ďťż

23 (10)

Lemur zaprasza










Frank Herbert     
  Diuna

   
. 23 .    






    Kiedy mój ojciec, Padyszach Imperator. dowiedział się o śmierci księcia
Leto i jej okolicznościach, wpadł we wściekłość, jakiej nigdy do tej pory nie
widzieliśmy u niego. Oskarżał moją matkę i umowę zmuszającą go do osadzenia Bene
Gesserit na ironie. Oskarżał Gildię i nikczemnego starego barona. Oskarżał
każdego, kto mu się nawinął, mnie nawet nie wyłączając, bo, jak mówił, byłam
czarownicą jak wszystkie inne. A kiedy usiłowałam go pocieszyć, mówiąc, że
przeprowadzono to podług starodawnego prawa samozachowania, szanowanego nawet
przez najdawniejszych władców, wyśmiał mnie szyderczo i zapytał, czy uważam go
za mięczaka. Wtedy zrozumiałam, że do furii doprowadził go nie żal po zmarłym
księciu, lecz to; co owa śmierć oznaczała dla królewskiej krwi.

    Kiedy wracam do tego pamięcią, myślę, że również mój ojciec
mógł posiadać pewien dar czytania przyszłości, ponieważ bez wątpienia linia jego
i Muad Diba miały wspólnych przodków.
"W domu mojego ojca" pióra księżniczki Irulann
    - Teraz Harkonnen zabije Harkonnena - wyszeptał Paul.
    Obudził się na krótko przed zapadnięciem nocy, w pozycji
siedzącej w uszczelnionym i zaciemnionym filtrnamiocie. Gdy to mówił, słyszał
niewyraźne ruchy matki dochodzące stamtąd, gdzie spala oparta o przeciwległą
ścianę namiotu. Rzucił okiem na czujnik zbliżeniowy na podłodze, sprawdzając
tarcze oświetlone w mroku luminoforami.
    - Wkrótce nadejdzie noc - powiedziała jego matka. - Może byś
podniósł burty namiotu?
    Od dłuższego czasu Pani zdawał sobie sprawę, ze jej oddech się
zmienił, ze zachowuje w ciemności milczenie, aż upewni się, że on nie śpi.
    - Podniesienie burt nic nie da - powiedział. - Była burza.
Piasek przykrył namiot. Odkopię nas niebawem.
    - Wciąż ani śladu Duncana?
    - Ani śladu.
    Pani bezwiednie potarł książęcy sygnet na kciuku i zadygotał w
przypływie nagłej wściekłości na samą substancję planety, która przyczyniła się
do zamordowania jego ojca.
    - Słyszałam nadciąganie burzy - powiedziała Jessika.
    Te nic nie znaczące słowa matki pomogły mu nieco w odzyskaniu
spokoju. Skupił pamięć na burzy, kiedy to oglądał, jak się zaczynała za
przezroczystą ścianką ich filtrnamiotu - delikatne nitki pasku przebiegające
basen, po czym strugi i warkocze prujące niebiosa. Zapatrzył się na skalną
iglicę, która na jego oczach zmieniała kształt pod tym uderzeniem, przechodząc w
niski klin barwy cheddara. Piach nawiewany do basenu przyćmił niebo mętnym
curry, a następnie odciął wszelkie światło przykrywając namiot. Kabłąki namiotu
raz jeden skrzypnęły przejmując nacisk i zapadła cisza przerywana jedynie
stłumionym sapaniem chrap, których miechy tłoczyły z zewnątrz powietrze.
    - Sprawdź jeszcze raz odbiornik - powiedziała Jessika.
    - Nie ma sensu, i Wymacał wodowód filtrfraka w chomątku na
szyi, nabrał ciepławy haust w usta i pomyślał, że oto zaczyna prawdziwą
arrakańską egzystencję - żyjąc wilgocią odzyskaną ze swego własnego wydechu i
ciała. Jałowa i bez smaku była ta woda, lecz przynajmniej przepłukał gardło.

    Jessika słyszała, jak Paul pije, poczuła przyleganie gładzi
własnego filtrfraka do ciała, ale swego pragnienia nie przyjęła do wiadomości.
Godząc się na nie należałoby szeroko otworzyć oczy na straszliwe rygory Arrakis,
na której muszą strzec nawet śladowych ilości wilgoci, troszczyć się o parę
kropel z odłówek namiotu, odmawiać sobie oddechu pod gołym niebem. O ileż
łatwiej zapaść z powrotem w sen. Lecz tego dnia coś jej się przyśniło, kiedy
zasnęła, i wspomnienie zwidu przyprawiło ją o drżenie.
    Zanurzała swe uśpione dłonie w rzece piasku, gdzie wypisano
imię: "Książę Leto Atryda". Piach zasypywał imię, a ona krzątała się, by je
odtworzyć, lecz zanim doszła do ostatniej litery, zacierała się pierwsza. Piasek
nie chciał się zatrzymać. Jej sen przeszedł w zawodzenie: coraz donośniejsze i
donośniejsze. W dźwięku tego bezsensownego zawodzenia część jej pamięci
rozpoznała jej własny głos, kiedy była maleńkim dzieckiem, niemowlęciem niemal.
Jakaś kobieta, niezbyt wyraźna w pamięci, oddalała się. Moja nieznana matka -
pomyślała Jessika. - Bene Gesserit. która mnie zrodziła i oddała siostrom,
ponieważ tak jej przykazano zrobić. Czy była zadowolona, że pozbywa się
harkonneńskiego dziecka?
    - Ich czuły punkt, w który trzeba uderzać, to przyprawa -
powiedział Paul.
    Jak on może myśleć w takiej chwili o ataku? - zadała sobie
pytanie.
    - Cała planeta ugina się od przyprawy - odparła. - Jak można
ich tu uderzyć?
    Słyszała, jak się porusza, doszło ją szuranie sakwy wleczonej
po podłodze namiotu.
    - Na Kaladanie była to potęga morska i powietrzna - rzekł. -
Tutaj jest potęga pustynna. Kluczem są Fremeni.
    Jego głos doleciał spod zwieracza namiotu. Dzięki szkoleniu
Bene Gesserit rozpoznała w jego tonie nie przetrawioną urazę do siebie. Przez
całe życie uczono go nienawiści do Harkonnenów - pomyślała. - Teraz odkrył, że
sam jest Harkonnenem... przeze mnie. Jakże mało mnie zna! Byłam jedyną kobietą
księcia. Przyjęłam jego życie i jego wartości, aż po zlekceważenie rozkazów Bene
Gesserit.
    Pod dotknięciem Paula rozjaśniła się fiszka jarzeniowa,
wypełniając kopulastą przestrzeń zielonym promieniowaniem. Paul kucnął przy
zwieraczu, kaptur filtrfraka miał przystosowany do otwartej pustyni - czoło
zasłonięte, filtr naustny założony, dopasowane wtyki nosowe. Tylko jego ciemne
oczy były widoczne: wąski pasek twarzy, która raz jeden skierowała się ku niej i
odwróciła.
    - Przygotuj się na otwartą przestrzeń - powiedział stłumionym
przez filtr głosem.
    Jessika nasunęła filtr na usta. zajęła się sposobieniem
kaptura, śledząc jak Paul zrywa plombę namiotu. Piasek zachrzęścił przy
otwieraniu zwieracza, z chropowatym szumem sypał się do namiotu, zanim Paul
unieruchomił ziarenka za pomocą kondensatora statycznego. Po przywróceniu
aparatem statyki ziaren w ścianie piasku pozostała wyrwa. Paul wyśliznął się i
Jessika towarzyszyła mu słuchem w jego drodze na powierzchnię. Co tam
zastaniemy? - zastanawiała się. - Harkonneńskie oddziały i sardaukarzy - to są
niebezpieczeństwa, jakich należy się spodziewać. Lecz co z niebezpieczeństwami
nieznanymi? Pomyślała o kondensatorze statycznymi innych dziwnych instrumentach
w sakwie. Wszystkie te przyrządy stały się nagle w jej umyśle symbolami
zagadkowych niebezpieczeństw.
    Poczuła niebawem gorące tchnienie pustyni, na policzkach ponad
filtrem, gdzie pozostały odsłonięte.
    - Podaj sakwę.
    Głos Paula cichy był i ostrożny. Zerwała się posłusznie i
przywlokła sakwę po podłodze, słuchając bulgotania literjonów wody. Podniósłszy
oczy ujrzała sylwetkę Paula rysującą się na tle gwiazd.
    - Daj - rzekł. I chwyciwszy wyciągniętą ręką sakwę wywindował
ją na górę.
    Teraz widziała jedynie krąg gwiazd. Wyglądały jak świetlne
ostrza broni wymierzonej w nią z nieba. Deszcz meteorów przeciął ten jej skrawek
nocy. Meteory jawiły jej się jak ostrzeżenie, jak pręgi tygrysie albo jak
świetliste kamienie nagrobne, ścinające krew w jej żyłach. Zimny dreszcz ją
przeszedł na wspomnienie ceny wyznaczonej za ich głowy.
    - Pośpiesz się - powiedział Paul. - Chcę zwinąć namiot.
    Struga piachu z powierzchni musnęła jej lewą rękę. Ile ziarenek
piasku zmieści się na dłoni? - zastanawiała się.
    - Pomóc ci? - zapytał Paul.
    - Nie.
    Przełknąwszy w zaschniętym gardle wsunęła się do otworu, piach
o skondensowanej gęstości zachrzęścił pod jej dłońmi. Paul wyciągnął i podał jej
ramię. Stanęła przy nim na gładkiej łasze pustyni, rozglądając się wokoło.
Piasek prawie po brzegi wypełniał basen, z którego pozostały tylko niewyraźne
krawędzie skalnego wieńca. Zapuścił się dalej w ciemność swymi wyszkolonymi
zmysłami.
    Szelesty drobnych zwierząt.
    Ptaki.
    Zawał wypartego piasku, a w nim słabe odgłosy jakiegoś
stworzenia. Składanie namiotu przez Paula i jego powrót na powierzchnię.
    Noc ustąpiła przed blaskiem gwiazd na tyle jedynie, by groźba
wychyliła się z każdego cienia. Jessika wpatrywała się w plamy czerni.
    Czerń jest oślepłym wspomnieniem - pomyślała. - Nasłuchujemy
głosów sfory, okrzyków tych, którzy polowali na naszych przodków w tak
zamierzchłej przeszłości, że pamiętają ja tylko najprymitywniejsze komórki
naszego ciała. Uszy widzą. Nozdrza widzą. !
    - Za chwilę Pani stanął przy niej mówiąc:
    - Duncan mi powiedział, że jeśli go złapią, wytrzyma... do tego
czasu. Musimy już stąd uchodzić.
    Zarzucił sakwę na ramię, podszedł do płytkiego obrzeża basenu.
Wspiął się na skalną półkę wychodzącą na otwartą pustynię w dole. Jessika
machinalnie poszła w jego ślady, uświadamiając sobie, że teraz żyje w orbicie
swego syna. Ponieważ moja rozpacz jest teraz cięższa od piasku oceanów -
pomyślała. - Ta planeta wyjałowiła mnie ze wszystkiego prócz celu, który jest
najdawniejszy: jutrzejsze życie. Teraz żyję, aby żył mój młody książę i mająca
dopiero przyjść na świat córka.
    Odnosząc wrażenie, że piasek czepia się jej stóp, dobrnęła do
Paula.
    Spoglądał ku północy, ponad pasmem skał. zapatrzony na odległy
szaniec. Skalny profil przypominał z daleka antyczny pancernik morski na tle
gwiazd. Jego długa strzała unosiła się na niewidzialnej lali lasem bumerangowych
anten, odchylonymi w tył kominami, wypiętrzeniem w kształcie litery pi na rufie.
Ponad tę sylwetę wystrzelił pomarańczowy blask, rozszczepiony oślepiającą linią
purpury, która bita weń z nieba.
    Druga linia purpury!
    I drugi wybuch pomarańczowej jasności!
    Wyglądało to jak starożytna bitwa morska i dawny ogień
artylerii: nie mogli oderwać oczu od tego widoku.
    - Kolumny ognia - wyszeptał Paul.
    Krąg czerwonych ślepiów wzbił się nad odległą skałą. Nitki
purpury haftowały niebo.
    - Płomienie z dysz silników i rusznice laserowe - powiedziała
Jessika.
    Poczerwieniały od pyłu pierwszy księżyc Arrakis wzniósł się z
lewej strony powyżej horyzontu i dostrzegli sunącą tamtędy burzę - ruchomą
wstęgę ponad pustynią.
    - To muszą być harkonneńskie ornitoptery tropiące naszych -
powiedział Paul. - Szatkują pustynię w taki sposób... jakby dla pewności, że
rozdeptano wszystko, co tam było... jak rozdeptuje się gniazdo skorpionów.
    - Albo gniazdo Atrydów - powiedziała Jessika.
    - Musimy szukać osłony - rzekł Paul. - Skierujemy się na
południe i będziemy trzymać się skał. Jeśli nas złapią w otwartym terenie... -
Odwrócił się poprawiając sakwę na ramieniu. - Mordują wszystko, co się rusza.

    Zrobił jeden krok wzdłuż krawędzi i w tym momencie usłyszał
cichy świst szybującego statku, ujrzał ciemne sylwetki ornitopterów ponad głową.



następny   






  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza