ďťż

Archiwum ROL Dziennik pisany nocą26

Lemur zaprasza

A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}




















Informacje o
dokumencie

Autor
Gustaw
Herling-Grudziński

Tytuł
Dziennik pisany nocą

Data wydania
1996.08.24


Dział
gazeta/Plus
Minus

Dziennik pisany nocą
Gustaw Herling-Grudziński
Neapol, 19 maja 1996
Szerzy się "rewizjonizm". Ale nie ten poczęty w łonie komunizmu, ten
spoczywa dziś na "cmentarzysku idej" pod nagrobkiem ułożonym przez
Kołakowskiego w myśl zasady "dla każdego coś miłego", dla konserwatystów,
dla liberałów, dla socjaldemokratów. Po latach zmartwychwstali przede
wszystkim "socjaldemokraci", mienią się nimi dumnie postkomuniści (i na
Wschodzie, i na Zachodzie) , dawni prześladowcy "socjal-zdrajców" i
"socjal-faszystów".
Szerzy się "rewizjonizm" inny, wymierzony przeciw "legendom" o ciosach,
jakie zadał ludzkości totalitaryzm różnych maści. "Zadał rzekomo ciosy
rzekome", jak brzmiałaby poprawna formuła obecnych "rewizjonistów".
Kapłan francuskiego marksizmu, niegdyś wyrocznia w lewicowym Paryżewie,
Roger Garaudy, porzucił był już dawno Nową Wiarę komunistyczną na rzecz
starej wiary mahometańskiej. Rzecz można ostatecznie przełknąć,
ekstremalne konwersje nie należą do rzadkości, jakkolwiek wtym wypadku
Kapłan, zrzuciwszy kapłański strój, przywdział kolorowy strój Błazna,
obszyty dzwoneczkami. I tymi dzwoneczkami potrząsa energicznie, aby
ostrzec świat, że zwykłym oszukaństwem propagandowym jest holocaust.
"Trzeba radykalnie zredukować nadęte cyfry ofiar Hitlera", nawołuje.
Wtóruje mu zaś świątobliwy Abbé Pierre, braciszek z zakonu żebraczego,
opiekun ubogich i bogatych, rozmówca przedśmiertny Mitterranda na tematy
eschatologiczne. (Wobec skandalu wycofał się częściowo i warunkowo z
poparcia dla Rogera G. ).
O "zredukowaniu nadętych cyfr" mówią też ostatnio "rewizjoniści" z
uniwersytetów amerykańskich, dworując sobie z milionowych statystyk ofiar
Gułagu. Miliony? ! Krwiożerczy Stalin? ! Co za nonsens! Stalin był
dobrodusznym przywódcą społeczeństwa sowieckiego, liczba jego ofiar nie
przekracza siedmiuset tysięcy ("zaledwie") . Dwaj profesorowie biją
gniewnie pięściami w pulpity swoich uniwersyteckich katedr: "Trzeba
radykalnie zredukować cyfry ofiar Stalina, nadęte przez antysowieckich
propagandystów! ".
Władimir Bukowski wydrukował ostatnio w Le Monde melancholijny artykuł:
dysydenci ponieśli klęskę, zwyciężył "człowiek radziecki" na utrzymaniu
podgniwającego i doszczętnie już skretyniałego Zachodu.
Dolary są tylko częścią owego utrzymania. Ważną rolę odgrywa też
"rewizjonizm", potrzeba oswojenia, ugłaskania "historii spuszczonej z
łańcucha". Nasz wiek nie był wcale aż taki straszny, jak go opisują
kronikarze i statystycy zawyżonych bezczelnie ofiar. Wyolbrzymiając,
dramatyzując, podcina się szacowną ideę Postępu. "Rewidując", przywraca
się Postępowi należne mu, honorowe miejsce. W imię "świetlanej
przyszłości", na pohybel pewnym "nadużyciom przeszłości".
20 maja
"Po dwudziestu latach Sołżenicyn wraca do prozy narracyjnej",
obwieszcza wydawca na okładce tomiku Ego, który zawiera dwa opowiadania,
tytułowe i Na krajach. Niestety nie wraca. Dwudziestolecie pracy nad
wielotomowym Czerwonym kołem, nad zaciskaniem kolejnych "węzłów", zabiło
narratora w pisarzu rosyjskim. Prócz smutku, jaki wywołuje ta książeczka,
wolno przynajmniej dla rekompensaty zastanowić się nad ograniczeniami
powieści historycznej, której Sołżenicyn oddał wszystkie swoje siły, cały
swój talent, w ciągu dwudziestu lat.
Jej los zależy od umiejętności zachowania równowagi. Ale od pierwszego
"węzła" było jasne, że Sołżenicyn nie dba o nią, przekonany, że ważniejsza
od literatury jest historia. Urzeczony posiadanymi i gromadzonymi
materiałami historycznymi, pakował je do swojej epopei w surowej formie --
dokumenty, protokoły -- całkowicie obojętny, czy ramy kompozycyjne to
zniosą, czy po prostu nie trzasną. Najważniejsze dla niego było
"przywrócić prawdę", "odkłamać zafałszowaną historię". Takie rzeczy robi
się w rozprawach historycznych, a nie w "węzłach" powieściowych.
Sołżenicyn liczył prawdopodobnie na to, że czytelnik łatwiej przebrnie
przez historię lekko tylko podbeletryzowaną. Mylił się. Jego Czerwone koło
było na ogół kartkowane, a nie czytane. Dochodziło do komicznych absurdów:
jedna z postaci, pułkownik, pozwala sobie na długi wywód
historyczno-polityczny w łóżku, za słuchacza mając znudzoną pewnie
kochankę. Ale jaki czytelnik zaufa pułkownikowi sztabu generalnego, który
gada i gada zamiast robić to co do niego w łóżku należy? W ogromnej,
dwudziestoletniej harówce nad Czerwonym kołem Sołżenicyn oddychał pełną
piersią w historii, ledwie i rzadko zipiąc jako narrator. Byłoby wielką
szkodą, gdyby się okazało, że przykuty do wiosła galernik Czerwonego koła
przestał być pisarzem. A takie właśnie wrażenie wywołują dwa świeże
opowiadania: jedno o buntach chłopów tambowskich w latach rewolucji,
drugie o Żukowie od podoficerskiej młodości do buławy marszałkowskiej,
upadku i śmierci. Czyta je się jak dwa długie odsyłacze petitem do
(przypuszczalnie) dalszego czy innego ciągu Czerwonego koła. Nie ma w nich
ani szczypty wrażliwości opisowej, wnikliwości psychologicznej, które
podziwiało się w Dniu Iwana Denisowicza w mistrzowskiej Zagrodzie
Matriony, w takich powieściach jak
Pierwszy krąg i Oddział chorych na raka, nawet w Archipelagu Gułag.

Historia i proza narracyjna to dwie różne rzeczy. Mogę się nie zgadzać
(i na ogół się nie zgadzam) z koncepcjami historyczno-politycznymi Józefa
Mackiewicza, ale nie mogę nie podziwiać jego daru opowiadania. Powiem
nawet więcej: irytuje mnie polska gawęda ku pokrzepieniu serc, czyli
trylogia Sienkiewicza (podobnie jak Olgierda Górkę) , ale nie ma dwóch
zdań, że był urodzonym, niezrównanym narratorem.
Może więc lepiej byłoby, gdyby autor Czerwonego koła odpoczął trochę po
swym trudzie i zmył z siebie siódme poty historyka. I żeby potem napisał
piękne opowiadanie, w stylu Zagrody Matriony, o swoim powrocie z zesłania
do ojczyzny: nie odbyło się to przecież tak, jak pewnie myślał, a może i
marzył.
22 maja
Lucio Gambacorta, młody student polonistyki na tutejszym Uniwersytecie,
był jednym z moich pierwszych znajomych w Neapolu. Skończył studia, ożenił
się z Bułgarką i przyjął posadę w telewizji włoskiej jako jej korespondent
w Moskwie (nauczył się rosyjskiego) . Widuję go często wdziennikach
telewizyjnych. Wtych dniach przyjechał na krótki urlop w rodzinnym
Neapolu, wczoraj odwiedził mnie z żoną i z moskiewskim pisarzem Asarem
Eppelem, tłumaczem literatury polskiej (jego tom Schulza po rosyjsku
dostałem już dość dawno z Moskwy w opakowaniu bez nadawcy) . Asar Eppel
jest nowelistą, jego zbiór opowiadań Trawianaja ulica wyjdzie wkrótce po
włosku, po francusku i po polsku. Dziś rano, przed ich wizytą, dostałem
numer lutowy Inostrannoj literaturyz moimi trzema opowiadaniami w
przekładzie i ze wstępem Sergieja Makarcewa. Eppel czytał już ten umer w
Moskwie. Niegdyś jeden z największych i najpoczytniejszych tołstych
żurnałow, obok Nowego Mira, miał nakład ogromny. A dziś z notatki
redakcyjnej dowiaduję się, że numer lutowy ukazał się w 28 tysiącach
egzemplarzy, z czego dziesięć tysięcy rozesłano bezpłatnie do bibliotek na
koszt hojnego Sorosa. Schulz w przekładzie Eppela ukazał się wpięciu
tysiącach egzemplarzy. Nowy tom opowiadań tłumacza Schulza nie przekroczył
tysiąca. Sic transit. ..
Rozmowa toczyła się po polsku. I Lucio, i Asar są pewnymi wygranej
Jelcyna. Choćby dzięki "cudom nad urną". Tego chcą zagraniczni i rosyjscy
bankierzy, a postkomunistyczna nomenklatura i biurokracja wiedzą o tym
dobrze. Wysokie notowania Ziuganowa były "wybuchem szczerości", opadną
przed ostateczną konfrontacją. Nie ma nikogo poza Jelcynem, politycznie
Rosja jest ziemią jałową bez znaczących indywidualności (jak w mniejszym
trochę stopniu Polska) . W sklepach moskiewskich można dostać wszystko, to
jest argument "za". Zarobić też można, stolica jest oknem wystawowym dla
zagranicy. A na prowincji? Przecież tam miesiącami nie wypłaca się pensji
i zarobków. Z czego ludzie żyją na prowincji? "Nie wiem", odpowiada Asar.
"Nie wiadomo", potwierdza Lucio. "Nie grozi wybuch dzikich buntów i
masowych strajków? " Dominującym dziś w społeczeństwie rosyjskim uczuciem
jest, według Asara, apatia i straszliwe zmęczenie. Rosjanie mają wtej
dziedzinie długą zaprawę. Żizń prokliataja, żizń zajebuszczaja, słyszałem
często ciche westchnienia nie tylko w łagrze, także "na wolności" podczas
kilkutygodniowej wędrówki znad Morza Białego do armii polskiej w
Kazachstanie.
Ale ja nie bardzo wierzę w wieczną apatię i bezustanne zmęczenie.
Komunizm się "nie sprawdził". Kapitalizm "sprawdza się" słabiutko, powoli
i -- co najważniejsze -- nie dla wszystkich. Wojsko i policja nie są już
tym, czym kiedyś były. Ludzie przestali się bać, przynajmniej mówią
otwarcie to, co myślą. Więc co? Tęsknota do sowieckiej przeszłości, w
której -- jak trafnie zauważył Amalrik -- istotne jest, podstawowe nawet,
aby mojemy sąsiadowi nie powodziło się lepiej ode mnie, aby wszyscy byli
równi w biedzie? Coraz częściej obija mi się po głowie rosyjski Weimar,
łącznie z wodzem-demagogiem i psychopatą, wyniesionym do władzy przez
morze kartek wyborczych.
25 maja
Z Elżbietą Sawicką na Capri.
Przed zawałem każda moja wycieczka na Capri łączyła się z odwiedzinami
czterech punktów węzłowych czy ogniskowych w mikrokosmosie Wyspy. Był to
nienaruszalny rytuał, skrótowy wizerunek historii; dopiero po rannym
obchodzie wybierałem się na plażę.
Najpierw podejście, dość długie i uciążliwe (to ono odpadło po zawale)
, na Monte Tiberio, do ruin pałacu Tyberiusza. Patrząc jak niegdyś
Imperator w morską przepaść z wysokiej, prostopadłej skały, wspominałem
zawsze imaginacyjną scenę, płód wyobraźni sławnego archeologa Amadeo
Maiuri: Tyberiusz siedzi tu właśnie, pod baldachimem chroniącym od słońca,
i w roku 33 czyta uważnie raport Poncjusza Piłata, Prokuratora Judei, o
procesie i ukrzyżowaniu niejakiego Jezusa Chrystusa. Co pewien czas, jak
ja, podnosi głowę ku maleńkim Wyspom Kogucim na horyzoncie, poddaje się
niedowierzaniu i mruczy coś pod nosem. Pierwsza stacja historii.
Drugą po zejściu na dół była Certosa, dawny klasztor Kartuzów, z
zachowanymi jeszcze murami. W okresie siedemnastowiecznej dżumy stanęły w
tym miejscu naprzeciw siebie dwie siły: Kościół w osobach ukrytych za
murami zakonników i mieszkańcy Wyspy w daremnej ucieczce przed zarazą.
Dramatyczny pojedynek wygrali mieszkańcy Wyspy, zmusiwszy zakonników do
wyjścia z twierdzy i podzielenia się ze wszystkimi krzyżem cierpienia.

Trzecia i czwarta stacja oznaczają przeskok do naszych już czasów. W
Villa Weber powstała, za pieniądze zamożnego Gorkiego, szkoła partyjna.
Tutaj zatem znakomici wykładowcy -- Bogdanow, Plechanow, Łunaczarski i
inni -- przygotowywali się w romantycznym krajobrazie do pogrzebu starego
świata i narodzin nowego. Szkołę odwiedził raz gogolowski Rewizor partyjny
czyli Lenin, potępił jej "religianckie odchylenie" i zasłużył sobie tą
inspekcją na wdzięczną pamięć komunistycznej potomności, wyrażoną w
tablicy w skale A Lenin Capri (wbrew protestom demochrześcijańskiej części
Wyspy) .
Obok stacji rewolucyjnej stacja kapitalistyczna: Via Krupp, uliczka
spłacająca dług wdzięczności niemieckiemu rekinowi przemysłowemu, który w
Capri utopił sporo pieniędzy. Kochał Capri bardzo, kochał również
zgrabnych, opalonych chłopców capryjskich.
Jeździłem też dość często (i pojechałem dziś z Panią Elżbietą)
autobusikiem na Anacapri, do Villa San Michele, nigdy jednak ani słowa o
tym nie napisałem. Dopiero w zeszłym roku poczułem się zwolniony z
milczenia. Umarł mianowicie mój przyjaciel Malcolm Munthe, szwedzki oficer
brytyjskiego Intelligence Service, bohater wojenny, syn słynnego Axela
Munthe. Stary Munthe (podobno naturalny syn królowej szwedzkiej) zjawił
się we Włoszech jako młody lekarz ibrał ochotniczo udział w walce z
cholerą szalejącą w Neapolu iokolicach. Opisał skromnie i ładnie swoje
medyczne doświadczenie w niewielkiej książce. Po czym osiedlił się na
Anacapri, zbudował tam Villa San Michele, napisał Księgę z San Michele,
która pobiła wszelkie rekordy poczytności i przekładów (jako młody
chłopiec czytałem ją z zachwytem po polsku) . Axel jest legendą Wyspy,
willę zamienił przed śmiercią na muzeum, odwiedzane przez tłumy turystów
na równi z ruinami pałacu Tyberiusza. Ale wystawione wniej eksponaty --
przeważnie greckie posągi lub fragmenty posągów iamfory, znaleziska Axela
w wyprawach na dno morza -- budzą na ogół sceptyczny uśmiech archeologów.
Natomiast, kiedy się na Capri widuje żywe posągi o wyraźnie nordyckiej
proweniencji, mówi się, że szczodry Axel nie tylko rozsławił Wyspę na
całym świecie, ale przyczynił się także do jej zaludnienia.
29 maja
Znany pisarz francuski Marcel Jouhandeaux (zmarły w roku 1979) jest
przez niektórych uważany za "katolickiego Gide'a". Sądzę, że chodzi tu o
poczucie zła immanentnego, przez większość "dobrych" katolików niechętnie
dostrzeganego, rozwadnianego w apelach i modlitwach do Boga. Ale Bóg jest
wobec niego równie bezradny, jak ludzie opanowani przez Diabła. (Zawsze
pragnąłem napisać opowiadanie o Diable; zdaje się, że Don Ildebrando w
jakiejś mierze zaspokoił moje pragnienie) .
Na początku lat sześćdziesiątych Jouhandeaux -- który lubił
uczestniczyć w rozprawach sądowych, a czasem bywał jednym z przysięgłych
-- wydał tomik Trois crimes rituels. Trzy straszne zbrodnie, ale dlaczego
"rytualne"? Może da się to później wyjaśnić.
Młoda dziewczyna Denise ma dwuletnią, nieślubną córeczkę. Zakochuje się
bez pamięci w innym mężczyźnie, przemądrzałym filozofie domowego chowu,
rozgadanym i mętnym w tej swojej gadaninie, niezrozumiałej dla Denise,
lecz traktowanej przez nią z wielkim nabożeństwem jak źródło wszelkiej
mądrości. A może Jacques chce, żeby dla dobra ich miłości pozbyła się
swojej uwielbianej córeczki? Dwukrotnie i bezskutecznie próbuje
dziewczynkę utopić, wreszcie zanurza ją głową w dół, trzymając za nóżki,
wzbiorniku mydlin. Jest w tej dziewczynie coś z Medei, zauważa autor.
Podczas procesu Denice powtarza ciągle: "Jeśli zabiłam moją Kasię, to
dlatego jedynie, że Jacques oczekiwał ode mnie dowodu miłości; poświęciłam
dziecko dla niego". Wyrok: dożywocie dla Denise, dwadzieścia lat ciężkiego
więzienia dla jej kochanka (który z uporem twierdzi, że Denise oszalała,
nie pojmując tego, co mówił) .
Brzydka stara panna Simone i prowincjonalny lekarz Yves. Żonaty, ojciec
dziesięcioletniej córki, ale chce się pozbyć swej (przystojnej zresztą)
żony Marie-Claire. Simone, która prawdopodobnie pierwszy raz w życiu miała
kochanka, staje się niewolnicą doktora, gotową jakby w transie wykonać
wszystko, czego zażąda. Yves każe jej nocą wbić nóż w serce śpiącej żony.
Stara panna nie waha się ani chwili, też pewnie jest przekonana, że składa
kochankowi dowód swej miłości. Jak w poprzednim wypadku Denise, Simone
rozdwaja się: wstąpiła w nią, łagodną i pokorną starą pannę, inna osoba.
Lekarz wskazuje jej dokładnie miejsce, gdzie nóż ugodzi prosto w serce
śpiącej. Ale kto zadaje śmiertelny cios? Simone, do niedawna wcielenie
dobra; czy Simone od niedawna niewolnica zła? Sąd skazuje ją na dożywocie
anie na śmierć; okoliczność łagodzącą stanowi "diaboliczny doktor" (zmarły
w więzieniu przed rozprawą sądową) .
Trzecia zbrodnia jest najstraszniejsza, prawie niewiarygodna, najlepiej
chyba pozwoli uchwycić sens określenia "rytualna".
Młody ksiądz Guy jest proboszczem we wsi Uruffe. Lubi dziewczynki, ma u
nich powodzenie, jedną na początku ciąży wyprawił dość daleko, załatwiwszy
jej skrobankę, ale druga (imieniem Regina) w bardzo już zaawansowanej
ciąży zamierza stanowczo urodzić dziecko w rodzinnej wsi Uruffe. Ksiądz
Guy, przerażony tą decyzją, jedzie z dziewczyną samochodem na pustkowie za
wsią, tam obiecuje sobie z nią porozmawiać. "Mogę ci dać rozgrzeszenie",
powiada. Na co Regina: "A po co mi twoje rozgrzeszenie? Mam cię dosyć.
Wrócę do domu pieszo". Gdy się oddala, ksiądz Guy zabija ją strzałem w
plecy. Po czym otwiera jej brzuch cesarskim cięciem, wyciąga żywe dziecko
bliskie już porodu, chrzci je, zniekształca mu nożem twarzyczkę: aby nikt
nie dostrzegł ewentualnego podobieństwa do ojca. Najbardziej może
niesamowitą cechą tej niesamowitej historii jest upór, z jakim ksiądz Guy
trzyma się swego sakramentu kapłaństwa, nie wypierając się zbrodni. Co do
zbrodni, to popełnił ją ukryty w nim głęboko i nagle przebudzony morderca
(diabelski) ; co do obrony własnego kapłaństwa, to chciał przecież dać
rozgrzeszenie Reginie przed zastrzeleniem jej (rozgrzeszenie za grzech
nieślubnego poczęcia) , ochrzcił dziecko przed zamordowaniem go, nie
dopuścił do siebienigdy myśli o samobójstwie, potępionym słusznie w wierze
katolickiej; procesowi zaś przysłuchiwał się i odpowiadał zgodnie z prawdą
na zadawane mu pytania, ściskając krucyfiks w splecionych dłoniach. Wyrok
skazujący na dożywocie przyjął spokojnie. Po wyroku dostał list od
biskupa: "Jestem i pozostanę Waszym ojcem, błogosławię Was i ściskam
pogrążony wsmutku". Skazany skorzystał z ostatniego słowa: "Jestem wciąż
księdzem i jako ksiądz odkupię moją zbrodnię. Polecam się Bogu, gdyż ufam
Jego miłosierdziu". Istnieją poważne poszlaki, że po dziesięciu latach
więziennej celi Kościół zdołał wyprosić u władz przeniesienie go do celi
klasztornej.
Czuje się w każdym słowie autora ogromne napięcie, gdy opisuje "trzy
zbrodnie rytualne". Tak, po zamknięciu książki staje się jasne: rytualne w
tym sensie, że Jouhandeaux widział w nich obrzęd zła. A w tym obrzędzie
"katolicki Gide" ujrzał obecną zawsze, niezniszczalną strunę zła w duszy
ludzkiej.
2 czerwca
Zgadzam się z komentatorami politycznymi, dla których Kanclerz Kohl
jest najwybitniejszym mężem stanu w Europie, wśród miernot w rodzaju
Chiraca, Majora, Prodiego jedynym dalekowzrocznym po upadku Muru i w ogóle
komunizmu. To znaczy jedynym świadomym, że jesteśmy na historycznym
zakręcie i że dotychczasowe sztuczki tradycyjnej gry politycznej trzeba
wyrzucić na śmietnik. Popełniał naturalnie błędy, ale miał i ma dalej
"wytknięty kurs". Jeśli wyjdzie obronną ręką z obecnego kryzysu
niemieckiego i utrzyma się przy władzy, będzie głównym sternikiem Europy.
Może to nie budzić entuzjazmu, ale musi budzić trzeźwość w spojrzeniu na
jednoczone, mizerne strzępy eks-pępka świata, czyli Starego Kontynentu.

Poznałem Kohla (jeśli wolno to nazwać poznaniem) u progu jego kariery
politycznej, kiedy nikt pewnie nie przypuszczał, że na tzw. forum
niemieckie i międzynarodowe wkracza ważna figura. Zdaje się, że było to na
początku lat sześćdziesiątych. Konrad Adenauer Stiftung urządziła w Bonn
debatę z udziałem grupy emigrantów ze wschodniej Europy. Byłem wśród
zaproszonych wraz z Nataszą Gorbaniewską, Leopoldem Łabędziem i (o ile
mnie pamięć nie myli) Bohdanem Osadczukiem. Przewodniczył nieżyjący już
wiceminister spraw zagranicznych Martens, bardzo inteligentny i doskonale
obeznany z problematyką "demokracji ludowych", W kuluarach i na sali obrad
pętali się dyspozycyjni dziennikarze z Warszawy i innych stolic "bloku",
wciąż węsząc czy czegoś Niemcom nie "sprzedajemy". My zaś przepchnęliśmy w
dyskusjach kilka rozsądnych i pożytecznych uchwał. Duża w tym była zasługa
nieodżałowanego Leopolda Łabędzia.
W ostatnim dniu konferencji zawieziono wieczorem, na pożegnalną
kolację, jej uczestników z Bonn do ładnego pałacyku myśliwskiego daleko za
miastem, na leśnej polanie. Jednym z doproszonych gości był działacz
chadecki Kohl. Siedział obok sławnego generała Grigorenko, "dysydenta w
mundurze z pagonami", którego antycypatorską przenikliwość w obrazie
zwycięskiej i już rozkładającej się armii sowieckiej można dopiero dzisiaj
w pełni ocenić (prawdopodobnie za to mieszano go w Moskwie z błotem w
sposób wyjątkowo obrzydliwy) . Byli głównymi mówcami wieczoru. W
przemówieniu postawnego, wysokiego i tęgiego Kohla, który często pochylał
się nad masywnym Grigorenką i zdawał się mówić przede wszystkim do niego,
usłyszałem ton daleki od "ducha Rapallo"; ton najwyższej uwagi pod adresem
i Rosji, i jej sąsiadów; wtrącił też, co wtedy było dość niezwykłe, kilka
rozumnych zdań o Ukrainie, ojczyźnie Grigorenki. Siedziałem obok miłej
pani, jednej z organizatorek bońskiej konferencji; i szepnąłem jej na ucho
parę słów pochwały Kohla. Nie była nią zachwycona, nie wypadało jej kiwnąć
potakująco głową jako zwolenniczce SPD.
8 czerwca
Jakiś miesiąc temu odwiedziła mnie Teresa Torańska z mężem.
Przegadaliśmy całe przedpołudnie.
Znam Teresę od lat, spotykaliśmy się w Maisons-Laffitte podczas
weekendów. Przyjeżdżała w każdą sobotę, zanurzała się w rocznikach
Kultury, rozmawiała z domownikami, przymierzając się ciągle do książki o
Kulturze z przyległościami. Jeżeli mam być zupełnie szczery, nie wierzyłem
w powstanie tej książki. W rozmowach z Torańską uderzyło mnie, że nie była
w stanie wgryźć się dobrze w istotę życia i działalności na emigracji.
Zęby miała ostre, tu jednak zawodziły. A jak pisać o Kulturze, słabo
czując jej "emigracyjność", prócz jej "krajowości"?
Znałem już wtedy jej doskonałą książkę Oni. Podziwiałem zręczność
autorki w udawaniu naiwnej i nieświadomej rzeczy "córusi" dla uśpienia
"czujności rewolucyjnej" Gabinetu Ciemnych Figur. Pouczali ją cierpliwie,
z wyjątkową niekiedy otwartością, nie podejrzewając, że paznokietki
głupiutkiej i grzecznej dziewczynki zamienią się w trakcie powstawania
książki w pazury urodzonej dziennikarki. Oni należą już do klasycznego
repertuaru literatury "o realnym socjalizmie" w krajach Bloku
nadzorowanych przez Głównego Blokowego.









































Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza