ďťż
Lemur zaprasza
Zbigniew Nienacki Raz w roku w Skiroławkach . 56 . Opowieść o drodze do Koryntu Na rozstaju piaszczystych dróg leśnych, o kilometr od leśniczówki Blesy, stała drewniana pomalowana na biało figura mężczyzny. Nikt w okolicy nie pamiętał kto, a także w jakim celu ją tam postawił. Nazywano ją Białym Chłopem i mówiono, że to albo tamto znajduje się "na lewo od Białego Chłopa" lub "na prawo od Białego Chłopa". Kiedyś owa figura miała głowę i skrzyżowane ramiona, prawdopodobnie wskazujące dwa kierunki dróg leśnych, na rękach napisano nazwy wiosek ukrytych w głębi lasu. Jakiś pijany żołnierz odstrzelił jednak figurze głowę a także lewi rękę, okaleczył ją tak samo, jak okaleczona była dusza owego żołnierza. Białego Chłopa nadgryzały kołatki, oblazła z niego biała farba, a ocalała prawa ręka wskazywała nie istniejącą już wioskę o nazwie Koryntki. W tej wiosce stoczono zażartą bitwę - zginęli wszyscy mieszkańcy wioski, a także jeden generał i dwóch pułkowników, żołnierzy oczywiście nikt nie liczył. Po domach wioskowych zostały tylko niekształtne kupki gruzu porośniętego trawą, a po generale, dwóch pułkownikach i niezliczonych żołnierzach jeszcze przez rok bielały szkielety, nie było bowiem komu zwłok pochować. Lisy i drapieżne ptactwo tak się wtedy w tych okolicach rozmnożyły, że jeszcze przez długi czas ludzie woleli się w tamtą stronę nie zapuszczać, gdyż bywali napastowani przez nawykłe do pożerania ludzkiego ciała zwierzęta. Po latach na ocalałej ręce Białego Chłopa odczytać można było jeszcze kilka liter, układających się w wyraz "Korynt''. A że nikt nie lubi wspominać spraw przykrych, tedy po jakimś czasie zapomniano, że ongiś istniała w lesie mała wioska. Co pobożniejsi skłonni byli myśleć, że Biały Chłop przedstawiał osobę świętego Pawła, wskazującego drogę do Koryntu, miejsca znanego z Nowego Testamentu. Blisko jednak czy też daleko leżał ów Korynt, nie było ważne, mało kto bowiem w tamtą stronę chciał się zapuszczać, co najwyżej czynił to z obowiązku leśniczy Turlej, gajowy Widłąg i robotnicy leśni albo Porowa w porze grzybobrania. Z owego Koryntu powracała ona codziennie z dwoma wiadrami pełnymi dorodnych prawdziwków, suszyła je potem i sprzedawała ludziom z miasta, gdyż miejscowy nie zjadłby zupy z grzybów odżywianych ludzką męką i cierpieniem. Po dziewięciu miesiącach Porowa niekiedy rodziła kolejne dziecko - tedy związek między owym grzybobraniem a poczęciem dziecka wydawał się oczywisty. I być może owe dzieci były nieszczęśliwe, gdyż w tamtym nieszczęsnym miejscu zostały poczęte - któż to mógł wiedzieć? Gdy ma się z prostym umysłem do czynienia, nawet najmądrzejszy człowiek wychodzi na głupca, ponieważ jak to słusznie jest powiedziane: co jeden głupi zepsuje albo zrobi, to dziesięciu mądrych nie naprawi i nie pojmie. Zresztą osobą Porowej i tak zbyt wielu ludzi się zajmowało, sprawy jej rozważało i rozpatrywało, nie wyłączając sądu, który jej dzieci odbierał i do domu dziecka odsyłał. Osoba Porowej mogła być dowodnym przykładem, że zło bywa bardziej ciekawe od dobra, większe też wzbudza zainteresowanie. Życiem rozpustnej kobiety przejmują się wszyscy - tak mężczyźni jak i kobiety. Życie zaś kobiety uczciwej przechodzi niezauważenie. W Skiroławkach ciągle gadano o Porowej, o cnotliwej żonie Wątrucha nikt nigdy nie wspominał, jakby taka istota w ogóle w wiosce nie żyła. Ile cnotliwych kobiet musiał spotkać Jezus Chrystus, a przecież przede wszystkim o Marii Magdalenie pozostało głośno już na całe. wieki. Stąd wniosek, że cnota nie daje rozgłosu, a między sławą i niesławą tylko małe "nie" spoczywa, słówku niewielkie i czasem dla niektórych niedostrzegalne. We wrześniu, w czasie grzybobrania, mijając Białego Chłopa ujrzała Porowa starego Otto Szulca, który przykucnął pod drewnianą figurą i coś tam sobie czytał z grubej księgi. Obok niego leżał szpadel, co znaczyło, że znowu przyszedł na Szulca czas, aby szukać zwłok człowieka, którego zabił dla kromki chleba. Zabrzęczała Porowa wiadrami, aby zwrócić na siebie uwagę starego i uśmiechnęła się do niego, gdyż w lesie przesyconym zapachem grzybni czuła w sobie niezwykłą potrzebę poczęcia i noszenia płodu. To przez owo poczęcie i płód w łonie wydawało jej się, że podnosi się we własnych oczach, a także w oczach innych ludzi, spełnia się w ten przedziwny sposób, tworząc coś z niczego. Sens istnienia kobiety krył się dla niej jedynie w owym akcie poczynania i płodzenia, po to kobiety miała ręce, nogi, biodra, piersi, brzuch i tajemnicze łono - wszystko inne, podobnie jak i dalszy los płodu, przestawało być ważnym - podobnie jak dla ziemi, która rodziła trawy i krzewy, nie dbając, czy je mróz skosi lub słońce wypali. Rodzić i dawać życie - czy mogło być coś wspanialszego Każdy był dobry dla owego dzieła tworzenia życia, choćby i stary Szulc, którego nieraz już w swe łono przyjmowała z zadowoleniem, bo jeśli mu już ów korzeń zdołał nabrzmieć, to był jak nieokorowany kołek. Tylko że teraz mimo pobrzękiwania wiadrami, Otto Szulc w ogóle nie chciał jej zauważyć, ale wciąż czytał ze swej księgi, bezgłośnie poruszając sinymi wargami. Tedy poszła dalej piaszczystą drogą, z pustym łonem i pustymi wiadrami. Tam gdzie zmierzała, rosły ogromne prawdziwki, trafiali się także zabłąkani turyści - grzybiarze, a jeszcze się taki nie znalazł, wiedziała o tym z wieloletniego doświadczenia, co by uśmiechu samotnej kobiety w lesie nie podchwycił, łona jej nie wypełnił, obdarowując ją miłym słowem lub banknotem. Jej było wszystko jedno, choć wolała takich, co dawali pieniądze. Stary Otto Szulc nie widział Porowej, nie chciał jej widzieć, ani słyszeć pobrzękiwania wiadrami. Wybrał się do owego Koryntu, o którym było w Piśmie Świętym. Po drodze należało odszukać ciało zabitego kiedyś człowieka i pogrzebać je po chrześcijańsku. Wśród Koryntian nie było chyba miejsca dla mordercy, który zwłok zabitego nie uszanował, przez co grzech podwójny albo potrójny wziął na swoje barki. Tak obciążony jakże zdoła przejść bramę wieczności, przedrzeć się przez cierniste krzaki konania, skąd weźmie sił i śmiałości, aby zawołać "pragnę"? Co znaczą słowa świętego Pawła Apostoła, skierowane w liście wtórnym do owych Koryntian: "Azalim co lekkomyślnie uczynił? I albo to, o czym myślę, izali według ciała myślę, aby było u mnie, Tak, tak, i Nie nie? Aleć wierny jest Bóg, iż mowa nasza do was była Tak i Nie." Gdzie jest owo "Tak tak", gdzie owo "Nie nie"? Czy owo "Tak tak" nie mówi, że Bóg wybaczy zabójstwo człowieka dla kromki chleba, ale owo "Nie nie" - że nie będzie mu przebaczone, iż owego człowieka nie pochował po chrześcijańsku w poświęconej ziemi. Siedział Otto Szulc pod figurą Białego Chłopa, która wskazywała drogę do Koryntu nie wiedział, że tworzy z nim jedność, tak samo kaleką i zniszczoną przez czas. Obydwaj byli biali - tamten resztkami białej farby, ten siwizną rzadkich włosów na głowie i białą brodą, która, gdy siedział, nakrywała mu kolana. Tamten bez oczu, a ten z lękiem w ciemnych źrenicach i białkach pokrytych czerwonymi żyłkami zmęczenia. Nad otwartą książką pochylała się żółta i pobrużdżona twarz, szarpała jak stary pień brzozy, powieki oczu podobne były do zeschłych liści, siwe brwi sterczały ostrymi włosami pobielałymi jak gdyby od mroźnej sadzi. Przy każdym ruchu głowy na stronice książki skapywało mleko białych włosów i osiadał na nich sopel brody. Czarny palec ze zgrubiałymi stawami i zrogowaciałym brązowym paznokciem sunął wzdłuż linijek druku i wciąż zatrzymywał się przy owym "Tak tak" i "Nie nie", nie pozwalając iść dalej, do Koryntu, po drodze wskazanej ocalałą ręką drewnianej figury. Biały Chłop żył, Szulc czuł to tak samo, jak czuł siebie samego. Nie miał głowy i jednej ręki, ale żył i mógł przemówić, gdyby tylko zechciał. Albo po prostu wskazać drewnianą ręką kierunek, gdzie Otto Szulc, wiele lat temu, zabił człowieka dla kromki chleba. A uczynił to nie jak żebrak, włóczęga czy bandyta, ale bogaty gospodarz, człowiek bogobojny, choć grzeszny. Czym jest wojna i czym bywa głód, skoro człowiek nie potrafi oprzeć się złu i zbrodni, ale przenika ona do niego przez ciało aż do duszy, do każdej myśli, do serca? Otworzył Otto Szulc swoje sine wargi i głęboko odetchnął pełną piersią, gdyż raptem duszno mu się zrobiło. W lesie było parno po ciepłym porannym deszczu. Wrześniowe słońce, które od niedawna wspięło się na niebo, świeciło mocno i suszyło mchy wydzielające gęsty i duszny zapach. Jesień stała o krok - pożółkły drobne listki na brzozach obrastających rozstaje dróg koło Białego Chłopa, sczerniała zieleń buków i świerków, uginały się gałązki jarzębin, obarczonych kolorowymi koliami. O krok od rozstaju rozciągał się sosnowy starodrzew prześwietlony promieniami słońca. Aż pod niebo pięły się tam grube, brązowe pnie, pozbawione gałęzi i dopiero gdzieś wysoko rozpinały parasole swoich zielonkawych koron. Bezruch owych pni, rzadki szelest kropli wody opadającej z gałęzi pogłębiały ciszę lasu. Obojętność starych drzew wydała się Szulcowi groźna. Pomyślał, że las przestał do niego mówić na swój milczący sposób - potępia go i jest mu wrogi. Wstał ciężko z ziemi, za pazuchę wypłowiałej kurtki roboczej wsunął czarne okładki książki, podniósł z ziemi szpadel i poszedł przed siebie. Po kilku krokach zatrzymał go przenikliwy ból pod obojczykiem i znowu na chwilę nie mógł złapać tchu. Wsparł się na rękojeści szpadla i cierpliwie czekał aż ból minie - jak tyle razy to bywało. Teraz już wiedział, że nareszcie znalazł to miejsce oglądane podczas koszmarnych snów nocnych - młodnik, a obok ogromny starodrzew i dwie grube brzozy z pniami wykręconymi przez wiatr. Ból pod obojczykiem mijał bardzo powoli, przeistoczył się w przykry ciężar, który mu całe piersi wypełnił i uczynił oddech głośnym i świszczącym. Przed oczami pojawiły się czerwone plamy, jakby strzępy jakichś poszarpanych szmat - to chyba poraziło go słońce. Przymknął więc na chwilę powieki, przypominając sobie fruwające przed oczami czarne strzępy, podobne do ulatujących z komina strzępów sadzy. To one zewsząd spadały na niego, gdy nie jadł już czwarty dzień, pił śnieg, topiąc go w stulonych dłoniach. Ten obcy człowiek niósł na plecach płócienny worek wypchany jakimiś krągłościami, czymś, co dla głodnego wyglądało jak bochenki chleba. Czy musiał tego człowieka zabijać? Może tamten podzieliłby się z nim chlebem, pozwolił nasycić głód. Tylko że mógł donieść komuś o dezerterze ukrywającym się w lesie - wszystko jedno komu. Ze wszystkich stron dochodziło wtedy dudnienie armat, łoskot przejeżdżających drogami czołgów i samochodów. Człowiek z workiem na plecach wniósł do umysłu Szulca przenikliwą jasność, zniknęły fruwające strzępy czarnej sadzy. Wyjąc jak zwierz rzucił się na niego z bagnetem i uderzył go od tyłu, w serce - tak jak go w wojsku zabijać uczono. Martwego zaraz z drogi w młodnik zaciągnął razem z jego workiem, ślady krwi zasypał śniegiem. Tym samym bagnetem niecierpliwie rozciął worek - ale z worka tylko krągłe garnki i jakieś brzęczące puszki wysypały się w śnieg, pod niskie gałęzie młodnika. Jedną grubą kromkę chleba znalazł Otto Szulc w płóciennym worku - żuł ją długo, jakby cały bochenek zjadał. Chleb miał dziwny smak - język wyczuwał zapach mąki, z której go wypieczono, pachniał skoszonym zbożem. Był słodki i cierpki, w wypełnionych śliną ustach język lepił z niego malutkie kulki, a następnie rozgniatał je o podniebienie. Wolno, wraz ze śliną przechodziły przez gardło do przełyku i żołądka. Nie nasycił głodu, a jedynie pozostał mu w ustach smak jedzenia i wywołał w brzuchu tak silny kurcz, że przez długi czas Otto nie mógł się wyprostować, ale wciąż klęczał przy zabitym i jego rozprutym worku. Tak bywa właśnie w snach, kiedy to zasiada się do stołu, je i pije, nie sycąc głodu. Rankiem zaś człowiek budzi się ze smakiem jedzenia w ustach, ogromnym głodem i wielkim pragnieniem. Wtedy zresztą wszystko wydało mu się jeno snem - kromka chleba, zabity człowiek i rozpruty worek. Bagnetem wyorał dziurę w ziemi, położył w nią tego człowieka i jego garnki, pokrył cienką warstwą mchu i gałęzi, obsypał śniegiem. Tej nocy zdobył się na odwagę, aby przekraść się do swojej chaty i tam od córki dowiedział się, że jego żonę zabili żołnierze, dlatego nie przyszła do niego z jedzeniem. Najadł się, zabrał ze sobą do lasu chlebak z kawałkiem boczku i plackiem upieczonym na gorącej blasze kuchennej. Znowu chyba na tydzień zaszył się w owej leśnej ziemiance i na posłaniu z liści i gałęzi, słuchając dalekiego grzmotu armat, to zasypiał, to budził się i zasypiał na nowo. Męczyły go wciąż te same sny - bój nocny, biały śnieg rozorany gąsienicami czołgów, ogień na śniegu i czarne pagórki zabitych żołnierzy. Był też sen o człowieku z workiem na plecach, o kroplach krwi zasypanych śniegiem. Sny takie przeżywał także na jawie, ale potrafił je odróżnić od wspomnień - pamiętał ciepłe, duże, uległe ciało żony, gdy wrócili od ślubu w Trumiejkach. Piętnaście rozdzwonionych sań, spienione pyski koni, on wsuwa chłodną rękę w rozpięty na piersiach kaftanik żony i dotyka jej gorących piersi. Nie ma już tej kobiety, tak powiedziała mu córka. Jego też mogło nie być - gdyby trzy miesiące temu, doglądając jeńców kopiących transzeje koło Bart, nie zdecydował się ukryć w lesie, w ziemiance, którą mu przygotowała żona. Wspomnienia i sny - niektórzy ludzie nie umieją ich od siebie odróżnić. Wspomnienia bywają dobre, gorące, dają radość i siłę. Sny są złe - przypominają o czymś, co chciałoby się skryć gdzieś bardzo głęboko, jak zwłoki zabitego. Sny biorą za gardło i duszą, nakazują czuć się potworem, który myśli o kroczu siostry, o zabiciu własnego ojca. Wspomnieniami można niekiedy pokierować, odejść od nich jak od stołu nieuczciwych ludzi. Przed snami nie sposób się obronić - zjawiają się pod powieką i wyrywają z piersi serce, miażdżą kolbami twarz, przenoszą na pola płonącego śniegu, między pokrwawione ochłapy ludzkich ciał. W snach człowiek zabija - ciągle zabija, jak na wojnie. Ale czy tak naprawdę, un, Otto Szulc, zabił kogoś kiedykolwiek, nawet na wojnie? Czy to prawda, że w oblężonym mieście strzelał do kobiet i dzieci? Czy zabijał nie tylko żołnierzy, ale i żony nieznanych mężczyzn, matki jakichś mu nieznanych córek? Czy to był on - ten rosły mężczyzna w mundurze, który szedł z obławą przez mały zagajnik i strzelał do obszarpanych mężczyzn, kobiet i małych dzieci, wybiegających stamtąd jak stado zajęcy? Ogromne rzesze wilkołaków - głosili Kawalerowie Maltańscy - odżywiają się krwią i siłą świata, aż wreszcie oni, tacy jak Otto Szulc żołnierze, stanęli na straży nowego porządku. Tak naprawdę jednak był człowiekiem uczciwym i sprawiedliwym, nie poszedł do wojska z wyboru i chęci, ale dlatego, że się nazywał Otto Szulc. Potem ludzie mu przeszłość wybaczyli, nigdy o nic dokładnie nie pytali, a nawet nie użalali się, że inni żołnierze zabili mu żonę i musiał tyle dni głodować w lesie. Sny były jednak bardziej dociekliwe i okrutniejsze od ludzi - dopadały go nieustannie w chwilach najmniej odpowiednich, nawet gdy spał obok swojej nowej żony. I chorąży Niegłowicz też bywał okrutny, bo pytał. Najczęściej jesienią lub wiosną, podczas orki. Ich poła sąsiadowały z sobą. Bywało, że chorąży orał po jednej stronie miedzy a Szulc po drugiej. Co jakiś czas pozostawiali konie w polu i przysiadywali na miedzy, aby wypalić papierosa. "Powiedz, strzelałeś do mnie?" - pytał chorąży. "Nie, nigdy cię na oczy nie widziałem" - odpowiedział Otto Szulc. "To nic - mówił chorąży. - Przecież na wojnie nie strzela się do znajomych. Przyznaj się strzelałeś do mnie lub do mnie podobnych?". "Tak" - odpowiadał wtedy Otto. "Ja też do takich jak ty strzelałem" - kiwał głową chorąży. I obydwaj dziwili się, że jak gdyby nigdy nic siedzą na miedzy, palą papierosy, rozmawiają, a potem każdy wraca do swoich koni i swojego pługa. Otto Szulc nie miał pretensji do chorążego Niegłowicza o te pytania. Chorąży znał wojnę, wiedział, czym ona jest naprawdę. Dlatego przyszedł nawet na wesele Szulca, tańczył i śpiewał. Na pogrzebie chorążego Szulc szczerze płakał, choć były i takie chwile, gdy myślał o nim z nienawiścią jak o wrogu. Prawdziwym wrogiem Szulca były jednak przede wszystkim sny - nocne przypomnienia o sprawach, które chciało się ukryć, zakopać pod darnią. "To tutaj" - upewnił się, obejmując wzrokiem powykręcane pnie brzóz. I wróciło mu poczucie radości. Ból pod obojczykiem przycichł. Szulc rozgarnął szpadlem szeleszczące wrzosy pokryte fioletowym kwieciem i wykroił kilka ogromnych kwadratów darni. Kopał wolno, z żółtawo - czarnej ziemi robiąc coraz większy kopczyk. A gdy pojawiał się cieńszy lub grubszy korzeń, przyklękał we wrzosach i szpadlem ciął go w dwóch miejscach. Nagle dobiegł go z dali głęboki, dźwięczny i płynny głos dzwonów. Nie wstał już z klęczek, otarł dłonie o wrzosy i przeżegnał się. Po chwili zaczął głośno odmawiać modlitwę za konających: - W ręce Twoje poruczam ducha mojego, Odkupicielu mój, który rzekłeś: Szukajcie twarzy mojej. Przeto twarzy Twojej szukać będę. Posil mnie, Panie, kiedy pot śmiertelny na mnie stoi, rozwesel mnie, kiedy wargi moje bledną, pociesz mnie, kiedy wzrok i słuch mój giną... Nie słyszał już głosów dzwonów ani też własnych słów. Ciemność się przed nim otwarła, a razem z nią ból w piersiach powrócił. A przecież mimo ciemności i bólu, mimo ogromnej ciszy, w której, jak mu się zdawało, wciąż tonął coraz głębiej, zapytywał siebie: jakiej to twarzy szukać miał przykazane? Czy Chrystusowej - tak wykrzywionej cierpieniem, z cierniową koroną i kroplami krwi cieknącymi po skroniach, czy tych wszystkich twarzy ze snów, płynących ku niemu z głębin mroku. I jak gdyby dlatego, aby owe twarze zmarłych i zabitych zobaczyć mógł dokładnie, jasność się przed nim otwarła, wróciło wrażenie słuchu, zapachu i czucia. Ujrzał starodrzew prześwietlony promieniami słońca, poczuł grzybny zapach młodnika i nawet na gałązce młodej sosenki ujrzał krople porannego deszczu. Potem zawołał "Jezu!" - i upadł twarzą w wykopany przez siebie dół. A wtedy na niebie pojawiły się trzy ogromne klucze żurawi, odlatujących na południe. Powietrze od ziemi aż do błękitu wypełnił głośny klangor, jękliwe i przeciągłe nawoływanie ptaków, krzyk pierwszych dni jesieni. Otto Szulca znalazła powracająca z grzybobrania Porowa i zaraz przywołała doktora Niegłowicza, a także syna Szulca i wielu innych ludzi z wioski. Ciało starego było już sztywne, więc doktor nawet nie próbował użyć żadnej ze swych lekarskich mocy, tylko stwierdził zgon. Ale ponieważ ten i ów głośno dziwował się, że tak bogaty i dostojny gospodarz zmarł w żebraczej odzieży i nie na łóżku w swoim domu, a w wygrzebanej w lesie jamie, powiedział doktor Niegłowicz słowami Abrahama do króla Sodomy: "Podnoszę ręce do Boga, Pana Najwyższego, który utwierdził niebo i ziemię, że z tego co posiadam ani nitki. ani rzemyka do sandałów nie wezmę". I te słowa wydały się ludziom sprawiedliwe. Jeszcze tego samego dnia rozkopano miejsce, gdzie skonał stary; jedni spodziewali się znaleźć skarby, po które poszedł Otto Szulc, drudzy chcieli spełnić jego wolę i szczątki zabitego przez Szulca człowieka zamierzali przenieść na cmentarz. Tak czy owak, ani skarbów, ani żadnych szczątków ludzkich w tym miejscu nie było. Na pogrzebie starego Szulca nabożną mowę wygłosił pastor Dawid Knothe, a po nim głos zabrał doktor Niegłowicz. On to oświadczył ludziom, że Otto zmarł w drodze do Koryntu. Każdy bowiem człowiek jest tylko pielgrzymem na ziemi, wędrowcem na drodze do jakowegoś Koryntu, który leży daleko albo blisko, zależy, skąd się wyrusza. następny |