ďťż
Lemur zaprasza
Dan Simmons Zagłada Hyperiona . 37 . Idziemy cały dzień, ja i Hunt. Tuż przed wieczorem spotykamy karczmę z przygotowaną dla nas strawą - drobiem, ryżowym puddingiem, kalafiorem, misą makaronu i jeszcze innymi specjałami. I tu nie ma jednak nikogo, choć w kominku płoną drwa, a jedzenie jest dobrze ciepłe. Hunt jest tym mocno podenerwowany. Tym i pozbawieniem go kontaktu z datasferą. Doskonale potrafię zrozumieć jego zagubienie. Dla osoby urodzonej i wychowanej w świecie, gdzie informacje zawsze są w zasięgu ręki, możliwa jest łączność z kimkolwiek chcesz, a odległość mierzy się w krokach potrzebnych na dojście do transmitera, ten nagły powrót do sposobu życia dalekich przodków jest jak niespodziewane dotknięcie ślepotą i kalectwem. Ale po atakach furii podczas pierwszych kilku godzin, mój towarzysz staje się ponury i milczący. - Przecież jestem potrzebny przewodniczącej! - wykrzykiwał na początku. - Tak naprawdę ważne są informacje, które ja chciałem jej zanieść - rzekłem. - Jednak nic nie możemy na to poradzić. - Gdzie jesteśmy? - dopytywał się Hunt już chyba po raz setny. Tłumaczę mu już wielokrotnie, że to Stara Ziemia. Zrozumiałem jednak, że ma na myśli coś zupełnie innego. - Wydaje mi się, że przechodzimy coś na kształt kwarantanny. - To Centrum nas tu sprowadziło? - Można tak przypuszczać. - Jak więc się stąd wydostaniemy? - Nie wiem. Sądzę, że kiedy uzna, iż można już nas uwolnić, znajdziemy portal. Hunt zaklął. - Ale po co mnie poddawać kwarantannie, Severn? Wzruszyłem ramionami. Zapewne stało się tak ze względu na to, co usłyszał na Pacem. Ale nie byłem pewien. W tej chwili nie byłem pewien niczego. Droga wiodła przez łąki, winnice, wspinała się na pagórki i wiła w dolinach, skąd widać było morze. - Dokąd ona prowadzi? - zapytał mój towarzysz na krótko przed tym, nim odkryliśmy karczmę. - Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. - Mówię poważnie, Sevem. - Ja także, M. Hunt. Doradca przewodniczącej chwycił kamień i ze złością cisnął go daleko w zarośla. - Byłeś tu już kiedyś? - zapytał oskarżycielskim tonem, jakbym to ja go uprowadził. Może rzeczywiście tak było. - Nie - odparłem. Ale Keats był, chciałem dodać. Wszczepione wspomnienia wypłynęły gdzieś z zakątków umysłu, przytłaczając mnie poczuciem straty i przemijania. Tak daleko od przyjaciół i od Farmy - jego jedynej prawdziwej miłości. - Jesteś pewien, że nie możesz dostać się do datasfery? - zapytał Hunt. - Tak. Nie pytał o megasferę, a ja nie miałem zamiaru mówić mu, że ta stoi dla mnie otworem. Wejście do niej napawa mnie przerażeniem. Gnębi mnie obawa, że się w niej zgubię. Karczmę znaleźliśmy tuż przed zachodem słońca. Leżała w niewielkiej dolinie i już z daleka zauważyliśmy dym unoszący się z jej kamiennego komina. Kiedy jedliśmy, na zewnątrz zrobiło się ciemno. Jedynymi źródłami światła był ogień w kominku i dwie świece. - Atmosfera tego miejsca sprawia, że jestem niemal gotów uwierzyć w duchy - mruknął Hunt. - Ja w nie wierzę. Noc. Budzę się z szarpiącym całe ciało kaszlem. Czuję, że cały jestem zlany potem, i słyszę Hunta zbliżającego się ze świecą w ręku. W jej migotliwym świetle dostrzegam krew na swym ciele i pościeli. - Boże! - szepcze mój towarzysz. - Co to? Co się z tobą dzieje? - To krwotok - udaje mi się wychrypieć po kolejnym ataku kaszlu. Próbuję się podnieść, ale z powrotem opadam na poduszkę i tylko ręką wskazuję mu miskę z wodą i ręcznik. - Cholera... cholera... - jęczy Hunt szukając mojego komlogu, by uryskać odczyt medyczny. Ale nie udaje mu się go znaleźć. Nic dziwnego; W yrzuciłem nieprzydatne tu urządzenie jeszcze na początku naszej pieszej wędrówki. Członek władz Hegemonii odpina swój i mocuje go na moim nadgarstku. Odczyt niczego nie wyjaśnia, ponieważ jedynym zaleceniem jest jak najszybszy kontakt z lekarzem. Jak większość współczesnych ludzi, Hunt nigdy nie widział choroby, a tym bardziej śmierci, z którymi stykają się wyłącznie profesjonaliści. - Odłóż to - szepczę. Ataki kaszlu ustępują, przynajmniej na pewien czas, ale ogarnia mnie takie znużenie i bezsilność, jakbym został przywalony potężnym głazem. Znów wskazuję na ręcznik. Hunt moczy go, zmywa krew z mojej piersi oraz barków i pomaga mi przesiąść się na krzesło, po czym usuwa poplamioną krwią pościel. - Wiesz w ogóle, co się z tobą dzieje? - pyta z wyraźną troską w głosie. - Tak. - Wysilam się na uśmiech. - I to dokładnie. Ontogenia podsumowująca filogenię. - Mów jaśniej - warczy Hunt, pomagając mi znów się położyć. Co spowodowało ten krwotok? I w jaki sposób można ci pomóc? - Daj mi szklankę wody. Piję małymi łykami. Czuję, że w piersi i gardle aż się gotuje, ale z powodzeniem powstrzymuję kolejny atak kaszlu. Żołądek pali mnie, jakbym w środku płonął żywym ogniem. - Co z tobą? - pyta ponownie. Odpowiadam wolno, ostrożnie, dobierając każde słowo. To coś, jakbym szedł po polu minowym. Kaszel na razie nie wraca. - To choroba zwana gruźlicą - wyjaśniam. - Tuberkuloza. W jej ostatnim stadium pluje się krwią. Twarz mojego towarzysza staje się biała jak ściana. - Dobry Boże, Severn. Nigdy nie słyszałem o żadnej gruźlicy. Unosi rękę, jakby chciał skonsultować się z komlogiem, ale nadgarstek jest pusty. Zwracam mu urządzenie. - Nie występuje już od stuleci. Została zlikwidowana. Ale John Keats na nią chorował. I właśnie na to umarł. A jak wiesz, ten cybryd należy do Keatsa. Asystent Meiny Gladstone prostuje się, jakby zamierzał wybiec na zewnątrz w poszukiwaniu pomocy. - Centrum na pewno pozwoli nam teraz wrócić! Nie mogą trzymać cię tu, na tym opustoszałym świecie, bez jakiejkolwiek pomocy medycznej ! Opieram głowę na miękkiej poduszce, czując pierze pod płótnem wsypy. - To właśnie może być powód, dla którego tu jestem. Przekonamy się jutro, kiedy dotrzemy do Rzymu. - Ale w takim stanie nie możesz przecież iść! Rano nigdzie się stąd nie ruszymy. - Zobaczymy - mówię i zamykam oczy. - Zobaczymy. Rankiem przed karczmą czeka niewielki powóz, jeśli dobrze pamiętam zwany vettura. Zaprzęgnięta jest do niego potężna siwa kobyła, która przygląda się nam uważnie. W mroźnym powietrzu z jej pyska wydobywają się obłoki pary. - Wiesz co to takiego? - pyta Hunt. - To? Koń. Wyciąga rękę w stronę zwierzęcia, jakby za jego dotknięciem miało zniknąć niczym bańka mydlana. Ale nic z tego. Siwek wymachuje tylko niecierpliwie ogonem, co widząc członek władz Hegemonii zaraz cofa dłoń. - Przecież konie wymarły - mówi. - ARNiści nigdy nie przywrócili ich do życia. - Ten wygląda dość autentycznie - stwierdzam wesoło, wspinając się do kolaski i zajmując miejsce na nieco zbyt wąskiej ławce. Towarzysz ostrożnie siada obok mnie, nerwowo poruszając palcami. - Kto prowadzi? - pyta. - Jak tym się w ogóle steruje? Nie ma lejców, a miejsce dla woźnicy jest puste. - Przekonajmy się, czy koń sam zna drogę - proponuję i w tej chwili ruszamy nieśpiesznie. Na wyboistej drodze pozbawionym resorów powozem kołysze i rzuca na wszystkie strony. - To jakiś żart, prawda? - dopytuje się Hunt, patrząc to na błękitne, bezchmurne niebo, to na odległe pola. Pokasłuję osłaniając usta chusteczką sporządzoną z ręcznika zabranego z karczmy. - Być może. A jeśli tak, to wszystko, co nas dotychczas spotkało, trzeba podobnie traktować. Hunt nie reaguje na moje ironiczne stwierdzenie. W milczeniu i niezbyt komfortowych warunkach zmierzamy ku celowi i przeznaczeniu. - Gdzie są Hunt i Severn? - zapytała Meina Gladstone. Sedeptra Akasi - druga pod względem ważności, czarnoskóra adiutantka, nachyliła się nad nią, by nie przeszkadzać w wojskowej naradzie. - Wciąż brak wieści, M. przewodnicząca. - To niemożliwe. Severn miał sygnalizator, a Leigh udał się na Pacem niemal godzinę temu. Gdzie, do diabła, mogą być? Akasi zerknęła na faxpad, który położyła na stole. - Siłom bezpieczeństwa nie udaje się ich zlokalizować. Podobnie jak policji transmisyjnej. W zespole transmitera jest wyłącznie potwierdzenie, iż wybrali kod budynku rządowego, ale najwyraźniej nie dotarli tutaj. - To niemożliwe. - Ale to prawda, M. przewodnicząca. - Chcę rozmawiać z Albedo albo innym ambasadorem SI, jak tylko skończy się narada. - Tak jest. Obie ponownie skierowały uwagę na toczące się obrady. Centrum taktyczne w budynku rządowym zostało połączone z głównym pomieszczeniem dowodzenia na Olympusie i poprzez stale otwarty portal o powierzchni piętnastu metrów kwadratowych z największą salą obrad Senatu. Te trzy pomieszczenia wspólnie tworzyły asymetryczną w kształcie siedzibę swego rodzaju sztabu antykryzysowego. Hologramy w pomieszczeniu dowodzenia wisiały w powietrzu, a kolumny danych zajmowały wszystkie ściany. 2 - Cztery minuty do wejścia w obszar systemu - rzekł admirał Singh. - Brama Niebios znalazła się w zasięgu ich broni już dawno temu zauważył generał Morpurgo. - Wygląda na to, że wstrzymują się z jej użyciem. - Nie wstrzymywali się, gdy na celownikach mieli nasze jednostki - zauważył dyplomata Garion Persov. Sztab zebrał się przed godziną, kiedy pośpiesznie skoncentrowana flota złożona z tuzina eskortowców została doszczętnie zniszczona przez zbliżający się rój. Czujniki dalekiego zasięgu umieszczone na statkach zdążyły przekazać obrazy roju widocznego jako mnóstwo punkcików, ciągnących za sobą smugi fuzyjne. Było ich tak wiele, że nie dało się zliczyć. - To były nasze statki - odparł generał Morpurgo. - Przez całe godziny nadawaliśmy, że Brama Niebios jest dla nich otwarta. Możemy mieć więc nadzieję, że wstrzymają się z działaniami militarnymi. Otoczyły ich holograficzne obrazy z Bramy Niebios: cichych ulic Błotnego Miasta, nabrzeży widzianych z lotu ptaka, orbitalnych zdjęć szarobrązowego świata przykrytego czapą chmur, pochodzące z księżyca obrazy barokowego dwunastościanu sfery osobliwości łączącej wszystkie transmitery. Widać też było powoli rosnące punkciki wchodzące w skład roju, wciąż pozostające w odległości co najmniej jednostki astronomicznej. Gladstone popatrzyła na smugi fuzyjne ciągnące się za statkami Intruzów, sunące wolniej, osłonięte potężnymi polami siłowymi farmy asteroidowe i baniaste światy o skomplikowanych kształtach oraz jakby zupełnie niedostosowane do ludzkich potrzeb kompleksy mieszkalne i pomyślała: a co będzie, jeśli się mylę? Życie miliardów zależało od jej przekonania, że Intruzi nie zdecydują się zniszczyć światów Hegemonii. - Dwie minuty do wejścia w obszar systemu - rzekł beznamiętnie Singh. - Admirale, czy konieczne jest zniszczenie sfery, kiedy Intruzi pokonają naszcordon sanitaire? - zapytała przywódczyni Hegemonii. - Nie możemy poczekać jeszcze przez kilka minut, aby ocenić ich intencje? - Nie, M. przewodnicząca - odpowiedział bez chwili wahania admirał. - Połączenie musi zostać przerwane, kiedy tylko znajdą się na tyle blisko, że mogliby podjąć błyskawiczną akcję sabotażową. - Ale jeśli twoim jednostkom nie uda się tego zrobić, wciąż mamy przecież zabezpieczenie w postaci automatycznych urządzeń destrukcyjnych, prawda? - Tak. Musimy jednak zadbać o to, by transmitery przestały funkcjonować, zanim Intruzi przejmą system. Nie możemy pozwolić sobie na ryzyka. Meina Gladstone pokiwała głową. Rozumiała konieczność takich działań. Gdyby tylko miała więcej czasu... - Piętnaście sekund do wejścia wroga w obszar systemu i zniszczenia strefy. Dziesięć... Siedem... Nagle wszystkie eskortowce na holograficznym obrazie z księżyca Bramy Niebios zajaśniały fioletem, czerwienią i bielą. Przewodnicząca pochyliła się w fotelu. - Czy to skutek działania sfery? - zapytała. Wojskowi szeptali między sobą, coraz to żądając kolejnych kolumn danych i bardziej skadrowanych obrazów. - Nie - odpowiedział Morpurgo. - Statki zostały zaatakowane. Ich osłony z trudem wytrzymują napór ognia. Trzy... Główny przekaz, pochodzący zapewne z niskiej orbity, prezentował powiększenie dwunastościennej sfery, o powierzchni trzydziestu tysięcy metrów kwadratowych, wciąż lśniącej w niemiłym dla oka świetle słońca Bramy Niebios. Nagle blask stał się intensywniejszy, a najbliższa ściana struktury rozżarzyła się i była coraz mniej wyrazista. Niecałe trzy sekundy później sfera zniknęła, a uwięziona w niej materia, wydostawszy się na zewnątrz, przestała istnieć. Jednocześnie większość transmitowanych obrazów i danych zniknęła. - Wszystkie połączenia transmiterowe zerwane - zameldował Singh. - Utrzymana jedynie łączność za pomocą linii FAT. Wojskowi jak na komendę wydali z siebie westchnienia ulgi. Senatorowie oraz doradcy polityczni okazali raczej troskę i niepokój. Brama Niebios właśnie została odcięta od Sieci... Była to pierwsza tego rodzaju strata Hegemonii od ponad czterech wieków. Meine Gladstone spojrzała na Sedeptrę Akasi. - Jak długo potrwa teraz przelot z Bramy Niebios do granic Sieci? - Siedem miesięcy przy użyciu napędu Hawkinga - odpowiedziała bez wahania adiutantka. - Daje to niemal dziewięć lat długu czasowego. Przewodnicząca pokiwała głową. A więc ten system znalazł się nagle w odległości dziewięciu lat od Sieci. - Lecą nasze statki - rzucił Singh. Obraz pochodził z jednego z orbitalnych pikietowców, przekazywany z nie najlepszą jakością przez sprzężony z komputerem nadajnik FAT. Przypominał nieco mozaikę, ale Meinie Gladstone przywodził na myśl najwcześniejsze nieme filmy z początków Ery Mediów. Tym razem nie oglądała jednak komedii Charliego Chaplina. Dwa, później pięć, a wreszcie osiem błysków rozjaśniło niebo. - Przekazy z HS "Niki Weimart", HS "Temapin", HS "Cornet" i HS " Andrew Paul " przerwane - zameldował Singh. Barbre Dan - Gyddis uniosła rękę. - Co z pozostałymi czterema jednostkami, admirale? - Tylko te cztery były wyposażone w nadajniki FAT. Pikietowce potwierdzają, że sygnały pozostałych także się urwały. Dane wizualne... - Singh zamilkł i wskazał na wyświetlany akurat obraz: osiem rozszerzających się i blednących kręgów światła. Nagle i to zniknęło. - Przekazy wszystkich czujników i łączność FAT z orbity przerwane - rzekł generał Morpurgo. Machnął ręką i pojawiły się obrazy ulic Bramy Niebios, z nisko wiszącymi nad nimi chmurami. Nadeszły też raporty z jednostek powietrznych znajdujących się powyżej pułapu chmur. Pokazywały niebo pełne przemieszczających się szybko świecących punktów. - Wszystkie raporty potwierdzają przerwanie łączności FAT - zgłosił Singh. - Pierwsze jednostki roju wchodzą na niską orbitę Bramy Niebios. - Ilu ludzi tam zostało? - zapytała Meina Gladstone. Wciąż siedziała pochylona do przodu, z łokciami wspartymi na blacie stołu i dłońmi zaciśniętymi tak mocno, że aż zbielały jej palce. - Osiemdziesiąt sześć tysięcy siedemset osiemdziesiąt dziewięć osób - odpowiedział minister obrony Imoto. - Nie licząc dwunastu tysięcy marines przerzuconych tam w ciągu dwóch ostatnich godzin - dodał generał Van Zeidt. Przewodnicząca skinieniem głowy podziękowała im i ponownie skoncentrowała uwagę na hologramach. Kolumny liczb przesuwały się błyskawicznie i wybiórczo były przekazywane do faxpadów, komlogów i paneli stołowych. Zawierały dane o liczbie jednostek wroga w systemie, na orbicie, ich rodzajach, trajektoriach, analizie energetycznej i wiązkach transmisyjnych, ale Meina Gladstone i pozostali woleli śledzić niosące stosunkowo niewiele informacji obrazy z jednostek powietrznych i kamer na powierzchni planety. Gwiazdy, chmury, ulice, widok ze stacji uzdatniania atmosfery na Promenadę Błotnego Miasta, którą przewodnicząca widziała na własne oczy niecałe dwanaście godzin temu. Teraz panowała tam noc. Gigantyczne paprocie kołysały się rytmicznie w podmuchach łagodnego wiatru znad zatoki. - Myślę, że zdecydują się na negocjacje - przemówiła senator Richeau. - Najpierw przedstawią swoje jait accompli: dziewięć światów przejętych, a później zaproponują rozmowy mające na celu przywrócenie równowagi sił. Nawet gdyby obie ich fale inwazyjne odniosły sukces, mieliby dwadzieścia pięć systemów w porównaniu z naszymi dwustoma w Sieci i Protektoracie. - To prawda - zgodził się szef dyplomacji Persov. - Ale proszę nie zapominać, że wśród utraconych będą strategicznie najważniejsze... jak choćby Pierwsza Tau Ceti. Intruzi dotrą tu zaledwie za dwieście trzydzieści pięć godzin. Senator Richeau posłała mu karcące spojrzenie. - Nie zapominam o tym ani na moment - rzuciła chłodno. - Mówię tylko, że .Intruzom tak naprawdę nie może chodzić o podbój na wielką skalę. To byłaby z ich strony czysta głupota. Armia nie dopuści przecież, by ich druga fala uderzeniowa wdarła się zbyt głęboko. Bez wątpienia ta tak zwana inwazja jest więc tylko preludium do negocjacji. - Być może - zgodził się senator Roanquist z Nordholmu. - Ale wynik rozmów bez wątpienia będzie zależeć... - Czekajcie - przerwała im Meina Gladstone. Dane świadczyły o tym, że na orbicie znajduje się już ponad sto okrętów Intruzów. Obrona naziemna miała rozkaz, by odpowiadać wyłącznie na ogień, a jak do tej pory na żadnym z trzydziestu obrazów przekazywanych do sali sztabowej nie było widać jakichkolwiek działań zaczepnych ze strony wroga. Nagle jednak chmury wiszące nad Błotnym Miastem rozbłysły, jakby ktoś podświetlił je gigantycznym szperaczem. Tuzin wiązek oślepiającego światła utworzyło coś na kształt kolumn podtrzymujących sklepienie chmur. Nadzieja prysła, gdy u stóp każdej z kolumn rozbłysło morze niszczących wszystko płomieni. Woda w zatoce wrzała i chmury pary wodnej oślepiły znajdujące się w pobliżu kamery. Obrazy pochodzące z kamer położonych dalej prezentowały liczące co najmniej wiek kamienne budowle stające w płomieniach i znikające z powierzchni ziemi, jakby za sprawą potężnego tornado. Sławne w całej Sieci ogrody zalała fala ognia. Dwustuletnie paprocie uginały się pod wpływem pędzącego z ogromną prędkością powietrza, a po chwili przemieniały się w zwęglone szczątki i rozwiewane przez gorący wiatr popioły. - Bicze boże z eskortowca klasy Bowers - przerwał głuchą ciszę admirał Singh. - A przynajmniej z jego odpowiednika. Miasto płonęło i błyskawicznie zamieniało się w dymiące rumowisko. Przekaz był przecież niemy, ale Meinie Gladstone zdało się, że słyszy krzyki tysięcy mordowanych. Jedna po drugiej kamery naziemne przestawały działać. Obraz ze stacji uzdatniania atmosfery migał przez chwilę i zgasł, podobnie jak przekazy z samolotów. Nagle w sali pokazał się oślepiający, szkarłatny błysk i wszystkie przekazy się urwały. - Eksplozja plazmowa - wyszeptał Van Zeidt. - Bomba niewielkiego zasięgu. Kolumny liczb także przestały się przesuwać. Dopiero po chwili w ciemnej sali rozbłysły światła. - Centralne łącze linii FAT zerwane - rzekł generał Morpurgo. Przekaźnik znajdował się w głównej bazie Armii w pobliżu Wysokiej Bramy. Osłaniało go pięćdziesiąt metrów skały, dziesięć stali krzemowej i duże pole siłowe. - Eksplozje nuklearne? - zapytała Barbre Dan - Gyddis. - Co najmniej. Senator Kolchev podniósł się z miejsca, wprost emanował fizyczną siłą. - Dobra, wiemy już, że nie chodzi tu o przygotowanie sobie pozycji do jakichś cholernych negocjacji. Intruzi właśnie obrócili jeden ze światów Sieci w perzynę. Stanęliśmy w obliczu bezlitosnej wojny. W grę wchodzi przetrwanie całej cywilizacji. Co więc robimy? Oczy wszystkich zwróciły się na Meinę Gladstone. Konsul odciągnął na wpół przytomnego Theo Lane'a od wraku śmigacza i niósł go przerzuconego przez bark z pięćdziesiąt metrów, zanim osunął się na spłachetek trawy pod drzewami rosnącymi na brzegu Hoolie. Śmigacz nie zapalił się na szczęście. Zamieniony został jednak w stertę złomu, gdyż zatrzymał się na pokaźnych rozmiarów głazie. Wokół pełno było odłamków metalu i polimerów, rozrzuconych wzdłuż brzegu i opustoszałej ulicy. Miasto płonęło. Dym przysłaniał widok na przeciwną stronę rzeki i część Jacktown zwana Starym Miastem wyglądała tak, jakby w wielu jego miejscach zapalono stosy ofiarne. Lasery bojowe i pociski wciąż przecinały powietrze, tu i ówdzie wywołując eksplozje pośród armady statków abordażowych i baniek pól siłowych opadających spomiędzy chmur jak plewy porwane z pola przez wiatr. - Theo, nic ci nie jest? Generalny gubernator pokręcił głową i zwykłym ruchem chciał poprawić okulary... jednak jego ręka zawisła w powietrzu, gdy stwierdził, że nie ma ich na nosie. Krew poplamiła jego czoło i barki. - Dostałem w głowę - rzekł jakby się tłumacząc. - Musimy posłużyć się twoim komlogiem - stwierdził konsul. Trzeba ściągnąć tu kogoś, żeby nam pomógł. Theo przytaknął, uniósł rękę i przez chwilę z niemym zdziwieniem w óczach przypatrywał się nadgarstkowi. - Zniknął. Komlog zniknął. Trzeba poszukać w śmigaczu. Spróbował się podnieść. Konsul powstrzymał go jednak. Znajdowali się pod osłoną kilku drzew ornamentowych, ale pojazd pozostał na otwartej przestrzeni, a ich awaryjne lądowanie zostało już zapewne zauważone. Jeszcze z powietrza konsul dostrzegł kilka uzbrojonych oddziałów skoncentrowanych w pobliżu. Mogli to być równie dobrze członkowie Sił Samoobrony, Intruzi, jak i komandosi Hegemonii, ale gdyby nawet w grę wchodzili ci ostatni, w obecnej sytuacji nie można było zbytnio liczyć na ich pomoc. - Zapomnij o nim. Dotrzemy do telefonu i skontaktujemy się z konsulatem. Rozejrzał się i przyglądając się stojącym w pobliżu magazynom i kamiennym budynkom, spróbował ustalić, gdzie się znajdują. Kilkaset metrów w górę rzeki widniała dominująca nad okolicą opuszczona katedra. - Wiem, gdzie jesteśmy. Niedaleko znajduje się "Cicero". Chodźmy. Oparł ramię Theo na swych barkach i pomógł mu wstać. - "Cicero"... to dobrze - wyszeptał ranny. - Chętnie się napiję. Szczęk broni i świst strzałów z broni energetycznej rozległy się na uliczkach na południe od nich. Konsul na wpół niósł powłóczącego nogami gubernatorą, gdy posuwali się wolno wzdłuż brzegu rzeki. - O cholera - wyszeptał konsul. "Cicero" płonął. Stary bar i zajazd - tak stary jak całe Jacktown. Starszy niż większość budowli stolicy - utracił trzy spośród czterech przybudówek od strony brzegu, a ostatnia ocalała chyba tylko dzięki determinacji uwijającej się tu brygady z wiadrami w dłoniach. - Widzę Stana - ucieszył się konsul wskazując potężną postać Stana Leweskiego, stojącego na końcu łańcucha podającego sobie wiadra. - Siadaj. - Pomógł towarzyszowi ułożyć się pod rozłożystym wiązem. - Jak głowa? - Boli. - Zaraz wracam z pomocą - zapewnił konsul i pośpieszył dróżką w stronę mężczyzn. Stan Leweski popatrzył na niego, jakby ujrzał ducha. Twarz wielkoluda była cała w sadzach, wśród których wyraźnie rysowały się smugi wyrzeźbione przez łzy. "Cicero" stanowił własność jego rodziny już od sześciu pokoleń. Zaczęło trochę padać i wydawało się, że zagrożenie pożarowe zostało już zażegnane. Podniosły się ostrzegawcze okrzyki, kiedy kilka spośród dopalających się belek spadło, wzbijając fontanny iskier. - Na Boga, zniszczone - jęknął Leweski. - Widzisz? Dobudówki dziadka Jiriego. Spłonęły. Konsul potrząsnął go za ramiona. - Stan, potrzebujemy pomocy. Jest ze mną Theo. Ranny. Nasz śmigacz się rozbił. Musimy dotrzeć do portu... i skorzystać z twojego telefonu. To bardzo ważne, Stan. Właściciel "Cicero" pokręcił głową. - Telefon nie działa. Linia FAT zapchana. Zaczęła się ta cholerna wojna. - Wskazał przygasające już płomienie. - Zniszczone, do cholery. Konsul zacisnął dłonie w pięści, wściekły z powodu swej bezsilności. Wokół kręciło się mnóstwo mężczyzn, ale nie znał żadnego z nich. W pobliżu nie było także przedstawicieli Annii ani Sił Samoobrony. Nagle rozległ się czyjś głos za jego plecami. - Ja mogę panu pomóc. Mam śmigacz. Dyplomata odwrócił się na pięcie i zobaczył mężczyznę około sześćdziesiątki, o przystojnej, sympatycznej twarzy również uwalanej sadzami i zlanej potem, starającego się palcami rozczesać i przygładzić faliste włosy. - Wspaniale. Jestem panu bardzo wdzięczny. - Urwał. - Czy my się znamy? - Doktor Melio Arundez - przedstawił się mężczyzna i ruszył na parking obok miejsca, gdzie odpoczywał Theo. - Arundez - powtórzył cicho konsul, starając się za nim nadążyć. Nazwisko brzmiało dziwnie znajomo. Czyżby już się kiedyś spotkali? - Mój Boże, Arundez! - wykrzyknął. - Był pan przyjacielem Racheli Weintraub, kiedy przyjechaliście tu kilkadziesiąt lat temu. - Tak dokładnie to jej nauczycielem. Znam pana. Wyruszył pan w pielgrzymkę wraz z Solem. - Zatrzymali się przed półleżącym Theo, wciąż trzymającym się za głowę. - Mój śmigacz jest tama Konsul spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył niewielkiego, dwumiejscowego vikkena zefira zaparkowanego pod osłoną drzew. - Świetnie. Odwieziemy Theo do szpitala, a później, jeśli tylko będzie to jeszcze możliwe, polecimy do portu kosmicznego. - Szpital jest przepełniony do granic możliwości - rzekł Arundez. - Jeśli zamierza pan dostać się do swojego statku, proponuję zabrać gubernatora ze sobą i użyć sprzętu pokładowego. Konsul zdziwiony milczał przez moment. - Skąd pan wie, że mam tu swój statek? Archeolog otworzył drzwiczki pojazdu i pomógł Theo przycupnąć na wąskiej ławeczce za przednimi siedzeniami. - Wiem wszystko o panu i innych pielgrzymach, M. konsulu. Przez szereg miesięcy ubiegałem się, by zostać członkiem wyprawy do Doliny Grobowców Czasu. Nie wyobraża pan sobie nawet, jakiego zawodu doznałem, dowiedziawszy się, że barka z wami na pokładzie odpłynęła potajemnie. - Odetchnął głęboko, jakby przygotowując się do zadania szczególnie trudnego pytania. - Czy Rachela nadal żyje? A więc rzeczywiście był jej kochankiem, pomyślał konsul. - Nie wiem - odparł. - Staram się jak najszybciej tam wrócić, by im pomóc... jeśli to w ogóle możliwe. Melio Arundez pokiwał głową i wślizgnął się na siedzenie pilota, wskazując miejsce obok. - Spróbujemy przedostać się do portu. Ale w obecnej chwili może to nie być takie proste. Konsul, usiadłszy w wygodnym fotelu, poczuł dopiero, jaki jest zmęczony i obolały. - Musimy dostarczyć Theo... to znaczy gubernatora... do konsulatu, czy jak to się obecnie nazywa. Archeolog w odpowiedzi pokręcił głową. - Według awaryjnego kanału informacyjnego konsulat został zniszczony. Bezpośrednie trafienie pociskiem. Wszyscy urzędnicy Hegemonii ewakuowali się do portu, zanim pański przyjaciel wyruszył na poszukiwania. Dyplomata popatrzył na półprzytomnego Theo Lane'a. - Lećmy - powiedział cicho. Gdy przekraczali rzekę, ktoś otworzył do nich ogień, lecz na szczęście na tyle nieskuteczny, że jedynie kilka pocisków odbiło się od kadłuba, a pojedyncza wiązka lasera minęła ich w sporej odległości. Arundez pilotował po mistrzowsku, wykonując nagłe zwroty i uniki, nurkując i wzbijając się gwałtownie w niebo, a czasami wykręcając nawet beczki. Pomimo pasów przytrzymujących do fotela konsul czuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Siedzącemu za nim Theo głowa kołysała się bezwładnie na wszystkie strony, mimo że wszelkimi siłami próbował zachować przytomność. - Centrum leży w gruzach! - krzyknął Anrndez ponad hukiem silnika. - Polecę tuż nad ziemią wzdłuż starego wiaduktu do autostrady prowadzącej na aerodrom. Wyminęli płonącą budowlę, w której konsul z trudem rozpoznał dom mieszczący jego niegdysiejsze mieszkanie. - Czy autostrada jest otwarta? Archeolog pokręcił głową. - Proszę na to nie liczyć. W ciągu ostatniej półgodziny wylądowało tu mnóstwo wojska. - Czy więc pańskim zdaniem Intruzi starają się zniszczyć miasto? - Chyba nie. Mogli to zrobić z orbity bez ryzyka i całego tego zamieszania. Wygląda więc, że oblegają stolicę. Większość ich jednostek abordażowych i żołnierzy ląduje co najmniej dziesięć kilometrów od granic miasta. - A kto organizuje obronę? Siły Samoobrony? Arundez roześmiał się, odsłaniając białe zęby kontrastujące z opaloną skórą. - Są już pewnie w połowie drogi do Endymiona albo Portu Romance, chociaż z raportów dostępnych dziesięć minut temu, kiedy jeszcze funkcjonowała łączność, wynikało, że także tamte miasta zostały już zaatakowane. Nie, tein szczątkowy opór stawia kilkudziesięciu zaledwie marines pozostawionych tu dla zapewnienia porządku w mieście i drożności portu. - A więc Intruzi nie zniszczyli ani nie zajęli terminalu? - Jeszcze nie. Przynajmniej tak było kilka minut temu. Zaraz się przekonamy. Trzymajcie się! Dziesięciokilometrowa podróż do portu kosmicznego autostradą dla VIP - ów lub kanałem powietrznym ponad nią zabierała zazwyczaj kilka minut, ale przy konieczności krycia się za wzgórzami i w dolinach oraz pośród drzew trwała tym razem nieco dłużej i kosztowała wiele nerwów. Konsul obserwował stoki wzgórz i płonące obozy uchodźców widoczne po prawej stronie. Ludzie chowali się za głazami lub pod niskimi drzewami i zakrywali głowy rękami, gdy śmigacz przelatywał nisko nad nimi. Dyplomata dostrzegł nawet oddziałek marines okopany u szczytu jednego ze wzgórz, lecz na szczęście uwaga żołnierzy skupiona była na niedalekim wzniesieniu, z którego rozbłyskiwały lasery. Arundez zauważył obie walczące strony dostatecznie wcześnie. Gwałtownie skręcił w lewo i zdołał ukryć się w płytkim parowie, zanim czubki okolicznych drzew zostały ścięte niczym niewidzialnymi nożycami. Wreszcie pokonali ostatnie wzniesienie i ich oczom ukazała się zachodnia brama oraz ogrodzenie portu kosmicznego, za sprawą pól siłowych jarzące się na przemian niebiesko i fioletowo. Byli od niego o dobry kilometr, gdy błysnęła wiązka lasera, namierzyła ich i nieznany głos polecił przez radio: - Do niezidentyfikowanego śmigacza, ląduj lub zostaniesz zniszczony. Arundez posłusznie usiadł na ziemi. Linia drzew oddalonych o jakieś dziesięć metrów zamigotała i nagle zostali otoczeni przez widma w aktywnych kamuflażowych zbrojach polimerowych. Archeolog otworzył drzwiczki od swojej strony i natychmiast do środka wsunęła się lufa strzelby. - Wysiadać z pojazdu - usłyszeli komendę. Nie mogli jednak zorientować się, gdzie stoi człowiek, który ją wydał. - Mamy na pokładzie gubernatora generalnego! - zawołał konsul. - Musimy dostać się na teren portu. - Jeszcze czego - warknął ktoś z wyraźnym akcentem Sieci. Wychodzić! Konsul i Arundez pospiesznie rozpięli pasy i właśnie opuszczali pojazd, kiedy z tylnego siedzenia odezwał się Theo: - Poruczniku Mueller, czy to wy? - Tak jest. - Poznajecie mnie, poruczniku? Coś zamigotało i ukazał się marines w pełnym rynsztunku bojowym, stojący zaledwie metr od śmigacza. Twarz zasłaniała mu czarna, nieprzezroczysta szyba, ale głos z całą pewnością należał do młodzieńca. - Tak jest, panie... gubernatorze. Przepraszam, ale nie poznałem pana bez okularów. Jest pan ranny. - Doskonale o tym wiem, poruczniku. Właśnie dlatego ci panowie mnie tu przewieźli. Nie poznałeś także byłego konsula Hegemonii na Hyperionie? - Przepraszam - mruknął Mueller i wskazał swoim ludziom, by ukryli się wśród drzew. - Niestety, baza jest zamknięta. - Oczywiście, że jest - syknął Theo. - Osobiście wydałem taki rozkaz. Ale poleciłem także ewakuację całego personelu Hegemonii. Tamte śmigacze wpuściliście na teren portu, prawda, poruczniku? Opancerzona ręka uniosła się, jakby po to, by poskrobać szczelnie okrytą głowę. - No... tak. Tak jest. Ale to było godzinę temu. Promy ewakuacyjne już odleciały i... - Na miłość boską, Mueller, skorzystaj z kanału taktycznego, by uzyskać pozwolenie pułkownika Gerasimova na nasze wejście na teren portu. - Pułkownik nie żyje, panie gubernatorze. Zostaliśmy zaatakowani od wschodu i... - Więc z kapitanem Lewellynem - przerwał mu Theo. Zatoczył się i musiał oprzeć się o fotel pasażera. Pomiędzy plamami zakrzepłej krwi widać było, że jest blady jak ściana. - Ale... kanały taktyczne nie działają. Intruzi zakłócają je swoimi... - Poruczniku - rzucił gubernator tonem, jakiego konsul nigdy jeszcze nie słyszał w ustach przyjaciela - rozpoznaliście mnie i przeskanowaliście wszczepiony identyfikator. Teraz wpuśćcie nas albo zastrzelcie. Opancerzony komandos obejrzał się na asystujących mu dwóch podwładnych, jakby zastanawiając się, czy rzeczywiście nie wydać rozkazu otwarcia ognia. - Wszystkie promy już odleciały. I żaden przecież nie przyleci. Theo niecierpliwie potrząsnął głową tak energicznie, że rana na jego czole znów się otworzyła i strużka czerwieni popłynęła po twarzy. - Skonfiskowany statek nadal stoi w hangarze numer dziewięć, prawda? - Tak jest, ale to jednostka cywilna i nigdy nie uda się panu przedrzeć pomiędzy Intruzami... Gubernator gestem ręki uciszył go i skinął na towarzyszy, by wsiedli do śmigacza. Konsul popatrzył przed siebie na pola siłowe i miny ciśnieniowe. Dostrzegł, że porucznik daje jakieś znaki rękami i po chwili w ogrodzeniu pojawiła się luka. Wystartowali kierując się wprost na nią. Wokół panowała idealna cisza. Pół minuty później lecieli już nad utwardzoną powierzchnią lądowisk. Coś dużego płonęło przy północnym ogrodzeniu. Z lewej kilkanaście przyczep wojskowych i modułów dowodzenia zostało zamienionych w bezkształtną stertę dymiącego i gotującego się plastiku. Tam na pewno byli ludzie, pomyślał konsul i znów musiał stłumić w sobie wzbierającą falę mdłości. Hangar numer siedem został zniszczony. Jego grube na dziesięć centymetrów ściany ze zbrojonych węglanów rozpadły się, jakby zrobiono je z papieru. Ósemka płonęła białym żarem, który sugerował, że użyto tu granatów plazmowych. Hangar numer dziewięć ocalał, a dziób statku konsula wystawał ponad ścianę i drżał w polu siłowym trzeciej klasy - Blokada została zniesiona? - zapytał konsul. Theo odpowiedział słabym głosem: - Tak, Meina Gladstone poleciła usunąć kopułę siłową. To tylko normalne pole ochronne. Można je zlikwidować zwykłym poleceniem. Arundez wylądował akurat w chwili, gdy rozbrzmiały sygnały alarmowe, a syntetyczny głos ostrzegł o niewłaściwym funkcjonowaniu pojazdu. Pomogli wysiąść Theo i na moment zatrzymali się przy tylnej części śmigacza, gdzie seria pocisków przebiła osłonę silnika, która od przeciążenie aż się nadtopiła. Archeolog czule poklepał maszynę i wspólnie ruszyli ku wejściu do hangaru. - Mój Boże - wyszeptał doktor Melio Arundez. - Jest wspaniały. Nigdy wcześniej nie widziałem prywatnego statku międzygwiezdnego. - Istnieje ich tylko kilkadziesiąt - wyjaśnił konsul zakładając maskę osmotyczną na usta oraz nos Theo i umieszczając jego zbroczoną krwią głowę w zbiorniku ze stężonymi substancjami odżywczymi. - Choć niewielki, kosztuje niemal miliard marek. Ale duże korporacje i rządy planetarne w Protektoracie wolą korzystać właśnie z nich, a nie z jednostek wojskowych. - Zamknął szczelnie zbiornik i sprawdził odczyt diagnostyczny. - Nic mu nie będzie. Melio Arundez stał przy antycznym steinwayu i wodził dłonią po lśniących powierzchniach fortepianu. Popatrzył przez przezroczystą część kadłuba nad złożoną platformą balkonu i rzekł: - Przy głównej bramie widzę płomienie. Lepiej się stąd wynośmy. - Właśnie się tym zajmuję - odparł konsul wskazując gościowi półokrągłą kanapę naprzeciw holorzutnika. Archeolog zapadł się w miękkie poduszki i rozejrzał podejrzliwie. - Nie ma tu żadnych... urządzeń sterowniczych? Konsul uśmiechnął się. - Chodzi panu o mostek? O kokpit? A może koło sterowe? Nie, nie ma tu nic takiego. Statku? - Tak - odpowiedział cichy głos. - Możemy startować? - Tak. - Czy pole siłowe zostało usunięte? - Zostało utworzone przeze mnie. Już je zlikwidowałem. - W porządku. Znikajmy stąd. Nie muszę ci chyba mówić, że wokół nas toczy się wojna, prawda? - Oczywiście. Obserwuję jej postępy. Ostatnie statki Armii właśnie szykują się do opuszczenia systemu Hyperiona. Pozostali marines zostali otoczeni i... - Oszczędź sobie na razie udzielania tych informacji, statku - uciął konsul. - Ustal kurs na Dolinę Grobowców Czasu i ruszaj. - Tak jest. Chciałem tylko zwrócić uwagę na fakt, że siły broniące portu mają niewielkie szanse na utrzymanie go dłużej niż przez godzinę. - Dziękuję. A teraz startuj. - Najpierw muszę przedstawić zarejestrowany uprzednio przekaz, otrzymany tego popołudnia o 16:22:38:14 według standardu Sieci. - Hej! Stop! - krzyknął właściciel statku zatrzymując transmisję. Przed nim w powietrzu zawisło pół twarzy Meiny Gladstone. - Masz odtworzyć to przed startem? Czyich rozkazów słuchasz, statku? - Przewodniczącej Meiny Gladstone. Pięć dni temu przejęła kontrolę nad wszystkimi moimi funkcjami. Przekaz jest ostatnim warunkiem... - Więc to dlatego nie odpowiadałeś na moje sygnały? - Tak. Mówiłem właśnie, że przekaz jest ostatnim warunkiem koniecznym do oddania pełni kontroli w twoje ręce. - Później będziesz już spełniał wszystkie moje rozkazy? - Tak. - I zabierzesz nas, gdziekolwiek sobie zażyczymy? - Tak. - Nie masz żadnych poleceń o wyższym priorytecie? - Nic mi o nich nie wiadomo. - A więc kontynuuj odtwarzanie. W powietrzu pojawiła się nieco zniekształcona przez linię FAT twarz przewodniczącej Gladstone, teraz jeszcze bardziej podobna do Abrahama Lincolna. - Jestem szczęśliwa, że udało ci się bez szwanku wrócić z pielgrzymki do Grobowców Czasu - rzekła do konsula. - Zapewne już wiesz, że chcę prosić cię o podjęcie negocjacji z Intruzami, zanim wrócisz do doliny. Dyplomata splótł ramiona na piersi i przyglądał się twarzy przewodniczącej. Na zewnątrz słońce znikało już za horyzontem. Pozostało zaledwie kilka minut do momentu, gdy Rachela Weintraub osiągnie wiek swych narodzin i po prostu przestanie istnieć. - Rozumiem twą chęć powrotu, by pomóc przyjaciołom - ciągnęła Meina Gladstone - ale nie jesteś w stanie niczego zrobić, by ratować niemowlę... Eksperci w Sieci stwierdzili, że nawet sen kriogeniczny nie wstrzymuje postępu choroby Merlina. Sol doskonale o tym wie. Z kanapy odezwał się doktor Arundez: - To prawda. Całe lata prowadzili związane z tym eksperymenty. Zginie nawet zahibernowana. - ...możesz uratować miliardy mieszkańców Sieci, których we własnym mienianiu zdradziłeś - mówiła przewodnicząca. Konsul pochylił się naprzód, wsparł łokcie na kolanach, a podbródek na pięści. Krew dudniła mu w uszach. - Wiedziałam, że otworzysz Grobowce Czasu. Przewidywania Centrum nie pozostawiały wątpliwości, że twoja lojalność względem Maui - Przymierza... i pamięć babki... będą silniejsze od wszelkich innych czynników. Nadszedł już czas na ich otwarcie, a tylko ty mogłeś uruchomić urządzenie, zanim zdecydowaliby się na to sami Intruzi. - Usłyszałem już wystarczająco dużo - rzucił konsul, wstał i odwrócił się plecami do projektora. - Przerwij przekaz - polecił statkowi, doskonale wiedząc, że jego rozkaz nie zostanie wykonany. Melio Arundez także się podniósł i położył dłoń na ramieniu konsula. - Proszę wysłuchać jej do końca. Dyplomata pokręcił głową, ale pozostał na miejscu. - Teraz zdarzyła się rzecz najgorsza z możliwych - ciągnęła Meina Gladstone. - Intruzi dokonali inwazji na Sieć. Brama Niebios jest właśnie niszczona. Bożej Kniei pozostała niecała godzina do najazdu. To niezwykle ważne, byś spotkał się z Intruzami w systemie Hyperiona i podjął negocjacje... Wykorzystał swe talenty dyplomatyczne i nawiązał z nimi dialog. Intruzi nie odpowiadają na nasze sygnały, ale uprzedziliśmy, że wybierasz się do nich. Wydaje mi się, że wciąż mają do ciebie zaufanie. Konsul jęknął, podszedł do fortepianu i uderzył pięścią w wieko. - Pozostały nam minuty. Proszę więc, abyś najpierw spotkał się z Intruzami, a później, jeśli uznasz to za konieczne, spróbował wrócić do Doliny Grobowców. Wiesz lepiej niż ja, czym skończy się ta wojna. Miliony zginą daremnie, jeśli twoja misja się nie powiedzie. Decyzja należy do ciebie, ale zważ na skutki rezygnacji z tej ostatniej szansy na odnalezienie prawdy i zachowanie pokoju. Skontaktuję się jeszcze ż tobą, kiedy dotrzesz do roju. Twarz przewodniczącej zbladła, zadrżała i zniknęła. - Odpowiedź? - zapytał statek. - Nie. Konsul zaczął spacerować nerwowo między fortepianem a holorzutnikiem. - Żaden statek kosmiczny ani nawet śmigacz od ponad dwustu lat nie wylądował w pobliżu doliny z żywą załogą - rzekł wolno Arundez. - Meina Gladstone wie, jakie małe szanse ma pan na dotarcie tam... przetrwanie i dopiero późniejsze spotkanie z Intruzami. - Wiele się obecnie zmieniło - odpowiedział konsul nie patrząc na rozmówcę. - Prądy czasowe oszalały. Chyżwar może się udać, gdziekolwiek zechce. Być może, teraz da się już wylądować w pobliżu grobowców. - A może nagle przestaniemy istnieć. Tak jak wielu przed nami. - Do cholery! - wykrzyknął konsul odwracając się w stronę archeologa. - Wiedział pan doskonale, jakie to ryzykowne, oferując mi pomoc! Arundez powoli pokiwał głową. - Nie chodzi mi o niebezpieczeństwo grożące mnie. Jestem gotowy je podjąć, jeśli w ten sposób zdołam pomóc Racheli... lub choćby tylko ponownie ją ujrzeć. To pańskie życie może stanowić klucz do przetrwania ludzkości. Konsul machnął rękami z dłońmi zaciśniętymi w pięści i znów zaczął chodzić jak drapieżnik zamknięty w klatce. - To nie w porządku! Wcześniej byłem nic nie znaczącym pionkiem w rękach Meiny Gladstone. Wykorzystała mnie... z rozmysłem i cynizmem właściwym politykom. Zabiłem czterech Intruzów. Zastrzeliłem ich, zanim udało mi się uruchomić to cholerne urządzenie otwierające Grobowce Czasu. Uważa pan, że w tej sytuacji powitają mnie z otwartymi ramionami? Archeolog wpatrywał się w niego bez zmrużenia oka. - Meina Gladstone wierzy, że będą chcieli się z panem układać. - Kto tam wie, co zrobią? I jakie znaczenie ma tu przekonanie przewodniczącej? Hegemonia i jej stosunki z Intruzami nie są już moim zmartwieniem. I jednym, i drugim życzę jak najgorzej. - Czyżby do tego stopnia, by skazać całą ludzkość na cierpienia, a może i zagładę? - Określenie "ludzkość" nic dla mnie nie znaczy - odparował konsul. - Znam natomiast dobrze Sola Weintrauba. I Rachelę. I ranną Brawne Lamię. Podobnie jak ojca Paula Dure. I Fedmahna Kassada. L.. W tym momencie odezwał się łagodny głos statku: - Północne ogrodzenie portu zostało przerwane. Rozpoczynam końcową procedurę startową. Proszę zająć miejsca. Konsul ledwie zdążył opaść na kanapę, gdy wewnętrzne pole siłowe przycisnęło mu stopy do podłogi, mocując do niej wszystkie przedmioty i zabezpieczając pasażerów znacznie skuteczniej niż jakiekolwiek pasy. Z mniejszą już siłą będzie także działać w przestrzeni kosmicznej, zastępując grawitację. Powietrze na wprost holorzutnika zmętniało i ukazał się w nim obraz szybko znikającego hangaru, a potem całego portu. Statek wystartował. Oddano do niego kilka strzałów z broni energetycznej, ale dane wskazywały, że zewnętrzne pole siłowe wytrzymało trafienia. Wreszcie horyzont jakby się wykrzywił, a lazurowe niebo pociemniało i w końcu stało się czarne. - Cel? - zapytał statek. Konsul zamknął oczy. Za ich plecami rozległ się sygnał obwieszczający, że Theo Lane może zostać odłączony od zbiornika regeneracyjnego i przeniesiony do głównego zespołu chirurgicznego. - Ile czasu zajmie dotarcie do sił inwazyjnych Intruzów? - zapytał wreszcie. - Trzydzieści minut do centrum roju. - A kiedy znajdziemy się w zasięgu ich broni? - Już zostaliśmy namierzeni. Melio Arundez był na pozór spokojny, ale jego palce zaciśnięte na oparciu kanapy aż zsiniały. - W porządku - skwitował konsul. - Kierunek rój. Unikaj jednostek Hegemonii. Podaj na wszystkich częstotliwościach, że jesteśmy nie uzbrojoną jednostką dyplomatyczną. - Taka wiadomość została już przygotowana przez przewodniczącą Gladstone. Jest właśnie emitowana na wszystkich częstotliwościach komunikacyjnych. - W porządku - rzekł konsul. Wskazał na komlog Arundeza. Widzi pan, która godzina? - Tak. Zostało sześć minut do chwili narodzin Racheli. Dyplomata znów zamknął oczy. - Nadaremnie przebył pan tak daleką drogę, doktorze. Archeolog wstał, chwiał się przez chwilę, zanim złapał równowagę w warunkach sztucznej grawitacji, po czym ostrożnie podszedł do fortepianu. Stał tam przez chwilę wyglądając przez okno widokowe na czerń kosmosu i nadal jasną, lecz niknącą w oczach planetę. - Oby nie - szepnął. - Oby nie. następny |