ďťż

25 (7)

Lemur zaprasza










Harry Harrison     
  Przestrzeni! Przestrzeni!

   
. 25 .    







    - Musisz coś zrobić, Andy, ci ludzie doprowadzają mnie do
szaleństwa.
    - Spokojnie, Shirl, nie jest tak źle - powiedział Andy. Stał na
krześle i napełniał zbiornik z kanistra. Gdy odwrócił się, by jej odpowiedzieć,
trochę wody prysnęło na podłogę. - Pozwól mi to skończyć, potem możemy się
kłócić, dobrze?
    - Nie mam zamiaru się kłócić, chcę ci tylko powiedzieć, jak się
czuję. Posłuchaj, co tam się dzieje!
    Cienka ściana działowa nie była żadną przeszkodą dla dźwięków.
Dziecko płakało, mieli wrażenie że robi to nieustannie przez cały dzień i całą
noc; zasnąć można było tylko z zatyczkami w uszach. Niektóre dzieci walczyły ze
sobą kompletnie ignorując piskliwe napomnienia ojca. Któryś z bachorów uderzał
bez przerwy czymś ciężkim w podłogę. Wkrótce przyjdą ludzie z mieszkania na
dole, by się poskarżyć; z takich wizyt nigdy nie wynika nic dobrego. Shirl
usiadła na skraju łóżka i splotła dłonie.
    - Słyszysz? I nigdy nie przestają. Nie rozumiem, jak oni mogą
żyć w ten sposób. Ty ~ zwykle wychodzisz, więc nie dyszysz najgorszego. Czy nie
możemy ich stąd wyrzucić? Musi być jakiś sposób.
    Andy opróżnił kanister i zszedł na dół, między gęsto ustawione
sprzęty. Sprzedali łóżko i szafę Sola, ale całą resztę musieli przenieść tutaj i
nie mieli teraz ani stopy wolnej podłogi. Opadł ciężko na krzesło.
    - Wiesz, że próbowałem. Dwóch funkcjonariuszy, którzy teraz
mieszkają w barakach przeprowadzi się tu, gdy tylko wywalimy Belicherów. Ale to
ciężka sprawa, prawo ich chroni.
    - Czy prawo rzeczywiście twierdzi, że można ładować jednych
ludzi drugim na głowy? - bezradnie ściskała dłonie, ze wzrokiem wbitym w ściankę
działową.
    - Shirl, czy nie moglibyśmy porozmawiać o tym kiedy indziej?
Wkrótce muszę wyjść...
    - Chcę porozmawiać o tym teraz. Odkładasz to odkąd się zjawili,
a to już ponad dwa tygodnie i ja nie wytrzymam tego dłużej.
    - Słuchaj, nie jest tak źle, to tylko hałas.
    W pokoju było bardzo zimno. Shirl podciągnęła nogi i owinęła
się starym kocem; sprężyny łóżka jęknęły przy tym. W pokoju obok zapadła nagle
cisza zakończona wybuchem śmiechu.
    - Słyszysz? Czy oni myślą tyko o jednym? Za każdym razem, gdy
słyszą, że ktoś siada na łóżku, zaczynają się śmiać. Nie mamy odrobiny
prywatności, to przepierzenie jest cienkie jak papier, a oni wsłuchują się we
wszystko, co robimy, słyszą każde nasze słowo. Jeśli ich nie można wyrzucić, to
może my się przeprowadzimy?
    - Dokąd? Podaj jakikolwiek pomysł. Mamy i tak dość szczęścia,
że zostało nam aż tyle przestrzeni. Czy wiesz jak wielu ludzi wciąż sypia na
ulicy, ile ciał zabiera się co rano?
    - Ale co to ma do rzeczy? To moje życie i mam prawo troszczyć
się o nie.
    - Proszę, nie teraz - spojrzał na żarówkę, która zamrugała,
przygasła i znów wróciła do życia. O szyby zadzwonił nagle grad. - Porozmawiamy
o tym, kiedy wrócę, to nie potrwa długo.
    - Nie, chcę dojść z tym do ładu teraz. Zawsze to odkładasz. Nie
musisz teraz wychodzić.
    Nałożył płaszcz. Ze wszystkich sił starał się zachować spokój.

    - To może poczekać, aż wrócę. Mówię ci, że dostałem w końcu
wiadomość na temat Billy'ego Chunga, informator widział go opuszczającego
Shiptown. Wydaje się, że odwiedza rodzinę. Wiadomość jest sprzed piętnastu dni,
ale ci głupcy uważali, że nie ma potrzeby mówić nam o tym od razu. Pewnie
myśleli, że zobaczą go jeszcze raz, ale z tego co wiem, na razie nie wrócił.
Muszę porozmawiać z jego rodziną i sprawdzić, co wiedzą.
    - Nie musisz iść teraz, sam powiedziałeś, że to było już jakiś
czas temu.
    - A co to ma do rzeczy? Rano porucznik będzie chciał raportu. I
co mu powiem? Że nie wypuściłaś mnie wieczorem z domu?
    - Nie obchodzi mnie, co mu powiesz...
    - Wiem, że ciebie to nic nie obchodzi, ale mnie tak. Na tym
polega moja praca i zamierzam ją wykonywać. Spoglądali na siebie w milczeniu
oddychając głęboko.
    Z drugiej strony przepierzenia dobiegał ostry płacz i dziecięce
łkanie.
    - Shirl, nie chcę się z tobą spierać. Muszę wyjść. Możemy
porozmawiać o tym później, gdy wrócę.
    - Jeśli będę tu jeszcze, gdy wrócisz. - Ścisnęła palce jeszcze
mocniej, jej twarz była blada.
    - Co chcesz przez to powiedzieć?
    - Nie wiem jeszcze. Wiem tylko, że coś musi się zmienić.
Proszę, porozmawiajmy o tym teraz.
    - Czy nie rozumiesz, że to niemożliwej Zrobimy to, gdy wrócę. -
Otworzył drzwi i stanął z ręką na klamce, by trochę ochłonąć. - Nie spierajmy
się teraz. Wrócę za parę godzin, wtedy będziemy się o to martwić, dobrze?
    Nie odpowiedziała. Odczekał jeszcze chwilę i wyszedł zamykając
za sobą drzwi. W twarz uderzył go smrodliwy, gęsty odór.
    - Belicher - powiedział, - będzie pan musiał tu posprzątać.
Śmierdzi.
    - Jak długo nie mam komina, nic nie zrobię z tym dymem. -
Belicher pociągnął nosem, przykucając i przesuwając dłońmi ponad płonącym
kawałkiem morskiego węgla. Za palenisko służył im dekiel samochodowy wypełniony
piaskiem; gryzący w oczy, gęsty dym wypełniał pokój. Otwór w ścianie, który Sol
wybił niegdyś dla komina, został starannie przykryty kawałkiem cienkiej folii
trzepoczącej przy każdym uderzeniu wiatru.
    - Dym jest tutaj najmilszym z zapachów - powiedział Andy. - Czy
pańskie dzieciaki znów używają tego pokoju jako toalety?
    - Przecież nie można kazać dzieciom chodzić po nocy schodami na
dół, prawda? - stwierdził Belicher.
    Andy rozejrzał się po pokoju, zwracając uwagę na stos okryć w
rogu, gdzie Mrs Belicher i co młodsze Belichery usiłowały znaleźć trochę ciepła.
Dwóch chłopców majstrowało coś w drugim kącie, obaj byli odwróceni plecami do
reszty. Mała żarówka rzucała długie cienie na śmieci, które zaczynały gromadzić
się pod ścianami, oświetlała nowe ślady i rysy wykute na tynku.
    - Lepiej, żeby pan posprzątał tutaj - powiedział Andy,
zatrzaskując drzwi i ucinając piskliwą odpowiedź Belichera. Shirl miała rację,
ci ludzie byli nie do zniesienia i musiał coś z nimi zrobić. Ale kiedy? Im
szybciej, tym lepiej, ona była u kresu wytrzymałości. Był zły na intruzów, zły
na nią. W porządku, układa się źle, ale trzeba przyjmować rzeczy takimi, jakimi
są. Wciąż pracował po dwanaście, czternaście godzin na dobę, co było o wiele
gorsze niż po prostu siedzenie w pokoju i słuchanie krzyków.
    Ulica była ciemna, wiatr niósł deszcz ze śniegiem. Na chodniku
i pod murami zaczynały tworzyć się zaspy. Andy brnął z opuszczoną głową,
pielęgnując nienawiść do Belicherów i próbując stłumić złość wobec Shirl.
    Mostki i trapy Shiptown były oblodzone i śliskie, więc Andy
musiał iść ostrożnie, pamiętając o ciemnej wodzie poniżej. W mroku wszystkie
statki wyglądały podobnie, odszukiwał z latarką wymalowane na rufach nazwy.
Zanim znalazł "Columbia Victory" był zmarznięty i przemoczony, z ulgą otworzył
ciężkie stalowe drzwi prowadzące pod pokład. Gdy zszedł po metalowych stopniach,
w głębi korytarza rozjarzyło się światło. W otwartych drzwiach stał mały chłopak
o pajęczych nogach. Wyglądało, że są to drzwi do mieszkania Chungów.
    - Chwileczkę - powiedział Andy wchodząc, zanim dziecko je
zatrzasnęło. Chłopiec wpatrywał się w niego bez słowa, rozszerzonymi oczami.

    - To mieszkanie Chungów, prawda? - spytał wchodząc dalej.
Rozpoznał stojącą w głębi kobietę. Była to siostra Billy'ego, spotkał ją już
przedtem. Matka siedziała w fotelu pod ścianą i obie miały na twarzy wyraz
odrętwiałego strachu. Obok matki stał bliźniak tego chłopca, który otworzył
drzwi. Nikt mu nie odpowiedział.
    Ci ludzie naprawdę kochają policję, pomyślał Andy. W tej samej
chwili zdał sobie sprawę, że wszyscy wpatrują się w drzwi w przeciwległej
ścianie, bezskutecznie starając się przy tym odwrócić wzrok i patrzeć
gdziekolwiek indziej. Co ich niepokoiło?
    Sięgnął za siebie i zamknął drzwi. Wydało się to niemożliwe,
ale poprzednia noc, gdy widziano Billy Chunga, była taka sama - deszczowa,
idealnie kryjąca, uciekiniera. Czyżbym wreszcie trafił? Czy wybrał tę właśnie
noc, by do nich przyjść?
    Zastanawiał się jeszcze, gdy drzwi w głębi otworzyły się i
wszedł Billy Chung. Chciał coś powiedzieć, ale jego słowa zginęły w ostrym
krzyku matki i ostrzeżeniach siostry. Spojrzał najpierw na nie, potem zastygł w
bezruchu, gdy ujrzał Andy'ego.
    - Jesteś aresztowany - powiedział Andy, sięgając po kajdanki.

    - Nie! - wykrzyknął chrapliwie Billy i wysunął zza pasa nóż.

    Doszło do niejakiego zamieszania, gdyż stara kobieta krzyczała
nieustannie piskliwym głosem, nie przerywając nawet, by zaczerpnąć oddech, a jej
córka rzuciła się na Andy'ego, usiłując wydrapać mu oczy. Zdołała wbić mu
paznokcie w policzki, zanim złapał ją i przytrzymał na odległość wyciągniętej
ręki. Równocześnie obserwował Billy'ego, który zbliżał się machając długim,
lśniącym ostrzem i wyglądał na gotowego do walki.
    - Odłóż to! - krzyknął Andy i oparł się plecami o drzwi. - Nie
wyjdziesz stąd! Nie utrudniaj sprawy! Kobieta zrozumiała, że nie jest w stanie
dosięgnąć twarzy Andy'ego, zaczęła zatem orać głębokie bruzdy , w jego ręce.
Andy odepchnął ją ledwo zauważając, że upadła, i wyciągnął broń.
    - Daj spokój! - krzyknął wycelowując broń w powietrze. Chciał
wystrzelić tylko na postrach, ale zdał sobie sprawę, że tutaj wszystko jest ze
stali i każda kula będzie rykoszetować tak długo, aż w coś trafi. - Daj spokój,
Billy, nie jesteś w stanie stąd wyjść - powiedział kierując broń na chłopca,
który doszedł już do połowy pokoju.
    - Wypuść mnie - załkał Billy. - Zabiję cię! Czemu po prostu nie
zostawisz mnie w spokoju?
    Nie zamierzał się poddać. Nóż był ostry, a ten gówniarz
wiedział, jak go użyć. Jeśli szukał kłopotów, to łatwo mógł je znaleźć.
Wycelował w nogi Billy'ego i pociągnął spust. Dokladnie w chwili, gdy chłopał
potknął się. Huk wystrzału broni kalibru 38 wypełnił pomieszczenie. Billy rzucił
się naprzód. Kula trafiła go w głowę, przeleciał jeszcze trochę i runął na
stalowy pokład. Nóż wypadł z ręki i zatrzymał się prawie pod stopami Andy'ego.
Zaraz po strzale zapanowała martwa cisza, w powietrzu unosił się ostry zapach
spalonego prochu. Nikt nie poruszył się prócz Andy'ego, który pochylił się i
dotknął nadgarstka chłopca. Ktoś dobijał się do drzwi. Nie odwracając się
wyciągnął rękę i otworzył je.
    - Jestem funkcjonariuszem policji - powiedział. - Niech ktoś z
was pójdzie do komisariatu 12 A na Dwudziestej Trzeciej Ulicy i powie tam, że
mam Billy'ego Chunga. Nie żyje.
    Kula w skroń, pomyślał nagle Andy. Zupełnie w to samo miejsce,
w które ten chłopak trafił Wielkiego Mike'a O'Briena.
    Teraz dopiero zaczęło się prawdziwe zamieszanie. Jego ośrodkiem
nie był już Billy, on był martwy. To matka i siostra wykrzykiwały oskarżenia pod
adresem Andy'ego, podczas gdy bliźniaki wtuliły się jeden w drugiego i płakały.
W końcu kazał rodzinie z naprzeciwka zabrać wszystkich do siebie i został sam z
ciałem, aż przybył Steve Kulozik i jeszcze jeden mundurowy. Nie widział już
potem tych dwóch kobiet i wcale nie chciał ich widzieć. To był wypadek; powinny
to zrozumieć. Gdyby ten dzieciak nie upadł, dostałby po prostu kulę w nogę i na
tym by się skończyło. Nie dlatego, żeby policja dbała o to, gdzie strzela.
Sprawa mogła zostać teraz zamknięta bez przewiązywania papierów czerwoną
tasiemką, a to oznaczało, że trzeba będzie jeszcze nad nimi popracować. Tylko te
dwie kobiety. Dobra, niech go znienawidzą, ostatecznie nie przyjdzie tu nigdy
więcej, nigdy więcej ich nie zobaczy. Jeśli wolały pamiętać go w ten sposób, to
proszę, niech ich syn będzie męczennikiem, a nie zabójcą, wolna wola. Tak czy
inaczej, sprawa zastała zamknięta.
    Było już późno po północy, gdy dotarł do domu. Zabranie ciała i
sporządzenie raportu zabrało sporo czasu. Jak zwykle, Belicherowie nie zamknęli
drzwi na korytarzu. Nie przejmowali się tym, nie mieli niczego wartościowego, co
mogliby stracić. Ich pokój był ciemny, musiał latarką znajdywać drogę; światło
wyłuskiwało z mroku zwalone na bezwładny stos ciała, odbijało się w otwartych
oczach. Nie spali, ale przynajmniej byli cicho, nawet dzieci. Gdy wkładał klucz
do zamka swoich drzwi, usłyszał za sobą, w ciemności, stłumiony chichot. Z czego
się śmiali?
    Pchnął drzwi i wszedł do cichego pokoju i nagle przypomniał
sobie wszystkie kłopoty z Shirl. Poczuł nagły przypływ strachu. Uniósł latarkę.
Za nim znów rozległ się śmiech, tym razem trochę głośniejszy. Światło
prześliznęło się po pokoju, po pustych krzesłach, pustym łóżku. Shirl nie było,
ale to mogło znaczyć wszystko. Mogła na przykład zejść na dół do ubikacji.
Jednak zanim jeszcze otworzył szafę, wiedział, że nie znajdzie tam ani jej
rzeczy, ani walizki.
    Shirl odeszła.





następny   






  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza