ďťż
Lemur zaprasza
Jack L. Chalker Wśród Duchów "Oglądacie program Jacka Benny'ego, w którym jako specjalny gość wystąpi Lucille Ball... " Włączam mechanizm samoczynnego dostrajania, a komputer sprawdza, czy będzie nas to interesowało. " Och, Donnn. .. " Okazuje się, że nie, więc przeszukiwanie zostaje wznowione automatycznie. Wydaję modułowi kontrolnemu polecenie przełączenia się na następny słyszalny sygnał, który może okazać się czymś bardzo podobnym albo zupełnie innym od poprzedniego. Zapala się światełko wychwycenia, więc każę komputerowi odczytać sygnał w celu dokonania jego oceny. Zaczynam się trochę o niego niepokoić. Nie powinien był w ogóle zwrócić uwagi na Lucille Ball goszczącą w programie Benny'ego; występowała tam już kilka razy i zarejestrowany wzorzec jej głosu miał za zadanie sprawić, żeby tym razem ta audycja została pominięta. Jeżeli nawalił... Nie! Po prostu nie mogę sobie pozwolić na to, żeby przekopywać się na oślep przez cały ten rwetes w poszukiwaniu nowego, jeszcze nie nagranego fragmentu. Bogowie Archusu, nie pozwólcie, żeby coś teraz się zepsuło! Ten nowy kawałek to Strzały po południu, westernowy serial nakręcany nie gdzie indziej jak w Filadelfii. Znam ten kraj doskonale i zdaję sobie sprawę, jakim absurdem jest western, którego akcja rozgrywa się w tym akurat mieście, niezależnie od czasu i wszelkich innych okoliczności. Nie potrzebuję tego, ale wydaję komputerowi polecenie, żeby pozostał na tej fali. Mamy przecież NBC, dobry czas, a z poszukiwaniem i dostrajaniem do innych sygnałów miałem już masę problemów. Brakuje mi co najmniej czterech odcinków Atomowej Drużyny i niezliczonych Jak się macie?, więc warto spróbować. Czemu nie? I tak nie ma tutaj zbyt wiele do roboty. Właśnie to oraz fakt, że niemal wszystko jest zautomatyzowane, stanowi największą niedogodność związaną z tym zadaniem, czy raczej w y r o k i e m, jeżeli nazwiemy rzeczy po imieniu. Nikt z nas, którzy uganiamy się za sygnałami, nie jest nikim innym jak tylko kryminalistą powiązanym w jakiś sposób z polityką, chociaż nasze kartoteki tam, w domu, są zupełnie czyste; jesteśmy uważani za "pracowników" i nawet otrzymujemy wynagrodzenie, co prawda takie, że nie warto nawet o nim wspominać: najniższa stawka przewidziana dla pracownika służb państwowych, symboliczna zapłata dla zachowania pozorów, której i tak nie mamy gdzie wydać - ale układ jest taki, że ktoś w mojej sytuacji nie bardzo może sobie pozwolić na odrzucenie oferty. Było nie było, zabiłem przecież cztery osoby. Powinienem zostać wyparowany; rozprawa trwała raptem dziesięć minut, o dowodach zaś w ogóle się nie mówiło, zważywszy na fakt, że mój czyn został dokładnie zarejestrowany przez urządzenia, którymi klub był dosłownie naszpikowany. Jak żałuję, że o tym nie wiedziałem, nawet nie domyślałem się, że depczą mi po piętach! Tych czterech mogłem wyeliminować, jednego po drugim, w bardziej sprzyjających okolicznościach, ale wydawało mi się, że usunięcie ich wszystkich razem będzie o tyle bardziej efektywne, szczególnie dlatego, że oni również planowali moją śmierć. Śmierć. Co wiedziałem o śmierci czy choćby o zbrodni? Siedzę, oglądam te stare nagrania - czy mogę ich nie oglądać? i widzę prawdziwych ekspertów. Słucham ich programów informacyjnych, oglądam dokumentalne i zastanawiam się, jak tak nieprawdopodobnie łagodne ,społeczeństwo jak nasze mogło wydać nawet tak beznadziejnego amatora jak ja albo tych jeszcze żałośniejszych ludzi z klubu. Oczywiście, bardzo wiele robią za nas komputery. To komputer steruje tym statkiem z precyzją, której nie dorównałby żaden człowiek, i to komputer przygotowuje mi posiłki, nagrywa ten harmider, troszczy się o maje zdrowie. Również komputer sprawował opiekę nad tym klubem, komputer mnie oskarżał, komputer bronił i wreszcie komputer sądził. Z wyjątkiem jednej rzeczy wszystko, co tu się odbywa, mogłoby być wykonywane przez komputer. Chodzi o gust, choć, chyba nie jest to najwłaściwsze słowo. Jestem nadzorcą. Kontroluję wszystkie operacje, sprawdzam, co się dzieje, w przypadku awarii spełniam rolę kogoś w rodzaju technika czy nawet programisty, jeżeli zaś chodzi o samą zawartość sygnału, oddzielam to, co ważne, od tego, co nieistotne. Kiedyś, w przyszłości, chcemy mieć oczywiście wszystko (ta szansa została odkryta najzupełniej przypadkowo i może już nigdy się nie zdarzyć, ani nam, ani żadnej innej cywilizacji), ale sygnały nadchodzą bez przerwy, zmuszając nas do dokonywania selekcji. Możemy być jedyną oprócz nich cywilizacją, która rozwinęła się w naszej galaktyce, chociaż wcale tak nie musi być. Jesteśmy natomiast niemal na pewno jedyną, która korzysta z takich urządzeń odbiorczych, co pozwalają na przetłumaczenie sygnałów wysłanych tak dawno temu i z tak daleka, i która może je słyszeć i oglądać niemal tak samo jak ci, co je nadali. Oczywiście nie jesteśmy tacy sami jak oni; tak w każdym razie uważamy i oni z pewnością również by się z tym zgodzili. Już na pewno nie przypominamy ich pod względem fizycznym. Z początku trudno było się do tego przyzwyczaić; wyglądali jak jakieś dziwne, surrealistyczne twory bardziej nadające się do tego, żeby stanowić dzieło sztuki lub obiekt animacji, niż jak żywe, prawdziwe, myślące i w dodatku zaawansowane technologicznie istoty. Kiedyś, podczas uniwersyteckich wykładów pewien profesor biologii, uważany za najmiększego eksperta od wszystkiego, zapewniał mnie, że żadna dwunożna forma życia nie byłaby w stanie stworzyć rozwiniętej techniki i że sprawne posługiwanie się narzędziami wymaga posiadania co najmniej osiemnastu macek. Nieraz zastanawiam się, jaką miał minę, kiedy te sygnały zostały przetłumaczone i przeanalizowane. Z wielką przyjemnością myślę o tych nadętych głupkach, którzy nam, bezbronnym studentom wydawali się tacy wszechmocni i dostojni, a którzy teraz znaleźli się nagle w tej samej sytuacji jak ich poprzednicy sprzed dziesięciu tysięcy lat, kiedy to udowodniono ponad wszelką wątpliwość, że świat nie jest płaski, tylko kulisty. Jednak mimo ich niezwykłych kształtów i dziwacznej architektury, można szybko zaakceptować, a nawet zrozumieć te pojawiające się na ekranie obce stworzenia. Fascynuje mnie bezustanne odkrywanie, jak bardzo, mimo fizycznych różnic, jesteśmy do siebie podobni. Zarówno my, jak i oni widzimy optycznie i słyszymy akustycznie. Mamy dwie płci (któż może wiedzieć o tym lepiej ode mnie!), i właśnie stąd zdaje się brać wiele tego, co wspólne w naszej strukturze społecznej i zachowaniu. Wynaleźliśmy zupełnie różne maszyny, działające na kompletnie odmiennych zasadach, które wykonują dokładnie te same czynności. Nasze struktury społeczne nieco się różnią, ale i my, i oni mamy opłacaną przez państwo edukację młodych, masową rozrywkę, pojazdy dla komunikacji indywidualnej i zbiorowej, oraz zmarnotrawiliśmy w trakcie naszego rozwoju wielkie ilości bogactw naturalnych i zanieczyściliśmy nasze planety ściekami i odpadkami. W pewnym sensie są bardzo do nas podobni, chociaż pod każdym względem szybsi. Procesy społeczne, które targały nimi bez chwili przerwy, w naszej historii zachodziły znacznie wolniej, chociaż niestety przemoc wydaje się niezbędna w celu doprowadzenia do wstrząsu i zapobieżenia stagnacji. W ciągu tysiąca lat dokonali tego, na co nam trzeba było dziesięciu tysięcy, lecz tak błyskawiczny rozwój technologiczny doprowadził do tego, że dysponując już środkami masowej zagłady, pod względem społecznym i psychicznym znajdowali się jeszcze na poziomie swoich praprzodków. Nie mam żadnych kłopotów ze zrozumieniem ich dramatów, ale nie mogę już tego powiedzieć o humorze i dowcipach. Wyrafinowany humor nie stanowi problemu, jako że jego kontekst jest zbliżony do tego, który znam, chociaż, rzecz jasna, nie jest taki sam. Nie jestem jednak w stanie pojąć, dlaczego zaśmiewają się do rozpuku, gdy ktoś poślizgnie się i przewróci, albo czemu widok niektórych części bielizny wywołuje salwy śmiechu. Nie powinienem się tym przejmować, bo przecież pod wieloma względami bardzo się od nas różnią, ale nie daje mi to spokoju. Nie wiem, dlaczego, ale tak właśnie jest. Kiedy jest się tutaj samemu wśród duchów, jedyne zaś zajęcie stanowi wyłapywanie sygnału, stają się one stopniowo coraz Bardziej realne. Zaczynasz je poznawać, a nawet kochać, bo chociaż tak obce i odległe, są przecież jednocześnie tak bardzo do ciebie podobne. Są moją rodziną. Od niemal dwudziestu lat stanowią dla mnie jedyne towarzystwo. Nie jest łatwo wychwytywać sygnały, nawet przy szybkościach, z jakimi możemy się poruszać. To prawda, że stare sygnały telewizyjne biegną w nieskończoność po linii prostej chociaż w takiej odległości są już oczywiście nieprawdopodobnie słabe - twierdzi się nawet, że w ten sam sposób ktoś, kiedyś może odebrać n a s z e programy - ale w rzeczywistości to wcale nie jest linia prosta. Planety obracają się dokoła własnej osi i krążą wokół słońc, a słońca z kolei wokół środka galaktyki. Jedna czwarta lub jedna trzecia transmisji ginie bezpowrotnie, znajdowali się bowiem wtedy akurat po niewłaściwej stronie słońca albo na drodze sygnału pojawiło się jakieś inne ciało niebieskie. Znaczna część z tego, co jednak dotrze aż tak daleko, jest niemożliwa do odczytania, fale elektromagnetyczne nie są bowiem przecież odporne na oddziałujące we Wszechświecie siły, ich moc zaś można porównać do hałasu, jaki robi pojedynczy pyłek kurzu spadający na podłogę pokoju w sąsiednim systemie planetarnym. Co gorsza, nie mieli wspólnego standardu. Brytyjczyków i w taki czy inny sposób związane z nimi narody odbieramy w PAL-u, Francuzów i Włochów w SECAM-ie, a Rosjanie, Australijczycy i jeszcze inni używali różnych hybryd tych dwóch systemów. Strąciliśmy również bardzo dużo z powodu stosowania sygnałów kierunkowych, telewizji kablowej oraz faktu, że niektóre z audycji z różnych powodów w ogóle nie wyszły poza atmosferę. Ale dlatego właśnie tutaj jestem, ja i moje zadanie, osiemset godzin niezakłóconego nagrania. Wydawało się to takie łatwe, szczególnie zważywszy, że to komputer odszukuje i wychwytuje sygnał, dostraja do niego aparaturę i rejestruje napływający materiał. Jednak w rzeczywistości wcale nie jest to takie proste. Cały program należy do rzadkości. Często skompletowanie go trwa bardzo długo i wymaga wielu podejść, co można przeprowadzić tylko dlatego, że te same sygnały były wysyłane wielokrotnie, a następnie podróżowały różnymi drogami, napotykając po drodze wspomniane już siły, które potrafią zaginać światło i podwajać obraz gwiazd. Nawet wówczas staramy się regularnie przeskakiwać z normalnej przestrzeni w zerową, cały czas wyprzedzając sygnały, a jednocześnie zachowując dość mocy, żeby móc wrócić z zarejestrowanym materiałem do domu. Osiemset godzin nowych programów. Wydawało się, że to najłatwiejsza rzecz na świecie, nawet biorąc wszystko to pod uwagę. W porównaniu z wyrokiem skazującym na wyparowanie była to wspaniała oferta; w porównaniu z dożywociem w obozie ciężkiej pracy była to oferta podwójnie wspaniała. Tyle tylko, że nie wiedziałem o pułapkach. O tych wszystkich małych i o tej jednej dużej, o których nic nie mówią, bo to ciągle ścisła tajemnica. Jedna z nich to oczywiście słowo "nowe". Mam co prawda dziesiątki tysięcy godzin, ale nie wiem, czy nie pokrywa się to ze zdobyczami innych, rzadko kiedy bowiem dostajemy na ten temat informacje. Mam również wiele fragmentów różnych programów, które próbuję dograć do końca, i dlatego właśnie trzymam się akurat tego sygnału; z tego też właśnie powodu tak bardzo się boję, że komputer może zapomnieć, co już ma w pamięci. Gdybym musiał go przeprogramować, straciłbym wszystkie dane - nie same programy operacyjne, rzecz jasna, tylko zebrane nagrania - i musiałbym czekać bardzo długo, aż odzyska swoją poprzednią selektywność. Czasem podejrzewam, że specjalnie wprowadzili do jego programów jakieś wirusy, żeby powodowały takie sytuacje i zmusiły mnie do przebywania tutaj. Boję się, przynajmniej trochę, bo nie byłbym w stanie napisać na nowo głównego programu; tylko co najwyżej wnieść drobne poprawki i wprowadzić je do pamięci. Myślę o Źle. Sześć miliardów tylko na mojej planecie, jednej z wielu, które zamieszkujemy, a w roku, kiedy popełniłem moje przestępstwo, zarejestrowano wszystkiego sto trzy umyślne zabójstwa. Jesteśmy łagodni. Może tylko reagujemy w mniej łagodny sposób. Siedzę i oglądam ich programy i w ciągu godziny widzę co najmniej cztery morderstwa, nawet w programie rozrywkowym, dziesiątki zaś w jakimkolwiek dzienniku jakiegoś wielkiego miasta. Niektórzy mordercy są likwidowani, większość idzie do więzienia, lecz znaczna ich część wychodzi po pewnym czasie na wolność, chociaż popełnili przestępstwa o wiele cięższe i mniej usprawiedliwione od mojego. Nigdy nie spotkałem się z tym, żeby nawet najgorsze z ich społeczeństw oferowało jako alternatywę podróż żywcem do Piekła, ale my jesteśmy przecież znacznie łagodniejsi i o wiele bardziej mściwi. Siedzisz więc, przeskakujesz z sygnału na sygnał, a potem znowu siedzisz i powoli zaczynasz kochać tych ludzi. Wiem, kto to zrobił w każdym odcinku Jerry Masona, i widziałem wszystkie wcielenia Supermana. Doświadczałem wraz z nimi dawno minionych agonii wojen, terroryzmu, epidemii i innych nieszczęść, i cieszyłem się wraz z nimi ze zwycięstw, odkryć i podbojów. Polubiłem, a nawet pokochałem ich dziwaczną muzykę i inne dziedziny sztuki; osoby, które pojawiają się przede mną, są moimi starymi przyjaciółmi, chociaż na początku nie mogłem ich nawet od siebie odróżnić. Królowie, królowe, prezydenci, dyktatorzy - wszyscy stali się częścią mnie, mojej historii, moimi doradcami i powiernikami. Są nawet czymś więcej: wszystkim; co ze mnie i z mojego wszechświata istnieje poza tą cholerną, miotającą się po Kosmosie trumną. Oni są tym, co istnieje dla mnie naprawdę. Nie potrafię już znaleźć punktu odniesienia pochodzącego z mojej, a nie z ich rzeczywistości. Martwi mnie to. Kiedy żyje się, je, śpi, oddycha w obcej rzeczywistości bez żadnego kontaktu ze swoją, po pewnym czasie trudno jest odróżnić to, co prawdziwe, od tego, co nierealne i to, co obce, od tego, co własne. Zawsze byłem kolekcjonerem o eklektycznym smaku i dlatego właśnie wybrali mnie do tej pracy. Właśnie: kolekcjoner, a nie drżąca, śmierdząca istota zamknięta w bezdusznej klatce i rzucona w otchłań Piekła z garścią duchów dla towarzystwa. Duchy są prawdziwe i nie mają nic przeciwko temu, że muszę obserwować, wybierać, a przede wszystkim jakoś żyć. Ale oni mnie nie złamią, o nie, nie uda im się. Moje duchy chronią mnie i są dla mnie zbawieniem. Jednak kiedy zmieniamy falę i przeszukujemy przestrzeń, nie ma tutaj nikogo, nikogo oprócz mnie i moich wspomnień. Duchy wchodzą wtedy do mojej głowy i tam ulegają dziwnej przemianie, jak gdyby stare duchy z prastarych fantazji były bardziej realne od świata, który byłem zmuszony opuścić już tak strasznie dawno temu. Jak to właściwie było, kiedy oddychało się swobodnym, naturalnym powietrzem, odbierało się węzłami czuciowymi dotknięcie wiatru i wody, czuło się dokoła autentyczną a t w a r t o ś ć, nie zamkniętą w sterylnym okienku monitora wychodzącym na obcy krajobraz, którego nigdy nie widziałem ani nawet nie przypuszczałem, że taki może istnieć? Jak to było, kiedy siedziałem w mojej posiadłości, której ruchome, pokryte błękitnym mchem wzgórza były starannie przystrojone przez najwspanialszych artystów szkarłatnym byuapem? O, tak, miałem swoją posiadłość. Tylko najwyższe klasy idą żywcem do Piekła; krowl, duber i nimbiat, pochodzący z pośledniejszych rezerwuarów genowych, są po prostu wyparowywani. My, należący do klasy Madur, jesteśmy podobno czymś lepszym - tak w każdym razie utrzymują genetycy. Jesteśmy hodowani po to, żeby tworzyć elitę. Kiedy któryś z nas robi coś nie tak, zagraża to całemu systemowi. Ile razy już o tym wszystkim myślałem, obracając w pamięci każdą pojedynczą sekundę? Jak trudno, żyjąc od dwudziestu lat wśród duchów, oddzielić prawdę od fikcji, tym bardziej, że jedno stapia się w moim umyśle z drugim w nierozerwalną całość. Oszalałem, żeby pozostać przy zdrowych zmysłach. Kiedy przybył, znajdowałem się akurat w łaźni kąpiąc się w miodowej wodzie i oglądając pozyskany niedawno odcinek Atomowej Drużyny. Nikt poniżej naszej klasy i bardzo niewielu z niej miało na to pozwolenie, ja jednak, jako liczący się lekarz, uzyskałem je pod pretekstem prowadzenia badań, czy poddawanie wpływowi obcej twórczości może okazać się szkodliwe dla naszego umysłu. Idiotyzm. Oczekiwałem go, ale nie aż tak szybko. Był duberem, osobnikiem z klasy służących, hodowanym po to, żeby być znakomitym w jakimś ściśle określonym zawodzie lub umiejętności, ale miał wiele tupetu i żadnego prawa, żeby mi przeszkadzać. Powinien był zaczekać, ale ów tupet był ważną częścią jego specjalnie uformowanej osobowości. Zatrzymał się, patrząc z przerażeniem na ekran, w którym dwie ciężarówki i trzy jeepy wylatywały właśnie w powietrze na sprytnie ukrytych minach. Zadrżał i odwrócił oczy. Wystarczyło niewiele eksperymentów by zrozumieć, że żaden duber nie jest wystarczająco silny, żeby znieść nawet krótkotrwały seans. Masy były zdecydowanie zbyt łagodne i pasywne, aby to zrozumieć. Nowo przybyły nie spojrzał już na ekran, ani nie nawiązał do scen, które zobaczył; wydawał się zadowolony, kiedy ściszyłem nieco głos. Przeszedł prosto do rzeczy. - Ona chce od pana odejść, nie ma co do tego żadnych wątpliwości - powiedział prywatny detektyw Richard Diamond. - Boi się pana i jest trochę onieśmielona, ale mimo to wchodzi w układ z bardzo wredną bandą, która ma ją ukryć i wywieźć. Byłem wściekły, chociaż tego właśnie się spodziewałem i wynająłem dubera tylko po to, żeby dowiedzieć się, jak miała zamiar to zrobić. - Jak chcą tego dokonać i nie wpaść mi od razu w ręce? - W pewnym klubie w mieście. Właściciel zrobi niemal wszystko, to tylko kwestia ceny. W dodatku wie, jak się do tego zabrać. Przetrzymają ją gdzieś w sąsiedztwie przez kilka dni, a potem przerzucą na Dworzec Główny z fałszywymi dokumentami, być może przebraną za robotnika, żeby przy pierwszej lepszej okazji wsadzić ją na jakiś statek. Proszę mi wybaczyć, ale dziewczyna o jej wyglądzie nie będzie miała kłopotów w żadnym obcym miejscu. - Wiem o tym. Dlatego właśnie nie mogę do tego dopuścić, nawet gdyby nie było to hańbą dla jej klasy. - Ale po co? Przecież chodzi o małe sumki, nie stanowiące dla pana żadnej wartości. Nie kocha jej pan. Dlaczego nie pozwolić jej odejść? Uniosłem się na wszystkich mackach i niemal potrząsnąłem tym człowiekiem. - Dlatego, że jestem k o 1 e k c j o n e r e m, ale ty tego i tak nie rozumiesz. Ja zbieram i nie rezygnuję z żadnej części mojego zbioru. Chcę mieć nazwiska wszystkich zamieszanych w to ludzi i adres tego klubu. Zajmę się tym osobiście. - Ależ, proszę pana! Ktoś o pańskiej pozycji... Nie może pan tam iść! Sam, bez ochrony? Nie, to po prostu niemożliwe! - zaprotestował Holmes. Wyszedłem z łaźni i skierowałem się w stronę głównego budynku. - Jeżeli chodzi o business i politykę, to rzeczywiście, ale w tym przypadku to sprawa osobista i nie mogę pozwolić, żeby wiedział o niej jeszcze ktoś oprócz ciebie. Podaj mi te informacje i możesz odejść. Prędzej czy później, wszyscy trafiali do Ricka... Było zarazem nie tak źle i znacznie gorzej, niż sobie wyobrażałem. Sam lokal wyglądał dosyć przyzwoicie i robił wrażenie przeznaczonego dla klas wyższych, wewnątrz zaś miał nawet odpowiednie, wyściełane mchem jamy i powietrze przesycone aromatem korzenia albis, ale goście nie sprawiali wrażenia należących do którejś klasy wyższej, bo też i nie mogli go sprawiać. Peter Lorre stał przy barze, zamawiając drinki do stolika, przy którym siedzieli Wallace Beery, Preston Foster i pan T. Resztę tłumu stanowili pospolici aktorzy charakterystyczni, chociaż tu i ówdzie można było dostrzec potencjalnie groźnych przeciwników jak Charles Middleton i Roy Barcroft. Nie bałem się. W pewnym sensie miałem ich wszystkich jak na talerzu, bo przecież nie mogli uciec, nie mogli się schować przed moją siłą i wszechwładzą, ani nawet targnąć się na moje życie, gdybym bowiem zginął, natychmiast zająłby się nimi Oddział Specjalny. Widziałem, że wszyscy byli nieco zdziwieni i onieśmieleni tym, że ktoś urodzony ze złotą płytką czołową w ogóle wszedł do ich nędznego klubu, ale byli to wszystko twardziele, których interesy związane były z takimi jak ja oraz z prawem i społeczeństwem, które reprezentowałem. - Co podać szanownemu panu? - zapytał zza baru Barton MacLaine. - Wątpię, czy masz coś takiej jakości, żeby mnie zadowolić odpowiedziałem lodowatym tonem. Obok mnie poruszyła się jakaś kobieta, więc zwróciłem na nią jedną z szypuł wzrokowych. - U nas możemy zapewnić klientom usługi każdej jakości - zapewniła mnie panna Kitty. - Obsługujemy tutaj wszystkie klasy i realizujemy wszystkie życzenia, bez względu na to, jakie by one były. Nie wątpię, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos. Narkotyki, alkohol, perwersja - to właśnie mieli do zaoferowania. Zdążyłem już poznać to miejsce i uświadomić sobie, że nie byłem pierwszym o złotym czole, który tutaj wszedł, lecz ostatnim. Tak właśnie nas wabili i usidlali, zarażając złem cały system. Nienawidziłem ich wszystkich. Byli gorsi niż najpodlejszy nawet nimbiat, a mimo to trudno było ich uderzyć, sami bowiem o sobie mieli opinię dokładnie taką samą, jak ja o nich. - Czy jest pani właścicielką tego lokalu, madam? - Jestem zarządzającą, i nie jestem żadną madam. Mogę załatwić wszystko, co tylko chcesz. - Chciałbym widzieć się z właścicielem. Muszę omówić z tym osobnikiem sprawy natury osobistej. Obejrzała się niepewnie, a siedzący przy stoliku Lorre uniósł wzrok znad kart i skinął głową. - W porządku, koleś, chodź ze mną. Tak się składa, że właściciel jest akurat na zapleczu... Wyczułem, jak atmosfera wokół mnie nagle zgęstniała, ale napięcie tłumu nie było wcale ukierunkowane na powstrzymanie mnie przed zrobieniem czegokolwiek; w ten sposób manifestował się tylko instynktowny imperatyw, nieobcy nawet tym nędznym stworzeniom, nakazujący im chronić swojego szefa. Poszedłem za nią do znajdującego się na zapleczu gabinetu. Właściciel spojrzał na mnie i poprosił, żebym usiadł. Było jasne, że wszystko słyszał i wiedział doskonale, kim jestem i dlaczego się tutaj zjawiłem, chociaż nie dał tego niczym po sobie poznać. - Zapraszam, zapraszam. Nie ma potrzeby kpić z tych biedaków. To poniżej pańskiej godności. - Sidney Greenstreet promieniował niebezpieczną parodią przyjacielskości. Miał zakrytą tabliczkę czołową, przez co nie sposób było rozpoznać jego klasy, ale mógł mieć ku temu tylko jeden powód: pod tym idiotycznym przykryciem musiało błyszczeć złoto. Mówił nienagannym dialektem Madur, może tylko nieco bardziej szorstkim, niż to się zwykle spotyka. Najwyraźniej pochodził spoza naszej planety, ale nie zmieniało to faktu, że był to jeden z nas, tyle tylko, że opętany przez Zło. - Nie widzę powodu, dla którego miałbym być bardziej uprzejmy, niż wymaga tego niezbędne minimum - odparłem. Spiskujecie w celu zagarnięcia czegoś, co należy do mnie. Jestem tu po to, żeby do tego nie dopuścić. - Ależ, ależ! Nie mam pojęcia, o czym pan mówi! - Nie mam czasu na zabawy. Bez względu na to, ile wam zapłaciła, dam wam trzy razy więcej w metalach szlachetnych i klejnotach. Pod warunkiem, że weźmiecie od niej pieniądze i dostarczycie mi ją. Nie zaprzeczaj, że nic takiego nie macie zamiaru robić ani że nie wiesz, o czym mówię. Tym razem za bardzo wychyliłeś się ze swojej jamy. Ten lokal zostanie otoczony, każdy zaś z was, ciebie nie wyłączając, poddany Badaniu Myśli. Wątpię, czy po tym ktokolwiek pozostanie na wolności. J. R. roześmiał się swoim szatańskich chichotem. - Rzeczywiście, masz takie możliwości - wycedził z lekkim rozbawieniem w głosie - ale jeszcze tego nie zrobiłeś, a zanim zdążysz to uczynić, ten lokal zamieni się w pensjonat dla emerytowanych zakonnic. Sądzisz, że nie oczekiwałem twojej wizyty? Zwietrzyłem na milę tego fałszywego, myślącego skorupą detektywa. Nie cofnę się, ponieważ to już się stało. Ona zniknęła. Zniknęła z twojego życia, z tej planety i skryła się tak, że nigdy nie uda ci się jej odnaleźć. - I parsknął śmiechem. Uniosłem się na wszystkich mackach, czując, jak tętni mi krew, a cały szkielet zewnętrzny zaczyna promieniować zieloną poświatą. Zniknęła z planety, nim nawet zdążyłem zacząć? - Kto poważył się na takie zuchwalstwo wobec własności Cesarskiej Regencji? Jestem lekarzem Centrum! - Wiem doskonale, kim i czym jesteś - odparł jednoręki mężczyzna. - Ale dla mnie nie ma to żadnego znaczenia, podobnie jak twoje pieniądze. Siedem razy przybywałem do nor aukcyjnych na Quimerze w poszukiwaniu jakiegoś szczególnego, pięknego dzieła i siedem razy pokonałeś mnie nie tyle swoimi pieniędzmi, co wpływami i jawnym oszustwem. Szansa poniżenia cię, odebrania ci czegoś, co było twoją własnością, pojawiła się przede mną zupełnie niespodziewanie, aż prosząc się o to, żeby, ją wykorzystać, w tym przypadku bowiem nie chroni cię żadne prawo. Odkrycie, że ona została już przez ciebie zapłodniona, dodało tylko tej sprawie pikanterii. Kosztowałem cię twoją żonę i dzieci, doktorze, i jestem z tego dumny! Siedem razy przegrywałem z tobą, a ty... ty nie przegrałeś ani razu. Przynajmniej do dzisiaj. Chciałem, żebyś poznał uczucie, jakie towarzyszy porażce. Przyjrzałem mu się uważniej. - Gomesh! Jesteś Gomesh, Cesarski Rewident Litidalu! Poznaję cię! - Sprawa wyglądała znacznie gorzej, niż myślałem. Był mi równy rangą i pozycją, ale starszy wiekiem. Mogłem doprowadzić do zamknięcia tej jego speluny, którą najwyraźniej wykorzystywał dla wzbogacania swojej kolekcji, ale nie miałem możliwości dopaść jego samego, ani oficjalnie, ani korzystając z moich wpływów. Jakakolwiek próba z mojej strony zmierzająca w tym kierunku naraziłaby mnie na wstyd i upokorzenie. Mimo wszystko nie mogłem odmówić mu racji. Do tej pory jeszcze nigdy nie przegrałem i teraz trudno mi było się z tym pogodzić. Moje macki kurczyły się spazmatycznie, a jedno z oczu wpatrywało się w ciężki drewniany bibelot. - Nie bądź śmieszny - parsknął Don Corleone. - Moi ludzie są wszędzie, a ty nie jesteś u siebie, ani nie jest to jakaś komnata potworów, w której trzymasz te groteskowe istoty, co wpadną ci w ręce. Znajdujesz się w beznadziejnej sytuacji i mam zamiar jeszcze przez jakiś czas się tym rozkoszować. Nikomu nie wolno mówić w ten sposób do Charlesa Bronsona! Z następnej minuty pamiętam tylko jakąś potworną, niewyraźną wściekłość, ale musiało we mnie pęknąć coś, o czym nie sądziłem, że kiedykolwiek może wyrwać się spod kontroli. Zaskakując go zupełnie rzuciłem się naprzód z wyciągniętymi mackami i cisnąłem nim z siłą, o jaką nigdy bym się nie podejrzewał, podczas gdy inne macki zaczęły chwytać za różne przedmioty znajdujące się w gabinecie - butelki, meble, a linka służąca do zaciągania grubej kotary zamieniła się w siekący bezlitośnie bicz. Rzecz jasna, wszystko to sprowadziło natychmiast do gabinetu jego oprychowatych goryli. Gomesh był większy i cięższy ode mnie, a mimo to udało mi się go podnieść i rzucić nad moją głową prosto w nich. Próbując się uchylić, jeden z goryli upuścił zakazany przez prawo ogłuszacz. Dostrzegłem to jednym okiem i chwyciłem go, zanim którykolwiek z nich zdążył się zorientować. Nigdy nie używałem takiej broni, ale z tej odległości nawet ślepiec mógłby dokonać masakry, więc ja również to uczyniłem. Później pokazali mi wszystko na nagraniu. Kiedy było już po wszystkim, Gomesh i jego trzej rzezimieszkowie nie żyli, a mnie opuściła nagle cała moja wściekłość i po prostu stałem bez ruchu, przyglądając się tej jatce. Kiedy zjawił się po mnie Oddział Specjalny, nie stawiałem żadnego oporu. Byłem sam w celi, rozprawa zaś odbyła się bardzo szybko. Broniący mnie komputer rozpatrzył moje szanse, których było bardzo niewiele, następnie zaś przedstawiono dowody i Państwo zażądało wyroku skazującego. - Szaleństwo - powiedziałem do mego obrońcy. Nawet ja byłem oszołomiony i zaszokowany, oglądając zarejestrowane ze wszystkimi szczegółami morderstwo. Jesteśmy zbyt łagodną rasą na takie rzeczy; nagranie, a także większość dowodów było ściśle tajne, żeby ochronić innych. Tak musiało być. Byłem przecież Madurem. Gdyby pospólstwo miało się kiedykolwiek dowiedzieć, że ktoś z mojej klasy okazał się zdolny popełnić taki czyn, spowodowałoby to załamanie się całej naszej struktury społecznej i upadek cywilizacji. - Widzieli to i zdjęli moje wzorce myślowe. Muszą wiedzieć, że to nie był racjonalny czyn. - Obawiam się, że nie uda się tego załatwić wnioskiem o uznanie pana za niepoczytalnego - odparł mój obrońca. - Właściwie znajduje się pan ponad wszelkim prawem, a to dlatego że podobnie jak każdy Madur jest pan doskonały pod względem genetycznym. Z samej definicji Madur nie ma nawet możliwości dokonania takiego czynu. Każdy Madur jest zawsze poczytalny i działa w sposób racjanalny, a tym samym każda jego zbrodnia musi być przemyślana i zaplanowana. - Ale to nieprawda! Wszyscy wiecie, że tak nie było! Westchnął. - To co się naprawdę zdarzyło, nie ma najmniejszego znaczenia. Chodzi o to, że to nie mogło się zdarzyć. Najciekawsze, że ze względu na pańską nie podlegającą z definicji żadnej wątpliwości normalność oraz na udowodnione niskie morale ofiary, oraz jej skierowane pod pańskim adresem prowokacje, przypuszczalnie udałoby mi się załatwić panu wygnanie na jakiejś małej, zapomnianej planetce. Ale tu nie chodzi tylko o Gomesha: Pan zabił nie tylko jego, ale jeszcze trzy inne osoby. - Które zabiłyby mnie albo ciężko poraniły! To była samoobrona! - Zapomniał pan o najważniejszym. To byli duberowie, urodzeni i wychowani po to, żeby być strażnikami tak samo, jak pan urodził się i był wychowywany po to, żeby zostać Cesarskim Lekarzem. Robili tylko to, do czego byli uwarunkowani genetycznie, umysłowo, społecznie i moralnie, podczas gdy pańskie działania były dokładnym zaprzeczeniem wszystkiego, czego oczekuje się od Madura. Mieli prawo pana zabić lub zranić, pan zaś nie miał żadnego prawa im w tym przeszkadzać, podobnie jak nie miał pan prawa doprowadzić do sytuacji, w której byli zmuszeni podjąć przeciw panu tak gwałtowne działania. - Perry Mason westchnął ponownie. - Przykro mi, ale nawet ja prędzej lub później musiałem trafić na sprawę; której po prostu nie da się wygrać. Byłem oszołomiony wynikającymi z jego słów konsekwencjami, a przede wszystkim słusznością tego, co mówił. To ja byłem odpowiedzialny za to, że mnie zaatakowali, w związku z czym nie miałem prawa się bronić. Moje przestępstwo nie polegało na tym, że zamordowałem czterech ludzi, którzy nadal w moim mniemaniu na to zasługiwali. Moje przestępstwo nie polegało na tym, że w obronie własnego honoru zabiłem Gomesha, a następnie pozwoliłem się zabić jego gorylom. To nie było żadne zwykłe wykroczenie ani nawet morderstwo, tylko zbrodnia przeciwko całej cywilizacji. Gdyby niższe klasy zaczęły kiedykolwiek choćby p od e j r z e w a ć, że Madur jest zdolny do emocjonalnego myślenia, że może stracić nad sobą panowanie czy nawet oszaleć, choćby na krótką chwilę, już nigdy nikt nie mógłby czuć się bezpiecznym. - Wydając wyrok w twojej sprawie staję przed dylematem, w którego rozwiązaniu nie mogą mi pomóc żadne paragrafy - powiedział poważnie sędzia Wapner. - Muszę więc wkroczyć na dziewiczy teren. Za zamordowanie Gomesha mógłbym, rzecz jasna, skazać cię na wyparowanie, ale to nie zapewniłoby zachowania tak niezbędnej tutaj symetrii. Istnieje inny, chyba bardziej właściwy sposób. To oczywiste, że ty sam jesteś najzupełniej normalny, lecz oddziaływanie tych obcych sygnałów wpłynęło w jakiś sposób na zmianę rządzących do tej pory twoim postępowaniem intelektualnych imperatywów. Stawia nas to w kłopotliwej sytuacji, ale jednocześnie sprawia, że w pewien szczególny sposób możesz jeszcze okazać się przydatny swemu społeczeństwu. Musimy kontynuować rejestrację tych sygnałów, ale czy możemy narażać innych na niebezpieczeństwo? Potrzebujemy doświadczonego specjalisty, który mógłby dokonywać właściwej selekcji materiału. Rejestracja może odbywać się automatycznie - kontynuował sędzia Roy Bean. - Ale na tym właśnie polega cały kłopot. Automaty. Ktoś musiałby prędzej czy później wszystko przejrzeć i zadecydować, co jest nowe, a co nie, co może nam się przydać, a co nie przedstawia żadnej wartości. Całe przedsięwzięcie ma niezwykłą wagę - po raz pierwszy przecież udało się nawiązać kontakt z inną cywilizacją, nawet jeżeli jest to kontakt jednostronny - i musimy wiele się nauczyć. Komputery mogą nam w tym pomóc, ale w gruncie rzeczy jest to proces wysoce subiektywny. Potrzebny jest ktoś o zmyśle kolekcjonera i znakomitym przygotowaniu analitycznym. jednym słowem, potrzebny jest Madur. Zdajemy sobie sprawę, że twoja umęczona dusza pragnie jedynie wyparowania, ale czy nie zgodziłbyś się podjąć tego zadania, które może przynieść wielkie korzyści twojej rasie? Przygotujemy specjalny statek i wyślemy cię jako zbieracza i krytyka zarazem. Nie moglibyśmy prosić o to nikogo spośród nas, zważywszy na wielką cenę, jaką przyszłoby mu za to zapłacić, ale ty ją już zapłaciłeś. Niezależnie od tego, co czułem, ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła moja dusza, było wyparowanie. Gdyby tak było, pozwoliłbym gorylom dać się zabić, zapewniając tym samym dobre samopoczucie wszystkim z wyjątkiem Gomesha i mnie. Byłem wtedy bardzo głupi. Zgodziłem się. - Żyję po to, by służyć memu ludowi - Odpowiedziałem z dumą. Nie rozumiałem wówczas motywacji ich decyzji. Nie byłem pospolitym mordercą, co sprzeniewierzył pokładaną w nim ufność, dla którego zwykłe wyparowanie byłoby szybkim i łatwym rozwiązaniem. Ja popełniłem czyn stokroć potworniejszy, który zachwiał podstawami wszystkiego. Przeklęte maszyny! Niech kara odpowiada winie... Rozległ się alarmowy sygnał odbiornika, więc zająłem się urządzeniami rejestrującymi. Uruchomiłem rejestratory; podłączyłem translatory wizji i rozpocząłem odbiór. Wystarczył ułamek sekundy, bym zorientował się, na co trafiliśmy, i próbowałem wszystko wyłączyć, ale ten cholerny komputer nie posłuchał, wyświetlając na ekranie napis NOWY MATERIAŁ KONIECZNY PODGLĄD. Przeklęte bydlę! Wcale nie nowy! Ile razy już to widziałem? Ile razy już ten mechaniczny mózg z Piekła zmuszał mnie, żebym to oglądał? - Tu system informacji specjalnej. To nie, jest, powtarzam, to nie jest alarm ćwiczebny. - Był spocony i zdenerwowany, ten najlepszy dziennikarz swoich czasów, przekazujący najważniejszą informację w swojej i nie tylko swojej karierze. - Nie, nie! Tylko nie oni! Nie moja rodzina! Nie moje cudowne duchy! - ... wymiana uderzeń nuklearnych doprowadziła do wyeliminowania około czterdziestu procent wojsk sowieckich, co spowodowało. . . - Lucy! Desi! Wujku Miltie! Chodźcie! Powiedzcie, że to był tylko żart! Powiedzcie mi, kiedy mam się śmiać! - ... sześćset wielogłowicowych rakiet taktycznych. Waszyngton, Nowy York, San Diego, Norfolk, Los Angeles, San Francisco i Seattle zostały już starte z powierzchni ziemi przez pociski wystrzeliwane z łodzi... - Jesteśmy łagodną rasą! - krzyczałem, a mój szkielet zewnętrzny promieniował jak zwykle zieloną poświatą. - Czyście poszaleli? Czy wszyscy straciliście zmysły? Nie możecie mi tego zrobić! - ... do miast środkowego zachodu, w tym do Chicago, za niespełna siedem minut. leżeli macie gdzie się schronić, uczyńcie to natychmiast. Nie zwlekajcie. Jeżeli macie piwnicę, natychmiast do niej zejdźcie. Szukajcie kanałów ściekowych i linii metra. Nie dopuśćcie do tego, żeby w chwili wybuchu być na otwartej przestrzeni. Nie wychodźcie na zewnątrz przez co najmniej dwa do czterech tygodni. Weźcie ze sobą wszystkie zapasy, jakie... - Nawet zbrodnia przeciwko cywilizacji nie zasługuje na to! Komputer, oddaj mi sterowanie'. Powiedz im, żeby rozwalili ten statek. Odłącz układ podtrzymywania życia! Zgodzę się na wszystko, na wszystko, tylko nie to! Ile jeszcze razy muszę to oglądać? Ile jeszcze razy muszę o tym w i e d z i e ć? Błagam! Główny komputer! Na wszystkie świętości, n i e możecie mi kazać patrzeć, jak oni wszyscy znowu giną! przekład : Arkadiusz Nakoniecznik powrót |