ďťż
Lemur zaprasza
/ Podziękowania Chcielibyśmy podziękować naszym żonom, Lilian Becker i Maureen Sugden,
Uwaga od współautora tomu Bob Becker prawie trzydzieści lat pracował nad zagadnieniami, które są
Gary Selden Wprowadzenie Obietnica sztuki Jeszcze dobrze pamiętam czasy poprzedzające wprowadzenie penicyliny. Pod koniec drugiej wojny światowej lek ten powszechnie już stosowano w medycynie cywilnej. Jako student medycyny obserwowałem pacjentów przepełnionego każdej zimy nowojorskiego szpitala Bellevue. Szpital ten, przypominający prawdziwe miasto bizantyjskie, ciągnął się przez cztery przecznice; jego nacierające na siebie pod różnymi kątami cuchnące i podstarzałe budynki połączone były tunelami niczym królicze jamy. Nowy Jork podczas tej wojny nabrzmiewał robotnikami, marynarzami, żołnierzami, pijakami, uciekinierami i chorobami, jakie ci ludzie znosili ze sobą z całego świata. Chyba tylko tu można było uzyskać wszechstronne wykształcenie medyczne. Zgodnie ze statutem Bellevue bez względu na przepełnienie szpitala należało przyjąć każdego pacjenta, który potrzebował leczenia szpitalnego. W rezultacie łóżka stały jedno obok drugiego, zajmując najpierw całą przestrzeń sal, a później korytarzy. Oddział stawał się faktycznie zamknięty, kiedy fizycznie nie można było już wydostać z windy jeszcze jednego łóżka.
Większość pacjentów cierpiała na płatowe (wywołane przez pneumokoki) zapalenie płuc. Nie trzeba było długo czekać na rozwój tej choroby; bakterie rozmnażały się w niepohamowanym tempie, przenikając z płuc do układu krwionośnego i po trzech, czterech dniach pojawiały się pierwsze symptomy kryzysu. Gorączka wzrastała do 40° 40,5°C i pacjent zaczynał majaczyć. W tej sytuacji pozostawały dwie drogi rozwoju sytuacji: jeśli skóra pozostawała gorąca i sucha, oznaczało to, że chory umrze, jeśli jednak pocił się, wiedzieliśmy, że wyzdrowieje. Choć leki sulfatydowe często okazywały się skuteczne w łagodniejszych przypadkach zapalenia płuc, końcowy wynik ciężkiego płatowego zapalenia płuc w dalszym ciągu był zależny od rezultatu walki pomiędzy infekcją i siłami odporności samego organizmu pacjenta. Mając pełne zaufanie do świeżo nabytej wiedzy medycznej, byłem przerażony widząc, że w gruncie rzeczy jesteśmy bezradni, nie mając żadnego wpływu na przebieg infekcji.
Komuś, kto nie przeżył tego okresu przejściowego, trudno docenić wielkość zmiany, jaką przyniosła penicylina. Teraz, dzięki szczypcie białego proszku, można było skutecznie w ciągu kilku godzin wyleczyć chorobę, którą cechowała śmiertelność bliska 50%, chorobę, wobec której byliśmy bezbronni; zabijającą sto tysięcy Amerykanów każdego roku, bez względu na zamożność i wiek. Większość lekarzy, którzy kończyli studia po 1950 roku, nigdy nie miała okazji widzieć kryzysu wywołanego przez pneumokokalne zapalenie płuc. Chociaż wpływ penicyliny na praktykę medyczną był nadzwyczaj wielki, jeszcze większy okazał się w dziedzinie filozofii medycyny. Aleksander Fleming, zauważywszy w 1928 roku, że zupełnie przypadkowe zakażenie kultur bakteryjnych przez pleśń Penicillmum notatum spowodowało śmierć prowadzonych przez niego hodowli bakteryjnych, dokonał odkrycia, które ukoronowało naukową medycynę. Dzięki bakteriologii i higienie udało się już do tego czasu pokonać wielkie plagi. Teraz penicylina i antybiotyki, które pojawiły się po tych wielkich osiągnięciach, niszczyły ostatnich niewidocznych drapieżników o znikomych rozmiarach.
Lekarstwo to dokonało w medycynie zmiany, której symptomy nabierały coraz większej wyrazistości już w XIX wieku. Przedtem medycynę uznawano za sztukę. Dzieło sztuki jakim było wyleczenie wynikało ze współdziałania woli pacjenta oraz intuicji i sprawności lekarza w wynajdywaniu remediów, o których wiedzę nagromadzono w rezultacie całych stuleci prób i błędów. Jednak w ostatnich dwu wiekach medycyna coraz bardziej stawała się nauką czy też dokładniej to określając: dziedziną zastosowań jednej z gałęzi nauki biochemii. Techniki medyczne zaczęto teraz weryfikować zarówno w świetle aktualnych wyników biochemii, jak też wyników empirycznych. Sposoby leczenia, które nie przystawały do koncepcji chemicznych nawet jeśli wydawało się, że są skuteczne zarzucano jako pseudonaukowe lub wręcz oszukańcze.
W tym samym czasie był to element tego samego procesu zaczęto określać życie jako zjawisko wyłącznie chemiczne. Zawiodły wszelkie próby znalezienia duszy, iskry życia, czegoś subtelnego, co miało powodować, iż materia żywa różni się czymś od martwej. W miarę jak wzrastała nasza wiedza o kalejdoskopowej aktywności wnętrza komórek, życie zaczynano uznawać za szereg następujących po sobie, fantastycznie złożonych reakcji, lecz nie różniących się w istocie od reakcji prostszych, takich jakie przeprowadzano w laboratoriach każdego liceum. Wydawało się zatem zupełnie logiczne przekonanie, że choroby naszego chemicznego ciała można najskuteczniej wyleczyć poprzez zastosowanie odpowiedniego przeciwśrodka chemicznego, takiego jak penicylina, która wymiata inwazję bakteryjną, nie uszkadzając ludzkich komórek. Fakt odszyfrowania w kilka lat później kodu DNA wydawał się stanowić tak zdecydowaną podstawę dla chemicznego obrazu fundamentu życia, że podwójna helisa stała się jednym z najbardziej hipnotycznych symboli naszych czasów. Fakt ten wydawał się być ostatecznym dowodem na to, że wyewoluowaliśmy w ciągu czterech miliardów lat przypadkowych zderzeń molekuł, że nie było żadnej zasady przewodniej, prócz niezmiennych własności samych atomów.
Rezultatem filozoficznym sukcesu, jaki odniosła medycyna chemiczna, była wiara w technologiczne cudotwórstwo. Lekarstwa zostały uznane za najlepszy lub jedyny środek leczenia wszystkich chorób. Prewencja, sposób odżywiania, ćwiczenia, sposób życia wszystko to traktowano jako pewien tylko retusz. Nawet teraz, kiedy upłynęło już tyle lat, a za miliony wydanych dolarów uzyskano znikome wyniki, w dalszym ciągu przyjmuje się, że środkiem, który pozwoli leczyć raka, będzie jakiś związek chemiczny, zabijający komórki nowotworu nie uszkadzając zdrowych. W miarę jak chirurdzy stawali się coraz bardziej biegli w naprawianiu struktur cielesnych czy też w zastępowaniu ich sztucznymi, wiara w technologiczne cudotwórstwo objęła także ideę, że przeszczepiona nerka, wykonana z tworzywa sztucznego zastawka serca, staw biodrowy z plastiku, stali i teflonu są równie dobre jak oryginalne, a nawet więcej że są od nich lepsze, bo są trwalsze. Pomysł człowieka bionicznego stał się naturalnym następstwem zachwytu nad penicyliną. Jeśli człowiek jest jedynie maszyną chemiczną, to w gruncie rzeczy jest on również robotem.
Nikt spośród tych, którzy widzieli umieranie z powodu zapalenia płuc i tysiąca innych chorób zakaźnych albo wyraz oczu umierającego pacjenta, który właśnie otrzymał dar dodatkowych dziesięciu lat życia dzięki nowej zastawce sercowej, nie zaprzeczy korzyści, jakie niesie nowa technologia. Jednakże, jak to bywa z postępem we wszystkich dziedzinach, tak i tutaj zapłaciliśmy czymś, czego nie można zastąpić. Tą ceną jest humanitarność medycyny. W technologicznie zorientowanej medycynie nie ma miejsca na domniemaną świętość lub unikalność życia. Nie ma zapotrzebowania na zdolność organizmu pacjenta do samoleczenia ani na żadną strategię jej wzmacniania. Jeśli organizm traktuje się jako automat chemiczny, oznacza to, iż nie jest istotne, czy lekarz zna pacjenta i dba o niego, czy pacjent lubi lekarza i ma do niego zaufanie.
Z powodu tego, co medycyna pozostawiła za sobą, żyjemy teraz w czasach prawdziwej manii technologicznej. Obietnica trwałego zdrowia i wydłużonego życia ludzkiego okazała się próżna: Choroby zwyrodnieniowe atak serca, arte-rioskleroza, rak, atak apopleksji, artretyzm, wrzody i cała reszta zajęły miejsce chorób zakaźnych. Spełniają przez to rolę głównych czynników zagrażających życiu i obniżających jego jakość. Niesłychana kosztowność medycyny zachodniej spowodowała, że środki, jakimi ona dysponuje, znajdują się dalej niż kiedykolwiek od ludzi biednych. Zagraża ona załamaniem systemów gospodarczych tych państw. Zbyt często bowiem działo się tak, że nasze sposoby leczenia stawały się bronią obosieczną, doprowadzając później do różnych chorób wtórnych, na które znów, z pełną determinacją, szukamy nowego lekarstwa. Zdehumanizowane leczenie, raczej symptomów niż pacjentów, wyalienowało wielu spośród tych, którzy mogą pozwolić sobie na płacenie. Rezultatem tego jest pewna forma medycznej schizofrenii, polegająca na odwracaniu się wielu ludzi od medycyny ustabilizowanej na rzecz holistycznej medycyny typu przednaukowego,, która zbyt często gardzi prawdziwymi korzyściami, jakie niesie ze sobą technologia, a podkreśla ważność relacji pomiędzy pacjentem i lekarzem oraz opieki prewencyjnej i wrodzonych, naturalnych zdolności do odzyskiwania zdrowia.
Niepowodzenia technologicznej medycyny wynikają, co zakrawa na paradoks, z jej sukcesów, które najpierw wydawały się tak olbrzymie, że usunęły w cień wszystkie aspekty medycyny jako sztuki. Lekarz przestał już być współczującym uzdrawiaczem, pracującym u łóżka chorego, posługującym się sercem, rękami i umysłem. Stał się on natomiast opiekunem w. białym kitlu, pracującym w biurze lub laboratorium. Zbyt wielu lekarzy nie uczy się od pacjentów, lecz od swoich profesorów. Wspaniale osiągnięcia na polu zwalczania infekcji przekonały przedstawicieli tego zawodu o ich nieomylności, a ich przekonania skostniały, przyjmując postać dogmatu. Zjawiska życiowe niemożliwe do wyjaśnienia w oparciu o współczesną biochemię albo ignorowano, albo niewłaściwie interpretowano. W rezultacie tego medycyna opierająca się na nauce odeszła od podstawowej zasady nauki rewizji jej danych i teorii w świetle nowych danych. Tak więc medycyna naukowa przestała poszerzać horyzonty, a więc zaniechała tego, co utrzymywało fizykę w stanie wielkiej witalności. Założenia mechanistyczne, leżące u podstaw współczesnej medycyny, są pozostałością z początku tego stulecia, kiedy to nauka forsowała dogmatyczną religię, by znaleźć dowody na ewolucję. (Ponowna erupcja tego samego sporu dzisiaj wskazuje, że nigdy nie można ostatecznie wygrać bitwy przeciw skostniałemu stylowi myślenia). Nie zostały wbudowane w biologię osiągnięcia cybernetyki, chemia zorientowana na ekologię i żywienie oraz fizyka ciała stałego. Niektóre dziedziny, takie jak parapsychologia, całkowicie wyłączono z głównego strumienia badań naukowych. Nawet technologia genetyczna, którą obecnie przyjmuje się z podziwem zapierającym dech w piersiach, oparta jest na zasadach, których nie poddawano krytyce przez dziesięciolecia, ale mimo to nie ma związku z jakąś ogólniejszą koncepcją życia. Badania medyczne, ograniczone prawie całkowicie do terapii lękowej, można było prowadzić przez ostatnie trzydzieści lat z nałożonymi na oczy końskimi okularami.
Nic więc dziwnego, że biologia medyczna jest skażona czymś w rodzaju widzenia tunelowego. Dużo wiemy o procesach, takich jak: realizacja kodu genetycznego, funkcje układu nerwowego w procesie postrzegania wzrokowego, ruchy mięśni, krzepnięcie krwi i Oddychanie, zarówno na poziomie całego ciała, jak też na poziomie komórkowym. Te bardzo złożone, lecz powierzchniowe" procesy są jednakże tylko narzędziem, jakie życie wykorzystuje dla przetrwania. Biochemicy i lekarze nie są bynajmniej bliżej prawdy", niż miało to miejsce przed trzydziestu laty. Albert Szent-Gyorgyi, odkrywca witaminy C, sytuację tę określił w następujący sposób: Znamy jedynie symptomy życia." Nie wiemy w gruncie rzeczy nic o takich podstawowych funkcjach życiowych, jak: ból, sen, kierowanie podziałami komórek, wzrost i gojenie. Niewiele wiemy o sposobach, jakimi organizm reguluje aktywność metaboliczną w cyklach, które są dostrojone do fluktuacji Ziemi, Księżyca i Słońca. Wykazujemy ignorancję w odniesieniu do niemal każdego aspektu świadomości, którą w ogólności można określić jako skierowaną na siebie integralność, pozwalającą każdej istocie żywej porządkować odpowiedzi na potrzebę jedzenia, picia, reprodukcji oraz unikania niebezpieczeństw za pośrednictwem zachowania, poczynając od tropizmów, poprzez instynkt, wybór, pamięć, naukę, indywidualność, kończąc na twórczości u bardziej złożonych form życia. Problem polegający na tym, iż nie wiemy, kiedy wyłączyć zasilanie aparatury podtrzymującej funkcje organizmu znajdującego się w stanie krytycznym, dowodzi tego, że nie potrafimy precyzyjnie określić momentu śmierci. Mechanistyczna chemia nie wystarcza, by zrozumieć te tajemnice życia, spełnia więc obecnie funkcję bariery dla ich poznania. Erwin Chargaff, biochemik, który odkrył zasady powstawania par zasad w DNA, otwierając przez to drogę do zrozumienia struktury genu, bardzo dokładnie ujął nasz dylemat, kiedy napisał, co następuje, o biologii: Żadna inna z nauk nie odnosi się w swojej nazwie do przedmiotu, którego nie potrafi zdefiniować."
Wziąwszy pod uwagę obecny klimat, muszę przyznać, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Nie byłem dobrym, biegłym lekarzem we współczesnym znaczeniu tego słowa. Zbyt wiele czasu spędziłem przy łóżkach kilku pacjentów cierpiących na nieuleczalne choroby, których nikt nie podjął się leczyć. Starałem się dociec, w którym miejscu nasza ignorancja zaciążyła na ich losie. Podjąłem drogę pod prąd ortodoksji i dawałem upust swojej pasji do eksperymentowania. Dzięki temu moja praca stała się zaczątkiem mało znanych badań, które zainicjowały próbę sformułowania nowej definicji życia.
Badania moje rozpoczęły się od eksperymentów nad regeneracją, to jest zdolnością niektórych zwierząt (salamandra jest tego najlepszym przykładem) do wykształcania doskonałych kopii tych części ciała, które uległy zniszczeniu. Badania te, opisane w części pierwszej, doprowadziły do odkrycia nie znanego dotąd aspektu życia zwierzęcego istnienia prądów elektrycznych w składnikach układu nerwowego. Ten, mający istotne znaczenie, postęp pozwolił na lepsze zrozumienie procesów gojenia się złamań kostnych, dostrzeżenie nowych aspektów badań nad rakiem oraz stworzył nadzieję na regenerację u ludzi nawet serca i rdzenia kręgowego i to w niezbyt odległej już przyszłości. Prace nad tymi zagadnieniami omówione będą w częściach drugiej i trzeciej. Część czwarta wreszcie poświęcona będzie omówieniu nowego punktu widzenia, który uwzględnia elektryczny wymiar życia w procesach gojenia, bólu, wzrostu, świadomości, samej naturze życia i w niebezpieczeństwach, jakie niesie nasza technologia elektromagnetyczna.
Jestem przekonany, że odkrycia te zwiastują rewolucję w biologii i medycynie. Któregoś dnia umożliwią one lekarzowi sterowanie i stymulowanie procesu gojenia zależnie od potrzeby. Wierzę, że ta nowa wiedza zwróci również medycynę ku większej pokorze, gdyż powinniśmy wiedzieć, że wszystkie nasze osiągnięcia bledną w porównaniu z tym, do czego są zdolne siły samoleczenia, które drzemią w każdym organizmie. Wyniki przedstawione na następnych stronach tej książki przekonały mnie, że nasze rozumienie życia będzie zawsze niedoskonałe. Mam jednak nadzieję, że uświadomienie sobie tego stanu rzeczy nie pozbawi medycyny aspektów naukowych, lecz przywróci jej walor sztuki. Dopiero wtedy będzie mogła spełnić obietnicę uwolnienia od chorób. |