nie pomyślał.
   - To ten świat - mruknął Lopez. - To ten przeklęty świat.

   Zwrotnicowy usiadł na ziemi, pięć metrów od nich, tyłem do
lasu; miał na oku Ho i dom Ohlena. - No i co zrobimy z tym fantem? Jeszcze jeden
Zwiadowca, co rozpłynął się we mgle, a?
   Major spojrzał nań ponuro.
   - Ten problem został już rozwiązany. Proponuję zająć się
teraz czym innym. Przerzut nastąpi za dziesięć minut, z drugiej strony dworku;
sami zresztą słyszycie przekaz. Ho, będziesz szedł przede mną.
   Szerokim łukiem obeszli dom. Sierżant, idący kilka metrów w
przodzie, kroczył niczym skazaniec w drodze na szafot, ciężko i niezgrabnie:
zdawał się być czymś odurzony. Obserwowali jego plecy.
   Obszarem wyznaczonym do "strzału" była altanka. Choć kula
wymiany nie obejmie jej w całości - kawałki dachu zostaną obcięte i porzucone w
tym świecie - zdecydowano się na nią, stanowiła bowiem doskonały punkt
orientacyjny.
   W zasięgu wzroku nie było nikogo. Ohlen najprawdopodobniej
pracował - w sadzie, w ogrodzie, na polu czy w przetwórni; ci ludzie mieli
obsesję pracy, podchodzili do niej z przedziwnym - radosnym niemal - spokojem.
Powołanie. Co dziwniejsze, jej owoce nie wydawały im się już tak ważne; Ohlen
twierdził, iż wiele z tego, co wyhodował, wykonał - przeznaczone było na dary.
Jakie dary? Wymiana? Handel? Nie, nie - dary. Pracowali dzień w dzień, cóż
bowiem świętować mieli w niedziele? Zresztą i tak nie wiedzieliby jak, nie znali
wszak żadnych rytuałów.
   - Ho... Ho! Dlaczego to zrobiłeś?
   Sierżant spojrzał na Praduigę, niczym na ducha.
   - Dlaczego ją zabiłeś? - pytał Lopez.
   - Możesz za to wylądować w Piekle - włączył się Crueth;
Praduiga wzrokiem poprosił go o milczenie. Major wzruszył ramionami i odwrócił
się od nich. Obserwował dwór. Nie chciał słyszeć odpowiedzi sierżanta, wolałby,
żeby morderca - a Ho był mordercą, czyli zabójcą i przestępcą, ponieważ zabił
bez rozkazu - zachował wyniosłe milczenie, sklął pytającego czy, ostatecznie, w
łeb sobie strzelił. Żołnierz - a nie skruszony zbrodniarz. Crueth miał jeszcze
jeden powód, by się bać tej rozmowy: wszystkosłyszące ucho Boga. Nie kusić, nie
kusić.
   "Sam się postaram, żebyś tam trafił", wyszeptał major w
myślach.
   Piekłem nazywano Ziemię z wszechświata kilka miliardów lat
temu wypaczonego przez inną dystrybucję obszarów o zwiększonej ilości
kosmicznego pyłu w próżni. Zmieniło to rozkład czasowych kolejnych zlodowaceń,
bo w innych (niż "normalne") okresach przechodziła przez nie tamta Ziemia,
krążąc dookoła galaktycznego jądra. Aktualnie panowała na jej równiku średnia
temperatura 3°C (co samo w sobie mówiło wiele o stopniu zagęszczenia tego pyłu):
Piekło było piekielnie zimne. Odkryli je Stalińczycy, jako pierwszą obcą
rzeczywistość. Nie stanowiła ona niczyjego wyłącznego dominium: każda Ziemia
budowała tam, na terenach przyznanych jej przez UEO, gigantyczne kompleksy
więzienne. Nie było z nich ucieczki. Przede wszystkim nikt nie chciał uciekać z
ciepłych, przytulnych cel na morderczy mróz. Poza tym nie było po co uciekać: na
owej Ziemi nie wzniesiono niczego, prócz więzień, a Katapulty sterowane były
jednostronnie i każdy przerzut konsultowano wpierw z macierzystym światem: zero
szans. Ostatnio rozważano co prawda projekt przystosowania do życia piekielnej
Wenus, z racji panującej tam teraz zupełnie przyzwoitej temperatury, lecz rzecz
utknęła na etapie sporów proceduralnych: kto mianowicie miałby prawo decydować o
klimacie owej planety? Piekło pozostawało światem więziennym.
   - W kuchni ją spotkałem - relacjonował tymczasem Ho
wyblakłym głosem. - Ja... naprawdę nie wiem, jak do tego doszło. To znaczy...
nie rozumiem. Byłem wściekły z jakiegoś powodu, coś mi nie wyszło... nie wiem,
nie pamiętam. Chyba na nią krzyknąłem. Wrzasnąłem! Zaczęła mnie przepraszać...
czemu ona mnie przepraszała, co? Dlaczego?! Ja nie... ja... Czemu mnie
przepraszała?! Uderzyłem ją, lekko, naprawdę. Upadła. Niedobrze mi się zrobiło,
wszak to grzech, grzech, grzech... Ale znowu... przeprasza i przeprasza, tak jej
przykro, współczuje mi... ta miłość w jej oczach... Ja nie mogłem, ja... ja...
To wszystko jest takie...
   - I zabiłeś ją?
   - Tak.
   - Uwaga! Idzie Ohlen! - syknął Crueth.
   Celiński tylko jęknął.
   Ohlen nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu właśnie
zamordowano żonę. Jak zwykle pogodny, jak zwykle spokojny, jak zwykle kochający
swych obcych braci.
   Podszedł do altanki i zatrzymał się przed majorem, który
zastąpił mu drogę do wnętrza. Patrzył prosto na Ho. Blady sierżant uciekał
wzrokiem na boki, przytłoczony otwartością spojrzenia Ohlena.
   - O co chodzi? - spytał Crueth.
   - Chciałbym wam pomóc.
   - Pomóc? W czym?
   - Musicie przeżywać teraz ciężkie chwile, szczególnie Ho.
Bardzo mi przykro, to musi być straszne. Szczerze ci współczuję, Ho - rzekł
Ohlen.
   Wytrzeszczyli nań oczy.
   Po dwunastu latach małżeństwa drugiego stopnia Lopez, ten
fanatyczny determinista, łudził się, że wie, czym ono jest. Na pewno nie łatwym
do przewidzenia łańcuchem dni dobrych i złych, spojonych miłością i
namiętnością; miłość bardzo szybko wycofuje się na z góry upatrzone pozycje,
namiętność okazuje się pustym rytuałem - w końcu pozostaje dwoje samotnych
ludzi, unikających swych spojrzeń i przypadkowych dotknięć, niczym spojrzeń i
dotknięć trędowatego; walczących ze sobą myślą i modlitwą. Małżeństwo, przez swą
pozorną definitywność, a na pewno przez realny ciężar obowiązku, przekształca
się w coś więcej przyzwyczajenie, przynależność. Oto okazuje się, że potężną
część swego życia zużyłeś wraz z drugim człowiekiem, dzień w dzień, oddech w
oddech; budzisz się pewnego dnia i stwierdzasz, że twoja żona istotnie w jakimś
sensie stała się z tobą jednością: znasz wszystkie jej zalety i wady, słabe i
mocne strony, ciemne tajemnice, wstydliwe wspomnienia wyszeptane kiedyś w
duchocie letniej nocy, jej drogi do radości i rozpaczy; wiesz, jakie będzie
kolejne jej słowo, reakcja na daną sytuację, i nie możesz już przełamać tego
schematu, nie chce ci się, zbyt wielka jest siła inercji. Znajdujesz w nim nawet
pewien posmak szczęścia, skończoności. Bezpieczeństwa. Oto nie ma już takiego
skrawka jej ciała, ani myśli, którego byś doskonale nie znał - i podobnie jest z
nią. Stanowi to wasz swoisty tytuł wzajemnej własności: ty należysz do niej, ona
do ciebie. Oto stwierdzasz, że, siłą tego samego przyzwyczajenia, mógłbyś dla
niej tak wiele poświęcić - może nie życie, lecz prawie wszystko, co posiadasz, i
że prawdopodobnie ona sądzi podobnie. Znacie się tak dobrze, iż kiedy się
ranicie, kiedy mścicie się na sobie za świat - potraficie się doprowadzić do
granicy depresji jednym słowem - ale znacie również te granice. Małżeństwo to
przymierze, układ, chwiejny i niepewny, jednakże związany z pewnymi korzyściami;
człowiek nie jest samotnikiem, nie przetrwa jako człowiek, nie mając do kogo
mówić, uśmiechać się, kogo kochać i nienawidzić, uszczęśliwiać i
unieszczęśliwiać. Zawiera więc swój układ, mając na względzie potrzeby duszy i
ciała: ty będziesz moim partnerem. I w przeważającej części przypadków żal z
powodu odejścia tego partnera nie wynika z czystej miłości do niego, ale z
prostego, egoistycznego uczucia straty: miałem coś, lecz to utraciłem; Boże,
jaki okrutny jest świat. Tak, tak; także miłość jest uczuciem egoistycznym.
Lopezowa definicja miłości nie obejmowała jej tutejszej odmiany. Miłość Ohlena
była miłością eremity do pszczoły, która nawiedza go w jego pustelni: absolutna,
i przez to tak przerażająca. Nieludzka. On kochał i mordercę swej żony.
   - Ty wiesz... - major potrząsnął głową.
   Ohlen spojrzał nań pytająco. - Co?
   - Ho zabił Esslen - powiedział Celiński, od pewnego czasu
zachowujący się jakby właśnie usłyszał wyrok skazujący go na śmierć.
   - Tak.
   - Sześć minut piętnaście sekund - mruknął przez gadałkę
Crueth.
   - Opuszczacie nas - stwierdził Ohlen.
   Dawno już przestali się dziwić jasnowidztwu tuziemców. -
Owszem. Lepiej będzie, jak się odsuniesz. Mogłoby cię przeciąć na pół.
   Ohlen tylko się uśmiechnął.
   (- Coś na nas pruje od wschodu. Janusz, Lopez - pilnujcie
Ho.) - Naprawdę, dobrze ci radzę - kontynuował Crueth. - A przy okazji:
spodziewasz się jakichś gości?
   - To nasze dzieci i jeszcze parę osób. Nie bójcie się -
rzekł Ohlen, a Praduiga po raz setny zadrżał na myśl, iż ten człowiek może być
telepatą - iż jakikolwiek człowiek może być telepatą, potrafiącym odczytać
najbardziej tajemne pragnienia i lęki kłębiące się w twojej głowie. To by było
po prostu niesprawiedliwe.
   - Pozwól nam uciec, pozwól nam uciec, pozwól nam uciec... -
szeptał ścianie altanki Celiński. Można by to nazwać modlitwą, gdyby nie fakt,
że na tym świecie coś takiego jak modły nie istniało - nie było powodów do ich
wznoszenia. Celiński jednakże nie pochodził z tego świata.
   Pojazd, który major dostrzegł chwilę wcześniej przez swe
magiczne układami scalonymi źrenice, ujrzeli teraz wszyscy: wystrzelił zza
wschodniej grani gładką świecą, zakręcił, obniżył lot i po łagodnym łuku spłynął
przed dworek. Przypominał pozbawiony śmigieł, lekko spłaszczony Sikorsky, i
można by go wziąć ża helikopter, gdyby nie absolutna cisza, w jakiej się
poruszał, i materiał, z którego był zbudowany: drewno. Wyjście zeń musiało się
znajdować z drugiej strony: zza pojazdu zaczęli się wyłaniać jacyś ludzie. Z tej
odległości Lopez nie był w stanie dokładnie im się przyjrzeć - choć major
zapewne potrafił policzyć im włosy na głowach - lecz widział: nie byli
zaskoczeni widokiem innych gości.
   (- Wymarzona okazja do dodatkowej weryfikacji - zauważył
Lopez. - Ile nam zostało?
   - Pięć minut.)
   Do Ohlena podbiegło dwóch kilkunastoletnich chłopców,
chwilę potem starszy mężczyzna o lekko posiwiałych włosach. Część pozostałych
przybyszów weszła do dworku, część rozeszła się po dolinie; nawet Crueth
zaprzestał śledzenia ich wzrokiem.
   Praduiga wyszedł z altanki, podreptał do grupki skupionej
wokół Ohlena i szarpnął za ramię odwróconego doń tyłem siwego.
   (- Wracaj, kretynie!
   - A jeśli to jednak mistyfikacja? Jeśli to wszystko
kłamstwo?
   - Tylko w jednym przypadku mogliby przewidzieć nasze
przybycie i to zorganizować: jeśli to, co mówią jest prawdą. Dobrze o tym wiesz.
Wracaj!
   Żelazna logika tego wywodu - który zresztą sam
przeprowadził - przyprawiała Lopeza o ból głowy.)
   - Proszę mi powiedzieć - zagadnął Praduiga siwego w którym
to roku umarł Jezus Chrystus? Przepraszam, że tak...
   Siwy popatrzył pytająco na Ohlena, a kiedy z powrotem
przeniósł wzrok na Praduigę, Lopez spostrzegł w nim ten sam matowy błysk, co w
spojrzeniu gospodarza. Kocham cię, kimkolwiek jesteś, człowieku.
   - Nie... - jęknął Lopez.
   (- Wracaj!)
   - Proszę, proszę, proszę, proszę... - recytował tępo
Celiński w powietrze.
   Praduiga obrócił się i pognał ku altance. W drzwiach
zderzył się z Ho; sierżant rzucił się między niego a Cruetha, wywracając Lopeza.

   - Ho! - krzyknął major przez gadałkę.
   Sierżant nie zareagował. W odległości kilku metrów minął
grupkę tubylców i biegł dalej - w kierunku lasu. Uruchomił system mimetyczny:
zdawał się teraz zawirowaniem powietrza, dżinnerri przemykającym po zielonych
pagórkach rozedrganymi słupami gorąca.
   - Ho!
   Znów bez odpowiedzi.
   Crueth uniósł rękę i sierżant zwalił się martwy na ziemię.

   - Och, kurwa, kurwa, kurwa - wyszeptał major. Pokręcił
głową, policzył w myślach do dziesięciu i, już zwykłym głosem, warknął: -
Bierzemy go. Lopez, Jan... - Spojrzał na Celińskiego i zmienił zdanie. - Chodź,
Lopez, przeciągniemy go we dwójkę.
   Podbiegli do trupa sierżanta. Crueth wyłączył jego system
maskujący. Ujęli ciało za ramiona i zaczęli je wlec ku altanie. Gdy mijali
siwego, Ohlena i jego dzieci, dobiegło ich rzucone przez kogoś pytanie (w jednym
z chińskich dialektów):
   - Wybaczycie nam?
   Nie odpowiedzieli. Nie podnieśli wzroku. Ułożyli zwłoki Ho
na środku altanki.
   (- Dwie minuty.)
   Lopez zauważył, że major jakoś dziwnie mu się przygląda. No
tak, pomyślał Praduiga, Calver zbzikował, Ho zbzikował, Janusz też, to na kogo
teraz kolej? Kto pozostał? Czekali.
   -A jeśli... - zaczął Crueth i urwał. Praduiga nie spytał, o
co mu chodziło.
   Dzieci Ohlena pobiegły gdzieś na południe, siwy i Ohlen
ruszyli spacerkiem ku dworkowi. Nikt nie zwracał uwagi na Stalińczyków.
   - Jak to zaopiniujesz? - spytał przez gadałkę major.
   - Co?
   -Aneksję tej Ziemi. Twoja decyzja będzie przecież...
Rozumiesz.
   Praduiga zagapił się ciężko przed siebie.
   - Tylko sekundy - mruknął major. Wnętrza dłoni wycierał
nerwowo o płaszcz, pociły się. - Jak myślisz, co się stało z tamtymi
Zwiadowcami? Tymi wszystkimi maszynami? Słowa; musiał mówić. - Dlaczego On tak
to zorganizował? Dlaczego chciał, żebyśmy...
   -Aaaaaaaaa!!! - rozwrzeszczał się Celiński.
   Mignięcie.
   Na sekundę przed przerzutem wydało się Praduidze, że
dostrzegł wychodzącą z dworku Esslen, zdrową i uśmiechniętą - ale to nie mogła
być prawda.
   Lustrzana kopuła. W kryształowym świecie jej
nieskończoności - tysiące odbić. W nich altanka, trzech mężczyzn i trup.
   Celiński stracił przytomność.
   - Może Oni walczą ze sobą - szeptał Crueth gdzieś w bok,
jakby nie zauważył, że zostali przerzuceni - Ci Bogowie równoległych
wszechświatów...
   - Co to znaczy?! - krzyknął w pustkę Lopez. - Dunlong!!

   - Nie ma powodu do wrzasków - odezwał się z powietrza głos
Dyrektora Piątego Departamentu. - Normalne środki ostrożności. Zaraz to
zdejmiemy; cholera wie, co mogliście przywlec ze sobą. I nie zdziwcie się: jest
druga kopuła. Ta dolina została u nas kilkanaście lat temu zalana, sztuczne
jezioro tu mamy. Musieliśmy zbudować keson na dnie. Ho nie żyje?
   - Nie żyje.
   - Calver?
   - Uciekł. - Lopez zerknął na Cruetha. - Też nie żyje.
   Dunlong umilkł.
   Lustrzane tafle rozsunęły się na kilka metrów. To samo
rozproszone światło, które oświetlało wnętrze zwierciadlanej śluzy, utrzymywało
w głównej komorze kesonu irytujący półmrok. Cienie, cienie, cienie.
   Crueth, milczący, zamyślony, siedział nieruchomo na
pozornie słabym Ohlenowym krzesełku, wpatrując się w jakiś odległy horyzont
zagubiony pośród niezliczonych odbić.
   Na platformę przerzutową wbiegło kilku Carterczyków w
pełnym rynsztunku: łup, łup, szmach, szmach; synchroniczny taniec wojny.
Praduiga zgrabnym slalomem wyminął ich wykopując piętami za siebie syntetyczny
piasek; zeskoczył na podłogę, przekoziołkował, ominął wyłączonego Cerbera i
podbiegł do ustawionych w podkowę urządzeń kontrolnych Katapulty, gdzie - jak
przypuszczał - znajduje się Dunlong. Był tam. Siedział w fotelu i zagapiony w
ekrany gryzł cygaro. Ujrzawszy Lopeza, jego twarz - poderwał się i rzucił do
ucieczki. Praduiga dopadł go w kilka sekund, pod ścianą komory.
   - Dunlong - dyszał - zrobisz to, musisz to zrobić, jesteś
mi to winien...
   - Zabierzcie go! Meyer, do diabła, ty śpisz?! Szlag by
to... Zabierzcie go!
   -Amnezja, rozumiesz? Chcę stracić pamięć. Całe osiem dni.
Wyczyść mi. Słyszysz? Potrafisz to zrobić, to jest możliwe, ty masz tę
możliwość; wiem. Amnezja - zapomnieć, zapomnieć...
   - Wy durnie! On mógł już mnie zarżnąć trzy razy!
   - Nie jestem szalony - mówił Praduiga wleczony ku kabinie
ambulatoryjnej przez Carterczyków. - Zrobisz testy, przekonasz się.
   Dunlong wygładził sobie marynarkę i spojrzał nań
podejrzliwie.
   - Możliwe - mruknął. - Tak czy inaczej chcę mieć najpierw
pełny raport.
   - Będziesz go miał. Będziesz go miał! Ale potem - amnezja!!
Słyszysz?! Amnezja!!!
   - Okay, okay - zamamrotał Dunlong i zaczął wywarkiwać
rozkazy dla yantscharów powstrzymujących nagle oprzytomniałego Celińskiego przed
powieszeniem się na własnym pasku, przerzuconym przez jedną z ocalałych desek
dachu altanki.
















   

Epilog
   Wyjątek z raportu Lopeza Praduigi dla Komisji ds. Podbojów
przy Prezydencie Ziemi Stalina:
   Dlatego też wnioskuję o zamknięcie dla wszelkiej
komunikacji, wymazanie zapasów i zniszczenie danych dotyczących Ziemi Chrystusa
alias Piekła II; o objęcie wszystkich osób dopuszczonych do tajemnicy procedurą
"Setsom" i przeprowadzenie odpowiednich akcji zabezpieczających; o nadanie Ziemi
Chrystusa statusu Świata Pandory. Jest to najniebezpieczniejsza rzeczywistość, z
jaką Federacja kiedykolwiek się zetknęła. W przypadku otworzenia wolnych kanałów
przerzutowych szkody mogą być nieobliczalne, większe niż w razie jakiejkolwiek
reinwazji. W ostateczności Federacji może grozić całkowita anarchia. Powtarzam:
wnoszę o zamknięcie Ziemi Chrystusa.
   Tak też uczyniono.



    powrót







  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza