ďťż

19 (24)

Lemur zaprasza










Ursula K. LeGuin     
  Lewa Ręka Ciemności

   
. 19 .    








Powrót
    Przy pochmurnej i wietrznej pogodzie parliśmy przed siebie
usiłując czerpać zachętę z widoku Turni Eszerhoth, pierwszej od siedmiu tygodni
rzeczy, która nie była lodem, śniegiem lub niebem. Na mapie były zaznaczone jako
niezbyt odległe od bagien Szenszey na południu i zatoki Guthen na wschodzie. Ale
mapa nie była dokładna, a my byliśmy coraz bardziej wyczerpani.
    Musieliśmy znajdować się bliżej południowego skraju lodowca
gobryńskiego, niż to wynikało z mapy, bo już na drugi dzień, odkąd skręciliśmy w
kierunku południowym, zaczęliśmy natykać się na stary lód i szczeliny. Lód nie
był tu tak przeorany i pofałdowany jak w okolicy Ognistych Wzgórz, ale za to był
rozmokły. Spotykaliśmy rozległe zagłębienia, które pewnie w lecie zmieniały się
w jeziora; zdradzieckie miejsca, które mogły zarwać się pod człowiekiem, z
głośnym jakby westchnieniem, na głębokość kilkudziesięciu centymetrów; całe
strefy pokryte dziurami i rysami. Coraz częściej także zdarzały się wielkie
szczeliny; stare kaniony w Lodzie, jedne szerokie jak górskie wąwozy, inne
wąskie, ale głębokie. W dniu odyrny ninmmer (według dziennika Estravena, bo ja
nie prowadziłem rachuby) świeciło słońce i wiał silny północny wiatr.
Przeciągając sanki przez mosty lodowe nad węższymi szczelinami mogliśmy zajrzeć
w głąb błękitnych szybów i przepaści z prawa i lewa, w które kawałki lodu
strącone przez płozy spadały z donośnym, ale delikatnym dźwiękiem, jakby cienkie
kryształowe płatki potrącały o srebrne struny. Pamiętam rześką, nierealną, na
granicy zawrotu głowy przyjemność tego porannego marszu w blasku słońca nad
przepaściami. Wkrótce jednak niebo zaczęło bieleć, powietrze gęstnieć, cienie
znikać. Błękit ulatniał się z nieba i ze śniegu. Nie byliśmy przygotowani na
niebezpieczeństwo białej pogody na takiej powierzchni. Ponieważ lód był
nierówny, Estraven ciągnął, a ja pchałem. Wzrok miałem utkwiony w sanki i
szedłem myśląc tylko o tym, jak najlepiej pchać, kiedy nagle sanki skoczyły do
przodu omal nie wyrywając się z mojego uchwytu. Wczepiłem się w nie
instynktownie i zawołałem "hej!" do Estravena, żeby tak nie pędził, sądząc, że
przyśpieszył na równej drodze. Ale sanki utknęły w miejscu przechylone do
przodu, a Estraven znikł.
    Omal nie wypuściłem z rąk poręczy, żeby rzucić się na
poszukiwanie go. Czysty przypadek zdecydował, że tego nie zrobiłem. Trzymając
poręcz rozglądałem się wokół ogłupiały i nagle ujrzałem skraj szczeliny, która
uwidoczniła się, kiedy odłamał się i odpadł następny fragment mostu śnieżnego.
Estraven spadł nogami w przód i tylko mój ciężar powstrzymywał od pójścia w jego
ślady sanki, które jedną trzecią długości płóz stały jeszcze na twardym lodzie.
Ciężar Estravena zwisającego w uprzęży przechylał je powoli coraz bardziej.
    Całym ciałem nacisnąłem na tylną poręcz i ciągnąc, kołysząc i
wciskając w lód sanki usiłowałem oddalić je od skraju szczeliny. Nie szło mi
łatwo, ale wykorzystując wszystkie siły i szarpiąc za poręcz ruszyłem oporne
sanki, które nagle gwałtownie odsunęły się od przepaści. Estraven sięgnął rękami
skraju szczeliny i teraz mi pomagał. Gramoląc się, ciągnięty przez uprząż,
wczołgał się na równy lód i padł twarzą w dół.
    Ukląkłem obok niego i starałem się rozpiąć uprząż zaniepokojony
tym, jak leżał bezwładnie, tylko spazmatycznym oddechem zdradzając, że żyje.
Wargi miał sine, połowę twarzy potłuczoną i otartą do krwi.
    Po chwili usiadł niepewnie i świszczącym szeptem powiedział:

    - Błękitne... wszystko błękitne... Wieże w otchłani...
    - Co ty mówisz?
    - Tam, w szczelinie. Wszystko błękitne... rozświetlone.
    - Czy nic ci nie jest?
    Zaczął z powrotem zapinać uprząż.
    - Ty idź przodem... na linie... z kijem - wykrztusił. Wybieraj
drogę.
    Całymi godzinami jeden z nas ciągnął, podczas gdy drugi
prowadził stąpając jak kot po wydmuszkach, sprawdzając grunt kijem przed każdym
krokiem. W białej pogodzie nie widać szczeliny, póki się do niej nie zajrzy.
Trochę późno. ponieważ na skrajach gromadziły się nawisy, nie zawsze pewne.
Każdy krok był niespodzianką, stopniem w górę lub w dół. Żadnego cienia. Równa,
biała, bezgłośna sfera, posuwaliśmy się jak wewnątrz wielkiej kuli z mrożonego
szkła. W kuli nie było nic i na zewnątrz nie było nic. Ale w szkle były
pęknięcia. Próba i krok. Próba i krok. Szukanie niewidocznych pęknięć, przez
które można wypaść z białej szklanej kuli i spadać, spadać, spadać... Stopniowo
moje mięśnie stężały w nie słabnącym napięciu. Zrobienie choćby jednego
następnego kroku stało się wysiłkiem ponad siły.
    - Co się stało, Genry?
    Stałem pośrodku pustki. Łzy napłynęły mi do oczu i zamarzły
zlepiając powieki.
    - Boję się, że spadnę - powiedziałem.
    - Jesteś przecież na linie - odparł, ale zobaczywszy, że w
pobliżu nie ma żadnej szczeliny, zrozumiał, o co chodzi, i dodał: - Rozbijamy
obóz.
    - Jeszcze nie czas, musimy iść dalej.
    Estraven już rozpakowywał namiot.
    Później, kiedy zjedliśmy, powiedział:
    - To był właściwy czas, żeby się zatrzymać. Chyba nie możemy
iść w tę stronę. Lodowiec obniża się tu stopniowo i wszędzie będzie podmokły i
popękany. Gdybyśmy mogli widzieć, to co innego, ale nie przy bezcieniu.
    - Jak więc dojdziemy do Bagien Szenszey?
    - Jeżeli pójdziemy na wschód zamiast na południe, może uda nam
się dojść aż do zatoki Guthen po twardym lodzie. Płynąc kiedyś statkiem po
zatoce widziałem Lód w środku lata. Dochodzi on tam do Czerwonych Wzgórz i
lodowymi rzekami spływa do zatoki. Gdybyśmy zeszli jednym z tych jęzorów,
moglibyśmy pójść na południe po zamarzniętym morzu i wejść do Karhidu od strony
wybrzeża, a nie przez granicę, co byłoby dla nas lepsze. Wydłużyłoby to naszą
drogę o jakieś trzydzieści do siedemdziesięciu kilometrów. Co o tym sądzisz,
Genry?
    - Sądzę, że nie potrafię zrobić dziesięciu kroków, póki nie
ustąpi ta biała pogoda.
    - Ale jeżeli wyjdziemy tam, gdzie nie ma szczelin...
    - A, jeżeli wyjdziemy tam, gdzie nie ma szczelin, to proszę
bardzo. A jeżeli kiedyś jeszcze wyjrzy słońce, to możesz siadać na sanki i
dowiozę cię gratis do Karhidu. Była to typowa próbka żartu na tym etapie naszej
podróży. Żarty były nieodmiennie kiepskie, ale czasami wywoływały uśmiech
współtowarzysza. - Nic mi nie jest - dodałem. - To tylko ostry przypadek
chronicznego strachu.
    - Strach jest bardzo pożyteczny. Jak ciemność, jak cień. -
Uśmiech Estravena był brzydką szczeliną w łuszczącej się, spękanej brązowej
masce, w której osadzono dwa czarne kamyki pod strzechą czarnego futra. - To
dziwne, że światło dzienne nie wystarcza. Żeby iść, potrzebujemy cienia.
    - Daj mi na chwilę swój notes.
    Właśnie odnotował nasz dzienny przemarsz i skończył jakieś
obliczenia kilometrów i racji żywnościowych. Posunął w moją stronę mały zeszyt i
ołówek. Na białej wyklejce tylnej wewnętrznej okładki przedzieliłem koło literą
S i zaczerniłem połówkę in, po czym oddałem notes Estravenowi. Czy znasz ten
symbol? - spytałem.
    Przyglądał mu się dłuższą chwilę z dziwnym wyrazem twarzy.
    - Nie - powiedział.
    - Spotyka się go na Ziemi, na Hain i na Cziffewar. To in i
jang. "Światło jest lewą ręką ciemności...", jak to szło? Światło i ciemność.
Strach i odwaga. Zimno i ciepło. Żeńskie i męskie. To jesteś ty, Therem. Oba w
jednym. Cień na śniegu.
   
    Następnego dnia wędrowaliśmy tak długo na północny wschód, aż w
białej pustce pod nogami nie było już żadnych szczelin - cały jeden dzienny
przemarsz. Ograniczyliśmy się do dwóch trzecich racji, żeby nam starczyło
jedzenia na dłuższą trasę. Ja uważałem, że to nie ma sensu, bo różnica między
mało a nic wydawała mi się nieistotna, Estraven jednak tropił swoje szczęście,
idąc za czymś, co sprawiało wrażenie przeczucia czy intuicji, ale mogło być
wykorzystaniem doświadczenia i logiki. Szliśmy na wschód przez cztery dni robiąc
cztery najdłuższe przemarsze, od dwudziestu pięciu do trzydziestu kilometrów, i
wtedy bezwietrzna mroźna pogoda pękła i rozsypała się, zmieniając się w
zawichrowania drobnych śnieżynek przed nami, z tyłu, z boków, w oczach. W
gasnącym świetle dnia zaczynała się burza śnieżna. Leżeliśmy w namiocie przez
trzy dni, a zawieja wrzeszczała na nas trzydniowym, bezsłownym, pełnym
nienawiści rykiem z płuc, które nie muszą nabierać powietrza.
    "Doprowadzi mnie do tego, że ja też zacznę na nią wrzeszczeć" -
przekazałem Estravenowi w myślomowie, na co on z charakterystyczną, pełną
wahania sztywnością odpowiedział: "Nie warto. Nie będzie słuchać".
    Spaliśmy ile się dało, jedliśmy bardzo niewiele, opatrywaliśmy
odmrożenia. skaleczenia i otarcia, porozumiewaliśmy się myślomową i dalej
spaliśmy. Trzydniowy wrzask przeszedł w bełkot, potem w łkanie i wreszcie w
ciszę. Wstał dzień. Przez otwartą śluzę zajaśniało niebo. Widok ten dodał nam
ducha, chociaż byliśmy zbyt wyczerpani, żeby nasz lepszy nastrój uwidocznił się
w żwawości i energii naszych ruchów. Zwinęliśmy obóz, co zajęło nam prawie dwie
godziny, bo guzdraliśmy się jak para niedołężnych starców, i wyruszyliśmy. Droga
niewątpliwie prowadziła pod lekkim kątem w dół, pokrywa śnieżna była idealna dla
nart, świeciło słońce. Termometr pokazywał -23 ". Mieliśmy uczucie. że z każdym
krokiem odzyskujemy siły, szło nam się szybko i lekko. Tego dnia byliśmy w
drodze aż do pierwszych gwiazd na niebie.
    Na kolację Estraven wydał pełne racje. Przy takich porcjach
starczyłoby nam jedzenia zaledwie na siedem dni.
    - Koło się kręci - stwierdził pogodnie. - Żeby dobrze iść,
musimy dobrze jeść.
    - Jedzcie, pijcie i weselcie się powiedziałem. Jedzenie
uderzyło mi do głowy. Roześmiałem się jak z czegoś bardzo śmiesznego. ---
Wszystko razem, jedzenie-picie-wesołość. Nie można mieć wesołości bez jedzenia,
dziwne, co? Wydało mi się to tajemnicą na miarę kręgu in-jung, ale nie na długo.
Coś w wyrazie twarzy Estravena odwróciło moją uwagę. Potem miałem ochotę
wybuchnąć płaczem, ale się pohamowałem. Estraven nie był tak silny jak ja i nie
byłoby to uczciwe. mogłoby i jego sprowokować do płaczu. On tymczasem już spał.
Zasnął na siedząco, z miską na kolanach. To było do niczego niepodobne, taki
nieporządek. Ale pomysł nie był zły: spać.
    Obudziliśmy się następnego ranka dość późno, zjedliśmy podwójne
śniadanie. wprzęgliśmy się i pociągnęliśmy nasze lekkie sanki na skraj świata.

    Za skrajem świata, który był stromym biało-czerwonym
rumowiskiem, w bladym południowym świetle rozciągało się zamarznięte morze:
zatoka Guthen skuta lodem od brzegu . do brzegu i od Karbidu aż po biegun
północny.
    Zejście w dół do morza przez ostre krawędzie, uskoki i rowy
lodowca wciśniętego między Czerwone Wzgórza zajęło nam całe popołudnie i cały
następny dzień. Tego drugiego dnia porzuciliśmy sanki i spakowaliśmy się w
plecaki. Jeden mieścił namiot, reszta rzeczy poszła do drugiego, żywność była
podzielona równo, razem wypadało niewiele ponad dziesięć kilo na osobę do
niesienia. Dodałem do swojego ciężaru piecyk i jeszcze nie miałem piętnastu
kilo. Przyjemnie było uwolnić się od ciągłego pchania, ciągnięcia i
wyszarpywania uwięzłych sanek, co powiedziałem Estrawenowi. Obejrzał się na
sanki, małe i niepotrzebne wśród bezkresnego rumowiska lodu i czerwonawych
kamieni.
    Służyły nam dobrze - powiedział. Jego lojalność rozciągała się
również na przedmioty, cierpliwe, wytrwałe, wierne przedmioty, których używamy i
do których się przyzwyczajamy, które pomagają nam żyć. Żal mu było sanek.
    Tego wieczoru, siedemdziesiątego piątego wieczoru naszej
podróży, po pięćdziesięciu jeden dniach na lodowym płaskowyżu, w dniu harhahad
annen, zeszliśmy z Lodu Gobrin na morski lód zatoki Guthen. Znów szliśmy długo,
aż do zmroku. Powietrze było bardzo mroźne, ale czyste i spokojne, a równa
powierzchnia lodu i brak sanek zachęcały nasze narty do jazdy. Kiedy rozbiliśmy
obóz tego wieczoru, dziwnie było pomyśleć przed zaśnięciem. że nie mamy już pod
sobą półtora kilometra lodu, a tylko kilkadziesiąt centymetrów i pod tym słoną
wodę. Ale nie trawiliśmy zbyt wiele czasu na rozmyślania. Zjedliśmy i usnęliśmy.

    Rano znów pogodny dzień, choć strasznie mroźny, minus
czterdzieści stopni o świcie. Zobaczyliśmy na południu brzeg, tu i ówdzie
wybrzuszony jęzorami lodowca, biegnący prawie w prostej linii na południe.
Poszliśmy początkowo trzymając się tuż przy brzegu. Pomagał nam północny wiatr,
póki nie dotarliśmy do wylotu doliny między dwoma wysokimi pomarańczowymi
wzgórzami. Z tego wąwozu powiał wiatr, który nas obu zwalił z nóg. Uciekliśmy
dalej na wschód, na równy morski lód, aż do miejsca, gdzie wreszcie mogliśmy
utrzymać się na nogach.
    - Lodowiec Gobrin wypluł nas ze swoich ust powiedziałem.
    Następnego dnia stało się widoczne, że linia brzegowa skręca na
wschód. Z prawej strony mieliśmy Orgoreyn, ale ta błękitna krzywizna prosto
przed nami to był Karhid.
    W tym dniu zużyliśmy ostatnie ziarna orszu i resztki kiełków
kadiku. Zostało nam po kilogramie gicy-miczy i parę łyżek cukru.
    Stwierdzam, że nie potrafię zbyt dobrze opisać tych ostatnich
dni naszej podróży, bo ich nie pamiętam. Głód może zaostrzać percepcję, ale nie
w połączeniu z krańcowym wyczerpaniem. Myślę, że wszystkie moje zmysły były
mocno przytępione. Pamiętam skurcze głodowe, ale nie pamiętam, żeby mi to
sprawiało cierpienie. Jeżeli coś czułem, to było to niejasne poczucie
wyzwolenia, przekroczenia jakiegoś progu, radości. A także potwornej senności.
Dotarliśmy do lądu dwunastego dnia, posthe anner, i po zamarzniętej plaży
wdrapaliśmy się na skalistą, śnieżną pustkę wybrzeża Guthen.
    Byliśmy w Karhidzie. Osiągnęliśmy nasz cel. Niedużo brakowało,
a byłoby to puste osiągnięcie, bo nasze plecaki były puste. Dla uczczenia
naszego przybycia napiliśmy się gorącej wody. Następnego dnia rano wstaliśmy i
wyruszyliśmy na poszukiwanie jakiejś drogi, jakiegoś osiedla. Jest to region
odludny i nie mieliśmy jego mapy. Jeżeli były tam jakieś drogi, to przykrywało
je teraz półtora albo i dwa metry śniegu i mogliśmy nie wiedząc o tym przejść
kilka. Nie widzieliśmy żadnych oznak uprawy ziemi. Tego dnia szliśmy na chybił
trafił w kierunku. południowym i zachodnim, a wieczorem następnego dnia, kiedy
zobaczyliśmy światło na zboczu dalekiego wzgórza przebijające się przez mrok i
rzadki padający śnieg, żaden z nas nie odzywał się przez dłuższą chwilę.
    Wreszcie mój towarzysz wychrypiał:
    - Czy to jest światło?
    Było już dawno po zmroku, kiedy chwiejnym krokiem weszliśmy do
karhidzkiej wioski. jednej ulicy między ciemnymi domami o wysokich dachach, z
ubitym śniegiem sięgającym do zimowych drzwi. Stanęliśmy przed karczmą, skąd
przez wąskie okiennice tryskało stożkami, snopami i strużkami żółte światło,
które dostrzegliśmy z odległego wzgórza. Otworzyliśmy drzwi i weszliśmy do
środka.
    Był to odsordnr anner, osiemdziesiąty pierwszy dzień naszej
podróży. Mieliśmy jedenaście dni opóźnienia w stosunku do planu Estravena.
Zapasy żywności ocenił dokładnie: na siedemdziesiąt osiem dni w najlepszym
przypadku. Przebyliśmy tysiąc trzysta kilometrów według licznika przy sankach
plus to, co w ostatnich kilku dniach. Wiele z tego zostało zmarnowane na
kluczenie i gdybyśmy rzeczywiście mieli tysiąc trzysta kilometrów do przejścia,
to nigdy byśmy nie dotarli na miejsce, bo kiedy dostaliśmy do rąk rzetelną mapę,
stwierdziliśmy, że odległość z gospodarstwa Pulefen do tej wioski wynosi niecałe
tysiąc sto kilometrów. A wszystkie te kilometry i dni w bezludnej i milczącej
pustce, nic tylko skały, lód, niebo i cisza, przez osiemdziesiąt jeden dni nic,
tylko my dwaj.
    Weszliśmy do wielkiego, gorącego, jasno oświetlonego
pomieszczenia wypełnionego jedzeniem i zapachami jedzenia, ludźmi i głosami
ludzi. Chwyciłem Estravena za ramię. Zwróciły się ku nam obce twarze, obce oczy.
Zapomniałem, że są na świecie ludzie, którzy nie wyglądają jak Estraven. Byłem
przerażony.
    W rzeczywistości pomieszczenie było dość małe, a tłum
nieznajomych składał się z siedmiu czy ośmiu ludzi, którzy niewątpliwie byli
początkowo równie wstrząśnięci jak ja. Nikt nie przychodzi do Kurkurast w środku
zimy, po ciemku, od strony północy: Patrzyli, wytrzeszczali oczy i wszystkie
głosy ucichły.
    - Prosimy o gościnę w domenie- odezwał się Estraven ledwo
słyszalnym szeptem.
    Hałas, gwar, zamieszanie, poruszenie, powitania.
    - Przyszliśmy przez Lód Gobrin.
    Znów hałas, głosy, pytania. Otoczono nas.
    - Może zajmiecie się moim przyjacielem?
    Myślałem, że to ja powiedziałem, ale to był Estraven. Ktoś mnie
siłą posadził. Przyniesiono nam jedzenie. Zatroszczono się o nas, przyjęto nas,
zaproszono do domu.
    Nieokrzesane, kłótliwe, porywcze dusze, wieśniacy z ubogiego
kraju. Ich szczodrość stała się szlachetnym końcowym akordem tej morderczej
podróży. Dawali nam obiema rękami, nie wydzielając, nie licząc. I Estraven
przyjął to, co nam dawali, jak pan wśród panów albo jak żebrak wśród żebraków,
człowiek między swymi.
    Dla tych rybaków, którzy mieszkają na skraju skrajów, na
ostatnim nadającym się do zamieszkania krańcu ledwo nadającego się do
zamieszkania kontynentu, uczciwość jest równie niezbędna jak żywność. Muszą być
uczciwi względem siebie, bo nie starcza tu na oszustwa. Estraven wiedział o tym
i kiedy na drugi czy trzeci dzień zaczęli zadawać nam pytania, dyskretnie i nie
wprost, z całym szacunkiem dla szifgrethoru, dlaczego postanowiliśmy spędzić
zimę ha wędrówce po Lodzie Gobrin, odpowiedział natychmiast:
    - Nie powinienem wybierać milczenia, a jednak wolę to niż
kłamstwo.
    - Wszystkim wiadomo, że szlachetni ludzie bywają wyjęci spod
prawa, ale ich cień od tego się nie kurczy - powiedział karczmarz, druga rangą
osoba we wsi po naczelniku, jako że jego lokal służy w zimie całej domenie za
rodzaj salonu.
    - Jeden człowiek może być wyjęty spod prawa w Karhidzie, a
drugi w Orgoreynie - rzekł Estraven.
    - To prawda. I jeden przez swój klan, a drugi przez króla w
Erhenrangu.
    - Król nie skraca niczyjego cienia, choć może próbować -
zauważył Estraven i karczmarz wyglądał na usatysfakcjonowanego. Gdyby Estravena
wygnał jego własny klan, byłby postacią podejrzaną, ale zastrzeżenia króla nie
miały znaczenia. Co do mnie, to byłem wyraźnie obcokrajowcem, a więc tym
wygnanym z Orgoreynu, co mogło tylko przemawiać na moją korzyść.
    Do końca nie ujawniliśmy przed naszymi gospodarzami z Kurkurast
swoich nazwisk. Estraven bardzo nie chciał używać fałszywych, a do prawdziwych
nie mogliśmy się przyznać. Ostatecznie samo odezwanie się do Estravena było
zbrodnią, nie mówiąc o karmieniu go, odziewaniu i przyjmowaniu pod swoim dachem,
jak to zrobili. Nawet ta odległa wioska na wybrzeżu Guthen miała radio, nie
mogliby więc tłumaczyć się nieznajomością aktu wygnania. Jedynie rzeczywista
ignorancja co do tożsamości gościa mogła stanowić jakieś usprawiedliwienie.
Estraven zadbał o ich bezpieczeństwo, zanim mnie to w ogóle przyszło na myśl. Na
trzeci dzień wieczorem przyszedł do mojego pokoju, żeby omówić nasz następny
ruch.
    Karhidzka wioska jest nieco podobna do pradawnych ziemskich
zamków, bo też nie ma w niej oddzielnych, prywatnych domów. Jednak w wysokich,
rozległych starych budynkach ogniska, domu handlowego, współdomeny (Kurkurast
nie miało pana) i domu zewnętrznego każdy z pięciuset mieszkańców wioski mógł
znaleźć spokój, a nawet odosobnienie w pokojach rozmieszczonych wzdłuż
starożytnych korytarzy, między metrowej grubości murami. Nam przydzielono osobne
pokoje na górnym piętrze ogniska. Siedziałem u siebie przy ogniu, małym,
gorącym, bardzo wonnym ogniu, w którym płonął torf z bagien Szenszey, kiedy
wszedł Estraven.
    - Musimy stąd ruszać, Genry - powiedział. Pamiętam go, jak stał
wśród cieni oświetlonego kominkiem pokoju. Był boso i miał na sobie jedynie
luźne futrzane spodnie, które dostał od naczelnika. W zaciszu i tym, co uważają
za ciepło swoich domów, Karhidyjczycy często chodzą na pół ubrani lub wręcz
nadzy. Podczas naszej wyprawy Estraven zatracił całą gładką, przysadzistą
solidność typową dla getheńskiej budowy; był wychudzony i pokryty bliznami, a
twarz miał tak spaloną mrozem, jakby się poparzył. Był ciemną, twardą, a jednak
jakoś ulotną postacią w tym ruchliwym, niespokojnym oświetleniu.
    - Dokąd? - spytałem.
    - Myślę, że na południe i na zachód. Do granicy. Najważniejszą
sprawą jest teraz znalezienie ci silnej stacji nadawczej, która dosięgnie
twojego statku. Potem ja muszę znaleźć sobie kryjówkę albo wrócić do Orgoreynu
na jakiś czas, żeby nie ściągnąć kary na tych, którzy nam tu pomogli.
    - Jak chcesz się dostać do Orgoreynu?
    - Tak jak poprzednio: przejdę granicę. Orgotowie nic nie mają
przeciwko mnie.
    - A gdzie znajdę nadajnik?
    - Nie bliżej niż w Sassinoth.
    Skrzywiłem się. Odpowiedział uśmiechem.
    - Nie ma czegoś bliżej? - spytałem.
    - To jest około dwustu trzydziestu kilometrów. Przeszliśmy
więcej w gorszych warunkach. Tutaj wszędzie są drogi, ludzie nam pomogą, może
nas podwiozą na saniach motorowych.
    Zgodziłem się, ale byłem przygnębiony perspektywą jeszcze
jednego etapu naszej zimowej podróży, i to tym razem nie ku jakiemuś
schronieniu, ale z powrotem do tej przeklętej granicy, gdzie Estraven będzie
mógł wrócić na wygnanie, zostawiając mnie samego.
    Zastanawiałem się nad tym przez chwilę i w końcu powiedziałem:

    - Postawię jeden warunek, który Karhid będzie musiał spełnić,
zanim przystąpi do Ekumeny. Argaven musi odwołać twoje wygnanie.
    Milcząc patrzył w ogień.
    - Mówię poważnie. Trzeba zacząć od rzeczy najważniejszych.
    - Dziękuję ci, Genry. - Jego głos, kiedy mówił bardzo cicho tak
jak teraz, miał brzmienie kobiece, był matowy i lekko zachrypnięty. Spojrzał na
mnie łagodnie, bez uśmiechu. - Ale już dawno porzuciłem nadzieję, że jeszcze
kiedyś zobaczę swój dom. Jestem wygnańcem od dwudziestu lat. To wygnanie nie
jest znów takie bardzo inne. Ja sobie poradzę, a ty zajmij się sprawami swoimi i
twojej Ekumeny. Odtąd jesteś skazany na samego siebie. A w ogóle to za wcześnie
o tym mówić. Wpierw wyślij wiadomość na swój statek. Kiedy to zrobimy, zacznę
myśleć o dalszych sprawach.
    Zostaliśmy w Kurkurast jeszcze dwa dni, jedząc i odpoczywając,
w oczekiwaniu na walec śnieżny, który miał przybyć z południa i podwieźć nas w
drodze powrotnej. Nasi gospodarze zmusili Estravena, żeby opowiedział im całą
historię naszego przejścia przez Lód. Opowiedział ją tak, jak tylko potrafi to
zrobić ktoś wychowany w tradycji ustnej literatury, w jego ustach stała się
sagą, pełną tradycyjnych zwrotów i nawet epizodów, ale wierną i żywą, od
siarkowego ognia i ciemności przy przejściu między Drumnerem a Dremegole do
ogłuszających podmuchów z górskich dolin, które szalały na zatoce Guthen, z
komiczymi wstawkami, takimi jak jego upadek do szczeliny lodowej, i fragmentami
mistycznymi, kiedy mówił o odgłosach i ciszy Lodu, o białej pogodzie bez cienia,
o ciemności nocy. Słuchałem równie zafascynowany jak wszyscy, nie spuszczając
wzroku z twarzy przyjaciela.
    Wyjechaliśmy z Kurkurast stłoczeni jak śledzie w kabinie walca
śnieżnego, jednej z tych wielkich maszyn, które ubijają śnieg na karhidyjskich
drogach i stanowią główne zabezpieczenie przejezdności dróg w zimie, bo
oczyszczenie ich pługami wymagałoby połowy czasu i pieniędzy królestwa. A w
zimie i tak cały ruch odbywa się na płozach. Walec wlókł się z prędkością około
trzech kilometrów na godzinę i dowiózł nas do następnej wioski na południe od
Kurkurast dawno po zmroku. Tam, jak zawsze, zostaliśmy życzliwie przyjęci,
nakarmieni i umieszczeni na noc. Następnego dnia wyruszyliśmy pieszo.
Znajdowaliśmy się teraz po lądowej stronie nadbrzeżnych wzgórz, zatrzymujących
ataki północnego wiatru z zatoki Guthen, w gęściej zaludnionej okolicy i szliśmy
nie od obozu do obozu, lecz od ogniska do ogniska. Dwa razy zostaliśmy
podwiezieni saniami mechanicznymi, raz na odcinku - prawie pięćdziesięciu
kilometrów. Drogi mimo częstych opadów śniegu były twarde i dobrze oznakowane. W
plecakach zawsze mieliśmy żywność włożoną tam przez gospodarzy, zawsze na końcu
drogi czekał nas dach i ogień.
    A jednak te osiem czy dziewięć dni łatwego marszu i jazdy na
nartach przez gościnną okolicę stanowiło najcięższą i najbardziej ponurą część
naszej podróży, gorszą niż wspinaczka na lodowiec, gorszą niż dni głodu. Saga
dobiegła końca, była nierozerwalnie związana z Lodem. Teraz byliśmy bardzo
zmęczeni. Szliśmy nie w tę stronę. Nie było w nas już radości.
    - Czasami trzeba iść w przeciwną stronę, niż obraca się koło
fortuny - powiedział Estraven. Był tak samo pewny i spokojny jak zawsze, ale w
jego chodzie, głosie, postawie energię zastąpiła wytrwałość, jakaś uparta
determinacja. Był bardzo milczący i nie zdradzał ochoty do porozumiewania się
myślomową.
    Przybyliśmy do Sassinoth, miasta liczącego kilka tysięcy
mieszkańców, położonego na wzgórzach nad zamarzniętą Ey: dachy białe, ściany
szare, wzgórza upstrzone czarnymi plamami lasów i skalnych występów, pola i
rzeka białe, za rzeką sporna dolina Sinoth, cała biała...
    Doszliśmy tam prawie z pustymi rękami. Większość naszego
ekwipunku podróżnego rozdarowaliśmy naszym życzliwym gospodarzom i został nam
tylko piecyk, narty i odzież na grzbiecie. Tak uwolnieni od ciężaru szliśmy
pytając kilkakrotnie o drogę nie do miasta, ale do pobliskiego gospodarstwa.
Było to skromne domostwo, nie należące do domeny; pojedyncze gospodarstwo, które
podlegało Zarządowi Doliny Sinoth. Estraven jako młody sekretarz w tym zarządzie
przyjaźnił się z właścicielem i właściwie kupił to gospodarstwo dla niego, kiedy
pomagał ludziom przesiedlać się na wschodni brzeg Ey w nadziei rozładowania
sporu o dolinę. Otworzył nam drzwi sam gospodarz, przysadzisty łagodny osobnik w
wieku Estravena. Nazywał się Thessiczer.
    Estraven wędrował w tej okolicy z nasuniętym kapturem, żeby
ukryć twarz. Obawiał się, że mogą go tu rozpoznać. Chyba niepotrzebnie. Trzeba
by bardzo bystrego oka, żeby rozpoznać Hartha rem ir Estravena w tym wychudłym,
wysmaganym wiatrami włóczędze. Thessiczer co chwila spoglądał na niego
ukradkiem, nie mogąc uwierzyć, że ma przed sobą tego, czyje nazwisko usłyszał.

    Thessiczer przyjął nas z należną gościnnością, choć jego środki
były mizerne. Ale widać było, że nie jest szczęśliwy, że wolałby się od nas
uwolnić. Było to zrozumiałe: udzielając nam schronienia ryzykował konfiskatę
majątku. Ponieważ zawdzięczał go Estravenowi i mógłby być nędzarzem takim jak
my, gdyby Estraven mu go nie zapewnił, żądanie od niego w zamian pewnego ryzyka
nie wydawało się nieuzasadnione. Mój przyjaciel jednak prosił go o pomoc nie w
imię wdzięczności, ale w imię przyjaźni, licząc nie na zobowiązania Thessiczera,
lecz na jego uczucia. I rzeczywiście po początkowym przestrachu Thessiczer
odtajał i z karhidyjską wybuchowością wpadł w nastrój wylewny i nostalgiczny
wspominając z Estravenem przy ogniu dawne czasy i starych znajomych. Kiedy
Estraven spytał go, czy nie wie o jakiejś kryjówce, opuszczonej lub samotnej
farmie, gdzie banita mógłby przeczekać miesiąc albo dwa w nadziei na odwołanie
jego wygnania, Thessiczer natychmiast powiedział:
    - Proszę zostać u mnie.
    Oczy Estravena zabłysły na dźwięk tych słów, ale nie przyjął
oferty i Thessiczer, zgodziwszy się, że tak blisko Sassinoth nie byłoby
bezpiecznie, obiecał znaleźć mu jakieś schronienie. Nie będzie to trudne,
powiedział, jeżeli Estraven przyjmie fałszywe nazwisko i pójdzie do pracy jako
kucharz albo parobek, co może nie będzie przyjemne, ale na pewno lepsze niż
powrót do Orgoreynu.
    - Cóż, u diabła, robiłby pan w tym Orgoreynie? Z czego by pan
żył?
    - Ze Wspólnoty - odparł mój przyjaciel z cieniem swojego
uśmiechu wydry. - Oni tam zapewniają pracę każdej jednostce. Z tym nie ma
kłopotu. Ale wolałbym zostać w Karbidzie... jeżeli pan uważa, że to da się
zrobić...
    Mieliśmy jeszcze piecyk, jedyną wartościową rzecz, jaka nam
pozostała. Służył nam tak czy inaczej do samego końca podróży. Następnego ranka
po przybyciu do gospodarstwa Thessiczera wziąłem piecyk i pojechałem na nartach
do miasta. Estraven oczywiście nie poszedł ze mną, ale wytłumaczył mi, co mam
zrobić, i wszystko się udało. Sprzedałem piecyk w Centrum Handlowym, wziąłem
niemałą sumkę pieniędzy, jaką za niego dostałem, do Szkoły Rzemiosł na wzgórzu,
gdzie mieściła się radiostacja, i zakupiłem dziesięć minut "prywatnej transmisji
do osoby prywatnej". Wszystkie stacje mają wydzielony czas na podobne
krótkofalowe transmisje. Ponieważ nadają je głównie kupcy do swoich zamorskich
przedstawicieli albo kontrahentów na Archipelagu, w Sith albo Perunterze, koszt
jest dość wysoki, ale nie jakiś szaleńczy. Niższy w każdym razie od ceny
używanego piecyka przenośnego. Moje dziesięć minut wypadało na początku trzeciej
godziny, czyli późno po południu. Nie chcąc wędrować przez cały dzień w tę i z
powrotem między Thessiczerem a Sassinoth, zostałem w mieście i zafundowałem
sobie obfity, smaczny i tani posiłek w jadłodajni. Bez wątpienia kuchnia
karhidzka biła na głowę orgocką. Jedząc przypomniałem sobie komentarz Estravena
na ten temat, kiedy go spytałem, czy nienawidzi Orgoreynu. Przypomniałem sobie
też jego głos, kiedy poprzedniego wieczoru mówił spokojnie, że wolałby pozostać
w Karbidzie. Nie po raz pierwszy zastanawiałem się, co to jest patriotyzm, na
czym rzeczywiście polega miłość do kraju, jak rodzi się ta wierność i tęsknota,
które zadrżały w głosie mojego przyjaciela, i jak taka autentyczna miłość często
wyradza się w bezmyślny i zaciekły fanatyzm. Od czego się to zaczyna? Po
obiedzie przechadzałem się po Sassinoth. Ruch w mieście, sklepy, domy towarowe,
ulice, ożywione mimo mrozu i dmących śniegiem podmuchów sprawiały wrażenie
teatru, czegoś nierealnego i oszałamiającego. Nie wyleczyłem się jeszcze
całkowicie z lodowej samotności. Czułem się niepewnie wśród obcych i stale
odczuwałem brak Estravena u boku.
    O zmierzchu poszedłem stromą, pokrytą ubitym śniegiem ulicą do
szkoły, a tam wpuszczono mnie do radiostacji i pokazano, jak obsługiwać
nadajnik. W wyznaczonym mi czasie wysłałem sygnał przebudzenia do satelity
przekaźnikowego na orbicie stacjonarnej, jakieś czterysta pięćdziesiąt
kilometrów nad południowym Karhidem. Umieściłem go tam jako ubezpieczenie w
przypadku takiej właśnie sytuacji, gdybym stracił astrograf i nie mógł prosić
Ollul o zawiadomienie statku, a nie rozporządzałbym czasem ani sprzętem
potrzebnym do bezpośredniego skontaktowania się ze statkiem na orbicie
okołosłonecznej. Nadajnik w Sassinoth był więcej niż wystarczający, ale że
satelita nie miał możliwości potwierdzenia odbioru, a tylko przekazywał sygnał
na statek, nie miałem innego wyjścia, jak nadać sygnał i na tym poprzestać. Nie
mogłem dowiedzieć się, czy moja wiadomość została odebrana i przekazana. Nie
byłem też pewien, czy słusznie zrobiłem, że ją nadałem. Nauczyłem się przyjmować
takie niepewności ze spokojem.
    Ponieważ zaczęła się śnieżyca, a nie znałem dróg tak dobrze,
żeby wędrować nimi p~ ciemku i w gęstym śniegu, musiałem przenocować w mieście.
Mając jeszcze trochę pieniędzy spytałem o zajazd, na co zatrzymano mnie w
szkole. Zjadłem kolację z gromadą wesołych studentów i położono mnie spać w
internacie. Zasnąłem w przyjemnym poczuciu bezpieczeństwa, z wiarą w
nadzwyczajną i niezawodną karhidzką gościnność. Wylądowałem od początku we
właściwym kraju i teraz znów w nim byłem. Z tą myślą zasnąłem, ale obudziłem się
wcześnie i bez śniadania wyruszyłem do gospodarstwa Thessiczera, po nocy
wypełnionej niespokojnymi snami.
    Wschodzące słońce, małe i zimne na jasnym niebie, rzucało ku
zachodowi cienie z każdego kopczyka, z każdej nierówności na śniegu. Droga była
cała w plamach cienia i blasku. Na śnieżnych polach nie było żadnego życia, ale
daleko na drodze zbliżała się w moją stronę płynnym, lekkim krokiem narciarza
jakaś mała postać. Na długo przedtem, zanim mogłem rozpoznać twarz, wiedziałem,
że to Estraven.
    - Co się dzieje, Therem?
    - Muszę dostać się do granicy - powiedział nie zatrzymując się
nawet. Był już zdyszany. Odwróciłem się i razem podążyliśmy na zachód, ja ledwo
za nim nadążałem. Tam gdzie droga skręcała do Sassinoth, zszedł z niej i
pojechaliśmy przez pola. Przeszliśmy zamarzniętą Ey jakąś milę na północ od
miasta. Brzegi były strome i pod koniec wspinaczki na drugi brzeg musieliśmy
zatrzymać się dla złapania tchu. Nie byliśmy w formie odpowiedniej dla takiego
wyścigu.
    - Co się stało? Thessiczer?
    - Tak. Usłyszałem go, jak nadawał przez krótkofalówkę. O
świcie. - Pierś Estravena wznosiła się i opadała spazmatycznie jak wtedy, kiedy
leżał na lodzie, na skraju błękitnej przepaści. - Tibe musiał wyznaczyć cenę na
moją głowę.
    - Przeklęty niewdzięczny zdrajca! - powiedziałem zacinając się.
Miałem na myśli nie Tibe'a, lecz Thessiczera, który zdradził przyjaciela.
    - To prawda - zgodził się Estraven - ale za dużo od niego
wymagałem, za mocno obciążyłem jego małego ducha. Posłuchaj, Genry. Wracaj do
Sassinoth.
    - Odprowadzę cię przynajmniej do granicy.
    - Możemy spotkać orgockich strażników.
    - Zostanę po tej stronie. Na litość boską...
    Uśmiechnął się. Wciąż jeszcze ciężko dysząc wstał i poszedł
dalej, a ja z nim.
    Jechaliśmy przez małe, zaśnieżone zagajniki, pagórki i pola
spornej doliny. Nie kryliśmy się, nie skradaliśmy. Rozświetlone niebo, biały
świat i my, dwie plamy cienia na nim, w ucieczce. Nierówności gruntu kryły przed
nami granicę, póki nie zbliżyliśmy się do niej na dwieście metrów; wówczas nagle
ujrzeliśmy ją jak na dłoni, wyznaczoną płotem. Jedynie kilkadziesiąt centymetrów
słupów wystawało nad śnieg, ich czubki były pomalowane na czerwono. Nie
widzieliśmy żadnych strażników po orgockiej stronie. Po naszej stronie widać
było ślady nart i na południe od nas kilka małych postaci.
    - Są strażnicy po tej stronie. Będziesz musiał zaczekać do
zmroku, Therem.
    - Inspektorzy Tibe'a - syknął ze złością i skręcił w bok.
    Prześlizgnęliśmy się nad małym garbem, z którego przed chwilą
zjechaliśmy, i schroniliśmy się w najbliższym nadającym się do tego miejscu. Tam
spędziliśmy cały długi dzień, w dolince wśród gęsto rosnących drzew hemmen, z
czerwonawymi gałęziami przygiętymi pod ciężarem śniegu. Rozważaliśmy wiele
planów: przesunięcia się na północ albo na południe wzdłuż granicy, żeby
wydostać się z tej szczególnie zagrożonej strefy, pójścia przez wzgórza na
wschód od Sassinoth, a nawet zawrócenia na północ w bezludne okolice, ale każdy
z tych planów musieliśmy odrzucić. Obecność Estravena została zdradzona i nie
mogliśmy już podróżować po Karbidzie otwarcie, tak jak dotąd. Nie mogliśmy też
odbywać żadnych dłuższych podróży kryjąc się, bo nie mieliśmy ani namiotu, ani
żywności, ani zbyt wiele siły. Pozostawał przeskok przez granicę w najprostszej
linii, nie było innego wyjścia.
    Kuliliśmy się w ciemnym zagłębieniu pod ciemnymi drzewami.
Leżeliśmy na śniegu przytuleni, żeby się ogrzać. Koło południa Estraven zapadł w
drzemkę, ale ja byłem zbyt głodny i zmarznięty, żeby móc zasnąć. Leżałem obok
przyjaciela w jakimś otępieniu, usiłując przypomnieć sobie słowa, które mi
kiedyś przytoczył: "Dwoje są jednym, życie i śmierć splecione..." Było tu trochę
tak jak w namiocie na Lodzie, tylko bez namiotu, bez jedzenia, bez odpoczynku.
Nie zostało nic prócz tego, że byliśmy razem, a i to miało się wkrótce skończyć.

    W czasie popołudnia niebo zamgliło się i temperatura zaczęła
spadać. Nawet w naszym osłoniętym od wiatru zagłębieniu było za zimno, żeby
siedzieć bez ruchu. Musieliśmy ruszać się, ale i tak o zachodzie słońca dostałem
dreszczy jak wtedy w więziennej ciężarówce przemierzającej Orgoreyn. Zdawało
się, że ta noc nigdy już nie zapadnie. Gdy nastał późny granatowy zmierzch,
opuściliśmy swoją kryjówkę i skradając się za drzewami i krzewami przeszliśmy na
drugą stronę wzgórza. Stąd mogliśmy dostrzec linię granicy i rząd niewyraźnych
kropek na jaśniejącym śniegu. Żadnych świateł, żadnego ruchu, żadnego dźwięku.
Daleko na południowym zachodzie jaśniała złota poświata małego miasteczka,
jakiejś osady Wspólnoty Orgoreynu, do której Estraven może dojść ze swoimi nic
niewartymi papierami, gdzie ma przynajmniej zapewniony nocleg w więzieniu
Wspólnoty albo w najbliższym ochotniczym gospodarstwie Wspólnoty. Dopiero tam, w
ostatniej chwili, nie wcześniej, zdałem sobie sprawę, co mój egoizm i milczenie
Estravena ukrywały przede mną, dokąd on idzie i na co się naraża.
    - Therem - powiedziałem - zaczekaj...
    Ale on już był w połowie stoku, znakomity narciarz, który już
tym razem nie musiał oglądać się na mnie. Pomknął długim, szybkim łukiem przez
cienie na śniegu. Uciekał ode mnie prosto pod lufy straży granicznej. Chyba
krzyczeli jakieś ostrzeżenia czy rozkazy, żeby się zatrzymał, i coś gdzieś
błysnęło, ale nie jestem pewien. W każdym razie nie zatrzymał się, tylko pędził
ku granicy i zastrzelili go, zanim do niej dotarł. Nie użyli poddźwiękowego
paralizatora, tylko garłacza, starożytnej broni, która strzela ładunkiem
siekanego metalu. Strzelali, żeby zabić. Kiedy do niego dobiegłem, umierał, z
rozszarpaną piersią, odrzucony w bok od swoich nart, które sterczały ze śniegu.
Ująłem jego głowę w dłonie i mówiłem do niego, ale on nie reagował. Jedyną
odpowiedzią na moją miłość do niego był jeden wyraźny okrzyk w języku bez słów,
który przedarł się z chaosu i ruiny jego umysłu: "Arek!" I nic więcej. Klęcząc
na śniegu trzymałem jego głowę, kiedy umierał. Pozwolili mi. Potem kazali mi
wstać i zabrali mnie w jedną stronę, a jego w drugą. Ja szedłem do więzienia, a
on w ciemność.


następny   






  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza