ďťż

37

Lemur zaprasza










Dan Simmons     
  Zagłada Hyperiona
   
. 37 .    






    Idziemy cały dzień, ja i Hunt. Tuż przed wieczorem spotykamy
karczmę z przygotowaną dla nas strawą - drobiem, ryżowym puddingiem, kalafiorem,
misą makaronu i jeszcze innymi specjałami. I tu nie ma jednak nikogo, choć w
kominku płoną drwa, a jedzenie jest dobrze ciepłe.
    Hunt jest tym mocno podenerwowany. Tym i pozbawieniem go
kontaktu z datasferą. Doskonale potrafię zrozumieć jego zagubienie. Dla osoby
urodzonej i wychowanej w świecie, gdzie informacje zawsze są w zasięgu ręki,
możliwa jest łączność z kimkolwiek chcesz, a odległość mierzy się w krokach
potrzebnych na dojście do transmitera, ten nagły powrót do sposobu życia
dalekich przodków jest jak niespodziewane dotknięcie ślepotą i kalectwem. Ale po
atakach furii podczas pierwszych kilku godzin, mój towarzysz staje się ponury i
milczący.
    - Przecież jestem potrzebny przewodniczącej! - wykrzykiwał na
początku.
    - Tak naprawdę ważne są informacje, które ja chciałem jej
zanieść - rzekłem. - Jednak nic nie możemy na to poradzić.
    - Gdzie jesteśmy? - dopytywał się Hunt już chyba po raz setny.

    Tłumaczę mu już wielokrotnie, że to Stara Ziemia. Zrozumiałem
jednak, że ma na myśli coś zupełnie innego.
    - Wydaje mi się, że przechodzimy coś na kształt kwarantanny.

    - To Centrum nas tu sprowadziło?
    - Można tak przypuszczać.
    - Jak więc się stąd wydostaniemy?
    - Nie wiem. Sądzę, że kiedy uzna, iż można już nas uwolnić,
znajdziemy portal.
    Hunt zaklął.
    - Ale po co mnie poddawać kwarantannie, Severn?
    Wzruszyłem ramionami. Zapewne stało się tak ze względu na to,
co usłyszał na Pacem. Ale nie byłem pewien. W tej chwili nie byłem pewien
niczego.
    Droga wiodła przez łąki, winnice, wspinała się na pagórki i
wiła w dolinach, skąd widać było morze.
    - Dokąd ona prowadzi? - zapytał mój towarzysz na krótko przed
tym, nim odkryliśmy karczmę.
    - Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu.
    - Mówię poważnie, Sevem.
    - Ja także, M. Hunt.
    Doradca przewodniczącej chwycił kamień i ze złością cisnął go
daleko w zarośla.
    - Byłeś tu już kiedyś? - zapytał oskarżycielskim tonem, jakbym
to ja go uprowadził. Może rzeczywiście tak było.
    - Nie - odparłem. Ale Keats był, chciałem dodać. Wszczepione
wspomnienia wypłynęły gdzieś z zakątków umysłu, przytłaczając mnie poczuciem
straty i przemijania. Tak daleko od przyjaciół i od Farmy - jego jedynej
prawdziwej miłości.
    - Jesteś pewien, że nie możesz dostać się do datasfery? -
zapytał Hunt.
    - Tak.
    Nie pytał o megasferę, a ja nie miałem zamiaru mówić mu, że ta
stoi dla mnie otworem. Wejście do niej napawa mnie przerażeniem. Gnębi mnie
obawa, że się w niej zgubię.
    Karczmę znaleźliśmy tuż przed zachodem słońca. Leżała w
niewielkiej dolinie i już z daleka zauważyliśmy dym unoszący się z jej
kamiennego komina.
    Kiedy jedliśmy, na zewnątrz zrobiło się ciemno. Jedynymi
źródłami światła był ogień w kominku i dwie świece.
    - Atmosfera tego miejsca sprawia, że jestem niemal gotów
uwierzyć w duchy - mruknął Hunt.
    - Ja w nie wierzę.













    Noc. Budzę się z szarpiącym całe ciało
kaszlem. Czuję, że cały jestem zlany potem, i słyszę Hunta zbliżającego się ze
świecą w ręku. W jej migotliwym świetle dostrzegam krew na swym ciele i
pościeli.
    - Boże! - szepcze mój towarzysz. - Co to? Co się z tobą dzieje?

    - To krwotok - udaje mi się wychrypieć po kolejnym ataku
kaszlu. Próbuję się podnieść, ale z powrotem opadam na poduszkę i tylko ręką
wskazuję mu miskę z wodą i ręcznik.
    - Cholera... cholera... - jęczy Hunt szukając mojego komlogu,
by uryskać odczyt medyczny. Ale nie udaje mu się go znaleźć. Nic dziwnego; W
yrzuciłem nieprzydatne tu urządzenie jeszcze na początku naszej pieszej
wędrówki.
    Członek władz Hegemonii odpina swój i mocuje go na moim
nadgarstku. Odczyt niczego nie wyjaśnia, ponieważ jedynym zaleceniem jest jak
najszybszy kontakt z lekarzem. Jak większość współczesnych ludzi, Hunt nigdy nie
widział choroby, a tym bardziej śmierci, z którymi stykają się wyłącznie
profesjonaliści.
    - Odłóż to - szepczę. Ataki kaszlu ustępują, przynajmniej na
pewien czas, ale ogarnia mnie takie znużenie i bezsilność, jakbym został
przywalony potężnym głazem. Znów wskazuję na ręcznik. Hunt moczy go, zmywa krew
z mojej piersi oraz barków i pomaga mi przesiąść się na krzesło, po czym usuwa
poplamioną krwią pościel.
    - Wiesz w ogóle, co się z tobą dzieje? - pyta z wyraźną troską
w głosie.
    - Tak. - Wysilam się na uśmiech. - I to dokładnie. Ontogenia
podsumowująca filogenię.
    - Mów jaśniej - warczy Hunt, pomagając mi znów się położyć. Co
spowodowało ten krwotok? I w jaki sposób można ci pomóc?
    - Daj mi szklankę wody.
    Piję małymi łykami. Czuję, że w piersi i gardle aż się gotuje,
ale z powodzeniem powstrzymuję kolejny atak kaszlu. Żołądek pali mnie, jakbym w
środku płonął żywym ogniem.
    - Co z tobą? - pyta ponownie.
    Odpowiadam wolno, ostrożnie, dobierając każde słowo. To coś,
jakbym szedł po polu minowym. Kaszel na razie nie wraca.
    - To choroba zwana gruźlicą - wyjaśniam. - Tuberkuloza. W jej
ostatnim stadium pluje się krwią.
    Twarz mojego towarzysza staje się biała jak ściana.
    - Dobry Boże, Severn. Nigdy nie słyszałem o żadnej gruźlicy.
Unosi rękę, jakby chciał skonsultować się z komlogiem, ale nadgarstek jest
pusty.
    Zwracam mu urządzenie.
    - Nie występuje już od stuleci. Została zlikwidowana. Ale John
Keats na nią chorował. I właśnie na to umarł. A jak wiesz, ten cybryd należy do
Keatsa.
    Asystent Meiny Gladstone prostuje się, jakby zamierzał wybiec
na zewnątrz w poszukiwaniu pomocy.
    - Centrum na pewno pozwoli nam teraz wrócić! Nie mogą trzymać
cię tu, na tym opustoszałym świecie, bez jakiejkolwiek pomocy medycznej !
    Opieram głowę na miękkiej poduszce, czując pierze pod płótnem
wsypy.
    - To właśnie może być powód, dla którego tu jestem. Przekonamy
się jutro, kiedy dotrzemy do Rzymu.
    - Ale w takim stanie nie możesz przecież iść! Rano nigdzie się
stąd nie ruszymy.
    - Zobaczymy - mówię i zamykam oczy. - Zobaczymy.













    Rankiem przed
karczmą czeka niewielki powóz, jeśli dobrze pamiętam zwany vettura. Zaprzęgnięta
jest do niego potężna siwa kobyła, która przygląda się nam uważnie. W mroźnym
powietrzu z jej pyska wydobywają się obłoki pary.
    - Wiesz co to takiego? - pyta Hunt.
    - To? Koń.
    Wyciąga rękę w stronę zwierzęcia, jakby za jego dotknięciem
miało zniknąć niczym bańka mydlana. Ale nic z tego. Siwek wymachuje tylko
niecierpliwie ogonem, co widząc członek władz Hegemonii zaraz cofa dłoń.
    - Przecież konie wymarły - mówi. - ARNiści nigdy nie
przywrócili ich do życia.
    - Ten wygląda dość autentycznie - stwierdzam wesoło, wspinając
się do kolaski i zajmując miejsce na nieco zbyt wąskiej ławce.
    Towarzysz ostrożnie siada obok mnie, nerwowo poruszając
palcami.
    - Kto prowadzi? - pyta. - Jak tym się w ogóle steruje?
    Nie ma lejców, a miejsce dla woźnicy jest puste.
    - Przekonajmy się, czy koń sam zna drogę - proponuję i w tej
chwili ruszamy nieśpiesznie. Na wyboistej drodze pozbawionym resorów powozem
kołysze i rzuca na wszystkie strony.
    - To jakiś żart, prawda? - dopytuje się Hunt, patrząc to na
błękitne, bezchmurne niebo, to na odległe pola.
    Pokasłuję osłaniając usta chusteczką sporządzoną z ręcznika
zabranego z karczmy.
    - Być może. A jeśli tak, to wszystko, co nas dotychczas
spotkało, trzeba podobnie traktować.
    Hunt nie reaguje na moje ironiczne stwierdzenie. W milczeniu i
niezbyt komfortowych warunkach zmierzamy ku celowi i przeznaczeniu.













   - Gdzie są
Hunt i Severn? - zapytała Meina Gladstone.
    Sedeptra Akasi - druga pod względem ważności, czarnoskóra
adiutantka, nachyliła się nad nią, by nie przeszkadzać w wojskowej naradzie.

    - Wciąż brak wieści, M. przewodnicząca.
    - To niemożliwe. Severn miał sygnalizator, a Leigh udał się na
Pacem niemal godzinę temu. Gdzie, do diabła, mogą być?
    Akasi zerknęła na faxpad, który położyła na stole.
    - Siłom bezpieczeństwa nie udaje się ich zlokalizować. Podobnie
jak policji transmisyjnej. W zespole transmitera jest wyłącznie potwierdzenie,
iż wybrali kod budynku rządowego, ale najwyraźniej nie dotarli tutaj.
    - To niemożliwe.
    - Ale to prawda, M. przewodnicząca.
    - Chcę rozmawiać z Albedo albo innym ambasadorem SI, jak tylko
skończy się narada.
    - Tak jest.
    Obie ponownie skierowały uwagę na toczące się obrady. Centrum
taktyczne w budynku rządowym zostało połączone z głównym pomieszczeniem
dowodzenia na Olympusie i poprzez stale otwarty portal o powierzchni piętnastu
metrów kwadratowych z największą salą obrad Senatu. Te trzy pomieszczenia
wspólnie tworzyły asymetryczną w kształcie siedzibę swego rodzaju sztabu
antykryzysowego. Hologramy w pomieszczeniu dowodzenia wisiały w powietrzu, a
kolumny danych zajmowały wszystkie ściany. 2
    - Cztery minuty do wejścia w obszar systemu - rzekł admirał
Singh.
    - Brama Niebios znalazła się w zasięgu ich broni już dawno temu
zauważył generał Morpurgo. - Wygląda na to, że wstrzymują się z jej użyciem.

    - Nie wstrzymywali się, gdy na celownikach mieli nasze
jednostki - zauważył dyplomata Garion Persov.
    Sztab zebrał się przed godziną, kiedy pośpiesznie
skoncentrowana flota złożona z tuzina eskortowców została doszczętnie zniszczona
przez zbliżający się rój. Czujniki dalekiego zasięgu umieszczone na statkach
zdążyły przekazać obrazy roju widocznego jako mnóstwo punkcików, ciągnących za
sobą smugi fuzyjne. Było ich tak wiele, że nie dało się zliczyć.
    - To były nasze statki - odparł generał Morpurgo. - Przez całe
godziny nadawaliśmy, że Brama Niebios jest dla nich otwarta. Możemy mieć więc
nadzieję, że wstrzymają się z działaniami militarnymi.
    Otoczyły ich holograficzne obrazy z Bramy Niebios: cichych ulic
Błotnego Miasta, nabrzeży widzianych z lotu ptaka, orbitalnych zdjęć
szarobrązowego świata przykrytego czapą chmur, pochodzące z księżyca obrazy
barokowego dwunastościanu sfery osobliwości łączącej wszystkie transmitery.
Widać też było powoli rosnące punkciki wchodzące w skład roju, wciąż pozostające
w odległości co najmniej jednostki astronomicznej. Gladstone popatrzyła na smugi
fuzyjne ciągnące się za statkami Intruzów, sunące wolniej, osłonięte potężnymi
polami siłowymi farmy asteroidowe i baniaste światy o skomplikowanych kształtach
oraz jakby zupełnie niedostosowane do ludzkich potrzeb kompleksy mieszkalne i
pomyślała: a co będzie, jeśli się mylę?
    Życie miliardów zależało od jej przekonania, że Intruzi nie
zdecydują się zniszczyć światów Hegemonii.
    - Dwie minuty do wejścia w obszar systemu - rzekł beznamiętnie
Singh.
    - Admirale, czy konieczne jest zniszczenie sfery, kiedy Intruzi
pokonają naszcordon sanitaire? - zapytała przywódczyni Hegemonii. - Nie możemy
poczekać jeszcze przez kilka minut, aby ocenić ich intencje?
    - Nie, M. przewodnicząca - odpowiedział bez chwili wahania
admirał. - Połączenie musi zostać przerwane, kiedy tylko znajdą się na tyle
blisko, że mogliby podjąć błyskawiczną akcję sabotażową.
    - Ale jeśli twoim jednostkom nie uda się tego zrobić, wciąż
mamy przecież zabezpieczenie w postaci automatycznych urządzeń destrukcyjnych,
prawda?
    - Tak. Musimy jednak zadbać o to, by transmitery przestały
funkcjonować, zanim Intruzi przejmą system. Nie możemy pozwolić sobie na ryzyka.

    Meina Gladstone pokiwała głową. Rozumiała konieczność takich
działań. Gdyby tylko miała więcej czasu...
    - Piętnaście sekund do wejścia wroga w obszar systemu i
zniszczenia strefy. Dziesięć... Siedem...
    Nagle wszystkie eskortowce na holograficznym obrazie z księżyca
Bramy Niebios zajaśniały fioletem, czerwienią i bielą.
    Przewodnicząca pochyliła się w fotelu.
    - Czy to skutek działania sfery? - zapytała.
    Wojskowi szeptali między sobą, coraz to żądając kolejnych
kolumn danych i bardziej skadrowanych obrazów.
    - Nie - odpowiedział Morpurgo. - Statki zostały zaatakowane.
Ich osłony z trudem wytrzymują napór ognia. Trzy...
    Główny przekaz, pochodzący zapewne z niskiej orbity,
prezentował powiększenie dwunastościennej sfery, o powierzchni trzydziestu
tysięcy metrów kwadratowych, wciąż lśniącej w niemiłym dla oka świetle słońca
Bramy Niebios. Nagle blask stał się intensywniejszy, a najbliższa ściana
struktury rozżarzyła się i była coraz mniej wyrazista. Niecałe trzy sekundy
później sfera zniknęła, a uwięziona w niej materia, wydostawszy się na zewnątrz,
przestała istnieć.
    Jednocześnie większość transmitowanych obrazów i danych
zniknęła.
    - Wszystkie połączenia transmiterowe zerwane - zameldował
Singh. - Utrzymana jedynie łączność za pomocą linii FAT.
    Wojskowi jak na komendę wydali z siebie westchnienia ulgi.
Senatorowie oraz doradcy polityczni okazali raczej troskę i niepokój. Brama
Niebios właśnie została odcięta od Sieci... Była to pierwsza tego rodzaju strata
Hegemonii od ponad czterech wieków.
    Meine Gladstone spojrzała na Sedeptrę Akasi.
    - Jak długo potrwa teraz przelot z Bramy Niebios do granic
Sieci?
    - Siedem miesięcy przy użyciu napędu Hawkinga - odpowiedziała
bez wahania adiutantka. - Daje to niemal dziewięć lat długu czasowego.
    Przewodnicząca pokiwała głową. A więc ten system znalazł się
nagle w odległości dziewięciu lat od Sieci.
    - Lecą nasze statki - rzucił Singh.
    Obraz pochodził z jednego z orbitalnych pikietowców,
przekazywany z nie najlepszą jakością przez sprzężony z komputerem nadajnik FAT.
Przypominał nieco mozaikę, ale Meinie Gladstone przywodził na myśl
najwcześniejsze nieme filmy z początków Ery Mediów. Tym razem nie oglądała
jednak komedii Charliego Chaplina. Dwa, później pięć, a wreszcie osiem błysków
rozjaśniło niebo.
    - Przekazy z HS "Niki Weimart", HS "Temapin", HS "Cornet" i HS
" Andrew Paul " przerwane - zameldował Singh.
    Barbre Dan - Gyddis uniosła rękę.
    - Co z pozostałymi czterema jednostkami, admirale?
    - Tylko te cztery były wyposażone w nadajniki FAT. Pikietowce
potwierdzają, że sygnały pozostałych także się urwały. Dane wizualne... - Singh
zamilkł i wskazał na wyświetlany akurat obraz: osiem rozszerzających się i
blednących kręgów światła. Nagle i to zniknęło.
    - Przekazy wszystkich czujników i łączność FAT z orbity
przerwane - rzekł generał Morpurgo. Machnął ręką i pojawiły się obrazy ulic
Bramy Niebios, z nisko wiszącymi nad nimi chmurami. Nadeszły też raporty z
jednostek powietrznych znajdujących się powyżej pułapu chmur. Pokazywały niebo
pełne przemieszczających się szybko świecących punktów.
    - Wszystkie raporty potwierdzają przerwanie łączności FAT -
zgłosił Singh. - Pierwsze jednostki roju wchodzą na niską orbitę Bramy Niebios.

    - Ilu ludzi tam zostało? - zapytała Meina Gladstone. Wciąż
siedziała pochylona do przodu, z łokciami wspartymi na blacie stołu i dłońmi
zaciśniętymi tak mocno, że aż zbielały jej palce.
    - Osiemdziesiąt sześć tysięcy siedemset osiemdziesiąt dziewięć
osób - odpowiedział minister obrony Imoto.
    - Nie licząc dwunastu tysięcy marines przerzuconych tam w ciągu
dwóch ostatnich godzin - dodał generał Van Zeidt. Przewodnicząca skinieniem
głowy podziękowała im i ponownie skoncentrowała uwagę na hologramach. Kolumny
liczb przesuwały się błyskawicznie i wybiórczo były przekazywane do faxpadów,
komlogów i paneli stołowych. Zawierały dane o liczbie jednostek wroga w
systemie, na orbicie, ich rodzajach, trajektoriach, analizie energetycznej i
wiązkach transmisyjnych, ale Meina Gladstone i pozostali woleli śledzić niosące
stosunkowo niewiele informacji obrazy z jednostek powietrznych i kamer na
powierzchni planety. Gwiazdy, chmury, ulice, widok ze stacji uzdatniania
atmosfery na Promenadę Błotnego Miasta, którą przewodnicząca widziała na własne
oczy niecałe dwanaście godzin temu. Teraz panowała tam noc. Gigantyczne paprocie
kołysały się rytmicznie w podmuchach łagodnego wiatru znad zatoki.
    - Myślę, że zdecydują się na negocjacje - przemówiła senator
Richeau. - Najpierw przedstawią swoje jait accompli: dziewięć światów
przejętych, a później zaproponują rozmowy mające na celu przywrócenie równowagi
sił. Nawet gdyby obie ich fale inwazyjne odniosły sukces, mieliby dwadzieścia
pięć systemów w porównaniu z naszymi dwustoma w Sieci i Protektoracie.
    - To prawda - zgodził się szef dyplomacji Persov. - Ale proszę
nie zapominać, że wśród utraconych będą strategicznie najważniejsze... jak
choćby Pierwsza Tau Ceti. Intruzi dotrą tu zaledwie za dwieście trzydzieści pięć
godzin.
    Senator Richeau posłała mu karcące spojrzenie.
    - Nie zapominam o tym ani na moment - rzuciła chłodno. - Mówię
tylko, że .Intruzom tak naprawdę nie może chodzić o podbój na wielką skalę. To
byłaby z ich strony czysta głupota. Armia nie dopuści przecież, by ich druga
fala uderzeniowa wdarła się zbyt głęboko. Bez wątpienia ta tak zwana inwazja
jest więc tylko preludium do negocjacji.
    - Być może - zgodził się senator Roanquist z Nordholmu. - Ale
wynik rozmów bez wątpienia będzie zależeć...
    - Czekajcie - przerwała im Meina Gladstone.
    Dane świadczyły o tym, że na orbicie znajduje się już ponad sto
okrętów Intruzów. Obrona naziemna miała rozkaz, by odpowiadać wyłącznie na
ogień, a jak do tej pory na żadnym z trzydziestu obrazów przekazywanych do sali
sztabowej nie było widać jakichkolwiek działań zaczepnych ze strony wroga. Nagle
jednak chmury wiszące nad Błotnym Miastem rozbłysły, jakby ktoś podświetlił je
gigantycznym szperaczem. Tuzin wiązek oślepiającego światła utworzyło coś na
kształt kolumn podtrzymujących sklepienie chmur.
    Nadzieja prysła, gdy u stóp każdej z kolumn rozbłysło morze
niszczących wszystko płomieni. Woda w zatoce wrzała i chmury pary wodnej
oślepiły znajdujące się w pobliżu kamery. Obrazy pochodzące z kamer położonych
dalej prezentowały liczące co najmniej wiek kamienne budowle stające w
płomieniach i znikające z powierzchni ziemi, jakby za sprawą potężnego tornado.
Sławne w całej Sieci ogrody zalała fala ognia. Dwustuletnie paprocie uginały się
pod wpływem pędzącego z ogromną prędkością powietrza, a po chwili przemieniały
się w zwęglone szczątki i rozwiewane przez gorący wiatr popioły.
    - Bicze boże z eskortowca klasy Bowers - przerwał głuchą ciszę
admirał Singh. - A przynajmniej z jego odpowiednika.
    Miasto płonęło i błyskawicznie zamieniało się w dymiące
rumowisko. Przekaz był przecież niemy, ale Meinie Gladstone zdało się, że słyszy
krzyki tysięcy mordowanych.
    Jedna po drugiej kamery naziemne przestawały działać. Obraz ze
stacji uzdatniania atmosfery migał przez chwilę i zgasł, podobnie jak przekazy z
samolotów. Nagle w sali pokazał się oślepiający, szkarłatny błysk i wszystkie
przekazy się urwały.
    - Eksplozja plazmowa - wyszeptał Van Zeidt. - Bomba
niewielkiego zasięgu.
    Kolumny liczb także przestały się przesuwać. Dopiero po chwili
w ciemnej sali rozbłysły światła.
    - Centralne łącze linii FAT zerwane - rzekł generał Morpurgo.
Przekaźnik znajdował się w głównej bazie Armii w pobliżu Wysokiej Bramy.
Osłaniało go pięćdziesiąt metrów skały, dziesięć stali krzemowej i duże pole
siłowe.
    - Eksplozje nuklearne? - zapytała Barbre Dan - Gyddis.
    - Co najmniej.
    Senator Kolchev podniósł się z miejsca, wprost emanował
fizyczną siłą.
    - Dobra, wiemy już, że nie chodzi tu o przygotowanie sobie
pozycji do jakichś cholernych negocjacji. Intruzi właśnie obrócili jeden ze
światów Sieci w perzynę. Stanęliśmy w obliczu bezlitosnej wojny. W grę wchodzi
przetrwanie całej cywilizacji. Co więc robimy?
    Oczy wszystkich zwróciły się na Meinę Gladstone.













    Konsul
odciągnął na wpół przytomnego Theo Lane'a od wraku śmigacza i niósł go
przerzuconego przez bark z pięćdziesiąt metrów, zanim osunął się na spłachetek
trawy pod drzewami rosnącymi na brzegu Hoolie. Śmigacz nie zapalił się na
szczęście. Zamieniony został jednak w stertę złomu, gdyż zatrzymał się na
pokaźnych rozmiarów głazie. Wokół pełno było odłamków metalu i polimerów,
rozrzuconych wzdłuż brzegu i opustoszałej ulicy.
    Miasto płonęło. Dym przysłaniał widok na przeciwną stronę rzeki
i część Jacktown zwana Starym Miastem wyglądała tak, jakby w wielu jego
miejscach zapalono stosy ofiarne. Lasery bojowe i pociski wciąż przecinały
powietrze, tu i ówdzie wywołując eksplozje pośród armady statków abordażowych i
baniek pól siłowych opadających spomiędzy chmur jak plewy porwane z pola przez
wiatr.
    - Theo, nic ci nie jest?
    Generalny gubernator pokręcił głową i zwykłym ruchem chciał
poprawić okulary... jednak jego ręka zawisła w powietrzu, gdy stwierdził, że nie
ma ich na nosie. Krew poplamiła jego czoło i barki.
    - Dostałem w głowę - rzekł jakby się tłumacząc.
    - Musimy posłużyć się twoim komlogiem - stwierdził konsul.
Trzeba ściągnąć tu kogoś, żeby nam pomógł.
    Theo przytaknął, uniósł rękę i przez chwilę z niemym
zdziwieniem w óczach przypatrywał się nadgarstkowi.
    - Zniknął. Komlog zniknął. Trzeba poszukać w śmigaczu.
    Spróbował się podnieść.
    Konsul powstrzymał go jednak. Znajdowali się pod osłoną kilku
drzew ornamentowych, ale pojazd pozostał na otwartej przestrzeni, a ich awaryjne
lądowanie zostało już zapewne zauważone. Jeszcze z powietrza konsul dostrzegł
kilka uzbrojonych oddziałów skoncentrowanych w pobliżu. Mogli to być równie
dobrze członkowie Sił Samoobrony, Intruzi, jak i komandosi Hegemonii, ale gdyby
nawet w grę wchodzili ci ostatni, w obecnej sytuacji nie można było zbytnio
liczyć na ich pomoc.
    - Zapomnij o nim. Dotrzemy do telefonu i skontaktujemy się z
konsulatem.
    Rozejrzał się i przyglądając się stojącym w pobliżu magazynom i
kamiennym budynkom, spróbował ustalić, gdzie się znajdują. Kilkaset metrów w
górę rzeki widniała dominująca nad okolicą opuszczona katedra.
    - Wiem, gdzie jesteśmy. Niedaleko znajduje się "Cicero".
Chodźmy.
    Oparł ramię Theo na swych barkach i pomógł mu wstać.
    - "Cicero"... to dobrze - wyszeptał ranny. - Chętnie się
napiję.
    Szczęk broni i świst strzałów z broni energetycznej rozległy
się na uliczkach na południe od nich. Konsul na wpół niósł powłóczącego nogami
gubernatorą, gdy posuwali się wolno wzdłuż brzegu rzeki.













   - O cholera -
wyszeptał konsul.
    "Cicero" płonął. Stary bar i zajazd - tak stary jak całe
Jacktown. Starszy niż większość budowli stolicy - utracił trzy spośród czterech
przybudówek od strony brzegu, a ostatnia ocalała chyba tylko dzięki determinacji
uwijającej się tu brygady z wiadrami w dłoniach.
    - Widzę Stana - ucieszył się konsul wskazując potężną postać
Stana Leweskiego, stojącego na końcu łańcucha podającego sobie wiadra. - Siadaj.
- Pomógł towarzyszowi ułożyć się pod rozłożystym wiązem. - Jak głowa?
    - Boli.
    - Zaraz wracam z pomocą - zapewnił konsul i pośpieszył dróżką w
stronę mężczyzn.
    Stan Leweski popatrzył na niego, jakby ujrzał ducha. Twarz
wielkoluda była cała w sadzach, wśród których wyraźnie rysowały się smugi
wyrzeźbione przez łzy. "Cicero" stanowił własność jego rodziny już od sześciu
pokoleń. Zaczęło trochę padać i wydawało się, że zagrożenie pożarowe zostało już
zażegnane. Podniosły się ostrzegawcze okrzyki, kiedy kilka spośród dopalających
się belek spadło, wzbijając fontanny iskier.
    - Na Boga, zniszczone - jęknął Leweski. - Widzisz? Dobudówki
dziadka Jiriego. Spłonęły.
    Konsul potrząsnął go za ramiona.
    - Stan, potrzebujemy pomocy. Jest ze mną Theo. Ranny. Nasz
śmigacz się rozbił. Musimy dotrzeć do portu... i skorzystać z twojego telefonu.
To bardzo ważne, Stan.
    Właściciel "Cicero" pokręcił głową.
    - Telefon nie działa. Linia FAT zapchana. Zaczęła się ta
cholerna wojna. - Wskazał przygasające już płomienie. - Zniszczone, do cholery.

    Konsul zacisnął dłonie w pięści, wściekły z powodu swej
bezsilności. Wokół kręciło się mnóstwo mężczyzn, ale nie znał żadnego z nich. W
pobliżu nie było także przedstawicieli Annii ani Sił Samoobrony. Nagle rozległ
się czyjś głos za jego plecami.
    - Ja mogę panu pomóc. Mam śmigacz.
    Dyplomata odwrócił się na pięcie i zobaczył mężczyznę około
sześćdziesiątki, o przystojnej, sympatycznej twarzy również uwalanej sadzami i
zlanej potem, starającego się palcami rozczesać i przygładzić faliste włosy.

    - Wspaniale. Jestem panu bardzo wdzięczny. - Urwał. - Czy my
się znamy?
    - Doktor Melio Arundez - przedstawił się mężczyzna i ruszył na
parking obok miejsca, gdzie odpoczywał Theo.
    - Arundez - powtórzył cicho konsul, starając się za nim
nadążyć. Nazwisko brzmiało dziwnie znajomo. Czyżby już się kiedyś spotkali? -
Mój Boże, Arundez! - wykrzyknął. - Był pan przyjacielem Racheli Weintraub, kiedy
przyjechaliście tu kilkadziesiąt lat temu.
    - Tak dokładnie to jej nauczycielem. Znam pana. Wyruszył pan w
pielgrzymkę wraz z Solem. - Zatrzymali się przed półleżącym Theo, wciąż
trzymającym się za głowę. - Mój śmigacz jest tama
    Konsul spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył niewielkiego,
dwumiejscowego vikkena zefira zaparkowanego pod osłoną drzew.
    - Świetnie. Odwieziemy Theo do szpitala, a później, jeśli tylko
będzie to jeszcze możliwe, polecimy do portu kosmicznego.
    - Szpital jest przepełniony do granic możliwości - rzekł
Arundez. - Jeśli zamierza pan dostać się do swojego statku, proponuję zabrać
gubernatora ze sobą i użyć sprzętu pokładowego.
    Konsul zdziwiony milczał przez moment.
    - Skąd pan wie, że mam tu swój statek?
    Archeolog otworzył drzwiczki pojazdu i pomógł Theo przycupnąć
na wąskiej ławeczce za przednimi siedzeniami.
    - Wiem wszystko o panu i innych pielgrzymach, M. konsulu. Przez
szereg miesięcy ubiegałem się, by zostać członkiem wyprawy do Doliny Grobowców
Czasu. Nie wyobraża pan sobie nawet, jakiego zawodu doznałem, dowiedziawszy się,
że barka z wami na pokładzie odpłynęła potajemnie. - Odetchnął głęboko, jakby
przygotowując się do zadania szczególnie trudnego pytania. - Czy Rachela nadal
żyje?
    A więc rzeczywiście był jej kochankiem, pomyślał konsul.
    - Nie wiem - odparł. - Staram się jak najszybciej tam wrócić,
by im pomóc... jeśli to w ogóle możliwe.
    Melio Arundez pokiwał głową i wślizgnął się na siedzenie
pilota, wskazując miejsce obok.
    - Spróbujemy przedostać się do portu. Ale w obecnej chwili może
to nie być takie proste.
    Konsul, usiadłszy w wygodnym fotelu, poczuł dopiero, jaki jest
zmęczony i obolały.
    - Musimy dostarczyć Theo... to znaczy gubernatora... do
konsulatu, czy jak to się obecnie nazywa.
    Archeolog w odpowiedzi pokręcił głową.
    - Według awaryjnego kanału informacyjnego konsulat został
zniszczony. Bezpośrednie trafienie pociskiem. Wszyscy urzędnicy Hegemonii
ewakuowali się do portu, zanim pański przyjaciel wyruszył na poszukiwania.
    Dyplomata popatrzył na półprzytomnego Theo Lane'a.
    - Lećmy - powiedział cicho.
    Gdy przekraczali rzekę, ktoś otworzył do nich ogień, lecz na
szczęście na tyle nieskuteczny, że jedynie kilka pocisków odbiło się od kadłuba,
a pojedyncza wiązka lasera minęła ich w sporej odległości.
    Arundez pilotował po mistrzowsku, wykonując nagłe zwroty i
uniki, nurkując i wzbijając się gwałtownie w niebo, a czasami wykręcając nawet
beczki. Pomimo pasów przytrzymujących do fotela konsul czuł, jak żołądek
podchodzi mu do gardła. Siedzącemu za nim Theo głowa kołysała się bezwładnie na
wszystkie strony, mimo że wszelkimi siłami próbował zachować przytomność.
    - Centrum leży w gruzach! - krzyknął Anrndez ponad hukiem
silnika. - Polecę tuż nad ziemią wzdłuż starego wiaduktu do autostrady
prowadzącej na aerodrom.
    Wyminęli płonącą budowlę, w której konsul z trudem rozpoznał
dom mieszczący jego niegdysiejsze mieszkanie.
    - Czy autostrada jest otwarta?
    Archeolog pokręcił głową.
    - Proszę na to nie liczyć. W ciągu ostatniej półgodziny
wylądowało tu mnóstwo wojska.
    - Czy więc pańskim zdaniem Intruzi starają się zniszczyć
miasto?
    - Chyba nie. Mogli to zrobić z orbity bez ryzyka i całego tego
zamieszania. Wygląda więc, że oblegają stolicę. Większość ich jednostek
abordażowych i żołnierzy ląduje co najmniej dziesięć kilometrów od granic
miasta.
    - A kto organizuje obronę? Siły Samoobrony?
    Arundez roześmiał się, odsłaniając białe zęby kontrastujące z
opaloną skórą.
    - Są już pewnie w połowie drogi do Endymiona albo Portu
Romance, chociaż z raportów dostępnych dziesięć minut temu, kiedy jeszcze
funkcjonowała łączność, wynikało, że także tamte miasta zostały już zaatakowane.
Nie, tein szczątkowy opór stawia kilkudziesięciu zaledwie marines pozostawionych
tu dla zapewnienia porządku w mieście i drożności portu.
    - A więc Intruzi nie zniszczyli ani nie zajęli terminalu?
    - Jeszcze nie. Przynajmniej tak było kilka minut temu. Zaraz
się przekonamy. Trzymajcie się!
    Dziesięciokilometrowa podróż do portu kosmicznego autostradą
dla VIP - ów lub kanałem powietrznym ponad nią zabierała zazwyczaj kilka minut,
ale przy konieczności krycia się za wzgórzami i w dolinach oraz pośród drzew
trwała tym razem nieco dłużej i kosztowała wiele nerwów. Konsul obserwował stoki
wzgórz i płonące obozy uchodźców widoczne po prawej stronie. Ludzie chowali się
za głazami lub pod niskimi drzewami i zakrywali głowy rękami, gdy śmigacz
przelatywał nisko nad nimi. Dyplomata dostrzegł nawet oddziałek marines okopany
u szczytu jednego ze wzgórz, lecz na szczęście uwaga żołnierzy skupiona była na
niedalekim wzniesieniu, z którego rozbłyskiwały lasery. Arundez zauważył obie
walczące strony dostatecznie wcześnie. Gwałtownie skręcił w lewo i zdołał ukryć
się w płytkim parowie, zanim czubki okolicznych drzew zostały ścięte niczym
niewidzialnymi nożycami.
    Wreszcie pokonali ostatnie wzniesienie i ich oczom ukazała się
zachodnia brama oraz ogrodzenie portu kosmicznego, za sprawą pól siłowych
jarzące się na przemian niebiesko i fioletowo. Byli od niego o dobry kilometr,
gdy błysnęła wiązka lasera, namierzyła ich i nieznany głos polecił przez radio:

    - Do niezidentyfikowanego śmigacza, ląduj lub zostaniesz
zniszczony.
    Arundez posłusznie usiadł na ziemi.
    Linia drzew oddalonych o jakieś dziesięć metrów zamigotała i
nagle zostali otoczeni przez widma w aktywnych kamuflażowych zbrojach
polimerowych. Archeolog otworzył drzwiczki od swojej strony i natychmiast do
środka wsunęła się lufa strzelby.
    - Wysiadać z pojazdu - usłyszeli komendę. Nie mogli jednak
zorientować się, gdzie stoi człowiek, który ją wydał.
    - Mamy na pokładzie gubernatora generalnego! - zawołał konsul.
- Musimy dostać się na teren portu.
    - Jeszcze czego - warknął ktoś z wyraźnym akcentem Sieci.
Wychodzić!
    Konsul i Arundez pospiesznie rozpięli pasy i właśnie opuszczali
pojazd, kiedy z tylnego siedzenia odezwał się Theo:
    - Poruczniku Mueller, czy to wy?
    - Tak jest.
    - Poznajecie mnie, poruczniku?
    Coś zamigotało i ukazał się marines w pełnym rynsztunku
bojowym, stojący zaledwie metr od śmigacza. Twarz zasłaniała mu czarna,
nieprzezroczysta szyba, ale głos z całą pewnością należał do młodzieńca.
    - Tak jest, panie... gubernatorze. Przepraszam, ale nie
poznałem pana bez okularów. Jest pan ranny.
    - Doskonale o tym wiem, poruczniku. Właśnie dlatego ci panowie
mnie tu przewieźli. Nie poznałeś także byłego konsula Hegemonii na Hyperionie?

    - Przepraszam - mruknął Mueller i wskazał swoim ludziom, by
ukryli się wśród drzew. - Niestety, baza jest zamknięta.
    - Oczywiście, że jest - syknął Theo. - Osobiście wydałem taki
rozkaz. Ale poleciłem także ewakuację całego personelu Hegemonii. Tamte śmigacze
wpuściliście na teren portu, prawda, poruczniku?
    Opancerzona ręka uniosła się, jakby po to, by poskrobać
szczelnie okrytą głowę.
    - No... tak. Tak jest. Ale to było godzinę temu. Promy
ewakuacyjne już odleciały i...
    - Na miłość boską, Mueller, skorzystaj z kanału taktycznego, by
uzyskać pozwolenie pułkownika Gerasimova na nasze wejście na teren portu.
    - Pułkownik nie żyje, panie gubernatorze. Zostaliśmy
zaatakowani od wschodu i...
    - Więc z kapitanem Lewellynem - przerwał mu Theo. Zatoczył się
i musiał oprzeć się o fotel pasażera. Pomiędzy plamami zakrzepłej krwi widać
było, że jest blady jak ściana.
    - Ale... kanały taktyczne nie działają. Intruzi zakłócają je
swoimi...
    - Poruczniku - rzucił gubernator tonem, jakiego konsul nigdy
jeszcze nie słyszał w ustach przyjaciela - rozpoznaliście mnie i
przeskanowaliście wszczepiony identyfikator. Teraz wpuśćcie nas albo
zastrzelcie.
    Opancerzony komandos obejrzał się na asystujących mu dwóch
podwładnych, jakby zastanawiając się, czy rzeczywiście nie wydać rozkazu
otwarcia ognia.
    - Wszystkie promy już odleciały. I żaden przecież nie przyleci.

    Theo niecierpliwie potrząsnął głową tak energicznie, że rana na
jego czole znów się otworzyła i strużka czerwieni popłynęła po twarzy.
    - Skonfiskowany statek nadal stoi w hangarze numer dziewięć,
prawda?
    - Tak jest, ale to jednostka cywilna i nigdy nie uda się panu
przedrzeć pomiędzy Intruzami...
    Gubernator gestem ręki uciszył go i skinął na towarzyszy, by
wsiedli do śmigacza. Konsul popatrzył przed siebie na pola siłowe i miny
ciśnieniowe. Dostrzegł, że porucznik daje jakieś znaki rękami i po chwili w
ogrodzeniu pojawiła się luka. Wystartowali kierując się wprost na nią. Wokół
panowała idealna cisza. Pół minuty później lecieli już nad utwardzoną
powierzchnią lądowisk. Coś dużego płonęło przy północnym ogrodzeniu. Z lewej
kilkanaście przyczep wojskowych i modułów dowodzenia zostało zamienionych w
bezkształtną stertę dymiącego i gotującego się plastiku.
    Tam na pewno byli ludzie, pomyślał konsul i znów musiał stłumić
w sobie wzbierającą falę mdłości.
    Hangar numer siedem został zniszczony. Jego grube na dziesięć
centymetrów ściany ze zbrojonych węglanów rozpadły się, jakby zrobiono je z
papieru. Ósemka płonęła białym żarem, który sugerował, że użyto tu granatów
plazmowych. Hangar numer dziewięć ocalał, a dziób statku konsula wystawał ponad
ścianę i drżał w polu siłowym trzeciej klasy
    - Blokada została zniesiona? - zapytał konsul.
    Theo odpowiedział słabym głosem:
    - Tak, Meina Gladstone poleciła usunąć kopułę siłową. To tylko
normalne pole ochronne. Można je zlikwidować zwykłym poleceniem.
    Arundez wylądował akurat w chwili, gdy rozbrzmiały sygnały
alarmowe, a syntetyczny głos ostrzegł o niewłaściwym funkcjonowaniu pojazdu.
Pomogli wysiąść Theo i na moment zatrzymali się przy tylnej części śmigacza,
gdzie seria pocisków przebiła osłonę silnika, która od przeciążenie aż się
nadtopiła.
    Archeolog czule poklepał maszynę i wspólnie ruszyli ku wejściu
do hangaru.













   - Mój Boże - wyszeptał doktor Melio Arundez. - Jest wspaniały.
Nigdy wcześniej nie widziałem prywatnego statku międzygwiezdnego.
    - Istnieje ich tylko kilkadziesiąt - wyjaśnił konsul zakładając
maskę osmotyczną na usta oraz nos Theo i umieszczając jego zbroczoną krwią głowę
w zbiorniku ze stężonymi substancjami odżywczymi. - Choć niewielki, kosztuje
niemal miliard marek. Ale duże korporacje i rządy planetarne w Protektoracie
wolą korzystać właśnie z nich, a nie z jednostek wojskowych. - Zamknął szczelnie
zbiornik i sprawdził odczyt diagnostyczny. - Nic mu nie będzie.
    Melio Arundez stał przy antycznym steinwayu i wodził dłonią po
lśniących powierzchniach fortepianu. Popatrzył przez przezroczystą część kadłuba
nad złożoną platformą balkonu i rzekł:
    - Przy głównej bramie widzę płomienie. Lepiej się stąd wynośmy.

    - Właśnie się tym zajmuję - odparł konsul wskazując gościowi
półokrągłą kanapę naprzeciw holorzutnika.
    Archeolog zapadł się w miękkie poduszki i rozejrzał
podejrzliwie.
    - Nie ma tu żadnych... urządzeń sterowniczych?
    Konsul uśmiechnął się.
    - Chodzi panu o mostek? O kokpit? A może koło sterowe? Nie, nie
ma tu nic takiego. Statku?
    - Tak - odpowiedział cichy głos.
    - Możemy startować?
    - Tak.
    - Czy pole siłowe zostało usunięte?
    - Zostało utworzone przeze mnie. Już je zlikwidowałem.
    - W porządku. Znikajmy stąd. Nie muszę ci chyba mówić, że wokół
nas toczy się wojna, prawda?
    - Oczywiście. Obserwuję jej postępy. Ostatnie statki Armii
właśnie szykują się do opuszczenia systemu Hyperiona. Pozostali marines zostali
otoczeni i...
    - Oszczędź sobie na razie udzielania tych informacji, statku -
uciął konsul. - Ustal kurs na Dolinę Grobowców Czasu i ruszaj.
    - Tak jest. Chciałem tylko zwrócić uwagę na fakt, że siły
broniące portu mają niewielkie szanse na utrzymanie go dłużej niż przez godzinę.

    - Dziękuję. A teraz startuj.
    - Najpierw muszę przedstawić zarejestrowany uprzednio przekaz,
otrzymany tego popołudnia o 16:22:38:14 według standardu Sieci.
    - Hej! Stop! - krzyknął właściciel statku zatrzymując
transmisję. Przed nim w powietrzu zawisło pół twarzy Meiny Gladstone. - Masz
odtworzyć to przed startem? Czyich rozkazów słuchasz, statku?
    - Przewodniczącej Meiny Gladstone. Pięć dni temu przejęła
kontrolę nad wszystkimi moimi funkcjami. Przekaz jest ostatnim warunkiem...
    - Więc to dlatego nie odpowiadałeś na moje sygnały?
    - Tak. Mówiłem właśnie, że przekaz jest ostatnim warunkiem
koniecznym do oddania pełni kontroli w twoje ręce.
    - Później będziesz już spełniał wszystkie moje rozkazy?
    - Tak.
    - I zabierzesz nas, gdziekolwiek sobie zażyczymy?
    - Tak.
    - Nie masz żadnych poleceń o wyższym priorytecie?
    - Nic mi o nich nie wiadomo.
    - A więc kontynuuj odtwarzanie.
    W powietrzu pojawiła się nieco zniekształcona przez linię FAT
twarz przewodniczącej Gladstone, teraz jeszcze bardziej podobna do Abrahama
Lincolna.
    - Jestem szczęśliwa, że udało ci się bez szwanku wrócić z
pielgrzymki do Grobowców Czasu - rzekła do konsula. - Zapewne już wiesz, że chcę
prosić cię o podjęcie negocjacji z Intruzami, zanim wrócisz do doliny.
    Dyplomata splótł ramiona na piersi i przyglądał się twarzy
przewodniczącej. Na zewnątrz słońce znikało już za horyzontem. Pozostało
zaledwie kilka minut do momentu, gdy Rachela Weintraub osiągnie wiek swych
narodzin i po prostu przestanie istnieć.
    - Rozumiem twą chęć powrotu, by pomóc przyjaciołom - ciągnęła
Meina Gladstone - ale nie jesteś w stanie niczego zrobić, by ratować niemowlę...
Eksperci w Sieci stwierdzili, że nawet sen kriogeniczny nie wstrzymuje postępu
choroby Merlina. Sol doskonale o tym wie.
    Z kanapy odezwał się doktor Arundez:
    - To prawda. Całe lata prowadzili związane z tym eksperymenty.
Zginie nawet zahibernowana.
    - ...możesz uratować miliardy mieszkańców Sieci, których we
własnym mienianiu zdradziłeś - mówiła przewodnicząca.
    Konsul pochylił się naprzód, wsparł łokcie na kolanach, a
podbródek na pięści. Krew dudniła mu w uszach.
    - Wiedziałam, że otworzysz Grobowce Czasu. Przewidywania
Centrum nie pozostawiały wątpliwości, że twoja lojalność względem Maui -
Przymierza... i pamięć babki... będą silniejsze od wszelkich innych czynników.
Nadszedł już czas na ich otwarcie, a tylko ty mogłeś uruchomić urządzenie, zanim
zdecydowaliby się na to sami Intruzi.
    - Usłyszałem już wystarczająco dużo - rzucił konsul, wstał i
odwrócił się plecami do projektora. - Przerwij przekaz - polecił statkowi,
doskonale wiedząc, że jego rozkaz nie zostanie wykonany.
    Melio Arundez także się podniósł i położył dłoń na ramieniu
konsula.
    - Proszę wysłuchać jej do końca.
    Dyplomata pokręcił głową, ale pozostał na miejscu.
    - Teraz zdarzyła się rzecz najgorsza z możliwych - ciągnęła
Meina Gladstone. - Intruzi dokonali inwazji na Sieć. Brama Niebios jest właśnie
niszczona. Bożej Kniei pozostała niecała godzina do najazdu. To niezwykle ważne,
byś spotkał się z Intruzami w systemie Hyperiona i podjął negocjacje...
Wykorzystał swe talenty dyplomatyczne i nawiązał z nimi dialog. Intruzi nie
odpowiadają na nasze sygnały, ale uprzedziliśmy, że wybierasz się do nich.
Wydaje mi się, że wciąż mają do ciebie zaufanie.
    Konsul jęknął, podszedł do fortepianu i uderzył pięścią w
wieko.
    - Pozostały nam minuty. Proszę więc, abyś najpierw spotkał się
z Intruzami, a później, jeśli uznasz to za konieczne, spróbował wrócić do Doliny
Grobowców. Wiesz lepiej niż ja, czym skończy się ta wojna. Miliony zginą
daremnie, jeśli twoja misja się nie powiedzie. Decyzja należy do ciebie, ale
zważ na skutki rezygnacji z tej ostatniej szansy na odnalezienie prawdy i
zachowanie pokoju. Skontaktuję się jeszcze ż tobą, kiedy dotrzesz do roju.
    Twarz przewodniczącej zbladła, zadrżała i zniknęła.
    - Odpowiedź? - zapytał statek.
    - Nie.
    Konsul zaczął spacerować nerwowo między fortepianem a
holorzutnikiem.
    - Żaden statek kosmiczny ani nawet śmigacz od ponad dwustu lat
nie wylądował w pobliżu doliny z żywą załogą - rzekł wolno Arundez. - Meina
Gladstone wie, jakie małe szanse ma pan na dotarcie tam... przetrwanie i dopiero
późniejsze spotkanie z Intruzami.
    - Wiele się obecnie zmieniło - odpowiedział konsul nie patrząc
na rozmówcę. - Prądy czasowe oszalały. Chyżwar może się udać, gdziekolwiek
zechce. Być może, teraz da się już wylądować w pobliżu grobowców.
    - A może nagle przestaniemy istnieć. Tak jak wielu przed nami.

    - Do cholery! - wykrzyknął konsul odwracając się w stronę
archeologa. - Wiedział pan doskonale, jakie to ryzykowne, oferując mi pomoc!

    Arundez powoli pokiwał głową.
    - Nie chodzi mi o niebezpieczeństwo grożące mnie. Jestem gotowy
je podjąć, jeśli w ten sposób zdołam pomóc Racheli... lub choćby tylko ponownie
ją ujrzeć. To pańskie życie może stanowić klucz do przetrwania ludzkości.
    Konsul machnął rękami z dłońmi zaciśniętymi w pięści i znów
zaczął chodzić jak drapieżnik zamknięty w klatce.
    - To nie w porządku! Wcześniej byłem nic nie znaczącym pionkiem
w rękach Meiny Gladstone. Wykorzystała mnie... z rozmysłem i cynizmem właściwym
politykom. Zabiłem czterech Intruzów. Zastrzeliłem ich, zanim udało mi się
uruchomić to cholerne urządzenie otwierające Grobowce Czasu. Uważa pan, że w tej
sytuacji powitają mnie z otwartymi ramionami?
    Archeolog wpatrywał się w niego bez zmrużenia oka.
    - Meina Gladstone wierzy, że będą chcieli się z panem układać.

    - Kto tam wie, co zrobią? I jakie znaczenie ma tu przekonanie
przewodniczącej? Hegemonia i jej stosunki z Intruzami nie są już moim
zmartwieniem. I jednym, i drugim życzę jak najgorzej.
    - Czyżby do tego stopnia, by skazać całą ludzkość na
cierpienia, a może i zagładę?
    - Określenie "ludzkość" nic dla mnie nie znaczy - odparował
konsul. - Znam natomiast dobrze Sola Weintrauba. I Rachelę. I ranną Brawne
Lamię. Podobnie jak ojca Paula Dure. I Fedmahna Kassada. L..
    W tym momencie odezwał się łagodny głos statku:
    - Północne ogrodzenie portu zostało przerwane. Rozpoczynam
końcową procedurę startową. Proszę zająć miejsca.
    Konsul ledwie zdążył opaść na kanapę, gdy wewnętrzne pole
siłowe przycisnęło mu stopy do podłogi, mocując do niej wszystkie przedmioty i
zabezpieczając pasażerów znacznie skuteczniej niż jakiekolwiek pasy. Z mniejszą
już siłą będzie także działać w przestrzeni kosmicznej, zastępując grawitację.

    Powietrze na wprost holorzutnika zmętniało i ukazał się w nim
obraz szybko znikającego hangaru, a potem całego portu. Statek wystartował.
Oddano do niego kilka strzałów z broni energetycznej, ale dane wskazywały, że
zewnętrzne pole siłowe wytrzymało trafienia. Wreszcie horyzont jakby się
wykrzywił, a lazurowe niebo pociemniało i w końcu stało się czarne.
    - Cel? - zapytał statek.
    Konsul zamknął oczy. Za ich plecami rozległ się sygnał
obwieszczający, że Theo Lane może zostać odłączony od zbiornika regeneracyjnego
i przeniesiony do głównego zespołu chirurgicznego.
    - Ile czasu zajmie dotarcie do sił inwazyjnych Intruzów? -
zapytał wreszcie.
    - Trzydzieści minut do centrum roju.
    - A kiedy znajdziemy się w zasięgu ich broni?
    - Już zostaliśmy namierzeni.
    Melio Arundez był na pozór spokojny, ale jego palce zaciśnięte
na oparciu kanapy aż zsiniały.
    - W porządku - skwitował konsul. - Kierunek rój. Unikaj
jednostek Hegemonii. Podaj na wszystkich częstotliwościach, że jesteśmy nie
uzbrojoną jednostką dyplomatyczną.
    - Taka wiadomość została już przygotowana przez przewodniczącą
Gladstone. Jest właśnie emitowana na wszystkich częstotliwościach
komunikacyjnych.
    - W porządku - rzekł konsul. Wskazał na komlog Arundeza. Widzi
pan, która godzina?
    - Tak. Zostało sześć minut do chwili narodzin Racheli.
    Dyplomata znów zamknął oczy.
    - Nadaremnie przebył pan tak daleką drogę, doktorze.
    Archeolog wstał, chwiał się przez chwilę, zanim złapał
równowagę w warunkach sztucznej grawitacji, po czym ostrożnie podszedł do
fortepianu. Stał tam przez chwilę wyglądając przez okno widokowe na czerń
kosmosu i nadal jasną, lecz niknącą w oczach planetę.
    - Oby nie - szepnął. - Oby nie.

następny    






  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza