ďťż

bilet

Lemur zaprasza







Robert Sheckley
       Bilet na Tranai




   Pewnego pięknego czerwcowego dnia wysmukły, skromnie
odziany, młody człowiek wkroczył zdecydowanie do biur Agencji Podróży
Transstellarnych. Przemaszerował obok jaskrawego plakatu reklamującego Dożynki
na Marsie nie rzuciwszy nań nawet okiem. Nie zwrócił uwagi na gigantyczny
fotofresk z pląsającymi gajami Traganium. Zignorował dwuznaczne nieco malowidło
obrazujące rytuały pierwotne na Opiuchusie II i podszedł do biurka urzędnika z
działu rezerwacji.
   - Chciałbym zabukować przelot na Tranai - oznajmił
młodzian.
   Urzędnik zamknął swój egzemplarz "Niezbędnych Wynalazków" i
zadumał się.
   - Tranai? Tranai? Czy to nie jeden z księżyców Kenta IV?

   - Nie - odparł młody człowiek. - Tranai to planeta krążąca
wokół słońca o tej samej nazwie. Chciałbym zarezerwować tam przelot.
   - Nigdy o niej nie słyszałem - urzędnik zdjął katalog
gwiazd, uproszczoną mapę gwiezdną i egzemplarz "Drugorzędnych Tras Kosmicznych".
- No, tak - oświadczył w końcu. - Każdego dnia można się czegoś nauczyć. Chce
więc pan zarezerwować lot na Tranai, panie...
   - Goodman. Marvin Goodman.
   - ...panie Goodman. Cóż, wygląda na to, że ta Tranai jest
najdalszym od Ziemi miejscem, jakie można osiągnąć nie opuszczając Drogi
Mlecznej. Nikt tam nie bywa.
   - Wiem. Czy może mi pan załatwić przelot? - zapytał
Goodman, a w jego głosie pobrzmiewała nuta hamowanego podniecenia.
   Urzędnik pokręcił głową.
   - Nie ma szans. Nawet nonskedy nie latają tak daleko.
   - A dokąd może mnie pan dowieźć?
   Urzędnik obdarzył go zwycięskim uśmiechem.
   - Po cóż się przejmować? Mogę wysłać pana do świata, który
ma to wszystko, co tamta planetka, a bije ją bliskością, niższymi kosztami,
przyzwoitymi hotelami, wycieczkami krajoznawczymi...
   - Chcę lecieć na Tranai - oświadczył Goodman nieugięcie.

   - Ale nie ma sposobu, żeby tam dotrzeć - wyjaśniał urzędnik
cierpliwie. - Cóż spodziewa się pan tam znaleźć? Może mógłbym pomóc.
   - Może mi pan pomóc rezerwując bilety aż do...
   - Czy chodzi o przygodę? - pytał urzędnik, wyciągając
wnioski z nieatletycznej postury Goodmana i jego uczenie przygarbionych pleców.
- Pozwoli więc pan, że zasugeruję Africanusa II, prymitywny glob rojący się od
dzikich plemion, tygrysów szablastozębnych, ludożerczych paproci, grzęzawisk,
aktywnych wulkanów, pterodaktyli i w ogóle wszystkiego. Ekspedycje wyruszające z
Nowego Jorku co pięć dni łączą w sobie maksimum ryzyka i absolutne
bezpieczeństwo. Gwarantowany łeb dinozaura albo zwracamy pieniądze.
   - Tranai - rzekł Goodman.
   - Hmm - urzędnik obrzucił szacującym spojrzeniem zaciśnięte
usta i bezkompromisowe oczy Goodmana. A może jest pan znużony purytańskimi
ograniczeniami naszej Ziemi? W takim razie niech mi wolno będzie zaproponować
wycieczkę na Almagordo III, Perłę Południowego Pasa Granicznego. Nasz
dziesięciodniowy, uwzględniający wszelkie koszty, program obejmuje zwiedzanie
tajemniczej Kazby Almagordyjskiej, wizyty w ośmiu klubach nocnych (stawiamy
pierwszą kolejkę!), odwiedziny w fabryce cyntalu, gdzie po fenomenalnie
okazyjnych cenach może pan nabyć oryginalne paski cyntalowe, buty i pantofle,
oraz w dwóch gorzelniach. Dziewczęta z Almagordo są piękne, pełne werwy i
odświeżająco naiwne. Uważają Turystę za najdoskonalszą i najbardziej pożądaną
formę istoty ludzkiej. A więc...
   - Tranai - powtórzył Goodman. - Jak daleko może mnie pan
wyprawić?
   Sposępniały urzędnik wydobył bloczek biletów.
   - "Królową Konstelacji" dotrze pan na Legis II i tam
przesiądzie się pan na "Chwałę Galaktyki", która zabierze pana na Oume. Tam
łapie pan statek lokalny, który po międzylądowaniach na Machangu, Inchangu,
Pankangu, Lekungu i Ostrydze wysadza pana na Tung-Bradar IV, o ile, rzecz jasna,
nie rozleci się po drodze. Nonsked wywiezie pana za Wir Galaktyczny (jeśli zdoła
się przebić) na Aloonsridgię, skąd pocztowcem poleci pan na Bellismoranti.
Sądzę, że ten pocztowiec wciąż jeszcze kursuje. I w ten sposób będzie pan mniej
więcej w połowie drogi. Później może pan liczyć tylko na siebie.
   - Znakomicie - rzekł Goodman. - Czy zdoła mi pan
przygotować dokumenty na dzisiejsze popołudnie?
   Urzędnik przytaknął.
   - Panie Goodman - zapytał z rozpaczą - jakiego rodzaju
miejscem ma być ta Tranai?
   Goodman uśmiechnął się anielsko.
   - Utopią - powiedział.
   
















    Większą część swojego życia Marvin Goodman przeżył w stanie
New Jersey, mieście Seakirk, przez blisko pięćdziesiąt lat kontrolowanym to
przez jednego politycznego bossa, to przez drugiego.
   Większość mieszkańców tego miasta obojętna była na korupcję
w sferach wysokich i niskich; na wojny gangów, hazard, alkoholizm nieletnich i
przyzwyczajona do widoku niszczejących ulic, trzaskających ze starości
zbiorników wodnych, do psujących się elektrowni i rozpadających się wiekowych
domów, gdy bossowie budowali coraz okazalsze rezydencje, dłuższe baseny i
cieplejsze stajnie. Ludzie do tego przywykli. Ale nie Goodman.
   Urodzony krzyżowiec, pisał artykuły programowe, których nie
drukowano, i listy do Kongresu, których nie czytano, agitował za uczciwymi
kandydatami, których nie wybierano, i organizował Ligę Uzdrowienia Społecznego
Obywateli Przeciw Gangsteryzmowi, Unię Obywatelską na Rzecz Uczciwych Sił
Policyjnych, Stowarzyszenie przeciw Hazardowi, Komitet Równych Szans Zawodowych
dla Kobiet i dziesiątki innych.
   Nic nie wynikało z jego wysiłków. Ludzie byli zbyt
apatyczni, żeby się przejmować. Skorumpowani politycy po prostu wyśmiewali go, a
czegoś takiego Goodman znieść nie potrafił. A potem, jakby tego było mało,
narzeczona porzuciła go dla hałaśliwego młodzieńca w sportowej kurtce, którego
jedyną pozytywną cechą było posiadanie pakietu kontrolnego w Seakirk Construcion
Corporation.
   Był to cios dobijający. Dziewczyna zdawała się nieporuszona
faktem, że SCC używała do produkcji cementu nieproporcjonalnie dużych ilości
piasku i zaniżała jakość swych stalowych dźwigarów. Jak to ujęła:
   - Wielkie mecyje, Marvie, no i co z tego? Takie jest życie.
Musisz być realistą...
   Goodman nie miał zamiaru być realistą. Niezwłocznie udał
się do Eddie's Moonlight Bar, gdzie między jednym drinkiem a drugim jął
kontemplować powab szałasu z trawy w zielonym piekle Wenus.
   Do baru wkroczył wyprostowany mężczyzna o orlim obliczu.
Jego krępowany grawitacją krok, jego bladość, blizny radiacyjne i przenikliwe
szare oczy powiedziały Goodmanowi, że jest kosmolem.
   - Pospieszny na Tranai, Sam - rzekł barmanowi stary
podróżnik.
   - Ahoj, już leci, kapitanie Savage - odparł barman.
   - Tranai? - wyszeptał Goodman mimowolnie.
   - Tranai - potwierdził kapitan. - Nigdyś o niej nie
słyszał, synku, co?
   - Nie, panie kapitanie - wyznał Goodman.
   - Ano, synku - rzekł kapitan Savage - zbiera mi się dziś na
gadanie, więc ci opowiem o Tranai Błogosławionej, hen, za Wirem Galaktycznym.

   Zamgliły się oczy kapitana, a uśmiech złagodził ostry zarys
jego ust.
   - Żelaznymi ludźmi w stalowych statkach byliśmy w owe dni.
Ja, Johnny Cavanaugh i Żaba Larsen do samego piekła byśmy polecieli po nieduży
ładunek terganium i jeszcze Belzebuba porwali na jungę, gdyby nam ludzi
brakowało. To były dni, gdy kosmiczny szkorbut zabierał co trzeciego człowieka,
a duch Wielkiego Dana Mc'Clintocka straszył na szlakach. Moll Gann wciąż
prowadziła Tawernę pod Czerwonym Kogutem na Asteroidzie 342-AA, żądając
pięciuset dolców za kufelek piwa i dostając je, jako że w promieniu dziesięciu
miliardów mil innej knajpy nie było. W owych dniach Gnojniki wciąż rżnęły na
Gwiezdnej Grani i statki na Prodgenum musiały przechodzić przez Szpaler
Łamigrzbietów. Więc możesz sobie wyobrazić, synku, jakem się czuł, gdy pewnego
pięknego dnia trafiłem na Tranai.
   
















    Goodman słuchał, a stary kapitan kreślił obraz wielkich
dni, wątłych statków przeciwko żelaznemu niebu, statków mknących w dal, zawsze w
dal, ku najodleglejszym granicom Galaktyki.
   I tam, na skraju Wielkiej Nicości, była Tranai.
   Tranai, gdzie znaleziono Sposób, a ludzie nie byli już
wprzężeni w Kierat. Tranai Przeobfita, spokojna, twórcza, szczęśliwa społeczność
- nie świętych, nie ascetów ani też intelektualistów, ale zwykłych ludzi, którzy
osiągnęli utopię.
   Przez godzinę mówił kapitan Savage o wielokształtnych
cudach Tranai, skończywszy zaś opowieść, pożalił się, że w gardle mu wyschło.
Próżniowe gardło, tak to nazwał, i Goodman zamówił dlań następnego pospiesznego
na Tranai i jednego dla siebie. Pociągając egzotyczną szarozieloną miksturę
Goodman również zatonął w marzeniach.
   W końcu, bardzo delikatnie, zapytał:
   - Dlaczego pan tam nie wraca, kapitanie?
   Starzec potrząsnął głową.
   - Kosmischias. Jestem uziemiony na dobre. W tamtych czasach
nie wiedzieliśmy zbyt wiele o nowoczesnej medycynie. Nadaję się tylko do
ziemskiej roboty.
   - Czym się pan zajmuje?
   - Jestem brygadzistą w Seakirk Construcion Company -
westchnął kapitan. - Ja, którym dowodził pięćdziesięciodyszowym kliprem! Sposób,
w jaki ci faceci robią cement... Cóż, przelecimy jeszcze po maluchu na cześć
pięknej Tranai?
   Przelecieli po kilka. Gdy Goodman opuszczał bar, decyzja
była powzięta. Gdzieś we wszechświecie znaleziono modus vivendi, praktyczne
rozwiązanie odwiecznego marzenia człowieka o doskonałości.
   Nie zadowoli się niczym pomniejszym.
   Następnego dnia rzucił swą pracę projektanta w East Coast
Robot Works i podjął z banku oszczędności całego życia.
   Wyruszał na Tranai.
   

















   "Królową Konstelacji" poleciał na Legis II, gdzie złapał
"Chwałę Galaktyki" na Oume. Po międzylądowaniach na Machangu, Inchangu,
Pankangu, Lekungu i Ostrydze - posępnych planetkach - osiągnął Tung-Bradar IV.
Bez przygód minął Wir Galaktyczny i dotarł w końcu do Bellismoranti, gdzie
kończyły się wpływy Ziemi.
   Za niebotyczne wynagrodzenie lokalna linia kosmiczna
przewiozła go na Dvasta II, stąd zaś frachtowiec zabrał aż za Seves, Olgo i Mi
na podwójną planetę Mvanti. Tu ugrzązł na trzy miesiące, wykorzystując czas na
hipnopedyczny kurs języka tranajskiego. Wynajął w końcu nielicencjonowanego
pilota i ten dostarczył go na Dinga.
   Na Dingu aresztowano go jako higastomerytrejskiego szpiega,
zdołał jednak zbiec i w ładowni rakiety przewożącej rudę dotrzeć na g'Moree,
gdzie poddawszy się kuracji w związku z odmrożeniami, porażeniem termicznym i
powierzchownymi poparzeniami radiacyjnymi, załatwił wreszcie przelot na Tranai.

   Nie wierzył własnemu szczęściu, gdy przemknąwszy obok
księżyców Doe i Ri statek wylądował w Port Tranai.
   Kiedy otworzyły się śluzy, Goodman znajdował się w stanie
całkowitej depresji. Było to w części poczucie zawodu, nieuniknione po takiej
podróży, jaką przeżył, co więcej jednak, Goodman przeraził się nagle, że Tranai
może okazać się humbugiem.
   Przemierzył Galaktykę zawierzywszy gawędzie starego
kosmola, która teraz nie brzmiała aż tak prawdopodobnie.
   Wysiadł. Port Tranai wydawał się miastem nader przyjemnym.
Ulice były ludne, a w sklepach piętrzyły się stosy towarów. Tubylcy, których
mijał, wyglądali jak zwykli ludzie w jakimkolwiek innym świecie, a niewiasty
były wręcz atrakcyjne.
   Było tu jednak coś dziwnego, coś subtelnie, a przecież
zdecydowanie złego, coś innego. Potrzebował chwili, by to określić.
   Zdał sobie sprawę, że na każdych dziesięciu mężczyzn w polu
widzenia przypada tylko jedna kobieta. I, co jeszcze dziwniejsze, każda z nich
miała albo mniej niż osiemnaście, albo więcej niż trzydzieści pięć lat.
   Cóż stało się z kobietami w grupie wiekowej
osiemnaście-trzydzieści pięć lat? Czy jakieś tabu broni im ukazywania się w
miejscach publicznych? Czy może wytrzebiła je epidemia?
   Musi tylko poczekać, a wszystkiego się dowie.
   Podążył do Gmachu Idriga, gdzie skupiały się wszystkie
tranajskie agendy rządowe, i zaanonsował się w biurze Ministra do Spraw
Obywateli Innych Planet. Poproszono go natychmiast.
   Biuro było małe i zagracone, a na tapetach widniały
osobliwe niebieskie plamy. Goodmana uderzył fakt, że na ścianie złowieszczo
wisiała wielkokalibrowa strzelba wyposażona w tłumik i lunetę. Nie miał czasu
zastanowić się nad tą kwestią, minister bowiem porwał się z krzesła i jął
dziarsko potrząsać jego dłonią.
   Minister był tłustym, wesołym panem w wieku jakichś
pięćdziesięciu lat. Na szyi miał mały medalion ozdobiony herbem Tranai -
błyskawicą przecinającą ziarnko zboża. Goodman wysunął poprawny wniosek, że to
insygnium jego urzędu.
   - Witamy na Tranai - oświadczył minister serdecznie.
Zrzucił z krzesła stos papierów i gestem poprosił Goodmana, by usiadł.
   - Panie ministrze - zaczął Goodman w formalnej
tranajszczyźnie.
   - Den Melith się nazywam. Mów mi Den. Jesteśmy tu dość
nieoficjalnie. Połóż stopy na biurku i czuj się jak u siebie. Cygaro?
   - Nie, dziękuję - odparł nieco stropiony Goodman. -
Panie... aaa... Den, przybyłem z Terry, planety, o której musiałeś słyszeć.
   - Jasne, słyszałem - rzekł Melith. - Nerwowe, zatłoczone
miejsce, prawda? Bez urazy, rzecz jasna.
   - Rzecz jasna. Takie właśnie jest i moje zdanie. Powód, dla
którego tu przybyłem... - Goodman zawahał się, mając nadzieję, że jego słowa nie
zabrzmią humorystycznie. - Cóż, słyszałem o Tranai pewne historie. Wydają się
niedorzeczne, gdy o nich teraz myślę. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu,
chciałbym zapytać...
   - Pytaj, o co chcesz - wtrącił Melith wylewnie. Dostaniesz
uczciwą odpowiedź.
   - Dzięki. Słyszałem, że na Tranai od czterystu lat nie było
nic w rodzaju wojny.
   - Od sześciuset - poprawił go Melith. - I żadnej w polu
widzenia.
   - Ktoś mi mówił, że na Tranai nie ma przestępczości.
   - Absolutnie żadnej.
   - A w związku z tym nie ma policji, sądów, sędziów,
szeryfów, katów, kuratorów, agentów rządowych. Ani też więzień, domów
poprawczych czy innych miejsc odosobnienia.
   - Nie potrzebujemy ich - wyjaśnił Melith - nie ma bowiem
przestępstw.
   - Mówiono mi - rzekł Goodman - że na Tranai nie ma ubóstwa.

   - Ja przynajmniej o nim nie słyszałem - odparł Melith
radośnie. - Czy jesteś pewien, że nie masz ochoty na cygaro?
   - Nie, dziękuję - podniecony Goodman pochylił się do
przodu. - Rozumiem więc, że osiągnęliście stabilną ekonomię nie uciekając się do
praktyk socjalistycznych, komunistycznych, faszystowskich ani też
biurokratycznych?
   - Oczywiście - rzekł Melith.
   - Że obowiązuje u was wolna gra sił społecznych, rozkwitają
inicjatywy indywidualne, a funkcje rządowe sprowadzone zostały do absolutnego
minimum?
   Melith przytaknął.
   - Ogólnie rzecz biorąc, rząd zajmuje się drobnymi kwestiami
porządkowymi, opieką nad ludźmi w podeszłym wieku, upiększaniem krajobrazu.
   - Czy to prawda, że odkryliście sposób rozdziału dóbr bez
uciekania się do interwencji administracyjnej, a nawet bez systemu podatkowego,
sposób oparty w całości na wyborze indywidualnym? - rzucił Goodman wyzywająco.

   - Och, tak, absolutnie.
   - A czy jest także prawdą, że korupcja nie dotknęła
tranajskich instytucji rządowych żadnego szczebla?
   - W istocie - rzekł Melith. - I przypuszczam, że właśnie z
tego powodu mamy takie kłopoty w znajdowaniu ludzi, którzy chcieliby sprawować
urzędy publiczne.
   - A więc kapitan Savage mówił prawdę?! - wrzasnął Goodman,
przestając nad sobą panować. - To jest utopia!
   - Nam się tu podoba - powiedział Melith.
   Goodman głęboko zaczerpnął powietrza i spytał:
   - Czy mogę tu u was pozostać?
   - Czemu nie? - Melith wyciągnął formularz. - Nie mamy
ograniczeń imigracyjnych. Powiedz, jaki jest twój zawód.
   - Na Ziemi byłem projektantem robotów.
   - Masa możliwości w tej branży. - Melith zaczął wypełniać
formularz. Jego pióro zrobiło kleksa. Minister rzucił nim obojętnie o ścianę;
pióro roztrzaskało się zdobiąc tapetę kolejną plamą.
   - Wypełnimy ten dokument jakimś innym razem rzekł. - Teraz
nie jestem w nastroju.
   Opadł na oparcie krzesła.
   - Pozwól, że dam ci jedną radę. Czujemy tu, na Tranai,
żeśmy się bardzo przybliżyli do tej, jak ją nazywasz, utopii. Ale nasza
państwowość nie jest wysoce zorganizowana. Nie mamy skomplikowanego kodeksu
praw. Żyjemy przestrzegając kilku niepisanych praw czy, jak ty byś powiedział,
zwyczajów. Poznasz ich naturę. I oto moja jedyna rada - choć z całą pewnością
nie rozkaz - przestrzegaj ich.
   - Będę to robił! - wykrzyknął Goodman. - Mogę pana
zapewnić, sir, że nie mam zamiaru zagrozić jakiemukolwiek elementowi waszego
raju.
   - Och, nie martwiłem się o nas - odparł Melith z pełnym
zaskoczenia uśmiechem. - Miałem na względzie twoje bezpieczeństwo. Być może moja
żona będzie mieć dla ciebie inne rady.
   Wcisnął wielki guzik na swym biurku. Natychmiast ukazała
się niebieskawa mgła. Mgła poczęła się skupiać i po chwili Goodman dostrzegł
przed sobą przystojną młodą kobietę.
   - Dzień dobry, mój drogi - powiedziała do Melitha.
   - Zbliża się wieczór - poinformował ją Melith. Moja droga,
ten młody człowiek przybył aż z Ziemi, żeby zamieszkać na Tranai. Udzieliłem mu
zwykłej rady. Czy moglibyśmy uczynić dla niego coś jeszcze?
   Pani Melith rozmyślała przez moment, a potem spytała
Goodmana:
   - Czy jesteś żonaty?
   - Nie, psze pani - odparł Goodman.
   - W takim razie powinien poznać miłą dziewczynę -
powiedziała pani Melith do męża. - Starokawalerstwo, choć, oczywiście, nie
wzbronione, nie jest na Tranai mile widziane. Niech pomyślę... Co powiesz o tej
ładniutkiej dziewczynie Drigantich?
   - Zaręczona - rzekł Melith.
   - Naprawdę? Czyżbym aż tak długo była w stazie? Mój drogi,
to nieładnie z twojej strony.
   - Byłem zapracowany - powiedział Melith przepraszająco.

   - A Mihna Vensis? - Nie w jego typie.
   - Janna Vley?
   - Doskonała! - Melith puścił do Goodmana oko. - Niezmiernie
atrakcyjna młoda dama. - Znalazł na biurku inne pióro, zapisał adres i wręczył
go Goodmanowi. - Moja żona powiadomi ją telefonicznie, by jutro spodziewała się
twojej wizyty.
   - I wpadnij któregoś wieczoru na kolację - dodała pani
Melith.
   - Z rozkoszą - odparł kompletnie otumaniony Goodman.
   - Miło było cię poznać - rzekła pani Melith.
   Jej mąż wcisnął czerwony guzik. Uformowała się niebieska
mgła i pani Melith zniknęła.
   - Muszę już zamykać - powiedział Melith zerknąwszy na
zegarek. - Ludzie mogą zacząć gadać, jeśli będą pracować po godzinach. Wpadnij
któregoś dnia, to wypełnimy te formularze. I powinieneś odwiedzić też
Najwyższego Prezydenta Borga w Dworzyszczu Narodowym. A może on do ciebie
wpadnie. Tylko nie pozwól, żeby ten stary lis coś na ciebie zwalił. I nie
zapomnij o Jannie.
   Mrugnął szelmowsko i odprowadził Goodmana do drzwi.
   Po chwili samotny Goodman znalazł się na chodniku. Dotarł
do utopii, powiedział sobie, prawdziwej, oryginalnej, namacalnej utopii.
   Ale były w niej sprawy bardzo zagadkowe.
   
















    Goodman zjadł obiad w małej restauracyjce i zameldował się
w pobliskim hotelu. Dziarski boy zaprowadził go do pokoju, gdzie Goodman
bezzwłocznie rozciągnął się na łóżku. Tarł z wysiłkiem oczy, próbując
uporządkować wrażenia. Tak wiele przeżył i to wszystko w ciągu jednego dnia! I
tak wiele spraw zbijało go z tropu. Proporcja mężczyzn do kobiet, na przykład.
Zamierzał spytać o to Melitha.
   Ale Melith mógł nie być najwłaściwszym człowiekiem, miał
bowiem kilka osobliwych cech. Jak rzucanie o ścianę piórem. Czy był to postępek
godny dojrzałego, odpowiedzialnego urzędnika? A żona Melitha...
   Goodman wiedział, że pani Melith przybyła z derrsinowego
pola stazy; rozpoznał charakterystyczną błękitną mgłę. Derrsinu używano również
na Ziemi. Bywały niekiedy uzasadnione powody medyczne, by zawiesić wszelką
aktywność, wszelki rozwój, wszelki rozkład. Wyobraźmy sobie, że pacjent
rozpaczliwie potrzebuje jakiegoś serum, które można sprokurować tylko na Marsie.
Cóż prostszego, jak pogrążyć go w stazie aż do chwili, gdy lek będzie mógł
przybyć?
   Ale na Ziemi polem mógł operować tylko licencjonowany
lekarz. Za nieuzasadnione użycie groziły kary.
   Nigdy nie słyszał o trzymaniu w tym polu żony.
   A przecież, gdyby wszystkie tranajskie żony przetrzymywano
w stazie, jasny stałby się powód nieobecności grupy wiekowej
osiemnaście-trzydzieści pięć, a także proporcji liczbowej mężczyzn i kobiet.

   Ale jakie było źródło owego technologicznego czarczafu?

   I coś jeszcze leżało Goodmanowi na sercu, coś mało
istotnego, lecz mimo to niepokojącego.
   Strzelba na ścianie Melitha.
   Czy polował nią na zwierzynę łowną? Musiałaby to być w
takim razie nader wielka zwierzyna. Strzelectwo sportowe? Nie z lunetką. I po co
tłumik? Dlaczego trzymał broń w swoim biurze?
   Były to wszakże kwestie drobne, uznał Goodman; małe lokalne
idiosynkrazje, które staną się dlań jasne, gdy pożyje na Tranai dłużej. Nie może
przecież oczekiwać, że pojmie natychmiast i całkowicie coś, co jest w końcu obcą
planetą.
   
















    Zapadał właśnie w drzemkę, gdy usłyszał stukanie do drzwi.

   - Proszę wejść! - zawołał.
   Mały człowieczek o szarej twarzy wślizgnął się pospiesznie
do środka i zamknął za sobą drzwi.
   - Jesteś tym człowiekiem z Ziemi, nieprawdaż?
   - Istotnie.
   - Wykombinowałem sobie, że tu będziesz - rzekł mały
człowieczek z uśmiechem zadowolenia. - Trafiłem w dziesiątkę za pierwszym razem.
Chcesz zostać na Tranai?
   - Jestem tu na dobre.
   - Znakomicie - powiedział przybysz. - Nie miałbyś ochoty
zostać Najwyższym Prezydentem?
   - Hę?
   - Dobra pensja, wygodne godziny, kadencja tylko
jednoroczna. Wyglądasz, na typ społecznika - oznajmił człowieczek pogodnie. - No
i co powiesz?
   Goodman nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.
   - Chcesz mi powiedzieć - zapytał z niedowierzaniem - że tak
zwyczajnie proponujesz mi najwyższy urząd w kraju?
   - Co masz na myśli mówiąc "zwyczajnie"? - podniecił się
człowieczek. - Czy sądzisz, że proponujemy Najwyższą Prezydenturę każdemu? Taka
oferta to wielki zaszczyt.
   - Nie zamierzałem...
   - A ty, jako Ziemianin, posiadasz wyjątkowe predyspozycje.

   - Czemu?
   - Cóż, ogólnie wiadomo, że Ziemianie czerpią z władzy
przyjemność. A my, Tranajanie, nie, ot i wszystko. Za dużo kłopotów.
   Tak po prostu. Reformatorska krew Goodmana poczęła wrzeć.
Mimo całej doskonałości Tranai, było tu jednak miejsce na ulepszenia. Zobaczył
nagle siebie jako rządcę utopii, który dokonuje wielkiego dzieła czynienia
ideału jeszcze doskonalszym. Ostrożność jednak powstrzymała go przed
natychmiastowym wyrażeniem zgody. Może ten facet jest szajbusem.
   - Dzięki za propozycję - rzekł Goodman. - Muszę to
przemyśleć. Może powinienem porozmawiać z aktualnym beneficjantem i dowiedzieć
się czegoś o naturze pracy.
   - A jak sądzisz, skąd się tu wziąłem? - zapytał
człowieczek. - Jestem Najwyższy Prezydent Borg.
   Dopiero teraz Goodman dostrzegł oficjalny medalion na szyi
gościa.
   - Daj mi znać, gdy podejmiesz decyzję. Będę w Dworzyszczu
Narodowym. - Uścisnął dłoń i wyszedł.
   Goodman odczekał pięć minut, a potem zadzwonił na boya.

   - Kim był ten człowiek?
   - To był Najwyższy Prezydent Borg - odparł boy. - Wziąłeś
robotę?
   Goodman powoli pokręcił głową. Nagle pojął, że o Tranai
musi się jeszcze dowiedzieć w i e 1 e.
   
















    Następnego ranka Goodman sporządził alfabetyczną listę
rozmaitych fabryk produkujących roboty i ruszył w poszukiwaniu pracy. Ku swemu
zdumieniu dostał ją bez najmniejszych problemów w pierwszym miejscu, o które
zahaczył. Wielkie Zakłady Robotów Domowych Abbaga zatrudniły go, ledwie
zerknąwszy na referencje.
   Jego nowy pracodawca, pan Abbag, był niski, miał groźny
wygląd, ogromną siwą grzywę i roztaczał aurę ogromnej energii osobistej.
   - Cieszę się, że mamy Ziemianina na pokładzie - rzekł
Abbag. - 0 ile wiem, jesteście ludźmi pomysłowymi, a potrzebujemy tu bez
wątpienia pomysłowości... Będę z tobą szczery, Goodman - mam nadzieję, że twój
innoplanetarny punkt widzenia przyniesie mi korzyści. Znaleźliśmy się w impasie.

   - Czy to problem produkcyjny? - spytał Goodman.
   - Pokażę ci. - Abbag powiódł Goodmana przez fabrykę -
Tłocznię, Obróbkę Cieplną, Laboratorium Analiz Rentgenologicznych, Montażownię -
do Sali Prób, którą urządzono jak połączenie kuchni z bawialnią. Pod jedną ze
ścian stał w szeregu tuzin robotów.
   - Wypróbuj jednego - polecił Abbag.
   Goodman zbliżył się do najbliższego z robotów i spojrzał na
jego urządzenia sterujące. Były dość proste. Poddał maszynę standardowemu
testowi, jak podnoszenie przedmiotów, zmywanie garnków i patelni, nakrywanie
stołu. Reakcje robota były zupełnie poprawne, choć wściekle powolne. Na Ziemi
podobną niezdarność wypleniono sto lat temu. Widać tu, na Tranai, byli trochę
zacofani.
   - Wygląda na dość wolnego - zauważył Goodman ostrożnie.

   - Masz rację - rzekł Abbag. - Cholernie wolny. Osobiście
myślę - że mniej więcej akurat. Ale Badania Rynku wykazują, że klienci chcą,
żeby były jeszcze wolniejsze.
   - Hę?
   - Zabawne, co? - spytał Abbag smętnie. - Zaczniemy tracić
pieniądze, jeśli spowolnimy je bardziej. Popatrz na jego flaki.
   Goodman otworzył tylną pokrywę i zatrzepotał powiekami na
widok plątaniny kabli. Po chwili zdołał się w nich rozeznać. Robot zbudowany był
tak jak każda nowoczesna, ziemska maszyna na niedrogich układach scalonych. Ale
zainstalowano w nim specjalne przekaźniki spowolniające sygnał, moduły
wygłuszające impuls i mechanizmy obniżające napięcie.
   - Tylko mi powiedz - gniewnie zapytał Abbag - jak możemy
spowolnić go jeszcze bardziej, nie zwiększając jego rozmiaru o jedną trzecią a
ceny po dwakroć? Nie mam pojęcia, o jaki rodzaj oddoskonalenia będą się
dopominać w najbliższej kolejności.
   Goodman próbował przystosować się mentalnie do koncepcji o
d d o s k o n a 1 e n i a maszyny.
   Ziemskie fabryki starały się zawsze budować roboty o
reakcjach szybszych, sprawniejszych, dokładniejszych. Nigdy nie miał powodu, by
kwestionować sensowność tej zasady. I nie znajdował go teraz.
   - A jakby tego było mało - skarżył się Abbag plastik, który
zsyntetyzowaliśmy dla tego właśnie modelu, akatalizował albo diabli wiedzą co.
Popatrz.
   Kopnął robota w część brzuszną. Plastik wgiął się jak
arkusz cyny. Kopnął ponownie. Plastik wgiął się głębiej, a robot zaczął terkotać
i migać patetycznie. Trzeci kopniak roztrzaskał powłokę. Wnętrzności robota
eksplodowały, zaściełając podłogę.
   - Dość tandetny - rzekł Goodman.
   - Niewystarczająco tandetny. Powinien się rozpaść od
pierwszego kopniaka. Nasi klienci nie będą mieli żadnej satysfakcji z wsadzania
im stopy w brzuch przez cały dzień. Ale powiedz, jak niby mam wyprodukować
plastik, który zniesie normalną eksploatację - bo nie chcemy, żeby te rzeczy
rozpadały się przypadkowo - a jednak rozleci się w kawałki, kiedy klient tego
zapragnie?
   - Jedną chwileczkę - zaprotestował Goodman. Ustalmy to
sobie. Celowo spowalniacie te roboty, by tak irytowały ludzi, że ci je zniszczą?

   Abbag uniósł brwi. - Oczywiście!
   - Dlaczego?
   - Ty j e s t e ś tu nowy - rzekł Abbag. - Wie o tym każde
dziecko. To rzecz fundamentalna.
   - Będę wdzięczny, jeśli mi wyjaśnisz.
   Abbag westchnął.
   - Cóż, przede wszystkim, jak wiesz, każdy wynalazek
mechaniczny jest źródłem irytacji. Ludzkość charakteryzuje się głęboką i
odwieczną nieufnością wobec maszyn. Psychologowie nazywają to instynktowną
reakcją życia na pseudożycie. Zgodzisz się ze mną w tej kwestii?
   Marvin Goodman przypomniał sobie całą tę niepokojącą
literaturę, jaką czytał - o buntach maszyn, mózgach cybernetycznych
przejmujących władzę nad światem, androidach w natarciu i tak dalej. Pomyślał o
humorystycznych artykułach i facetach strzelających do swych telewizorów,
roztrzaskujących tostery o ścianę, albo "wyrównujących rachunki" z samochodami.
Przypomniał sobie też wszystkie kawały o robotach podminowane głęboką wrogością.

   - Myślę, że mogę się na to zgodzić - powiedział Goodman. "

   - Więc pozwól, że moją tezę ujmę inaczej - rzekł Abbag
pedantycznie. - Każda maszyna jest źródłem irytacji. Im lepiej działa, tym
bardziej irytuje. Stąd, w konsekwencji, wniosek, że maszyna działająca doskona1e
jest ogniskiem frustracji, utraty szacunku do siebie, resentymentów bez
adresu...
   - Chwileczkę! - zaoponował Goodman. - Tak daleko bym się
nie posunął!
   - ...i schizofrenicznych fantazji - ciągnął nieubłaganie
Abbag. - Ale maszyny są nieodzowne w zaawansowanej gospodarce. Najlepszym tedy
rozwiązaniem z 1udzkiego punktu widzenia jest posiadanie maszyn zawodnych.
   - Zupełnie tego nie chwytam.
   - To oczywiste. Na Ziemi wasze gadgety pracują na granicy
optimum, wywołując uczucie niższości w ludziach, którzy je obsługują. Niestety,
macie masochistyczne tabu plemienne, które broni je przed zniszczeniem.
Rezultat? Ogólny niepokój w obecności uświęconej i nieludzko sprawnej Maszyny i
poszukiwanie obiektu agresji, którym zwykle staje się żona lub przyjaciel.
Bardzo żałosny stan rzeczy. Och, wszystko, jak sądzę, gra w kategoriach
produkcji mierzonej w robotogodzinach, ale wcale nie gra w kategoriach
perspektywicznie ocenianego zdrowia i samopoczucia.
   - Nie jestem pewien...
   - Człowiek to istota niespokojna. U nas, na Tranai,
kierujemy niepokój ku temu właśnie punktowi, pozwalając mu służyć jako kanał
ujścia także innych frustracji. Facet ma czegoś po uszy - bum! Bierze i kopie
swojego robota. Następuje natychmiastowe i terapeutyczne rozładowanie emocji,
zyskanie cennego - i niepodważalnego - poczucia wyższości nad zwykłą maszynerią,
zmniejszenie ogólnych napięć, życiodajny zastrzyk adrenaliny do krwiobiegu, a
zarazem impuls dla rozwoju industrializacji Tranai, bo gość niezwłocznie idzie
kupić następnego robota. I co on, w końcu, takiego zrobił? Nie stłukł żony, nie
popełnił samobójstwa, nie wypowiedział wojny, nie wynalazł nowej broni ani też
nie uciekł się do jakiegokolwiek z innych, co pospolitszych, sposobów
rozładowania agresji. Po prostu rozwalił taniego robota, którego natychmiast
może zastąpić nowym.
   - Sądzę, że trochę potrwa, zanim to zrozumiem przyznał
Goodman.
   - Jasne, że potrwa. Jestem pewien, że okażesz się tu
wartościowym nabytkiem, Goodman. Przemyśl to, co ci powiedziałem, i pomyśl o
jakimś niedrogim sposobie oddoskonalenia tego robota.
   Goodman borykał się z tym problemem całą resztę dnia, ale
nie mógł tak od ręki przypasować swego myślenia do idei produkowania maszyn
coraz gorszych. Była dlań z lekka bluźniercza. Wyszedł z pracy o siedemnastej
trzydzieści, niezadowolony z siebie, ale zdecydowany spisywać się lepiej czy też
raczej "gorzej" - zależy od punktu widzenia i uwarunkowań.
   
















    Po szybkiej i samotnej kolacji Goodman postanowił odwiedzić
Jannę Vley. Nie chciał spędzać wieczoru sam na sam ze swymi myślami i czuł
rozpaczliwą potrzebę znalezienia w tej skomplikowanej utopii czegoś przyjemnego,
prostego i nieskomplikowanego. Może czymś podobnym okaże się ta Janna.
   Dom Vleyów znajdował się ledwie o tuzin przecznic dalej i
Goodman postanowił iść na piechotę.
   Kłopot zasadniczy polegał na tym, że miał własne
wyobrażenie na temat tego, jaka ma być utopia, i trudno mu było tak skorygować
własne myślenie, by pasowało do konkretnej sytuacji. Wyobrażał sobie sielankową
scenografię, planetę ludzi, co żyją w małych niezwykłych wioskach, spacerują w
powiewnych szatach, są mądrzy, łagodni i rozumiejący. Dzieci, które igrają w
złocistym blasku słońca, młódź tańcująca na wioskowym placyku...
   Śmieszne! Kreślił raczej żywy obraz niż sytuację, serię
stylizowanych póz zamiast nieustannego ruchu życia. Ludzie nigdy nie mogliby tak
żyć, nawet przyjąwszy, że tego by pragnęli. Bo gdyby mogli, przestaliby być
ludźmi.
   Dotarł do domu Vleyów i stanął przed nim niezdecydowany. W
co się teraz pakuje? Na jakie obce - choć zdecydowanie utopijne - zwyczaje wnet
się natknie?
   Nieomal zawrócił. Ale perspektywa długiej samotnej nocy w
pokoju hotelowym była wyjątkowo niezachęcająca. Zacisnął zęby i zadzwonił.
   Drzwi otworzył rudy mężczyzna średniego wzrostu i w średnim
wieku.
   - Ach, musisz być tym facetem z Ziemi. Janna się szykuje...
Wejdź i poznaj żonę.
   Powiódł Goodmana do przyjemnie urządzonej bawialni i
wcisnął czerwony guziczek w ścianie. Niebieskawa mgła derrsinowa nie zaskoczyła
tym razem Goodmana. W końcu sposób, w jaki Tranajanie traktowali swoje kobiety,
był ich wyłączną sprawą.
   Z mgły wyłoniła się przystojna, mniej więcej
dwudziestoośmioletnia kobieta.
   - Moja droga - rzekł Vley - to jest Ziemianin, pan Goodman.

   - Jakże miło pana poznać - powiedziała pani Vley. - Zrobić
panu drinka?
   Goodman skinął głową. Vley wskazał mu wygodne krzesło. Po
chwili pani Vley przyniosła tacę oszronionych napitków i usiadła.
   - Więc jest pani z Ziemi - rzekł pan Vley. - Nerwowe,
zatłoczone miejsce, prawda? Ludzie bez przerwy w galopie?
   - Tak, chyba tak jest - odparł Goodman.
   Ze schodów dobiegł szelest spódnicy. Goodman poderwał się
na nogi.
   - Panie Goodman, to nasza córka Janna - powiedziała pani
Vley.
   Goodman dostrzegł z miejsca, że włosy Janny są dokładnie
tego samego koloru co supernowa w Circe, oczy mają ten sam głęboki,
niewiarygodny błękit jesiennego nieba nad Algo II, że łagodny róż jej ust
przypomina smugę odrzutu Scarslotta-Turnera, że jej nos...
   Ale tu mu się skończyły porównania astronomiczne, które tak
czy owak nie były najodpowiedniejsze. Janna była smukłą i zdumiewająco ładną,
jasnowłosą dziewczyną i Goodman doznał nagle poczucia wielkiego zadowolenia, że
przemierzywszy Galaktykę dotarł na Tranai.
   - Bawcie się dobrze, dzieci - rzekła pani Vley.
   - Nie wracaj zbyt późno - powiedział do Janny pan Vley.

   Dokładnie tak, jak ziemscy rodzice mówią do swoich dzieci.

   W randce nie było nic egzotycznego. Poszli do niedrogiego
klubu nocnego, tańczyli, trochę pili i wiele rozmawiali.
   Goodman był zaskoczony ich natychmiastowym porozumieniem.
Janna zgadzała się ze wszystkim, co mówił. Odkrycie inteligencji w tak ładnej
dziewczynie było doznaniem ożywczym.
   Wywarły na niej wielkie wrażenie, może nawet ją
zafascynowały, niebezpieczeństwa, które przeżył przemierzając Galaktykę.
Wiedziała zawsze, że Ziemianie to typy awanturnicze (choć nerwowe), ale ryzyko,
jakie podjął Goodman, nie mieściło się w głowie.
   Drżała, gdy mówił o śmiercionośnym Wirze Galaktycznym, i
słuchała z szeroko rozwartymi oczami, gdy relacjonował przeprawę przez słynny
Szpaler Łamigrzbietów obok krwiożerczych Gnojników, które wciąż wyrzynały się
wzdłuż Gwiezdnej Grani i roiły w szatańskich norach Prodgenum. Jak to Goodman
ujął, Ziemianie byli żelaznymi ludźmi w stalowych statkach, prowadzącymi zwiad
na skrajach Wielkiej Nicości.
   Janna nawet się nie odezwała, dopóki Goodman nie powiedział
o zapłaceniu pięciuset ziemskich dolarów za szklankę piwa w Czerwonym Kogucie
Moll Gan na Asteroidzie 342-AA.
   - Musiałeś być bardzo spragniony - rzekła z troską.
   - Niespecjalnie - odparł Goodman. - Forsa po prostu nie
jest tam tak ważna.
   - ...ale czy nie byłoby lepiej ją zaoszczędzić? To znaczy,
któregoś dnia możesz mieć żonę i dzieci... - oblała się rumieńcem.
   Goodman oznajmił chłodno:
   - Cóż, ta część mojego życia jest już skończona. Zamierzam
się ożenić i osiąść tu, na Tranai.
   - Jak m i ł o! - wykrzyknęła. To był niezwykle udany
wieczór.
   Goodman odprowadził Jannę do domu o przyzwoitej godzinie i
ustalił randkę na jutrzejszy wieczór. Ośmielony swymi opowieściami, pocałował ją
w policzek. Nie wyglądało, by miała coś przeciwko temu, ale nie posunął się
dalej.
   - Więc do jutra - powiedziała i uśmiechnąwszy się doń,
zamknęła drzwi.
   Odszedł czując zawroty głowy. Janna! Janna! Czy to możliwe,
że już jest zakochany? Czemu nie? Miłość od pierwszego wejrzenia była
dowiedzioną możliwością i jako taka jest instytucją w zupełności szacowną.
Miłość w utopii! Jakże cudownie, że tu, na doskonałej planecie, znalazł
doskonałą dziewczynę!
   Z cienia wyszedł mężczyzna i zagrodził mu drogę. Goodman
dostrzegł, że ma na twarzy czarną jedwabną maskę, spoza której nie widać było
nic prócz oczu. Dzierżył wielki i potężny z wyglądu blaster, który mierzył
nieruchomo w brzuch Goodmana.
   - W porząsiu, brachu - rzekł mężczyzna. - Dawaj całą forsę.

   - Co? - sapnął Goodman.
   - Słyszałeś. Całą forsę. Wręczaj, ale już!
   - Nie możesz tego zrobić - rzekł Goodman, za bardzo zbity z
tropu, by logicznie myśleć. - Na Tranai nie ma przestępstw!
   - A kto mówi, że są? - zapytał spokojnie mężczyzna. - Po
prostu proszę o twoje pieniądze. Dasz mi je grzecznie, czy mam je z ciebie
wytrząsnąć?
   - Nie unikniesz odpowiedzialności! Zbrodnia nie popłaca!

   - Nie bądź śmieszny - rzekł mężczyzna. Ważył w dłoni swój
masywny blaster.
   - W porządku. Nie denerwuj się. - Goodman wyjął portfel
zawierający cały jego majątek i wręczył gotówkę zamaskowanemu.
   Mężczyzna przeliczył ją, wyglądając na mile zaskoczonego.

   - Lepiej, niż się spodziewałem. Dzięki, brachu. Teraz
spokojnie.
   Pospiesznie zniknął w mrocznej ulicy.
   Goodman dziko rozglądał się za policjantem, aż sobie
przypomniał, że na Tranai nie ma policji. Zobaczył na rogu niewielki
cocktail-bar z neonowym napisem Kici Koci Bar. Pognał ku niemu.
   Wewnątrz był tylko barman posępnie wycierający szklanki.

   - Zostałem obrabowany! - wrzasnął doń Goodman.
   - Więc? - rzekł barman, nie podnosząc nawet wzroku.
   - Ale myślałem, że na Tranai nie ma przestępstw.
   - Bo nie ma.
   - Ależ zostałem o b r a b o w a n y!
   - Musisz być tu nowy - rzekł barman, spojrzawszy w końcu na
Goodmana.
   - Dopiero co przybyłem z Ziemi.
   - Ziemia? Nerwowe, zatłoczone mie...
   - Tak, tak - zgodził się Goodman. Ten stereotyp poczynał go
z lekka nużyć. - Ale jak na Tranai może nie być przestępstw, skoro zostałem
obrabowany?
   - Przecież to jasne. Na Tranai rabunek nie jest
przestępstwem.
   - Ale rabunek zawsze jest przestępstwem. - Jakiego koloru
była jego maska? Goodman zastanawiał się przez chwilę.
   - Czarna. Czarny jedwab. Barman skinął głową.
   - Więc był rządowym poborcą podatków.
   - To śmieszny sposób pobierania podatków - warknął Goodman.

   Barman postawił przed Goodmanem Pospiesznego na Tranai.

   - Spróbuj na to spojrzeć w kategoriach dobra ogólnego. Rząd
musi mieć j a k i e ś pieniądze. Pozyskując je w ten sposób, możemy uniknąć
podatku dochodowego z całym jego skomplikowanym aparatem prawnym i
ustawodawczym, A znów w kategoriach zdrowia psychicznego jest czymś o wiele
lepszym wyciąganie pieniędzy w krótkiej, szybkiej i bezlitosnej operacji, niż
pozwalanie obywatelowi na całoroczną troskę wynikłą z konieczności płacenia w
jakimś określonym terminie.
   Goodman pochłonął swojego drinka i barman postawił przed
nim następnego.
   - Ale - powiedział Goodman - sądziłem, że podstawą tego
społeczeństwa są koncepcje wolnej woli i inicjatywy indywidualnej.
   - Bo tak jest - odrzekł barman. - I wobec tego rząd,
jakkolwiek skromnie się przedstawia, ma takie same prawo do wolnej woli jak
każdy prywatny obywatel, nieprawdaż?
   Goodman niezupełnie mógł to wszystko pojąć, skończył więc
swojego drugiego drinka.
   - Mógłbym dostać jeszcze jednego? Zapłacę, jak tylko będę
mógł.
   - Jasne, jasne - zgodził się barman jowialnie, nalewając po
szklaneczce dla siebie i dla Goodmana.
   Goodman powiedział:
   - Pytałeś mnie, jakiego koloru miał maskę. Dlaczego? -
Czarny to kolor masek rządowych. Prywatni obywatele zakładają białe maski.
   - Twierdzisz, że prywatni obywatele również dopuszczają się
rabunków?
   - No, oczywiście! To nasza metoda rozdziału dóbr.
Egalitaryzacja dochodu dokonuje się bez interwencji rządu, nawet bez systemu
podatkowego, wyłącznie środkami inicjatywy indywidualnej. - Barman z emfazą
skinął głową. - I to też sprawdza się doskonale. Wiesz, rabunek to potężne
narzędzie wyrównywania.
   - Sądzę, że masz rację - przyznał Goodman, kończąc
trzeciego drinka. - Jeśli więc pojmuję cię prawidłowo: każdy obywatel może
wsadzić w kieszeń blaster, założyć maskę, wyjść na ulice i rabować.
   - Dokładnie tak - odparł barman. - W pewnych granicach,
oczywiście.
   Goodman parsknął.
   - Mogę zagrać według tych reguł. Mógłbyś pożyczyć mi maskę?
I broń?
   Barman sięgnął pod ladę.
   - Tylko zwróć na pewno. Pamiątki rodzinne.
   - Oddam - obiecał Goodman. - A jak wrócę, zapłacę za swoje
drinki.
   Wsunął blaster za pasek, zakrył twarz maską i wyszedł z
baru. Jeśli tak stoją sprawy na Tranai, to on się dostosuje. Obrabowali go, nie?
To teraz on im zrabuje, co jego, a nawet z nawiązką.
   Znalazł odpowiedni róg ulicy, skulił się w cieniu i czekał.
W końcu usłyszał odgłos kroków i wyjrzawszy zza rogu dostrzegł tęgiego, dobrze
ubranego Tranajczyka spieszącego ulicą.
   Goodman zastąpił mu drogę i warknął: - Stój no, brachu!

   Tranajczyk zatrzymał się i spojrzał na blaster Goodmana. -
Hmmm. Używamy szerokolufowego Droga 3, co? Raczej staromodna broń. Jak ci się
sprawdza?
   - W porządku - odparł Goodman. - Dawaj swoją...
   - A jednak mechanizm spustowy jest zbyt powolny - dumał
Tranajczyk. - Osobiście doradzałbym igłowca Milsa-Sleevena. Tak się składa, że
jestem komiwojażerem Rusznikarni Sleevena. Mógłbym zaproponować ci bardzo
korzystny zakup lub zamianę z dopłatą...
   Tęgi Tranajczyk uśmiechnął się.
   - Zasadniczym defektem twego Droga 3 jest to, że nie
wystrzeli, dopóki nie odwiedziesz kurka. - Wyciągnął rękę i wytrącił broń z
dłoni Goodmana. - Widzisz? I nic w tej sprawie nie mogłeś zrobić. - Zaczął się
oddalać.
   Goodman podniósł blaster, znalazł kurek, odwiódł go i
pogonił za Tranajczykiem.
   - Ręce do góry - rozkazał, zaczynając odczuwać lekką
desperację.
   - Nie, nie, mój dobry człowieku - rzekł Tranajczyk nawet
się nie obejrzawszy. - Tylko jedna próba na klienta. Nie można łamać niepisanych
praw, kapujesz.
   Goodman stał i gapił się, aż mężczyzna skręcił za róg i
zniknął. Uważnie sprawdził swego Droga 3 i upewniwszy się, że wszelkie
zabezpieczenia są uwolnione, zajął ponownie stanowisko.
   Po godzinnym oczekiwaniu znów usłyszał kroki. Mocniej
ścisnął blaster. Tym razem zamierzał dokonać rabunku i nic nie mogło go
powstrzymać.
   - W porząsiu, brachu - rzekł. - Łapy do góry! Tym razem
ofiarą był niski, krępy Tranajczyk, ubrany w stare ciuchy robocze. Zagapił się
na broń w dłoni Goodmana.
   - Panie, niech pan nie strzela! - błagał Tranajczyk. To już
lepiej! Goodman doznał przypływu głębokiej satysfakcji.
   - Tylko się nie ruszać - ostrzegł. - Wszystkie
zabezpieczenia odwiedzione.
   - Widzę to - rzekł, kuląc się, krępy. - Niech pan uważa z
tą armatą, proszę pana. Nawet włoskiem nie ruszam.
   - Lepiej, żebyś nie ruszał. Dawaj pieniądze. - Pieniądze?

   - Tak, twoje pieniądze i pospiesz się.
   - Nie mam żadnych pieniędzy - zaskomlił mężczyzna. - Panie,
jestem biedakiem. Nędzarzem.
   - Nie ma nędzy na Tranai - rzekł Goodman sentencjonalnie.

   - Wiem, ale można się o nią otrzeć tak blisko, że nie widać
różnicy. Niech mi pan da szansę, panie.
   - Nie masz żadnej inicjatywy? - zapytał Goodman. - Jeśli
jesteś biedny, to dlaczego nie wyjdziesz rabować jak wszyscy inni?
   - Po prostu nie miałem możliwości. Najpierw córeczka
dostała kokluszu i czuwałem przy niej długo w noc. Potem nawalił derrsin, więc
przez cały dzień miałem na karku paplającą żonę. Powiadam, że w każdym domu
powinien być zapasowy derrsin! Więc kiedy naprawiono generator, postanowiła
posprzątać mieszkanie i wetknęła gdzieś mój blaster, a potem zapomniała gdzie.
Więc już się szykowałem, żeby pożyczyć blaster od przyjaciela, gdy...
   - Dość - powiedział Goodman. - To jest rabunek i zamierzam
c o ś ci zrabować. Podaj swój portfel. Mężczyzna żałośnie pociągnął nosem i
wręczył Goodmanowi podniszczony portfel. W środku Goodman znalazł jednego diglo,
odpowiednik ziemskiego dolara.
   - To wszystko, co mam - znów żałośnie pociągnął nosem
mężczyzna - ale bierz, daję z serca. Wiem, jak to jest, gdy się stoi całą noc na
wietrznym rogu...
   - Zatrzymaj to - rzekł Goodman i oddawszy mężczyźnie
portfel począł się oddalać.
   - Buu, dzięki, proszę pana!
   Goodman nie odpowiedział. Strapiony wrócił do Kici Koci
Baru i oddał barmanowi blaster i maskę. Gdy wyjaśnił, co zaszło, barman
wybuchnął szorstkim śmiechem.
   - Nie miał pieniędzy! Człowieku, to najstarszy trik w
podręcznikach. Każdy nosi fałszywy portfel na wypadek rabunku - czasem nawet dwa
lub trzy. Przeszukałeś go?
   - Nie - przyznał się Goodman. - Bracie, ależ z ciebie
żółtodziób!
   - Chyba masz rację. Posłuchaj, naprawdę zapłacę ci za te
drinki, gdy tylko dojdę do jakiejś forsy.
   - Jasne, jasne - odrzekł barman. - Lepiej idź teraz do domu
i prześpij się trochę. Miałeś pracowitą noc.
   Goodman zgodził się z tym. Znużony wrócił do swego pokoju
hotelowego i zasnął natychmiast, gdy jego głowa opadła na poduszkę.
   
















    Stawiwszy się w Zakładach Robotów Domowych Abbaga jął się
mężnie borykać z problemem oddoskonalania automatów. Ziemska wynalazczość wnet
dała o sobie znać.
   Goodman począł syntetyzować nowy plastik na powłokę robota.
Był to silikon, pochodny silikitu, który pojawił się na Ziemi ładny kawał czasu
temu. Miał wszystkie przymioty, jeśli chodzi o twardość, sprężystość, odporność
na długą eksploatację; mógł również znieść masę urazów. Ale powłoka rozpadała
się natychmiast, i to bardzo spektakularnie, otrzymawszy kopniaka zadanego z
siłą trzydziestu funtów lub więcej.
   Pracodawca pochwalił Goodmana za to odkrycie, dał
gratyfikację (której Goodman rozpaczliwie potrzebował), i polecił nadal pracować
nad pomysłem, by jeśli to możliwe, obniżyć pożądaną siłę do dwudziestu trzech
funtów. Tak bowiem, zdaniem działu badań, przedstawiały się parametry
przeciętnego kopniaka frustracyjnego.
   Goodman zajęty był tak bardzo, że praktycznie nie miał
czasu, by prowadzić dalsze studia nad tranajskimi obyczajami i nawykami. Zdołał
jednak odwiedzić Lokal Obywatelski. Ta jedyna w swoim rodzaju tranajska
instytucja mieściła się w małym budynku przy cichej, bocznej uliczce.
   Wszedłszy, stanął przed wielkim pulpitem, na którym
znajdowały się plakietki z nazwiskami i tytułami wszystkich urzędników
państwowych Tranai. Obok każdego nazwiska był guzik. Facet z obsługi pouczył
Goodmana, że przez naciśnięcie guzika obywatel wyraża dezaprobatę wobec posunięć
tego czy innego urzędnika. Naciśnięcie jest natychmiast rejestrowane w Sali
Historycznej i stanowi niewymazywalny minus na koncie funkcjonariusza.
   Nieletnim, oczywiście, naciskać guzików nie pozwalano.
   Goodman uznał ten system za niezbyt efektywny, ale być
może, powiedział sobie, oficjele Tranai są motywowani inaczej niż ich ziemscy
koledzy.
   Spotykał się z Janną niemal każdego wieczoru i pospołu
eksploatowali rozmaite kulturalne "aspekty" Tranai: cocktail-bary, filharmonie,
wystawy sztuki, muzea nauki, targi i festiwale. Goodman nosił blaster i po kilku
nieudanych próbach zdołał obrabować, kupca z pięciuset diglo.
   Janna, jak przystało rozsądnej tranajskiej dziewczynie,
wpadła po tym sukcesie w ekstazę i urządzili fetę w Kici Koci Barze. Rodzice
Janny zgadzali się, że Goodman sprawia wrażenie człowieka dobrze troszczącego
się o środki utrzymania.
   Następnej nocy owych pięćset diglo - plus trochę pieniędzy
z gratyfikacji Goodmana - zrabował z kolei mężczyzna w przybliżeniu wzrostu i
budowy barmana z Kici Koci, posługujący się prehistorycznym Drogiem 3.
   Goodman pocieszał się myślą, że pieniądz krąży swobodnie,
tak, jak zakłada to system.
   Potem przeżył kolejny triumf. Pewnego dnia w Zakładach
Robotów Domowych Abbaga wymyślił kompletnie nowy proces produkowania powłoki
robota. Rzecz polegała na specjalnym plastiku, odpornym na poważne nawet
stuknięcia i upadki. Właściciel robota musiał nosić specjalne buty z wtopionym w
obcasy katalizatorem. Gdy kopał robota, katalizator wchodził w reakcję z
plastikową powłoką; efekt był natychmiastowy i bardzo przyjemny.
   Zrazu Abbag nie był szczególnie przękonany - pomysł wydawał
się zbyt karkołomny. Ale chwycił z miejsca i Zakłady Robotów Domowych
zaangażowały się marginalnie w branżę obuwniczą, sprzedając przynajmniej jedną
parę butów do każdego robota.
   Owa horyzontalna ekspansja przemysłowa ukazała się wielce
satysfakcjonująca dla akcjonariuszy fabryki i była nawet ważniejsza niż
oryginalny wynalazek plastiku i katalizatora. Goodman otrzymał znaczną podwyżkę
pensji i hojną premię.
   Żeglując na grzbiecie swej triumfalnej fali, oświadczył się
Jannie i z miejsca został przyjęty. Jej rodzice sprzyjali związkowi i
pozostawało tylko zdobyć oficjalne błogosławieństwo rządu, z technicznego bowiem
punktu widzenia Goodman wciąż był innoplanetałem.
   Wziął przeto wolny dzień i powędrował do Gmachu Idriga, by
się zobaczyć z Melithem. Był przepyszny wiosenny dzionek, jeden z tych, jakie
Tranai ma przez dziesięć miesięcy w roku, i Goodman kroczył lekko i sprężyście.
Kochał, robił karierę i rychło miał się stać obywatelem utopii.
   Oczywiście, utopii przydadzą się pewne zmiany, nawet bowiem
Tranai nie jest zupełnie doskonała. Może przyjmie Najwyższą Prezydenturę, by
przeprowadzić niezbędne reformy. Ale bez pośpiechu...
   - Hej, panie - rozległ się głos. - Nie zbywa panu diglo?

   Goodman spojrzał w dół i dostrzegł przycupniętego na
chodniku brudnego starca w łachmanach, który trzymał cynowy kubek.
   - Co? - zapytał Goodman.
   - Nie zbywa ci diglo, bracie? - powtórzył staruch
przypochlebnie. - Nie dałbyś pan biedakowi na kubek oglo? Od dwóch dni nic nie
jadłem, panie.
   - To haniebne! Czemu nie weźmiesz Mastera i nie obrabujesz
kogoś na ulicy?
   - Jestem zbyt stary - zaskomlał tamten. - Ofiary tylko się
ze mnie śmieją.
   - Czy masz pewność, że nie jesteś po prostu leniwy? -
zapytał Goodman surowo.
   - Nie jestem, sir! - upewnił go żebrak. - Niech pan tylko
spojrzy, jak mi drżą ręce!
   Wyciągnął obie brudne łapy: trzęsły się.
   Goodman wyjął portfel i wręczył starcowi diglo. - Myślałem,
że na Tranai nie ma ubóstwa. Rozumiałem, że rząd zajmuje się ludźmi w podeszłym
wieku.
   - Bo też się zajmuje - powiedział starzec. - Niech pan
spojrzy. - Wyciągnął swój kubek - na jego ściance wygrawerowany był napis:
AUTORYZOWANY ŻEBRAK RZĄDOWY. NUMER DR-43241-3.
   - Masz na myśli, że rząd skłania cię do tej roboty?
   - Rząd p o z w a 1 a mi wykonywać tę robotę - wyjaśnił
stary. - Żebranie jest zajęciem rządowym zarezerwowanym dla wiekowych i
upośledzonych.
   - Ale to haniebne!
   - Musisz być tu obcy.
   - Jestem Ziemianinem.
   - Aha! Nerwowi, zaganiani ludzie, tacy jesteście, co? - N a
s z rząd nie pozwala obywatelom żebrać - oświadczył Goodman.
   - Nie? No to co robią starzy? Żyją na łasce dzieci? Czy
może siedzą w jakimś domu starców, czekając na śmierć z nudów? Ale nie tu,
młodzieńcze. Na Tranai każdemu staremu człowiekowi zapewnia się posadę rządową,
która nie wymaga specjalnych umiejętności, choć umiejętności są pomocne. Jedni
proszą o pracę pod dachem, w kościołach i teatrach. Inni lubią podniecenie
targów i karnawałów. Osobiście wolę robotę na świeżym powietrzu, w słoneczku.
Zmusza mnie do umiarkowanego wysiłku, pozwala spotykać wielu dziwnych i
interesujących ludzi takich jak ty.
   - Ale żebranie?
   - A do jakiej innej pracy jestem predysponowany?
   - Nie wiem. Ale... ale popatrz na siebie! Brudny, nie myty,
w plugawych szmatach...
   - To moje ciuchy robocze - wyjaśnił żebrak rządowy. -
Powinieneś zobaczyć mnie w niedzielę.
   - Masz i inne ubrania?
   - Jasne, że mam,- a do tego przyjemne mieszkanko, lożę w
operze, dwa roboty domowe i prawdopodobnie więcej forsy na koncie, niż widziałeś
w życiu. Miło było z tobą pogadać, młodzieńcze, i dzięki za wsparcie. Ale muszę
wracać do pracy, co i tobie bym radził.
   Goodman oddalił się, a zerknąwszy przez ramię zaobserwował,
że interes żebraka rządowego kwitnie. Ale - żebranie!
   Zaiste, coś takiego powinno się ukrócić. Jeśli przyjmie
kiedykolwiek Prezydenturę - a jest nader oczywiste, że powinien - zbada tę
kwestię dokładniej.
   Miał wrażenie, iż musi być rozwiązanie godziwsze.
   
















   W Gmachu Idriga Goodman opowiedział Melithowi o swych
planach matrymonialnych.
   Minister imigracyjny był pełen entuzjazmu.
   - Cudownie, absolutnie cudownie - rzekł. - Rodzinę Vleyów
znam od dawna. To wspaniali ludzie. A Janna jest dziewczyną, z której byłby
dumny każdy mężczyzna.
   - Czy nie ma jakichś formalności, które powinienem był
dopełnić? - zapytał Goodman. - Jestem innoplanetałem i w ogóle...
   - Żadnych, ale to żadnych. Postanowiłem odpuścić wszelkie
formalności. Możesz zostać obywatelem Tranai, jeśli tego chcesz, przez prosty
akt ustnej deklaracji. Albo możesz zatrzymać obywatelstwo ziemskie i nikt się
nie pogniewa. Albo możesz uczynić obie rzeczy na raz - być obywatelem i Ziemi, i
Tranai. Jeśli Ziemia nie będzie miała nic przeciwko temu, to my też nie.
   - Sądzę, że wolałbym zostać obywatelem Tranai powiedział
Goodman.
   - To w zupełności zależy od ciebie. Ale jeśli myślisz o
Prezydenturze, to przecież możesz zachować status Ziemianina i mimo to objąć
urząd. Nie jesteśmy wcale sztywni w tych kwestiach. Jednym z naszych najbardziej
udanych Najwyższych Prezydentów był pochodzący od płazów facet z Aquarelli XI.

   - Jakże światłe podejście!
   - Jasne, dać każdemu szansę, to nasze motto. A teraz co do
ślubu - ceremonii może dokonać każdy urzędnik państwowy. Najwyższy Prezydent
Borg byłby szczęśliwy mogąc to zrobić dziś po południu, jeśli masz ochotę. -
Melith puścił oko. - Stary pierdoła lubi całować panny młode. Ale myślę, że
ciebie naprawdę ceni.
   - Dziś po południu? - zastanowił się Goodman. - Tak,
chciałbym wziąć ślub dziś po południu, jeśli Janna się zgodzi.
   - Prawdopodobnie się zgodzi - upewnił go Melith. - Sprawa
kolejna: gdzie będziecie mieszkać, jak wrócicie z miodowego miesiąca? Pokój
hotelowy byłby raczej nieodpowiedni. - Rozmyślał przez chwilę. - Wiesz, co ci
powiem? Mamy mały domek na skraju miasta. Czemu nie mielibyście się tam
wprowadzić, nim znajdziecie coś lepszego? Albo zostać na stałe, jeśli się wam
spodoba?
   - Słowo daję - zaprotestował Goodman - jesteś zbyt hojny.

   - Daj sobie spokój. Myślałeś może o tym, żeby zostać
następnym ministrem imigracyjnym? Żadnej biurokracji, krótkie godziny pracy,
dobra pensja. Nie? Masz na oku Najwyższą Prezydenturę, co? Chyba nie mogę ci
mieć tego za złe.
   Pogrzebawszy w kieszeniach, Melith znalazł dwa klucze.
   - Ten od drzwi frontowych, a ten od kuchennych. Adres jest
na nich wygrawerowany. Dom ma pełne wyposażenie, w tym fabrycznie nowy generator
pola derrsinowego.
   - Derrsin?
   - Jasne. Dom na Tranai nie jest całkowicie wyposażony,
dopóki nie ma generatora derrsinowego pola stazy.
   Chrząknąwszy Goodman powiedział ostrożnie:
   - Miałem zamiar spytać cię o to - dokładnie do czego używa
się pola stazy?
   - No, żeby trzymać tam swoją żonę - odparł Melith. -
Sądziłem, że wiesz.
   - Wiem, ale dlaczego?
   - Dlaczego? - Melith zmarszczył brwi. Najoczywiściej
kwestia taka nigdy nie przyszła mu do głowy. - Dlaczego robi się to czy owo?
Zwyczaj, ot i wszystko. A poza tym bardzo logiczny zwyczaj. Nie chciałbyś chyba
słuchać na okrągło babskiego paplania, dzień i noc?
   Goodman oblał się rumieńcem, odkąd bowiem poznał Jannę,
rozmyślał tylko o tym, jakże miło by ją było mieć u boku dzień i noc.
   - Nie wygląda to na zbyt uczciwe wobec kobiet stwierdził
Goodman.
   Melith roześmiał się.
   - Mój drogi przyjacielu, czyżbyś głosił doktrynę równości
płciowej? To naprawdę skompromitowana teoria. Mężczyźni i kobiety są po prostu
różni. Nie są tacy sami, bez względu na to, co mówiono ci na Ziemi. Co dobre dla
mężczyzny, nie jest konieczne, a nawet - zazwyczaj - dobre dla kobiety.
   - Traktujecie je tedy jako istoty niższe - rzekł Goodman, w
którym poczęła kipieć reformatorska krew.
   - Wcale nie. Traktujemy je w i n n y sposób niż mężczyzn,
ale nie w sposób dowodzący ich n i ż s z o ś c i. Tak czy owak, one nie mają
zastrzeżeń.
   - A to dlatego, że nie miały okazji pokosztować lepszego
losu. Czy jest jakieś prawo nakazujące mi przetrzymywanie żony w polu
derrsinowym?
   - Oczywiście, nie ma. Zwyczaj sugeruje po prostu, byś
przywoływał ją ze stazy na określony tygodniowo czas. Nie jest w porządku
pudłować kobietkę całkowicie, rozumiesz.
   - Oczywiście, że nie jest - stwierdził Goodman
sarkastycznie. - Trzeba jej dać c z a s e m pożyć.
   - I o to chodzi - rzekł Melith, nie dostrzegłszy sarkazmu w
słowach Goodmana. - Zaczynasz kapować.
   Goodman wstał.
   - Czy to wszystko?
   - Myślę, że mniej więcej. Dużo szczęścia i w ogóle.
   - Dziękuję - odparł Goodman sztywno i odwróciwszy się
gwałtownie, wyszedł.
   
















    Tego popołudnia w Dworzyszczu Narodowym Najwyższy Prezydent
Borg dokonał prostych tranajskich obrzędów ślubnych, a potem z zapałem ucałował
pannę młodą... Była to piękna ceremonia i tylko jedna rzecz rzuciła na nią cień.

   Na ścianie Borga wisiała strzelba wyposażona w tłumik i
lunetkę. Była bliźniaczo podobna do broni Melitha i równie niepojęta.
   Borg odprowadził Goodmana na bok i zapytał:
   - Czy rozważałeś poważniej sprawę Prezydentury?
   - Wciąż mam ją na uwadze - odrzekł Goodman. - Tak naprawdę,
to wcale bym nie chciał sprawować urzędów publicznych...
   - Nikt nie chce.
   - ...ale są pewne reformy, których Tranai na gwałt
potrzebuje. Myślę, że zwrócenie na nie uwagi ludu może być moim obowiązkiem.

   - To się nazywa duch! - powiedział Borg z aprobatą w
głosie. - Od jakiegoś już czasu nie mieliśmy naprawdę przedsiębiorczego
prezydenta. A czemu nie miałbyś przejąć urzędu od razu? Moglibyście wówczas
spędzić miesiąc miodowy tylko we dwoje w Dworzyszczu Narodowym.
   Goodman odczuwał pokusę, ale nie chciał, by sprawy
państwowe zakłócały mu miesiąc miodowy, który tak czy owak był już zaplanowany.
Skoro Tranai wytrzymała tak długo w swym prawie utopijnym stanie, może
niewątpliwie poczekać jeszcze kilka tygodni.
   - Rozważę to sobie, gdy wrócimy - oznajmił w końcu.
   Borg wzruszył ramionami.
   - Cóż, myślę, że zdołam unieść to brzemię jeszcze jakiś
czas. Och, i to - wręczył Goodmanowi zaklejoną kopertę.
   - Co to jest?
   - Po prostu standardowa porada - rzekł Borg. Pospiesz się,
panna młoda czeka.
   - Chodź już, Marvin! - zawołała Janna. - Nie chcesz chyba,
żebyśmy spóźnili się na statek!
   Goodman popędził za nią, by wsiąść do limuzyny z portu
kosmicznego.
   - Powodzenia! - zawołali rodzice.
   - Powodzenia! - wrzasnął Borg.
   - Powodzenia! - dorzucił Melith, jego żona i wszyscy
pozostali goście.
   W drodze do portu Goodman otworzył kopertę i przeczytał
drukowany arkusz:
   Rada dla młodego małżonka
   Zawarłeś właśnie zwiazek małżeński i oczekujesz, co
zupełnie naturalne, całego życia w małżeńskiej szczęśliwości. I jest to jak
najbardziej właściwe, szczęśliwe małżeństwo bowiem jest ostoją dobrego rządu.
Musisz jednak uczynić więcej, niż tylko żywić takie pragnienie. Szczęśliwe
małżeństwo nie staje się twoim udziałem za sprawą łaski bożej. Na dobre
małżeństwo trzeba zapracować.
   Pamiętaj, że twoja żona jest istota ludzką. Powinno się ją
obdarzyć pewną dozą wolności, do której ma niezbywalne prawo. Sugerujemy, byś
powoływał ją ze stazy przynajmniej raz w tygodniu. Zbyt długi pobyt w stazie nie
służy dobrej orientacji. Zbyt wiele stazy źle wpływa na cerę i nie tylko dla
niej jest to niekorzystne, ale również i dla ciebie.
   W przerwach, takich jak weekendy czy wakacje, pozwala się
zwykle żonie funkcjonować poza stazą cały dzień bez przerwy, niekiedy nawet
przez dwa albo trzy dni. Zaszkodzić to nie może, a urozmaicenie zdziała cuda,
jeśli chodzi o jej samopoczucie.
   Miej w pamięci garść tych zdroworozsądkowych zasad, a
możesz być pewien, że twe małżeństwo będzie szczęśliwe.
   Rządowa Rada Matrymonialna
   Goodman powoli porwał kartkę na drobne strzępy upuścił je
na podłogę limuzyny. Jego duch reformatora był już całkowicie rozbudzony.
Wiedział, że Tranai jest pyt piękna, by mogła być prawdziwa. Ktoś musiał
zapłacić doskonałość. W tym przypadku - kobiety.
   Znalazł pierwszą poważną skazę w raju.
   - Co to było, kochanie? - zapytała Janna, spojrzawszy a
strzępy papieru.
   - To była pewna bardzo głupia rada - odparł Goodran. - Moja
droga, czy myślałaś kiedykolwiek - tak naprawdę myślałaś - o ślubnych zwyczajach
tej swojej planety?
   - Nie sądzę. Czy nie są słuszne?
   - Są złe, zupełnie złe. Traktuje się tu kobiety jak
zabawki, jak lalki, które po skończeniu zabawy kładzie się na półkę. Czy tego
nie dostrzegasz?
   - Nigdy o tym nie myślałam.
   - Cóż, teraz możesz pomyśleć - powiedział Goodan - bo
dokonają się pewne zmiany, a damy im początek naszym domu.
   - Co tylko uznasz za najlepsze, ukochany - rzekła Janna z
szacunkiem.
   Uścisnęła jego ramię. On ją pocałował.
   A potem limuzyna dotarła do portu i wsiedli na pokład
statku kosmicznego.
   Ich miesiąc miodowy na Doe był jak krótka podróż przez raj
bez skazy. Cuda małego księżyca Tranai stworzono dla kochanków i tylko dla
kochanków.
   Żaden biznesmen nie wpadł na Doe na krótki odpoczynek;
żaden drapieżny kawaler nie polował na jej ścieżkach. Strudzeni, rozczarowani,
pełni lubieżnych nadziei musieli sobie znaleźć inne łowiska. Jedyne, srodze
przestrzegane prawo Doe brzmiało: tylko we dwoje, szczęśliwi i zakochani, wstęp
w innym stanie uczuć wzbroniony.
   Był to jedyny z tranajskich obyczajów, który Goodman
docenił bez trudu.
   Były na małym księżycu łąki z wysoką trawą i zielone lasy
do spacerów, a w lasach chłodne czarne jeziora; były postrzępione malownicze
szczyty, które aż się prosiły, by je zdobyć. Kochankowie, ku swej wielkiej
uciesze, bez przerwy gubili się w lasach, ale nie gubili się na dobre, bo cały
księżyc można było obejść w przeciągu jednego dnia. Dzięki słabej grawitacji
nikt nie zdołałby utonąć w jeziorach, a upadek ze szczytu góry napawał wprawdzie
lękiem, ale prawie nie przynosił uszczerbku.
   W punktach strategicznych rozrzucono małe hoteliki z
dyskretnie oświetlonymi barami, w których królowali sympatyczni siwowłosi
barmani.
   Nie brakło posępnych podziemnych korytarzy, które głębiej
(ale nie za głęboko) rozszerzały się w fosforyzujące, roziskrzone lodem jaskinie
i biegły obok ospałych, podziemnych rzek, w których pływały świetliste ryby o
ognistych oczach.
   Rządowa Rada Matrymonialna uznała te proste atrakcje za
wystarczające i nie zatroszczyła się ani o tereny golfowe, ani o baseny, ani o
szlaki do przejażdżek konnych, ani o pola do gry w gazdę. Wynikało to z
przekonania, że skoro już małżeństwo potrzebuje tych rzeczy, miesiąc miodowy ma
za sobą.
   Goodman i jego małżonka spędzili na Doe magiczny tydzień,
ale w końcu wrócili na Tranai.
   
















    Pierwszą rzeczą, jaką Goodman uczynił, przeniósłszy pannę
młodą przez próg ich nowego domu, było rozłączenie generatora derrsinowego.
   - Moja droga - rzekł - aż do tej chwili przestrzegałem
wszystkich tranajskich obyczajów, nawet tych, które wydawały mi się groteskowe.
Ale tej jednej rzeczy nie zaaprobuję. Na Ziemi byłem założycielem Komitetu
Równych Szans Zawodowych dla Kobiet. Na Ziemi traktujemy nasze kobiety jak
równych sobie towarzyszy, jak partnerów w przygodzie życia.
   - Cóż za osobliwy koncept - powiedziała Janna i chmura
przemknęła przez jej śliczną twarzyczkę.
   - Pomyśl tylko - nie ustępował Goodman - nasze życie będzie
znacznie bardziej satysfakcjonujące, jeśli zamiast zamykać cię w seraju pola
derrsinowego, pozwolę ci trwać u mego boku. Czy się ze mną zgadzasz?
   - Wiesz o wiele więcej niż ja, kochany. Podróżowałeś po
całej Galaktyce, gdy ja nie ruszyłam się z Port Tranai. Jeśli mówisz, że tak
będzie najlepiej - to będzie.
   Ponad wszelką wątpliwość, pomyślał Goodman, jest
najdoskonalszą z kobiet.
   Wrócił do swej pracy w Zakładach Robotów Domowych Abbaga i
rychło zagłębił się w kolejny projekt oddoskonaleniowy. Tym razem wpadł na
błyskotliwy pomysł uczynienia przegubów robota trzeszczącymi i skrzypiącymi.
Dźwięki te podniosą irytacyjne zalety robota, przez co jego unicestwienie,
bardziej teraz wartościowe z psychologicznego punktu widzenia, stanie się
również aktem przyjemniejszym. Pan Abbag nie posiadał się z radości, dał
Goodmanowi kolejną podwyżkę i kazał przygotować oddoskonalenie do rychłego
wdrożenia.
   Pierwszy plan Goodmana polegał na wyeliminowaniu części
procesu smarowania, okazało się jednak, że tarcie uszkodzi zbyt szybko żywotne
elementy maszyny. A do tego, naturalnie, nie można było dopuścić.
   Począł więc szkicować zarys wbudowanego modułu
skrzypiąco-trzeszczącego. Musiał brzmieć absolutnie realistycznie i nie
powodować rzeczywistych uszkodzeń. Musiał być tani i mały, bo wnętrze robota
wypełnione już było po brzegi rozmaitymi oddoskonaleniami.
   Atoli Goodman przekonał się, że taki mały produkujący
trzaski moduł brzmi sztucznie, większe zaś są zbyt kosztowne i nie mieszczą się
w powłoce robota. Zaczął pracować po kilka wieczorów w tygodniu, schudł i stał
się drażliwy.
   
















    W Jannie miał żonę, na której można było polegać. Posiłki
zawsze były gotowe na czas, wieczorami krzepiła go wesołym słowem i ze
zrozumieniem słuchała o jego kłopotach. W ciągu dnia nadzorowała sprzątanie domu
przez roboty domowe. Zajmowało to nie więcej niż godzinę, później więc czytała
książki, wypiekała ciasta, robiła na drutach i niszczyła roboty.
   Goodman był tym lekko zaniepokojony, czyniła to bowiem w
tempie trzy - cztery sztuki tygodniowo. Ale przecież każdy musi mieć jakieś
hobby. Stać go było na to, by jej pobłażać, gdyż kupował maszyny po kosztach
własnych.
   Goodman znalazł się w kompletnym impasie, gdy inny
projektant, człowiek o nazwisku Dath Hergo, wystąpił z projektem
zmodernizowanego systemu sterowania. Oparty na zasadzie antyżyroskopowej,
pozwalał robotowi wejść do pokoju z bocznym przechyłem wynoszącym dziesięć
stopni. (Dziesięć stopni, zdaniem działu badań, to najbardziej irytujące
przechylenie, jakie może przyjąć robot.) Co więcej, wykorzystując zasadę
selekcji przypadkowej, robot mógł słaniać się na nogach, po pijacku, irytująco,
w nieregularnych odstępach - nigdy niczego nie upuszczając, ale będąc od
upuszczenia o krok.
   Wynalazek ten, co zrozumiałe, okrzyknięto wielkim postępem
w inżynierii oddoskonaleniowej. A Goodman przekonał się, że może wbudować swój
moduł trzeszczącoskrrypiący wprost w ośrodek sterujący słanianiem się robota.

   W czasopismach fachowych jego nazwisko wymieniano jednym
tchem z nazwiskiem Datha Hergo.
   Nowa generacja Robotów Domowych Abbaga była sensacją.
   W owej chwili Goodman postanowił wziąć z pracy urlop
bezpłatny i przyjąć Najwyższą Prezydenturę Tranai. Czuł, że winien jest to
społeczeństwu. Jeśli ziemska wynalazczość i wiedza pozwoliła udoskonalić
oddoskonalenia, zdoła niechybnie, z jeszcze większym powodzeniem, udoskonalić
udoskonalenia. Tranai była bliska utopii. Gdy na cuglach spocznie jego dłoń,
mogą przebyć ten ostatni odcinek ku ideałowi.
   Udał się do biura Melitha, by to omówić.
   - Sądzę, że zawsze jest pole do zmian - rzekł z zadumą
Melith. Szef resortu imigracji siedział przy oknie, obserwując przechodniów. -
Oczywiście, nasz obecny system funkcjonuje już od dawna i funkcjonuje bardzo
dobrze. Nie wiem, co mógłbyś udoskonalić. Nie ma na przykład
   - Boście ją zalegalizowali - oświadczył Goodman. - Po
prostu wykręciliście się od tego problemu.
   - My postrzegamy go inaczej. Nie ma ubóstwa...
   - Bo wszyscy kradną. I nie ma problemu ludzi starych, bo
rząd przekształcił ich w żebraków. Naprawdę, wiele jest miejsca na zmiany i
udoskonalenia.
   - Cóż, może - powiedział Melith. - Ale myślę... przerwał
raptownie, pognał ku ścianie i ściągnął z niej strzelbę. - Tam jest!
   Goodman wyjrzał przez okno. Niżej przechodził człowiek, z
pozoru niczym nie różniący się od innych. Usłyszał trzask, a potem zobaczył, że
człowiek ów chwieje się i osuwa na chodnik.
   Melith zastrzelił go ze swej strzelby z tłumikiem.
   - Po co to zrobiłeś? - spytał Goodman zdławionym głosem.

   - Potencjalny morderca - odparł Melith.
   - Co?
   - Rzecz jasna, nie mamy tu rzeczywistej przestępczości, ale
będąc ludźmi, musimy stawić czoło takiej możliwości.
   - Co takiego zrobił, że stał się potencjalnym mordercą?

   - Zabił pięciu ludzi - oznajmił Melith.
   - Ale... cholera, człowieku, to nie w porządku! Nie
aresztowałeś go, nie postawiłeś przed sądem, nie dałeś szansy skorzystania z
adwokata...
   - A jak to miałem zrobić? - zapytał lekko poirytowany
Melith. - Nie mamy żadnej policji, która by mogła aresztować ludzi, nie mamy
systemu prawnego. Dobry Boże, chyba się nie spodziewałeś, że po prostu pozwolę
mu iść dalej, co? Nasza definicja mordercy: zabójca dziesięciu ludzi; i ten tam
był nieźle zaawansowany. Po prostu nie mogłem siedzieć bezczynnie. Chronić ludzi
to mój obowiązek. Mogę cię upewnić, że starannie rozeznałem sprawę.
   - To niesprawiedliwe! - wrzasnął Goodman.
   - A kto mówi, że sprawiedliwe?! - odwrzasnął Melith. - Co
ma s p r a w i e d 1 i w o ś ć do utopii?!
   - Wszystko! - Goodman z trudem nakazał sobie spokój. -
Sprawiedliwość jest podstawą godności ludzkiej, ludzkiego łaknienia...
   - Teraz po prostu zapędzasz się w pustosłowie - rzekł
Melith ze swym zwykłym, jowialnym uśmiechem. - Spróbuj być realistą.
Stworzyliśmy utopię dla i s t o t 1 u d z k i c h, nie dla świętych, którym ona
na nic. Musimy akceptować ułomności ludzkiej natury, a nie udawać, że ich nie
ma. Wedle naszego sposobu myślenia aparat policyjny i system prawno-egzekucyjny
mają tę skłonność, że tworzą atmosferę zbrodni i akceptację zbrodni. Jest,
uwierz mi, lepiej w ogóle nie akceptować możliwości zbrodni. Ogromna większość
ludzi powie ci to samo.
   - Ale kiedy dochodzi do zbrodni, co przecież nieuniknione.

   - Dochodzi tylko do możliwości - upierał się Melith. - A i
to rzadziej, niż sobie myślisz. Kiedy więc dochodzi, załatwiamy to szybko i po
prostu.
   - A jeśli załatwiasz niewłaściwego człowieka?
   - Nie możemy załatwić niewłaściwego człowieka. Nie ma na to
najmniejszej szansy.
   - Dlaczego nie?
   - Bo każdy wyeliminowany przez funkcjonariusza rządowego
jest z definicji i prawa zwyczajowego potencjalnym przestępcą.
   Przez chwilę Marvin Goodman milczał. Potem rzekł:
   - Widzę, ze rząd dysponuje większą władzą, niż zrazu
sądziłem.
   - Dysponuje - potwierdził Melith. - Ale nie taką, jaką mu w
tej chwili przypisujesz.
   Goodman uśmiechnął się ironicznie.
   - A czy wciąż mogę prosić o Najwyższą Prezydenturę?
   - Jasne. I bez żadnych warunków. Naprawdę chcesz? Przez
chwilę Goodman zastanawiał się głęboko. Czy naprawdę jej chce? Cóż, ktoś musi
rządzić. Ktoś musi strzec ludzi. Ktoś musi przeprowadzić parę reform w tym
utopijnym domu wariatów.
   - Tak, chcę - oświadczył.
   Rozwarły się drzwi i wpadł do środka Najwyższy Prezydent
Borg.
   - Cudownie, absolutnie cudownie! Już dziś możesz się
przenieść do Dworzyszcza Narodowego. Od tygodnia byłem spakowany i czekałem, aż
się zdecydujesz.
   - Muszą być jakieś formalności, których trzeba dokonać...

   - Żadnych formalności - rzekł Borg, którego twarz
połyskiwała od potu. - Absolutnie żadnych. Musimy tylko dokonać przekazania
Pieczęci Prezydenckiej, a potem zejdę na dół, wymażę w aktach swoje nazwisko i
wstawię twoje.
   Goodman popatrzył na Melitha. Twarz ministra imigracji była
nieprzenikniona.
   - W porządku - powiedział.
   Borg sięgnął po Pieczęć Prezydencką i począł ją zdejmować z
szyi...
   Eksplodowała nagle i gwałtownie
   I oto Goodrnan przekonał się, że ogarnięty grozą patrzy na
czerwoną, roztrzaskaną głowę Borga. Najwyższy Prezydent chwiał się przez chwilę,
a potem spłynął na podłogę.
   Melith zdjął marynarkę i zarzucił ją na głowę Borga.
Goodman cofnął się ku krzesłu i opadł na nie. Otworzył usta, ale nie wydobył z
nich ani słowa.
   - Doprawdy, głupia sprawa - rzekł Melith. - Był tak bliski
końca kadencji. Ostrzegałem go w sprawie zaakceptowania budowy tego nowego portu
kosmicznego. Ludziom to się nie spodoba, mówiłem. Ale był pewien, że zechcą mieć
dwa porty zamiast jednego. Cóż, mylił się.
   - Chcesz powiedzieć... rozumiem... jak... co...
   - Wszyscy funkcjonariusze rządowi noszą insygnium urzędu,
zawierające tradycyjną ilość tezjum, materiału wybuchowego, o którym mogłeś
słyszeć - wyjaśnił Melith. - Zapalnik sterowany jest drogą radiową z Lokalu
Obywatelskiego. Każdy obywatel ma dostęp do lokalu, g a to w tym celu, by
wyrazić dezaprobatę wobec rządu. - Melith westchnął. - I to był ostateczny minus
na koncie biednego Borga.
   - Pozwalacie ludziom wyrażać dezaprobatę przez wysadzanie w
powietrze urzędników państwowych? - wyskrzeczał przerażony Goodman.
   - To jedyny sposób, który cokolwiek znaczy - odparł Melith.
- Mechanizm kontrolny. Tak jak my mamy w garści obywateli, tak obywatele mają w
garści nas.
   - I to d 1 a t e g o chciał, żebym ja przejął urząd.
Dlaczego nikt mi nie powiedział?
   - Bo nie pytałeś - rzekł Melith z cieniem uśmieszku. Nie
bądź taki przerażony. Skrytobójstwo jest zawsze możliwe, wiesz, na każdej
planecie, pod każdymi rządami. Próbujemy zeń uczynić zjawisko konstruktywne. W
naszym systemie ludzie nigdy nie tracą kontaktu z rządem, a rząd nigdy nie
próbuje sięgać po władzę dyktatorską. A skoro każdy może się udać do Lokalu
Obywatelskiego, to sam się zdziwisz, jak skąpo z tego prawa korzysta.
Oczywiście, zawsze są zapaleńcy...
   Goodman podniósł się na nogi i nie patrząc na ciało Borga
ruszył ku drzwiom.
   - Czyżbyś nie chciał już Prezydentury? - zapytał Melith.

   - Nie
   - Tacy już wy, Ziemianie, jesteście - zauważył ze smutkiem
Melith. - Pragniecie odpowiedzialności tylko wtedy, gdy nie zakłada podejmowania
ryzyka. To złe podejście, gdy chce się kierować rządem.
   - Może masz rację - rzekł Goodman. - Rad po prostu jestem,
że się w porę zorientowałem.
   Pospieszył do domu.
   Gdy doń wkraczał, jego duszą rządził kompletny chaos. Czy
Tranai jest utopią, czy domem wariatów rozmiarów planety? Jaka zresztą różnica?
Po raz pierwszy w życiu Goodman zastanawiał się, czy utopia jest warta świeczki.
Czyż nie lepiej dążyć ku doskonałości, niż ją osiągnąć? Raczej mieć ideały, niż
żyć zgodnie z nimi... Jeśli sprawiedliwość jest ułudą, to czyż ułuda nie jest
lepsza od prawdy?
   A może nie? Goodman był smutny i pełen rozterek, gdy
dowlókł się do domu. Tam znalazł żonę w ramionach innego mężczyzny.
   
















    Ta scena miała, w jego oczach, przeraźliwie zwolnione
tempo. Sądził, że trwało wieki, nim Janna podniosła się na nogi i poprawiwszy
rozchełstaną odzież spojrzała nań z rozdziawionymi ustami. Mężczyzna - wysoki i
przystojny, którego Goodman nigdy dotąd nie widział - sprawiał wrażenie zbyt
zaskoczonego, by przemówić. Wykonywał drobne, nic nie znaczące gesty - strząsał
pył z klapy marynarki, obciągał mankiety.
   Potem uśmiechnął się nienaturalnie.
   - No, no! - rzekł Goodman. W tych okolicznościach było to
dość anemiczne, ale wywarło swój efekt. Janna wybuchnęła płaczem.
   - Okropnie mi przykro - wymamrotał mężczyzna. Nie
spodziewaliśmy się ciebie jeszcze przez parę godzin. Musisz być tym zaszokowany.
Okropnie mi przykro.
   Jedyną rzeczą, jakiej Goodman nie oczekiwał i nie pragnął,
było współczucie ze strony kochanka żony. Zignorował mężczyznę i wlepił wzrok w
łkającą Jannę.
   - A czegoś się spodziewał! - wrzasnęła doń raptownie. -
Musiałam. Nie kochałeś mnie!
   - Nie kochałem cię! Jak możesz tak mówić?!
   - A jak mnie traktowałeś?
   - Bardzo cię kochałem, Janno - powiedział miękko.
   - Wcale nie! - pisnęła, odrzucając głowę do tyłu. Tylko
popatrz, jak mnie traktowałeś! Trzymałeś mnie przy sobie całymi dniami,
codziennie zmuszałeś do prac domowych, gotowania, wysiadywania. Marvin, c z u ł
a m, jak się starzeję. Dzień po dniu ten sam nudny, głupi rytuał. I przez
większość czasu, kiedy wracałeś do domu, byłeś zbyt zmęczony, żeby choć mnie
dostrzec. Jedyne, o czym potrafiłeś mówić, to twoje durne roboty! Marnowałam
się, Marvin, marnowałam!
   Nagle dotarło do Goodmana, że jego żona doznała rozstroju.
Bardzo łagodnie powiedział:
   - Ależ, Janno, takie jest życie. Mąż i żona tworzą
wspólnotę. Starzeją się pospołu, ramię przy ramieniu. Życie nie może się składać
z samych radości...
   - Oczywiście, że może! Spróbuj zrozumieć, Marvin. Może! Na
Tranai - dla kobiety!
   - To niemożliwe - rzekł Goodman.
   - Na Tranai kobieta oczekuje życia pełnego uciech i
przyjemności. To jej prawo, tak jak swoje prawa mają mężczyźni. Oczekuje, że
przywołana ze stazy weźmie udział w przygotowanym przyjątku, pójdzie na spacer w
blasku księżyca albo popływać, albo do kina. - Znów zaczęła płakać. - Ale ty
byłeś mądrzejszy. Musiałeś to zmienić. Powinnam być na tyle rozsądna, by nie
ufać Ziemianinowi.
   Tamten mężczyzna westchnął i zapalił papierosa.
   - Wiem, nic nie możesz na to poradzić, Marvin, że jesteś
innoplanetałem - powiedziała Janna. - Ale naprawdę chcę, żebyś zrozumiał. Miłość
to nie wszystko. Kobieta powinna być też praktyczna. Gdyby szło tak dalej,
byłabym starą kobietą, podczas gdy moje przyjaciółki wciąż by były młode.
   - Wciąż młode? - powtórzył głucho Goodman.
   - Oczywiście - wtrącił mężczyzna. - Kobieta nie starzeje
się w polu derrsinowym.
   - Ależ ta cała historia jest upiorna - rzekł Goodman. -
Moja żona ma być młoda, gdy ja się zestarzeję.
   - I dopiero wtedy doceniłbyś młodą kobietę - powiedziała
Janna.
   - A co z tobą? - zapytał Goodman. - Czy też byś doceniła
starca?
   - On wciąż nie rozumie - stwierdził mężczyzna.
   - Marvin, spróbuj. Czy to jeszcze nie jest jasne? Przez
całe życie miałbyś młodą i piękną kobietę, której jedynym pragnieniem byłoby
sprawiać ci przyjemność. A kiedy byś umarł - nie miej takiej zaszokowanej miny,
kochanie, wszyscy umierają - więc kiedy byś umarł, ja, wciąż młoda,
odziedziczyłabym zgodnie z prawem wszystkie twoje pieniądze.
   - Zaczynam rozumieć - rzekł Goodman. - Wnioskuję, że to
kolejna, powszechnie akceptowana, faza tranajskiego żywota - bogata, młoda
wdowa, która może czynić zadość swoim zachciankom.
   - Naturalnie. I tym sposobem wszystko idzie ku dobru
wszystkich. Mężczyzna ma młodą żonę, którą widuje tylko wtedy, gdy ma na to
ochotę. Dana mu jest zupełna wolność, a także miły dom. A kobieta, wyzwolona z
nudy szarego życia, ma dostateczne środki, by się zabawić, póki jeszcze może.

   - Powinnaś mi to była powiedzieć - poskarżył się Goodman.

   - Myślałam, że wiesz - powiedziała Janna - skoro sądziłeś,
że masz lepszy sposób. Ale teraz widzę, że nigdy byś nie zrozumiał, bo jesteś
tak naiwny - co, przyznam, stanowi o części twego uroku. - Uśmiechnęła się z
zadumą. - A poza tym, gdybym ci powiedziała, nie poznałabym Ronda.
   Mężczyzna skłonił się lekko.
   - Roznosiłem próbki Konfekcji Greaha: Możesz sobie
wyobrazić moje zdumienie, gdym znalazł tę piękną, młodą kobietę n i e w s t a z
i e. Rozumiesz, to było jak bajka, która staje się życiem. Nigdy się nie
spodziewamy, że stare legendy przerodzą się w prawdę, więc sam przyznasz, że
wrażenie jest silne, gdy jednak do tego dochodzi.
   - Kochasz go? - zapytał Goodman ciężko.
   - Tak - odparła Janna. - Rondo przejmuje się mną. Ma zamiar
trzymać mnie w stazie tak długo, aż nadrobię stracony czas. To z jego strony
poświęcenie, ale Rondo ma szczodrą naturę...
   - Jeśli tak to wygląda - rzekł Goodman posępnie - to na
pewno nie stanę wam na drodze. Jestem w końcu istotą cywilizowaną. Możesz dostać
rozwód.
   Splótł ramiona na piersi, czując się nader szlachetnie.
Czuł wszakże niejasno, że decyzja jego wyrosła nie tyle ze szlachetności, co z
nagłego, ostrego wstrętu do wszystkiego co tranajskie.
   - Nie mamy na Tranai rozwodów - rzekł Rondo.
   - Nie? - chłodny dreszcz przebiegł po plecach Goodmana.

   W dłoni Ronda pojawił się blaster.
   - Byłoby to, rozumiesz, zbyt anarchiczne, gdyby ludzie
wymieniali się sobą. Jest tylko jeden sposób odmienienia swego stanu.
   - Ależ to ohydne! - wyjąkał Goodman, wycofując się. -
Przeciwko wszelkiej przyzwoitości.
   - Nie, jeśli żona tego pragnie. A nawiasem mówiąc, oto i
kolejny znakomity powód, by przetrzymywać połowicę w stazie. Czy mam twoje
zezwolenie, moja droga?
   - Wybacz mi, Marvin - powiedziała Janna i zamknęła oczy. -
Tak!
   Rondo wymierzył blaster. Bez chwili wahania Goodman dał
nurka przez najbliższe okno. Tuż za nim świsnął strzał.
   - Słuchaj no! - zawołał Rondo. - Pokaż styl, człowieku.
Przyjmij to godnie!
   Goodman wylądował ciężko na ramieniu. Zerwał się z miejsca
i ruszył sprintem, a drugi strzał Ronda osmalił mu bark. Potem skrył się za
domem i był chwilowo bezpieczny. Nawet nie stanął, by się nad tym zastanowić. Ze
wszystkich sił pomknął do portu kosmicznego.
   Szczęśliwie wnet startował statek, który zabrał go na
g'Moree. Stąd zatelegrafował na Tranai po swoje pieniądze i opłacił przelot na
Higastomerytreję, gdzie władze oskarżyły go o to, że jest szpiegiem Dingu.
Oskarżenie nie trzymało się kupy, Dinganie bowiem byli rasą amfibii i Goodman
omal nie utonął, dowodząc ku ogólnemu zadowoleniu, że potrafi oddychać tylko
powietrzem.
   Bezzałogowcem dostał się na podwójną planetę Mvanti, za
Seves, Olgo i Mi. Najął nielicencjonowanego pilota, który dostarczył go na
Bellismoranti, gdzie zaczynały się wpływy Ziemi. Stąd lokalna linia kosmiczna
przewiozła go za Wir Galaktyczny i - po międzylądowaniach na Ostrydze, Lekungu,
Pankungu, Inchangu i Machangu - przybył wreszcie na Tung-Bradar IV.
   Pieniądze już mu się skończyły, ale był praktycznie o krok
od Ziemi, przynajmniej w skali dystansów kosmicznych. Zdołał zapracować na
przelot do Oume, a z Oume na Legis II. Tu Towarzystwo Pomocy Podróżnikom
Gwiezdnym załatwiło mu miejscówkę i dotarł w końcu na Ziemię.
   Goodman osiadł w Seakirk w stanie New Jersey, gdzie
człowiek jest zupełnie bezpieczny tak długo, jak długo płaci podatki. Piastuje
stanowisko Naczelnego Technika-Robotyka w Seakirk Construction Corporation i
poślubił drobną, ciemnowłosą, cichą dziewczynę, która najoczywiściej go
uwielbia, choć on rzadko wypuszcza ją z domu.
   Chadza często z kapitanem Savage'em do Eddie's Moonlight
Bar i popijając Pospieszne na Tranai, gwarzą o Tranai Błogosławionej, gdzie
znaleziono Sposób, a Człowiek nie jest już wprzężony w Kierat. Przy tych
okazjach Goodman narzeka na kosmalarię - za której sprawą nie może ruszyć w
kosmos ani wrócić na Tranai.
   Ostatnio, z pomocą kapitana Savage'a, Goodman zorganizował
Ligę Seakirku na Rzecz Odebrania Kobietom Praw Wyborczych. Są jej jedynymi
członkami, ale czyż - jak to ujmuje Goodman - podobna rzecz powstrzymała
kiedykolwiek krzyżowca?




przekład : Stanisław Czaja

    powrót




  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza