ďťż
Lemur zaprasza
Zbigniew Nienacki Raz w roku w Skiroławkach . 24 . O krzyku żurawi i milczeniu dębu Kłobuk usłyszał jękliwy głos żurawi i w jego ptasie serce zakradła się tęsknota, aby wznieść się w błękitne niebo. Żurawie przybywały z południa ogromnymi kluczami i znikały w stronie północnej, wypełniając powietrze nieustanną skargą. Ich klangor był tak stary jak jezioro Baudy, jak Kłobuk, jak odwieczne zmaganie się człowieka z jego lękiem i mówił o niewoli upływającego czasu. Nie lubił Kłobuk żurawi, gdyż te co osiadały na mokradłach za domem doktora, pyszniły się swoją zgrabną sylwetką, a jeden z nich zamierzył się kiedyś na Kłobuka swoim dużym dziobem. Lecąc, wciąż nawoływały się swymi pojękującymi głosami, zdawało się, że jeden nie mógł żyć bez drugiego, trwożyły się więc już samą myślą o samotności do jakiej nawykł Kłobuk. Zauważył też, że ludzie widząc klucze powracających żurawi i słysząc ich jękliwe głosy, długo śledzili lot tych ptaków. jakby przelatywała nad nimi nadzieja. A potem niżej opuszczali głowy, jakby im ktoś tę nadzieję odebrał. Żurawi było zresztą z każdym rokiem mniej, na przedwiośniu tylko po dwa lub trzy klucze widziano nad jeziorem i lasem. Było oczywiste, że kiedyś nie przybędzie żaden. Tak odebrana zostanie człowiekowi jego nadzieja, bo coraz częściej myślał Kłobuk, że owe klucze żurawi nie są niczym innym jak strzałami tęsknoty ludzkiej, którą na przedwiośniu albo jesienią wypuszczał człowiek ku słońcu. Potem leciały klucze dzikich gęsi. Żeglowały po niebie jak łodzie Wikingów, na północ, wciąż na północ. Na dzień lub dwa przysiadały w zatoce. Dopiero noc uciszała ich głosy, choć nie całkiem, ciągle mówiły coś do siebie bełkotliwie, nawet przez sen. A po gęsiach przybywały łabędzie, zawsze po trzy. I już przez długi długi czas nie było spokoju ani na jeziorze, ani w zatoce. Co jakiś czas z hałasem rozbijały skrzydłami wodę, goniąc się wzajemnie, napastując, dopóki ten trzeci nie odlatywał gdzie indziej. Z powodu łabędzi życie nad jeziorem stawało się trudne dla istot, które lubią ciszę. Nigdy nie było wiadomo, kiedy łabędziom zechce się wzlecieć lub też osiąść na jeziorze z łomotem i pluskiem. Z czasem uspokajały się, a to wtedy, gdy w zatoce miały już jaja w przybrzeżnych trzcinach. Odtąd zachował, spokój i jak białe duchy, niemal bezszelestne, to tu, to tam widać je było na sinej wodzie. Ale za to mewy wrzeszczały bez powodu, całe dnie trawiąc na nieustannych jazgotach, jakby ktoś im robił ciągle krzywdę. Od tych wrzasków jezioro traciło swój pogodny niebieski odcień i stawało się bure, chwilami nawet czarne. I wtedy Kłobuk uchodził w las, w którym tu i ówdzie zaczynała kwitnąć leszczyna, a dzięcioły podejmowały swoje głośne walenie dziobami w pnie drzew. Tylko na polanie w sosnowym młodniku, gdzie rósł ogromny dąb, mógł znaleźć Kłobuk trochę pozornej ciszy. Ale nie na długo, ponieważ polana jak wielka misa gromadziła wiosenne słońce, najszybciej zawsze zakwitały na niej niebieskie przylaszczki oraz zieleniła się młoda trawa. Wkrótce też pewien drozd podejmował tam swoje nigdy niekończące się śpiewy. Lecz mimo wszystko tu było zawsze najspokojniej, szczególnie, że stary dąb najpóźniej ze wszystkiego co w lesie istniało budził się do życia. Jego pokryty porowatą korą pień długo musiały nagrzewać promienie słoneczne zanim stare soki poczęły powoli dążyć do odległych od ziemi gałęzi. Lecz potem i on zaczynał się zielenić i odzyskiwał dawną urodę. Był jak prastara kolumna, co sterczała w zielonym młodniku, obcy młodym sosnom i daleki od nich, pogrążony w letargu, a przecież wciąż żywy, obojętny na los lasu, zasłuchany w swoje dzieje, a może w pustkę coraz bardziej kruszejącego pnia. Zadziwiające też było wytrwałe milczenie starego dębu, jakże różne od gadatliwości brzóz czy topoli, lip albo olszyn. Jakie ponure sekrety powierzono tej zwalistej postaci, tej korze chropawej, głowie dumnej i rozległej. Tej wiosny, uciekając znad hałaśliwej zatoki, odkrył Kłobuk w prastarym dębie, prawie na wysokości dwóch metrów, niewielką dziuplę, którą maskowała gałąź. A gdy rozpostarł skrzydła i skoczył ku górze, ujrzał pod warstwą zeschniętych liści, owinięty w szmatę, starannie naoliwiony pistolet i dwie paczki nabojów. następny |