ďťż
Lemur zaprasza
/ Spis Treści / ŤPRZEMIANA MATERIIť WE WSZECHŚWIECIE KAMIENIE W KAŻDYM BAZIE NIE Z KSIĘŻYCA MOST MIĘDZY GALAKTYKAMI
Spotyka się naukowców przekonanych, że tektyty są kamieniami, które spadły z Księżyca na Ziemię. Za tą zrazu zaskakującą nieco hipotezą przemawiają rzeczywiście pewne argumenty, nie dające się tak bardzo łatwo odeprzeć. Jeden z nich polega na wykazaniu, że żaden z tektytów nie jest dość masywny, aby móc przetrwać lot przez ziemską atmosferę z prędkością, jaka byłaby konieczna, aby pozwolić mu przelecieć odległość 300 kilometrów. Obliczenia aerodynamiczne dowiodły, że w powstających w takich przypadkach temperaturach tarcia każdy z tych kamieni musiałby wyparować. Naturalnie sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby tektyty wpadały do atmosfery z zewnątrz z prędkością znacznie mniejszą, wystarczającą na to, aby opuścić pole grawitacji Księżyca. Wprawdzie powierzchnia ich byłaby również ogrzana do punktu topnienia, ale tylko na głębokość kilku milimetrów. Amerykański badacz prądów powietrznych Chapman, konstruktor legendarnego samolotu rozpoznawczego U2, zestrzelonego w dniu l maja 1960 roku nad Związkiem Radzieckim, przeprowadził kilka lat temu bardzo interesujące doświadczenia z tektytami. Chapman ogrzewał w swoim tunelu aerodynamicznym sztuczne i naturalne tektyty aż do punktu topnienia, a następnie wypróbowywał, jakich potrzeba by prędkości wiatru, aby na obtopionej powierzchni kamieni doświadczalnych powstać mogła pęcherzykowata i pasmowa struktura, charakterystyczna dla prawdziwych tektytów. Ogromne wrażenie wywarło w świecie naukowym, gdy Amerykanin znalazł rzeczywiście prędkość wiatru, typową dla wejścia do atmosfery ciała przenikającego z jakiejś orbity. Dla fachowców najmniejszym problemem była odpowiedź na pytanie nasuwające się przy tej hipotezie każdemu laikowi, a mianowicie, jakie miałyby to w ogóle być siły, które miotały okru-chami skalnymi z powierzchni Księżyca w przestrzeń i transportowały je w zasięg przyciągania Ziemi. Potrzebna bowiem do tego prędkość ucieczki jest na Księżycu ze względu na jego małą siłą przyciągania tak niska, że można by stamtąd wystrzelić na stałą orbitę bądź też w zasięg siły przyciągania Ziemi małego satelitę nawet przy użyciu zwykłego działa o długiej lufie. Tymczasem wybuchy wywołane uderzeniami większych meteorów w nie osłoniętą żadną hamującą atmosferą powierzchnią Księżyca wytwarzają energie znacznie większe. Obliczenia wykazały nawet pozornie paradoksalny fakt, że z tego właśnie powodu Księżyc wskutek trafień meteorów, na które narażony jest bez jakiejkolwiek obrony, traci bieżąco więcej materii w Kosmosie, aniżeli zyskuje przez spadające nań meteory. Owa wyrzucana w przestrzeń Wszechświata materia w czasie obiegu Księżyca wokół Ziemi rozprasza się na ziemskiej orbicie i jest przez nią prędzej czy później przechwytywana. Mimo to jest już dziś właściwie pewne, że tektyty nie mogą pochodzić z Księżyca i że są one obtopionym materiałem skorupy ziemskiej. Wynika to z przeprowadzonych tymczasem badań nad dokładnym składem "kamieni księżycowych", jak je już zaczynano w Ameryce nazywać. I znowu Gentner ze swym zespołem rozwiązał i to zagadnienie. Przebadali tektyty wszelkimi możliwymi metodami i porównali ze składem skał krateru pouderzeniowego. Wynikiem była tak doskonała we wszystkich szczegółach zgodność z materiałem ziemskim, że teoria "kamieni księżycowych" nie mogła się dalej utrzymać. Przykładem niewiarygodnej wręcz dokładności badań stosowanej przez heidelberskich uczonych niechaj będzie to, że analizowali skład chemiczny pęcherzyków gazów nawet milimetrowej wielkości zamkniętych we wnętrzu tektytów i porównywali ze składem atmosfery ziemskiej (zresztą również z wynikiem zgodnym we wszystkich szczegółach). Dzisiaj więc przyjmuje się, że ziemskie skały stopione przez uderzenie zostały wyrzucone kilkaset kilometrów w górę ponad atmosferę, że tam, w zimnie Wszechświata, zastygły w postaci kroplistych tworów, a następnie spadły z powrotem na Ziemią. Przy powtórnym wejściu w atmosferę zostały one rozgrzane od nowa. W ten sposób więc powstały owe kamienie, które jako "tektyty" rozproszone są po znanych nam obecnie terenach znaleziskowych. Zagadkę tektytów można więc uważać za rozwiązaną. Chociaż wiać same tektyty na pewno nie pochodzą z Księżyca, utarły one jednak drogę przeświadczeniu, że Ziemia nasza po prostu roi się od pozaziemskiego materiału. Dawniej rzecz taka nikomu nie przychodziła do głowy. Wprawdzie wiadomo było jak już mówiliśmy przedtem że rokrocznie szacunkowo mniej więcej 5 milionów ton meteorytowego pyłu opada na Ziemią. Ale gdy się ilość tę rozłoży na całą powierzchnie ziemską, stanowi to mniej aniżeli jedną milionową grama na każdy centymetr kwadratowy. Wywołane problemem tektytów obliczenie konsekwencji stałych uderzeń na Księżyc, po raz pierwszy uświadomiło naukowcom, że z nieba pada nie tylko metaliczny pył. Nawet jeżeli z podanych tu przyczyn wydaje się pewne, że same tektyty składają się z materiału ziemskiego, który tylko wskutek potężnego wybuchu został kiedyś wyrzucony w Kosmos, kilkaset kilometrów w górę, nie zmienia to mocy dowodowej ani wyników owych obliczeń. Z mniejszą lub większą regularnością bowiem meteory uderzają w Księżyc ze wszystkich stron Wszechświata. Energia ich wystarcza na to, aby przetransportować duże ilości materii księżycowej w przestrzeń wokółziemską. A siła przyciągania naszej planety jest niewątpliwie tak wielka, że owa materia księżycowa prędzej czy później bezsprzecznie trafia na jej powierzchnię. Ponieważ dzieje się to już od kilku miliardów lat, powierzchnia naszej Ziemi musi być nieomal kompletnie obsypana materią księżycową. Nie ma żadnej wątpliwości, każdy z nas kiedyś już miał raz w ręku kamień pochodzący z Księżyca. Nie mamy tylko po prostu możliwości rozpoznania jego pozaziemskiego rodowodu. Ale nie tylko kamienie księżycowe poniewierają się po całej powierzchni ziemskiej i nie tylko pył meteorytowy. Metaliczne i skalne okruchy rozbłyskujące dzień w dzień w naszej atmosferze jako "spadające gwiazdy" pochodzą ze wszystkich części Układu Słonecznego; sygnalizują one za każdym razem przybycie pozaziemskiej materii na naszą planetę. Tymczasem także Układ Słoneczny, aczkolwiek olbrzymi, nie jest jedynym dostawcą kosmicznego materiału stale napływającego ze wszystkich stron ku Ziemi, już od zarania jej dziejów. Wspominaliśmy na początku, że komety należące w zasadzie jeszcze do naszego Układu nad biegiem ich panuje przecież także nasze Słońce mają nieraz tak ekscentryczne, tak wydłużone eliptyczne orbity, że potrzebują kilku tysięcy lat na przebycie jednego tylko obiegu swego toru. Na najbardziej zewnętrznych punktach tego toru niektóre z nich bywają oddalone o dwa do trzech lat świetlnych od Słońca jako środka naszego Układu. Tym samym dostają się już do strefy granicznej sąsiadujących z nami układów słonecznych i wchodzą w bezpośredni kontakt z najbardziej zewnętrznymi punktami torów komet przynależnych do owych układów. W takich warunkach nie może się nie zdarzyć, aby w tych miejscach raz po raz komety nie przechodziły z jednego układu do drugiego, żeby więc na krańcach sąsiadujących układów słonecznych nie dochodziło w ten sposób do stałej wymiany materii. Ale komety jak już także mówiliśmy mają stosunkowo krótki żywot. Na bliskich środkowi odcinkach swoich orbit ulegają one wciąż od nowa oddziaływaniu skoncentrowanych tutaj o wiele masywniejszych ciał niebieskich, przede wszystkim Słońca, a również innych planet, których zakłócające siły przyciągania prędzej czy później powodują rozrywanie komet. Tą drogą więc także . i materia głowicy komety wreszcie kiedyś spada na Ziemię w postaci niezliczonych meteorytowych odłamków. Powierzchnia naszej planety jest zatem na pewno zasypana materią pochodzącą z innych układów słonecznych. To że nawet i ta perspektywa, jakkolwiek fascynująca, jest dopiero początkiem pewnego powiązania odkrytego w ostatnich latach wykazuje w sposób naprawdę wstrząsający ilustracja 17. Natrafiliśmy bowiem tutaj na ślad wymiany materii rozgrywającej się w kosmicznych rozmiarach. Pokazane na zdjęciu galaktyki musiały się widocznie w czasie swego lotu przez Wszechświat tak bardzo do siebie przybliżyć, że zawarte w nich masy między-gwiazdowego pyłu i meteorytowej materii odpłynęły od owych układów pod potężnym wpływem sił ich wzajemnego przyciągania i zaczęły pomiędzy nimi tworzyć niejako most, który rozciąga się na naszych oczach poprzez wolny Wszechświat na odcinku setek tysięcy lat świetlnych. To co widzimy tutaj, jest czymś w rodzaju kosmicznej przemiany materii. Ten z biologii zaczerpnięty termin jest tu w dwójnasób uzasadniony. Przede wszystkim odpowiada on dosłownie stanowi rzeczy. Wszak w naszej Drodze Mlecznej istnieje również materia pochodząca od innych dróg mlecznych tak należałoby w każdym razie sądzić. Byłoby przecież astronomicznym nieprawdopodobieństwem, gdybyśmy zakładali, że owi fotografowie ilustracji 17 uchwycili na niebie akurat jedyny albo też jakiś zupełnie wyjątkowy przypadek tego rodzaju. Oznacza to, że pozagalaktyczna materia, chociaż może w mniejszych dawkach, w czasie ubiegłych miliardów lat raz po raz rozmaitymi okrężnymi drogami trafiała wreszcie także na naszą Ziemię. Dopływająca .z wymienionych tutaj źródeł pozaziemska materia musiała się zdaniem wielu naukowców w ciągu epok historii Ziemi "nagromadzić" w tak wielkich ilościach, że nie jest wykluczone, iż znaczna część wierzchniej warstwy skorupy ziemskiej jest w rzeczywistości pochodzenia pozaziemskiego. Z rozeznania tego możemy wyciągnąć dwa ważne wnioski. Po pierwsze: fakt, że nie jesteśmy absolutnie w stanie rozpoznać występującej bezspornie na Ziemi pozaziemskiej oraz przynajmniej częściowo nawet pozagalaktycznej materii ani odróżnić jej od materii ziemskiej stanowi bezpośredni i wyrazisty dowód prawdziwości tezy od dawna stawianej przez astrofizyków, że cały Wszechświat w swej niezmiernej rozległości składa się z tej samej materii. A ponadto z konsekwencji całego toku myślowego wynika wielce pouczająca względność pojęcia "pozaziemski". Cóż więc znaczy, że grunt, na którym stoimy, owo mocne podłoże, za jakie nam służy powierzchnia naszej rodzimej planety, jest w rzeczywistości "nieziemskie"? Po dokładnym zastanowieniu się możemy właściwie z tego uzyskać tylko samokrytyczną świadomość, że na podstawie pewnego określonego przesądu przywiązywaliśmy w naszym obrazie świata po prostu zbyt duże znaczenie do pojęcia "pozaziemskości". "Pozaziemski" (extraterrestris) ma dla nas normalnie posmak czegoś niezwykłego, czegoś całkowicie nadzwyczajnego, przede wszystkim dlatego że wiążemy z nim pojęcie czegoś obcego, zupełnie innego. Tymczasem kryje się za tym odwieczny przesąd, który na samym początku przyjęliśmy sobie za punkt wyjściowy: przesad o wyizolowaniu Ziemi z całego pozostałego Wszechświata. A przynajmniej w odniesieniu do materii tak nie jest. Aczkolwiek brzmi to paradoksalnie i niezwykle, grunt, na którym stoimy, najwyraźniej pierwotnie nie ma charakteru ziemskiego. Jeżeli więc w świetle tego odkrycia pojęcie "pozaziemskości" traci nieco ze swych nieomal magicznych właściwości, to w ślad za tym idzie poznanie, że Ziemia i Wszechświat przynajmniej jako materialne ciała nie są sobie tak bardzo obce, że nie są wzajem tak od siebie niezależne i przeciwstawne, jak to często subiektywnie z góry zakładamy. Ziemia rozumiana przede wszystkim jeszcze zawsze w sensie czysto fizycznym, materialnym bynajmniej nie jest obcym ciałem w Kosmosie. Jest ona jego produktem. Materia, z jakiej się składa, grunt, na którym żyjemy, pochodzi z jego głębi. Istnieje jeszcze druga przyczyna, dla której ze wszech miar jest słuszne mówić o "przemianie materii", mając na myśli przebiegającą ustawicznie w przestrzeni Wszechświata wymianę materii. Owa kosmiczna przemiana materii była bowiem jakkolwiek powiązanie to zda się nam może dalekie niezbędnym warunkiem do tego, aby ów proces biologiczny, który pojmujemy jako zwyczajny, w ogóle mógł był powstać. Jest to ostatnia historia, jaką w książce tej jeszcze pragniemy opowiedzieć. Także na jej ślad nauka natrafiła dopiero w ostatnich czasach. I w tym wypadku każdy szczegół obrazu, jaki zarysował się przy tym przed wzrokiem badaczy, stanowi dobitny przykład niewzruszalnej więzi pomiędzy wszystkimi wydarzeniami rozgrywającymi się w tym jednym olbrzymim Wszechświecie, ilustrację owego przez tak długi czas nawet nie przeczuwanego związku istniejącego na świecie między tym, co największe, a tym, co najmniejsze, między tym, co odbywa się tutaj w naszym ludzkim otoczeniu, a procesami kosmicznymi sięgającymi do granic obserwowalnego Wszechświata. |