ďťż

476

Lemur zaprasza

/ Spis
Treści /
ŤPRZEMIANA MATERIIť WE WSZECHŚWIECIE

KAMIENIE W KAŻDYM BAZIE NIE Z KSIĘŻYCA • MOST MIĘDZY GALAKTYKAMI •
NIC, CO POZAZIEMSKIE, NIE JEST NAM OBCE



Spotyka się naukowców przekonanych, że tektyty są kamieniami, które spadły
z Księżyca na Ziemię. Za tą zrazu zaskakującą nieco hipotezą przemawiają
rzeczywiście pewne argumenty, nie dające się tak bardzo łatwo odeprzeć.
Jeden z nich polega na wykazaniu, że żaden z tektytów nie jest dość masywny,
aby móc przetrwać lot przez ziemską atmosferę z prędkością, jaka byłaby
konieczna, aby pozwolić mu przelecieć odległość 300 kilometrów. Obliczenia
aerodynamiczne dowiodły, że w powstających w takich przypadkach temperaturach
tarcia każdy z tych kamieni musiałby wyparować.
Naturalnie sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby tektyty wpadały
do atmosfery z zewnątrz z prędkością znacznie mniejszą, wystarczającą
na to, aby opuścić pole grawitacji Księżyca. Wprawdzie powierzchnia ich
byłaby również ogrzana do punktu topnienia, ale tylko na głębokość kilku
milimetrów. Amerykański badacz prądów powietrznych Chapman, konstruktor
legendarnego samolotu rozpoznawczego U2, zestrzelonego w dniu l maja 1960
roku nad Związkiem Radzieckim, przeprowadził kilka lat temu bardzo interesujące
doświadczenia z tektytami. Chapman ogrzewał w swoim tunelu aerodynamicznym
sztuczne i naturalne tektyty aż do punktu topnienia, a następnie wypróbowywał,
jakich potrzeba by prędkości wiatru, aby na obtopionej powierzchni kamieni
doświadczalnych powstać mogła pęcherzykowata i pasmowa struktura, charakterystyczna
dla prawdziwych tektytów. Ogromne wrażenie wywarło w świecie naukowym,
gdy Amerykanin znalazł rzeczywiście prędkość wiatru, typową dla wejścia
do atmosfery ciała przenikającego z jakiejś orbity.
Dla fachowców najmniejszym problemem była odpowiedź na pytanie nasuwające
się przy tej hipotezie każdemu laikowi, a mianowicie, jakie miałyby to
w ogóle być siły, które miotały okru-chami skalnymi z powierzchni Księżyca
w przestrzeń i transportowały je w zasięg przyciągania Ziemi. Potrzebna
bowiem do tego prędkość ucieczki jest na Księżycu – ze względu na jego
małą siłą przyciągania – tak niska, że można by stamtąd wystrzelić na
stałą orbitę bądź też w zasięg siły przyciągania Ziemi małego satelitę
nawet przy użyciu zwykłego działa o długiej lufie. Tymczasem wybuchy wywołane
uderzeniami większych meteorów w nie osłoniętą żadną hamującą atmosferą
powierzchnią Księżyca – wytwarzają energie znacznie większe. Obliczenia
wykazały nawet pozornie paradoksalny fakt, że z tego właśnie powodu Księżyc
wskutek trafień meteorów, na które narażony jest bez jakiejkolwiek obrony,
traci bieżąco więcej materii w Kosmosie, aniżeli zyskuje przez spadające
nań meteory. Owa wyrzucana w przestrzeń Wszechświata materia w czasie
obiegu Księżyca wokół Ziemi rozprasza się na ziemskiej orbicie i jest
przez nią prędzej czy później przechwytywana.
Mimo to jest już dziś właściwie pewne, że tektyty nie mogą pochodzić
z Księżyca i że są one obtopionym materiałem skorupy ziemskiej. Wynika
to z przeprowadzonych tymczasem badań nad dokładnym składem "kamieni księżycowych",
jak je już zaczynano w Ameryce nazywać. I znowu Gentner ze swym zespołem
rozwiązał i to zagadnienie. Przebadali tektyty wszelkimi możliwymi metodami
i porównali ze składem skał krateru pouderzeniowego. Wynikiem była tak
doskonała we wszystkich szczegółach zgodność z materiałem ziemskim, że
teoria "kamieni księżycowych" nie mogła się dalej utrzymać.
Przykładem niewiarygodnej wręcz dokładności badań stosowanej przez heidelberskich
uczonych niechaj będzie to, że analizowali skład chemiczny pęcherzyków
gazów nawet milimetrowej wielkości zamkniętych we wnętrzu tektytów i porównywali
ze składem atmosfery ziemskiej (zresztą również z wynikiem zgodnym we
wszystkich szczegółach). Dzisiaj więc przyjmuje się, że ziemskie skały
stopione przez uderzenie zostały wyrzucone kilkaset kilometrów w górę
ponad atmosferę, że tam, w zimnie Wszechświata, zastygły w postaci kroplistych
tworów, a następnie spadły z powrotem na Ziemią. Przy powtórnym wejściu
w atmosferę zostały one rozgrzane od nowa. W ten sposób więc powstały
owe kamienie, które jako "tektyty" rozproszone są po znanych nam obecnie
terenach znaleziskowych. Zagadkę tektytów można więc uważać za rozwiązaną.
Chociaż wiać same tektyty na pewno nie pochodzą z Księżyca, utarły one
jednak drogę przeświadczeniu, że Ziemia nasza po prostu roi się od pozaziemskiego
materiału. Dawniej rzecz taka nikomu nie przychodziła do głowy. Wprawdzie
wiadomo było – jak już mówiliśmy przedtem – że rokrocznie szacunkowo mniej
więcej 5 milionów ton meteorytowego pyłu opada na Ziemią. Ale gdy się
ilość tę rozłoży na całą powierzchnie ziemską, stanowi to mniej aniżeli
jedną milionową grama na każdy centymetr kwadratowy. Wywołane problemem
tektytów obliczenie konsekwencji stałych uderzeń na Księżyc, po raz pierwszy
uświadomiło naukowcom, że z nieba pada nie tylko metaliczny pył.
Nawet jeżeli z podanych tu przyczyn wydaje się pewne, że same tektyty
składają się z materiału ziemskiego, który tylko wskutek potężnego wybuchu
został kiedyś wyrzucony w Kosmos, kilkaset kilometrów w górę, nie zmienia
to mocy dowodowej ani wyników owych obliczeń. Z mniejszą lub większą regularnością
bowiem meteory uderzają w Księżyc ze wszystkich stron Wszechświata. Energia
ich wystarcza na to, aby przetransportować duże ilości materii księżycowej
w przestrzeń wokółziemską. A siła przyciągania naszej planety jest niewątpliwie
tak wielka, że owa materia księżycowa prędzej czy później bezsprzecznie
trafia na jej powierzchnię. Ponieważ dzieje się to już od kilku miliardów
lat, powierzchnia naszej Ziemi musi być nieomal kompletnie obsypana materią
księżycową. Nie ma żadnej wątpliwości, każdy z nas kiedyś już miał raz
w ręku kamień pochodzący z Księżyca. Nie mamy tylko po prostu możliwości
rozpoznania jego pozaziemskiego rodowodu.
Ale nie tylko kamienie księżycowe poniewierają się po całej powierzchni
ziemskiej i nie tylko pył meteorytowy. Metaliczne i skalne okruchy rozbłyskujące
dzień w dzień w naszej atmosferze jako "spadające gwiazdy" pochodzą ze
wszystkich części Układu Słonecznego; sygnalizują one za każdym razem
przybycie pozaziemskiej materii na naszą planetę. Tymczasem także Układ
Słoneczny, aczkolwiek olbrzymi, nie jest jedynym dostawcą kosmicznego
materiału stale napływającego ze wszystkich stron ku Ziemi, już od zarania
jej dziejów.
Wspominaliśmy na początku, że komety należące w zasadzie jeszcze do naszego
Układu – nad biegiem ich panuje przecież także nasze Słońce – mają nieraz
tak ekscentryczne, tak wydłużone eliptyczne orbity, że potrzebują kilku
tysięcy lat na przebycie jednego tylko obiegu swego toru. Na najbardziej
zewnętrznych punktach tego toru niektóre z nich bywają oddalone o dwa
do trzech lat świetlnych od Słońca jako środka naszego Układu. Tym samym
dostają się już do strefy granicznej sąsiadujących z nami układów słonecznych
i wchodzą w bezpośredni kontakt z najbardziej zewnętrznymi punktami torów
komet przynależnych do owych układów.
W takich warunkach nie może się nie zdarzyć, aby w tych miejscach raz
po raz komety nie przechodziły z jednego układu do drugiego, żeby więc
na krańcach sąsiadujących układów słonecznych nie dochodziło w ten sposób
do stałej wymiany materii. Ale komety – jak już także mówiliśmy – mają
stosunkowo krótki żywot. Na bliskich środkowi odcinkach swoich orbit ulegają
one wciąż od nowa oddziaływaniu skoncentrowanych tutaj o wiele masywniejszych
ciał niebieskich, przede wszystkim Słońca, a również innych planet, których
zakłócające siły przyciągania prędzej czy później powodują rozrywanie
komet. Tą drogą więc także . i materia głowicy komety wreszcie kiedyś
spada na Ziemię w postaci niezliczonych meteorytowych odłamków.
Powierzchnia naszej planety jest zatem na pewno zasypana materią pochodzącą
z innych układów słonecznych. To że nawet i ta perspektywa, jakkolwiek
fascynująca, jest dopiero początkiem pewnego powiązania odkrytego w ostatnich
latach – wykazuje w sposób naprawdę wstrząsający ilustracja 17. Natrafiliśmy
bowiem tutaj na ślad wymiany materii rozgrywającej się w kosmicznych rozmiarach.
Pokazane na zdjęciu galaktyki musiały się widocznie w czasie swego lotu
przez Wszechświat tak bardzo do siebie przybliżyć, że zawarte w nich masy
między-gwiazdowego pyłu i meteorytowej materii odpłynęły od owych układów
pod potężnym wpływem sił ich wzajemnego przyciągania i zaczęły pomiędzy
nimi tworzyć niejako most, który rozciąga się na naszych oczach poprzez
wolny Wszechświat na odcinku setek tysięcy lat świetlnych. To co widzimy
tutaj, jest czymś w rodzaju kosmicznej przemiany materii.
Ten z biologii zaczerpnięty termin jest tu w dwójnasób uzasadniony. Przede
wszystkim odpowiada on dosłownie stanowi rzeczy. Wszak w naszej Drodze
Mlecznej istnieje również materia pochodząca od innych dróg mlecznych
– tak należałoby w każdym razie sądzić. Byłoby przecież astronomicznym
nieprawdopodobieństwem, gdybyśmy zakładali, że owi fotografowie ilustracji
17 uchwycili na niebie akurat jedyny albo też jakiś zupełnie wyjątkowy
przypadek tego rodzaju. Oznacza to, że pozagalaktyczna materia, chociaż
może w mniejszych dawkach, w czasie ubiegłych miliardów lat raz po raz
rozmaitymi okrężnymi drogami trafiała wreszcie także na naszą Ziemię.
Dopływająca .z wymienionych tutaj źródeł pozaziemska materia musiała
się – zdaniem wielu naukowców – w ciągu epok historii Ziemi "nagromadzić"
w tak wielkich ilościach, że nie jest wykluczone, iż znaczna część wierzchniej
warstwy skorupy ziemskiej jest w rzeczywistości pochodzenia pozaziemskiego.
Z rozeznania tego możemy wyciągnąć dwa ważne wnioski. Po pierwsze: fakt,
że nie jesteśmy absolutnie w stanie rozpoznać występującej bezspornie
na Ziemi pozaziemskiej oraz przynajmniej częściowo nawet pozagalaktycznej
materii ani odróżnić jej od materii ziemskiej – stanowi bezpośredni i
wyrazisty dowód prawdziwości tezy od dawna stawianej przez astrofizyków,
że cały Wszechświat w swej niezmiernej rozległości składa się z tej samej
materii. A ponadto z konsekwencji całego toku myślowego wynika wielce
pouczająca względność pojęcia "pozaziemski".
Cóż więc znaczy, że grunt, na którym stoimy, owo mocne podłoże, za jakie
nam służy powierzchnia naszej rodzimej planety, jest w rzeczywistości
"nieziemskie"? Po dokładnym zastanowieniu się możemy właściwie z tego
uzyskać tylko samokrytyczną świadomość, że na podstawie pewnego określonego
przesądu przywiązywaliśmy w naszym obrazie świata po prostu zbyt duże
znaczenie do pojęcia "pozaziemskości". "Pozaziemski" (extraterrestris)
ma dla nas normalnie posmak czegoś niezwykłego, czegoś całkowicie nadzwyczajnego,
przede wszystkim dlatego że wiążemy z nim pojęcie czegoś obcego, zupełnie
innego. Tymczasem kryje się za tym odwieczny przesąd, który na samym początku
przyjęliśmy sobie za punkt wyjściowy: przesad o wyizolowaniu Ziemi – z
całego pozostałego Wszechświata. A przynajmniej w odniesieniu do materii
tak nie jest.
Aczkolwiek brzmi to paradoksalnie i niezwykle, grunt, na którym stoimy,
najwyraźniej pierwotnie nie ma charakteru ziemskiego. Jeżeli więc w świetle
tego odkrycia pojęcie "pozaziemskości" traci nieco ze swych nieomal magicznych
właściwości, to w ślad za tym idzie poznanie, że Ziemia i Wszechświat
– przynajmniej jako materialne ciała – nie są sobie tak bardzo obce, że
nie są wzajem tak od siebie niezależne i przeciwstawne, jak to często
subiektywnie z góry zakładamy. Ziemia – rozumiana przede wszystkim jeszcze
zawsze w sensie czysto fizycznym, materialnym – bynajmniej nie jest obcym
ciałem w Kosmosie. Jest ona jego produktem. Materia, z jakiej się składa,
grunt, na którym żyjemy, pochodzi z jego głębi.
Istnieje jeszcze druga przyczyna, dla której ze wszech miar jest słuszne
mówić o "przemianie materii", mając na myśli przebiegającą ustawicznie
w przestrzeni Wszechświata wymianę materii. Owa kosmiczna przemiana materii
była bowiem – jakkolwiek powiązanie to zda się nam może dalekie – niezbędnym
warunkiem do tego, aby ów proces biologiczny, który pojmujemy jako zwyczajny,
w ogóle mógł był powstać.
Jest to ostatnia historia, jaką w książce tej jeszcze pragniemy opowiedzieć.
Także na jej ślad nauka natrafiła dopiero w ostatnich czasach. I w tym
wypadku każdy szczegół obrazu, jaki zarysował się przy tym przed wzrokiem
badaczy, stanowi dobitny przykład niewzruszalnej więzi pomiędzy wszystkimi
wydarzeniami rozgrywającymi się w tym jednym olbrzymim Wszechświecie,
ilustrację owego przez tak długi czas nawet nie przeczuwanego związku
istniejącego na świecie między tym, co największe, a tym, co najmniejsze,
między tym, co odbywa się tutaj w naszym ludzkim otoczeniu, a procesami
kosmicznymi sięgającymi do granic obserwowalnego Wszechświata.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza