ďťż

Archiwum ROL Dziennik pisany nocą5

Lemur zaprasza

A:link {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #0000ff; TEXT-DECORATION: underline
}
A:visited {
BACKGROUND: none transparent scroll repeat 0% 0%; COLOR: #3a6ec1; TEXT-DECORATION: underline
}
A:hover {
COLOR: #900000; TEXT-DECORATION: none
}




















Informacje o
dokumencie

Autor
Gustaw
Herling-Grudziński

Tytuł
Dziennik pisany nocą

Data wydania
1999.09.11


Dział
gazeta/Plus
Minus
Dziennik pisany nocą
GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI
Neapol, 27 lipca 1999
W dobrej i ważnej książce Andrzeja Paczkowskiego Od zafałszowanego
zwycięstwa do prawdziwej klęski znajduję passus, który posłuży mi idealnie
jako odskocznia do tego, co mam do powiedzenia w związku z polskim
wydaniem Czarnej księgi komunizmu. Paczkowski, pisząc o tematach objętych
tabu w historiografii komunistycznej, powiada: "Kurczyła się wciąż, ale
jeszcze istniała, lista tematów objętych całkowitym tabu, przy których nie
wymagano nawet - mniej lub bardziej dobrowolnie - fałszowania. Traktowano
je po prostu per non est. Koronne miejsce zajmowało na niej wymordowanie
przez NKWD, wiosną 1940 roku, kilkunastu tysięcy oficerów polskich. Było
to oczywiste, gdyż kłamstwo dotyczące sprawców okazało się gniazdem, w
którym wykluł się nowy system".
Znakomite jest to "kłamstwo jako gniazdo, w którym wykluł się
komunizm", niezależnie od liczbowych ocen zbrodni (w Czarnej księdze sto
milionów jest niewątpliwym zawyżeniem). I spory o tomisko przygotowane w
Paryżu z udziałem badaczy z innych krajów, Paczkowskiego w naszym wypadku,
sprowadzają się w gruncie rzeczy do pytań: wolno, jak to zrobił redaktor
przedsięwzięcia, stawiać zbrodnie komunizmu obok zbrodni nazizmu?, wolno
jednym tchem wymienić Holocaust i Gułag? Co do mnie nie waham się
odpowiedzieć: wolno. Ale w obozie (z grubsza mówiąc) wciąż komunistycznym,
ekskomunistycznym czy postkomunistycznym wielu przyjmuje to "wolno" z
oburzeniem, uważa je często za świętokradztwo, za obrazę tragedii
Holocaustu, za jego "banalizację" (dlaczego? banalny był Gułag?). Albo za
akceptację poglądów niemieckiego historyka "rewizjonistycznego", Noltkego.
Może się Noltke podobać albo nie, lecz jest faktem, że pierwszy obóz
koncentracyjny założyli wychowankowie Lenina, a nie wychowankowie
Himmlera. I że - tu już piszę od siebie - Trocki po rewolucji powiedział
do Lenina: "Władimir Iljicz, bez pracy przymusowej nie zbudujemy nigdy
socjalizmu", że Hitler zwykł był nazywać Stalina ein genialer Kerl; i że
według zmarłego historyka sowieckiego Aleksandra Niekricza po podpisaniu
paktu Ribbentrop - Mołotow wysłano z Moskwy do republikańskich organizacji
partyjnych poufne okólniki zalecające nauczycielom politgramoty
uwypuklanie "pokrewieństw łączących nasz socjalizm z niemieckim narodowym
socjalizmem".
Określenie gemelli totalitari, bliźnięta totalitarne, czyli komunizm i
nazizm, zostało chyba użyte po raz pierwszy przeze mnie w dzienniku
turyńskim La Stampa (dopiero po jakimś czasie upodobał je sobie Alain
Besancon), wywołując liczne protesty listowne czytelników. W kilka lat
potem wielkie wydawnictwo turyńskie Einaudi zaprosiło mnie do napisania
wstępu do pełnej włoskiej edycji Opowiadań kołymskich Szałamowa.
Upewniwszy się, że to nie pomyłka następców zmarłego właśnie założyciela
firmy, słabo zorientowanych w moich poglądach, przyjąłem zaproszenie.
Tekst został z góry zapłacony i w końcu odrzucony. Wydałem go w książeczce
w Neapolu, wykorzystując rozgłos skandalu w całej prasie włoskiej;
książeczka, w drugim już nakładzie, towarzyszy odtąd w księgarniach
przeszło tysiącstronicowemu tomowi Szałamowa (nawiasem mówiąc, wstęp ukaże
się po polsku w gdańskim Przeglądzie Politycznym i w "czytelnikowskiej"
książce Szałamowa Wiszera). Co było powodem odrzucenia wstępu? Powtórzone
w nim określenie gemelli totalitari. Nie byli go w stanie przełknąć
spadkobiercy włoskiego "księcia wydawców", jak nazywano powszechnie
Einaudiego, który za dawnych komunizanckich czasów planował luksusową
edycję Pism zebranych... Żdanowa.
Po co to opowiadam? Wstęp do polskiego przekładu Czarnej księgi
komunizmu napisała profesor Krystyna Kersten. Poważna historyczka, ale
skrępowana nieco swoją przeszłością polityczną. A zatem jako słusznie
poważna i uczciwa historyczka docenia w sumie znaczenie Czarnej księgi, a
jako osoba wierna sentymentalnie swojej młodości nie może się pogodzić ze
strasznym znakiem równania Holocaust - Gułag. Szuka kompromisu, pisząc m.
in. "Gustaw Herling-Grudziński określił nazizm i komunizm jako bliźniacze
systemy totalitarne; wiele w tym racji, z zastrzeżeniem, że nie były to
bliźnięta jednojajowe. Ideologie te wyrastały z odmiennych korzeni,
odwoływały się do fundamentalnie różnych systemów wartości, głosiły inną
wizję świata".
Upieram się przy bliźniętach jednojajowych. Z jednego zasadniczego
powodu. Nie zamierzam wnikać, jak to robi historyczka warszawska, w
analizę szczegółową totalitaryzmu, z odwołaniami do klasycznych już dzieł
Hanny Arendt, czy Friedricha i Brzezińskiego. Według mnie, jedno potężne
jajo w moim sporze z Krystyną Kersten polega na wspólnocie głównej zasady
obu systemów totalitarnych: że władza ma prawo zabijać czy likwidować
ludzi, grupy społeczne, narody, które uważa za niepotrzebne, więcej -
szkodliwe, zatruwające dzieło budowy nowego lepszego świata; zabijać w
piecach krematoryjnych, likwidować powoli w Gułagu (wycisnąwszy najpierw z
ofiar wszystko, co było w nich do wyciśnięcia), wybijać w pień Żydów,
kułaków, zhańbionych swoją rasą lub swoją klasą, narody, które nie chcą
przestać być narodami, ludzi, którzy nie chcą lub nie potrafią uznać się
za zbytecznych, cały ten ogromny ludzki chłam (bądź z niemiecka szmelc),
skazany na skonanie na śmietniku historii w imię utopii rasowej albo
klasowej. Z tego jednego totalitarnego jaja urodziły się bliźniaki, które
z naszego stulecia uczyniły na długi czas (zanim zostały pokonane lub same
upadły) gigantyczną jatkę. Ich korzenie, ich "systemy wartości", ich
"wizje świata" były wbrew pozorom wspólne. Chciałbym, by Krystyna Kersten
uważnie przeczytała Opowiadania kołymskie.
Zrozumie wówczas, jak rusycysta łódzki Marek Styczyński, na czym
polegała "sztuka przeżycia Warłama Szałamowa". Ten bezbożny syn popa i
wielki pisarz uparł się przeżyć w piekle Kołymy, przeklinając w każdej
minucie swej łagiernej egzystencji tych, co go zabijali na raty zamiast go
natychmiast spalić. Dlaczego tak trudno człowiekowi odebrać sobie życie?
Nadzieja, nadzieja, którą i Szałamow, i Borowski uważali za przekleństwo
więźniów Kołymy i Oświęcimia. Straszną zostawili po sobie naukę ojcowie
jednojajowych bliźniąt totalitarnych. Lecz jedną przecież, choć kruchą,
pozostawili nam w spadku pociechę: niech tę naukę pamięta i przekazuje
póki żyw każdy, kto zdołał uciec przed błyskawiczną śmiercią w komorze
gazowej lub przed powolną śmiercią na ostatniej krawędzi człowieczeństwa.
30 lipca
Przeglądam prasowe pokłosie moich osiemdziesiątych urodzin. Jest żywe i
- co mi największą sprawia przyjemność - współbrzmi mniej lub więcej z
moim pisarstwem. Trudno dla pisarza o większą satysfakcję, niż świadomość,
że został (choćby z oporami) odebrany tak, jak tego pragnął. Tomasz Burek
- najinteligentniejszy według mnie, obok Boleckiego, krytyk literacki w
dzisiejszej Polsce - poświęcił w Gazecie Polskiej dwa fragmenty mojemu
dziennikowi. Trafiając w niewielu słowach w sedno niepokojów i lęków moich
"nocnych rozmyślań". Jak bardzo cieszę się, że Burek napisze przedmowę do
planowanych w "Czytelniku" na przyszły rok trzech tomów moich pism
wybranych (opowiadania, eseje, dziennik).
Każdy pisarz ma w swojej twórczości "nuty ukryte", zastanawiając się w
myślach z uczuciem niepewności: zostaną usłyszane?, nie zostaną usłyszane?
Zostały świetnie usłyszane przez Ewę Bieńkowską w szkicu o moim wygnaniu
neapolitańskim (Zeszyty Literackie). Subtelność i wnikliwość jej krótkiego
tekstu są doprawdy niezwykłe. To są chwile, na które czeka się w męce
"czernienia papieru". Czasem pisarz nie wytrzymuje czekania i zniża się do
procederu podpowiadania krytykom i czytelnikom. Jestem wielbicielem
Nabokowa, ale wydaje mi się poniżej pisarskiej godności jego
niecierpliwość, która posuwa się aż do włażenia w skórę fikcyjnych
recenzentów swoich własnych książek. W ogóle Nabokow jest zbyt pełny i
pewny siebie. Czytałem ostatnio ładną książkę amerykańskiej miłośniczki
poezji Tekli Clark o homoseksualnej parze Auden - Kallman (spędziła z nimi
wiele lat na Ischii, we Florencji i w Austrii). Zachwyciła mnie pisarska
skromność Audena (akurat tego nie nauczył się od niego Brodski), któremu
zdarzało się tracić wiarę w wartość swojej poezji. Ilu Audenów wśród
współczesnych poetów?
Krakowska Dekada Literacka poświęciła mi trójgłos Marta Wyka - Jerzy
Jarzębski - Marcin Baran. Trójgłos bardzo ciekawy, chociaż wyczuwa się w
nim pewne dość dyskretne akcenty, które wymagałyby wyjaśnienia. Czy jako
"współczesny tradycjonalista" (tak występuję w tytule) jestem czymś w
rodzaju szacownego zabytku muzealnego, nie zanadto przyciągającego młodych
czytelników? NIkt z trójki nie mówi tego wprost, ale "tradycjonalista" ma
dziś posmak lekko pejoratywny. Otóż dla mnie odkryciem ostatnich lat (trzy
podróże do Polski, rozmowy z krajowymi przyjezdnymi w Neapolu, przysłane
mi prace magisterskie i doktorskie) są dwie rzeczy: cicha tęsknota młodych
do znalezienia solidnego zaplecza przeszłości; duże zainteresowanie
właśnie młodych tym, co pisze polski "współczesny tradycjonalista".
Zresztą Jerzy Jarzębski, znawca twórczości Gombrowicza, wie dobrze, jak
skomplikowane i często pokręcone są u nas problemy tradycji.
W tym smacznym na ogół torcie urodzinowym pojawia się jednak także
gorzkawe (i trochę zakalcowate) pasemko.
Służyłem podczas wojny przeszło pięć lat w wojsku i oczywiście musiałem
się oswoić z językiem wojskowym. Nie znosiłem go, marzyłem o dniu
przejścia do cywila, ale "kiedy wpadniesz między wrony...". Słowem
najbardziej przeze mnie nie lubianym, często w wojsku używanym, był
"przydział". Dostaniecie przydział, dostaliście przydział, jest brany pod
uwagą wasz przydział, skończył się wasz przydział etc. Przeszedłem
wreszcie do cywila i przyrzekłem sobie unikać słów "umundurowanych". Szło
z początku jak po grudzie - przyzwyczajenie jest przyzwyczajeniem - ale
pomógł mi stopniowy powrót do pisarstwa. Wyleczyłem się zwłaszcza z owego
"przydziału", aż dopadł mnie wreszcie znowu po latach; i to z okazji moich
osiemdziesiątych urodzin.
Anna Nasiłowska, autorka ładnej i wrażliwej książeczki Miasta, ogłosiła
w Polityce duży artykuł "jubileuszowy" o mnie Autorytet bez przydziału. W
pierwszej chwili, rzuciwszy okiem na tytuł, pomyślałem z radością, że to
bardzo przeze mnie upragniony komplement. Cóż bardziej pochlebnego o
pisarzu, niż nazwać go pisarzem "bez przydziału", wolnym i od nikogo
niezależnym? Czyż nie tak, na przykład, pisano o moich zagranicznych
ulubieńcach pisarskich, Orwellu i Camusie? Albo u nas o Dąbrowskiej,
Gombrowiczu, Herbercie? Ale gdzież! Anna Nasiłowska uważa ten mój brak
"przydziału" za okropny mankament, co więcej - ostrzega, że zaczyna on
ostatnio "gromadzić groźne chmury" nad moją biedną głową, ozdobioną
pochopnie laurowym wieńcem "autorytetu". Dosięgnięty znienawidzonym
słówkiem "wojskowym", uprzytamniam sobie naraz - a niestety nie
uprzytamnia sobie tego autorka Miast - że jest to również odmieniane
niegdyś ze smakiem we wszystkich przypadkach słówko "partyjne,
peerelowskie". Tak długo i uporczywie trwa w polskich umysłach czkawka
"przydziału"?
Na szczęście, Anna Nasiłowska znalazła doskonałą odpowiedź na swoje
(dotyczące mnie) obawy i ostrzeżenia w miłym mi artykule Michała Cichego
Sprawiedliwy na łamach Gazety Wyborczej.
1 sierpnia
Amatorom, co mówię - przysięgłym wyznawcom, wszelkich sondaży
należy przypomnieć, że:
1. Jak pisze Milan Kundera, pierwszy w historii sondaż odbył się we
Francji po spotkaniu monachijskim; przytłaczająca większość Francuzów
uznała, że Monachium było niewiarygodnym sukcesem i żelazną gwarancją
pokoju światowego.
2. W roku 1945 odbył się sondaż w pokonanych Niemczech; przeszło połowa
sondowanych wystawiła pochlebne świadectwo Trzeciej Rzeszy, kraj pokrył
się siatką autostrad, w zasięgu możliwości każdego obywatela znalazły się
volkswageny, wzmogło się budownictwo domów mieszkalnych, pokonane zostało
bezrobocie, usprawniono szkolnictwo, nie szczędzono środków na rozwój
wychowania fizycznego i sportu.
4 sierpnia
Podejrzewam, że większość rodaków Jana Pawła II, zastygłych w
permanentnej adoracji przed jego obliczem, byłaby zdumiona dowiedziawszy
się od współczesnych historyków, co przyszli historycy poczytają zapewne
za główną zasługę obecnego pontyfikatu, nazywanego już coraz częściej
"pontyfikatem stulecia". Adoranci usłyszeliby bowiem, że tę wiekopomną
zasługę ujrzą nadchodzące pokolenia badaczy w rewizji historii Kościoła.
Począwszy od wizyty w rzymskiej synagodze, która ze "starszych braci"
zdjęła odwieczne odium bogobójstwa, poprzez galerię ofiar procesów i
stosów za herezje: Galileusz, Giordano Bruno, Savonarola (nie licząc
pomniejszych, anonimowych). Jest publiczną tajemnicą, że ten
rewizjonistyczny upór papieża kwitowany jest niechętnie przez wielu jego
bliskich purpuratów, a podobno budzi również tzw. mieszane uczucia w
średnim klerze. A jednak "uparty Polak" (jak go niekiedy nazywają gazety
włoskie) nie zamierza zejść ze swojej ozdrowieńczej drogi.
Ostatnie pogłoski wymieniają, jako następny rozdział historii Kościoła
na rewizjonistycznej wokandzie, krucjaty. Z tym byłoby trudniej. Przede
wszystkim zastępy krzyżowców składały się z dwóch kategorii: zawodowych
awanturników w poszukiwaniu bijatyki i kupców w poszukiwaniu łatwego
zarobku; obie kategorie traktowały cynicznie, jako zwykły pretekst, ideę
wydarcia Grobu Świętego z rąk innowierców. Po drugie, najechani
odpowiadali najeźdźcom pięknym za nadobne (niekiedy z obfitą nawiązką). A
wystarczą do aktu rewizji i oskarżenia osoby papieży nawołujących do
krucjat?
7 sierpnia
Żenująco słaby numer bydgoskiego Kwartalnika Artystycznego,
poświęconego im memoriam Herbertowi, typowo polski w mizdrzeniu się
opłakujących nad grobem opłakiwanego, pełen egotycznych min żałobników w
obu językach: poezji i prozy, posiada przecież jedną pozycję ogromnie dla
mnie cenną. I tę pozycję wyciąłem z numeru do mojego prywatnego archiwum.
Nie wiedziałem, że Alain Besancon wydał w roku 1985 książkę La
falsification du Bien. Soloviev et Orwell. I że poprzedził ją krótką
przedmową o "odczuwaniu Zła w XX wieku", która teraz w przekładzie polskim
otwiera "herbertowski" numer Kwartalnika Artystycznego. Gdyż bohaterem tej
przedmowy jest Herbert, a właściwie jego genialny wiersz Potwór Pana
Cogito z tomu Raport z oblężonego miasta. Wraz z tekstem Besancona
kwartalnik bydgoski reprodukuje odręczną dedykację dla Herberta, który "w
kilku słowach wyraził zawartość tej książki".
Więc problem Zła, prześledzony inteligentnie na dwóch pisarzach:
Sołowjowie i Orwellu. Zgoda na Trzy rozmowy Sołowjowa: w przeciwieństwie
do filozoficznej tradycji Plotyna przyjętej od niego przez Kościół: "Zło
jest brakiem Dobra", wielki myśliciel rosyjski stawiał pytanie: "Czy Zło
jest tylko naturalnym niedostatkiem, niedoskonałością, która wraz z
postępem Dobra sama z siebie zniknie, czy też jest rzeczywistą siłą,
rządzącą naszym światem z uwodzicielską mocą o takim charakterze, że aby
walczyć z nią skutecznie, trzeba odwoływać się do rzeczywistości innego
rzędu?". Wiemy, jaka to "rzeczywistość innego rzędu". Sołowjow, któremu
(według jego własnego zapewnienia) ukazał się Diabeł, przyjął ją z
religijną pokorą. Od lat - zarówno w moim dzienniku, jak w moich dialogach
z metropolitą lubelskim w Więzi i w moich opowiadaniach (szczególnie Don
Ildebrando) - twierdzę to samo. Rosnące wciąż Zło jest siłą autonomiczną,
a nie nieobecnością Dobra. Aluzyjnie i ostrożnie zbliża się ostatnio do
tego stanowiska kardynał Martini, arcybiskup Mediolanu.
Zgoda zatem na Sołowjowa, ale Orwell? Besancon ma rację, wstydzę się,
że nie dojrzałem tego jako miłośnik Roku 1984. Wielki Brat jest
współczesnym Diabłem; atmosfera powieści Orwella jest atmosferą
zagęszczanego nieustannie Zła. I tu wchodzi Herbert. Jego wiersz Potwór
Pana Cogito każe bohaterowi zmierzyć się twarz w twarz (i zginąć) w walce
ze Złem "bezkształtnym", z niewidzialnym "pyskiem nicości". Jedyna to
okoliczność łagodząca dla Kwartalnika Artystycznego, że zauważył to i na
czoło numeru "herbertowskiego" wysunął niezwykły, proroczy niemal wiersz
naszego wielkiego poety.
* * *
Na Powązkach, w sąsiadujących ze sobą grobach, Herbert i Lebenstein
stykają się głowami. Rozmawiają czasem po nocach o potworze Pana Cogito?
Jestem pewien, że tak. W moim wspomnieniu o wielkim malarzu nie
powiedziałem o jednym; zrobię to teraz. Wierzył w Diabła z "pyskiem
nicości" i bał go się, tak mężny w sprawach życiowych i twórczych,
przeżywał momenty strachu. Na Saint-Paul w Paryżu, w Neapolu podczas
pierwszej wizyty przed laty, nie ukrywał nawet swego nieokreślonego
strachu. Ilustrując moje opowiadanie Don Ildebrando, powiedział w rozmowie
telefonicznej na linii Paryż - Neapol: "Bo ja wiem, jakieś mnie dziwne
ogarnia uczucie, kiedy siedzę nad tymi dwoma rysunkami".
Reżyser Andrzej Wolski podarował mi kasetę swego filmu o Lebensteinie
(ukaże się w październiku w telewizji warszawskiej z okazji wielkiej
wystawy Janka). Zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Co prawda nie
powinien się nazywać Dziennik samotnika, lecz Dziennik samotnego artysty
(co Andrzejowi powiedziałem, zapewniając go, że pojęcie "samotność
artysty" było ostatnio wręcz obsesją Janka), ale nigdy nie zapomnę
pokazanych w filmie dwóch ludzi: oto nie znany mi młody warszawski Janek,
smukły i przystojny (zdjęcie odnalezione w archiwum paryskim) i oto Janek
stary, ociężały, zmęczony, wlokący się na paryskim bulwarze, jak gdyby z
trudem uciekał...
9 sierpnia
Kiedy we Włoszech ukazała się krótka powieść nie znanego mi
pisarza węgierskiego Sandora Marai Rozżarzone węgle, stałem się
natychmiast jej entuzjastą. Z noty na obwolucie dowiedziałem się, że był
na Węgrzech bardzo płodnym i poczytnym pisarzem po pierwszej wojnie
światowej, że potem z żoną wyjechał za granicę i rozpoczął żywot wiecznego
włóczęgi, rzadko i na krótko wracając do kraju (m.in. spędził jakiś czas w
Neapolu, przed moim osiedleniem się tutaj), że po śmierci żony i jedynego
syna odebrał sobie życie w Ameryce w wieku 89 lat.
Byłem olśniony dramatycznością i napięciem Rozżarzonych węgli,
napisanych w formie dialogu-monologu (przede wszystkim długiego monologu).
Zachwyceni byli również krytycy i czytelnicy włoscy, książka uplasowała
się w pierwszej dziesiątce bestsellerów i nie dała się z niej wypchnąć
przez kilka miesięcy. Łączny nakład był, jak na poważne książki we
Włoszech, zawrotny.
W Budapeszcie powiedziano mi w środowisku literackim, że niebawem - po
tym odkryciu - zapanuje na świecie prawdziwa "era Marai", bo jego pisarska
płodność wypełniła rękopisami kilka kufrów. Te kufry zaniepokoiły mnie
lekko. Dalsza kariera pośmiertna Marai zależała tedy od umiejętności
połowu w jego kufrach. Łowcy, niestety, zawiedli. Druga krótka powieść
Marai Dziedzictwo Esztery nie może się nawet równać z pierwszą, jest po
mieszczańsku banalna i konwencjonalna, napisana została pośpiesznie piórem
pozbawionym tej drapieżności, jaką podziwiało się słusznie w Rozżarzonych
węglach. I tu nastąpił ciąg dalszy, pouczająca lekcja pokazowa na tematy
wydawnicze: przekonaliśmy się mianowicie, że krytycy i wydawcy potrafią
narzucić publiczności nawet powieść mierną. Krytykom nie wypadało wycofać
się z dawnych zachwytów, więc chwalili dalej, jakkolwiek w sposób nieco
bardziej umiarkowany; wspomagany przez nich wydawca nie żałował pieniędzy
na reklamę. Także Dziedzictwo Esztery znalazło się na liście książek
najlepiej sprzedawanych. I prawdopodobnie czytelnicy nie żałowali
wysiłków, żeby przekonać samych siebie o znakomitości książki,
dziedziczącej rzekomo walory Rozżarzonych węgli.
Jeśli rzeczywiście ma w prozie europejskiej nadejść "era Marai", to
trzeba znaleźć wytrawniejszych kiperów do grzebania w kufrach pisarza
węgierskiego. Płodność wiąże się często z niedbałością i
powierzchownością, mogłem się o tym przekonać czytając fragment powieści
neapolitańskiej Marai.
12 sierpnia
Dwie przesyłki jednocześnie, rzecz prosta z nieprzyzwoitym opóźnieniem,
które stało się postępującą ciągle i pewnie nieuleczalną już chorobą
poczty włoskiej. Nauczyłem się traktować ją jak loterię fantową.
Wspaniały, opasły katalog wystawy w Muzeum Narodowym Sztuka cenniejsza
niż złoto, urządzonej w dziesiątą rocznicę śmierci profesora Jana
Białostockiego. Prezent od Justyny Guze, pracownicy Muzeum Narodowego i
współorganizatorki wystawy; poznaliśmy się dość dawno w Rzymie, gdzie była
pierwszą kierowniczką Instytutu Kultury Polskiej.
Nie przypuszczałem, że mamy tego "złota" dość dużo, są powody do
zadowolenia, a nawet pewnej skromnej dumy (choć ustępujemy nie tylko
wielkim światowym zbiorom, ale także Budapesztowi i Bukaresztowi).
Zatrzymałem się w przeglądaniu katalogu na rozdziale Obrazy Rembrandta
w Polsce, pióra Antoniego Ziemby. Białostocki był i wybitnym znawcą, i
przysięgłym miłośnikiem Rembrandta. Dzięki podarowanej Polsce kolekcji
Lanckorońskich dostał nam się Starzec przy pulpicie, przez jakiś czas o
niepewnej atrybucji, potem przypisany zdecydowanie Mistrzowi
holenderskiemu. Łatwo się zgodzić z Białostockim, że Rembrandt rozszerzył
niepomiernie granice portretu, wzbogacił go o psychikę i życie wewnętrzne
portretowanego, umiał też do obrazu wplątać narracyjną symboliczność.
Twarz Starca przy pulpicie przedstawia myśli w zawieszeniu, narodziny
refleksji - rzecz trudną do namalowania i niespotykaną u innych
portrecistów w tak mistrzowskim wykonaniu.
Drugą przesyłką jest list z Londynu, zawierający wycinek z Timesa.
Przysłała mi go znajoma polonistka po przeczytaniu w "Plusie Minusie"
mojego listu do Elżbiety Sawickiej Portrety, autoportrety. Chodzi o
recenzję Johna Bergera z londyńskiej wystawy Rembrandta (pamiętam Bergera
z moich londyńskich lat, był najciekawszym krytykiem malarskim w Anglii).
Tytuł recenzji Me, Myself, I jest trudny do przetłumaczenia na polski,
może należałoby po prostu powiedzieć Ode Mnie do Ja. Bo Berger zajmuje się
wyłącznie autoportretami Rembrandta; w ciągu ostatnich dziesięciu lat
życia Mistrz holenderski namalował ich aż dwadzieścia. Był to - jak
trafnie powiada Berger - długi i żmudny proces, który Rembrandtowi
pozwolił stopniowo odsuwać lub zasłaniać lustra, aby w końcu wydobyć z
samego siebie, bez żadnych podpórek, dojrzałą wizję swojego Ja. Według
Bergera jednym z pierwszych w malarstwie autoportrecistów był
piętnastowieczny Antonello da Messina, który z sycylijską jasnością i
intuicją dał pędzlem to, co później w sycylijskiej literaturze dali Verga,
Pirandello, Lampedusa. Czy to aby nie przesada? Nie. Proces destylowania
własnego Ja, podstawę malarskich autoportretów, wolno zestawić z podobnym
procesem w wielkiej literaturze. Już dawniej łapałem się czasem na
spostrzeżeniu, pokrewnym okazuje się spostrzeżeniu Bergera, że stary
książę Salina z powieści Lampedusy (ale z powieści, a nie, broń Boże, z
filmu) mógłby zobaczyć siebie w jednym z ostatnich autoportretów
Rembrandta.
14 sierpnia
Kwartalnik The Paris Review powstał w Paryżu w roku 1953, zaspokajał
wówczas potrzeby dużej kolonii amerykańskiej i mniejszej angielskiej;
znamy je obie z książki Hemingwaya o "ruchomym święcie", która sięga do
najżywszej tradycji w latach po pierwszej wojnie światowej. Potem Paris
Review przeniósł się do Ameryki, zostawiwszy w Paryżu tylko stałego
korespondenta. W Ameryce, zachowując swoją pierwotną nazwę, stał się
rychło jednym z najpoczytniejszych amerykańskich tołstych żurnałow.
Widywałem go podczas moich pobytów paryskich, bo trochę egzemplarzy
przesyłano zawsze do miasta urodzenia. Atrakcją i tradycyjnym gwoździem
każdego numeru była długa rozmowa z jakimś wybranym przez redakcję
pisarzem. Wybór padł teraz na mnie, paryski korespondent Kelly Zinkowski
ustalił ze mną, że porozmawiamy dwukrotnie, w każdym dniu po dwie godziny.
Część pierwsza była moją opowieścią autobiograficzną od momentu
wstąpienia na UJP w roku 1937, na wydział polonistyczny, do dnia
dzisiejszego. Czyli zawierał moje uniwersyteckie, wojenno-obozowe i
pisarskie curriculum, ze wszystkimi możliwymi dziwami, niespodziankami,
doświadczeniami i autorskimi komentarzami, które musiały brzmieć
zaskakująco dla amerykańskiego ucha (jakkolwiek inteligentnego, wrażliwego
i dosyć otrzaskanego z tzw. tamtą Europą).
W części drugiej przenieśliśmy się do ojczyzny mojego rozmówcy.
Wypytywany o moje "zachodnie" lektury, uświadamiałem sobie w trakcie moich
odpowiedzi, jak dalece zmieniały się z biegiem czasu moje upodobania
literackie. Dla przykładu. Kiedyś, za młodu, Hemingway był moim pisarskim
bohaterem. Dziś wiem, że zostanie po nim Stary człowiek i morze w
otoczeniu kilku wyśmienitych króciutkich opowiadań. A inne jego głośne
książki?, nalegał Kelley. Pożegnanie z bronią i Komu bije dzwon są czymś w
rodzaju sentymentalnego "przeminęło z wiatrem" we włoskich i hiszpańskich
dekoracjach. W ogóle sentymentalizm w połączeniu z męską włochatą piersią
był jego pisarską kulą u nogi: wenecki romans Across the River and into
the Trees (nie wiem jak to przełożyć) ("Za rzekę w cień drzew" - przyp.
red.) ocierał się o grafomanię. Jasne, że największym waszym współczesnym
pisarzem był Faulkner.
Cofnęliśmy się w przeszłość. I tam nastąpiły pewne zmiany. Oczywiście
Moby Dick pozostanie na wieki skałą wielkiej prozy. Ale wolę obecnie
opowiadania Melville'a, szczególnie jego nadzwyczajnego Bartleby the
Scrivener. Coś podobnego zaszło w wypadku Szkarłatnej litery, wolę
opowiadania Hawthorne'a od jego głośnej powieści. "Odkryłem" ostatnio
Edith Wharton, przyjaciółkę mojego podziwianego bezustannie Henry Jamesa.
A w zachodniej Europie, w Rosji i w pana ojczyźnie? W zachodniej
Europie miałem bzika (ostrożnie, unikać tego obłożonego anatemą słowa!) na
punkcie katolickiego (rzekomo) pisarza angielskiego Grahama Greene'a;
przeszło mi to, zostaną po nim tylko dwie książki The Power and the Glory
oraz młodzieńczy Brigton Rock. Kochałem i kocham dalej Camusa i Orwella. W
Rosji: Achmatowa, Cwietajewa, Płatonow, Bułhakow, Babel, Pasternak,
Mandelsztam i jego żona, Nabokow, Brodski (wszystko w rozsypce). W mojej
ojczyźnie okres dwudziestolecia między wojnami był okresem rozkwitu, okres
od wojny do dziś należy do siedmiu krów chudych. Miłosz, Gombrowicz?
Naturalnie, ale ich korzenie są tam, narodzili się jako pisarze przed
drugą wojną światową.
I tak gadu, gadu, przeskakując z kwiatka na kwiatek, aż do ostatniego
pytania. Proszę wymienić jakieś wybitne książki, nie zauważone albo
niedocenione. Wie pan, dziś to już zanika, za dużo jest wydawców, dużych i
małych, i w końcu każdy autor zostanie gdzieś przygarnięty i wydany.
Chociaż... Ależ tak, w latach pięćdziesiątych byłem we Włoszech świadkiem
strasznych pomyłek: dobry pisarz Guido Morselli tak był systematycznie
odtrącany przez wydawców, że w końcu nie wytrzymał i strzelił sobie w łeb;
dziś jest szanowanym "klasykiem". A Tomasi di Lampedusa? Lektorzy
wydawnictw uznali jego absolutne arcydzieło Gattopardo za dzieło starej
panny sycylijskiej, która zamiast dalej szydełkować i robić swetry dla
bratanków i siostrzenic, zabrała się nagle do pisania. Zmieniło się to,
ale za późno dla autora; umarł po nagłej operacji w szpitalu, nie wiedząc,
że napisał arcydzieło, które szybko przekroczyło pół miliona egzemplarzy.
Dodam na marginesie, już poza ramami rozmowy dla Paris Review, że
historia Morsellego i Lampedusy poruszyła mnie do tego stopnia, iż jako
lektor literacki Kultury, któremu co dwa miesiące Giedroyc kładł na
stoliku hałdy zaczernionego papieru do oceny, zacząłem grafomańskie na
ogół manuskrypty czytać z większą uwagą, oczekując, że a nuż na setnej,
powiedzmy, stronicy z grafomanii wyskoczy naraz arcydzieło. Co okrutnego,
lecz przemiłego Zygmunta Hertza pobudzało do ciągłych złośliwości pod moim
adresem.
Gustaw Herling-Grudziński








































Pytania i uwagi dotyczące archiwum: archiwum@rzeczpospolita.plOpracowanie Centrum Nowych Technologii,
(C) Copyright by Presspublica Sp. z o.o.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza