ďťż

gdy

Lemur zaprasza







Henry Kuttner
       Gdy się przebierze miarka


    Zdumiało ich, że udało się im wynająć to mieszkanie - przy
wysokich czynszach i warunkach zawarowanych w umowie najmu - a Joe Calderon czuł
się szczęśliwy, bo stąd na uniwersytet miał tylko dziesięć minut drogi metrem.
Myra, jego żona, wichrząc sobie w zamyśleniu rude włosy, orzekła, że właściciele
zapewne spodziewają się u lokatorów partenogenezy - jeśli to właśnie
miała na myśli; w każdym razie Chodziło jej o podzielenie się na pół
organizmu i powstanie od razu dwu dojrzałych osobników. Calderon
uśmiechnął się od ucha do ucha.
    - Dwuczłonowego podziału, głuptasku - powiedział obserwując
małego, półtorarocznego Aleksandra, raczkującego po dywanie i
przygotowującego się -do zajęcia pozycji pionowej na swych grubiutkich krzywych
nóżkach.
    Mieszkanie doprawdy przedstawiało się nieźle. Zaglądało tu od
czasu do czasu słońce i było więcej pomieszczeń, niż mieli prawo oczekiwać za tę
cenę. Najbliższa sąsiadka, egzaltowana blondyna, mówiąca chyba wyłącznie
o swoich migrenach, poinformowała ich, że w mieszkaniu 4D trudno utrzymać
lokatorów. Nie żeby straszyło, ale pojawiają się tam dziwni goście.
Ostatni najemca, agent ubezpieczeniowy, tęgo zresztą pociągający z butelki,
wyprowadził się pewnego dnia narzekając na jakieś małe ludziki - podobno
dzwoniły do jego drzwi o najrozmaitszych porach i pytały o niejakiego Potta czy
kogoś o podobnym nazwisku. Dopiero po jakimś czasie Joe utożsamił Potta z
Cauldronem, czyli Calderonem.
    Siedzieli teraz zadowoleni na kanapie i patrzyli na Aleksandra.
Był wspaniałym dzieckiem. Jak wszystkie malce, na karczku miał wałeczek
tłuszczyku, a jego nóżki przypominały według Calderona grubo ciosane,
klocowate kończyny kamiennego posągu - tak przynajmniej wyglądały. Przyciągała
wzrok i wręcz fascynowała ich niewiarygodna baniasta różowość. Aleksander
zaśmiał się głupawo, wstał i chwiejnym krokiem, niczym pijany, ruszył w stronę
rodziców, papląc coś niezrozumiałego.
    - Głuptasek - powiedziała Myra z czułością i rzuciła dziecku
ukochaną, miękką, aksamitną świnkę.
    - No, to jesteśmy przygotowani do zimy - oznajmił Calderon. Był
to wysoki, szczupły mężczyzna o nerwowych ruchach, zdolny fizyk, kochający swoją
pracę na uniwersytecie. Myra - raczej drobna, ruda, z zadartym noskiem i
sardonicznymi piwnymi oczami - wydała pomruk niezadowolenia.
    - Gdybyśmy mogli znaleźć służącą. Inaczej się zesłużę.
    - Mówisz tonem straceńca. Co to znaczy, że się
zesłużysz?
    - Jako służka. Zagniatając, gotując, szorując. Dzieci to wielki
egzamin. Ale warto się mu poddać.
    - To betka w porównaniu z Aleksandrem. On przejdzie
samego siebie.
    Rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych. Calderon wstał z
kanapy, przeszedł nieprzytomnie przez pokój i otworzył drzwi. Nie
dostrzegł nikogo. I dopiero spojrzawszy nieco w dół ujrzał coś, co
wprawiło go w lekkie oszołomienie.
    W hallu stało czterech mini-ludzików. Ściśle
mówiąc mini od czoła w dół, bo czaszki mieli ogromne, wielkości i
kształtu arbuzów albo też dlatego, że na głowach siedziały im wielgachne
hełmy z połyskliwego metalu. Twarze ich - zasuszone, o ostrych rysach, maseczki
- pokrywała gęsta sieć zmarszczek. Ubrania o krzykliwych nieprzyjemnych kolorach
sprawiały wrażenie zrobionych z papieru.
    - Och! - powiedział obojętnie Calderon.
    Czwórka przybyszów wymieniła szybkie spojrzenia.
Jeden z nich spytał:
    - Czy pan Joseph Calderon?
    - Tak.
    - Jesteśmy - oznajmił najbardziej pomarszczony z tej
czwórki potomkami pańskiego syna. On jest superdzieckiem. Przybyliśmy tu,
żeby go kształcić.
    - Tak - powiedział Calderon: - Ach tak, oczywiście. Ja...
słuchajcie!
    - Czego?
    - Super...
    - Tu jest - krzyknął inny karzełek. - To Aleksander! Wreszcie
dało się nam trafić na właściwy moment! - I prześlizgnął się do mieszkania koło
nóg Calderona.
    Calderon zrobił kilka ruchów rękami, na próżno
próbując ich zatrzymać, lecz mini-ludziki bez trudu mu się wymknęły.
Kiedy się odwrócił, otaczały już Aleksandra. Myra, podciągnąwszy pod
siebie nogi, przypatrywała się ze zdumieniem przybyszom.
    - Spójrzcie - odezwał się karzełek. - Widzicie jego
potencjalną defizję? - Przynajmniej brzmiało to jak "defizja".
    - A jego czaszka, Bordent - wtrącił drugi. - To niezwykle ważna
część. Te zwoje są niemal doskonałe.
    - Wspaniałe - przyznał Bordent nachylając się do przodu.
Aleksander sięgnął ręką do siatki zmarszczek, złapał Bordenta za nos i ścisnął z
całej siły. Bordent znosił to ze stoickim spokojem, dopóki malec nie
zwolnił chwytu.
    - Niedorozwinięty - powiedział tolerancyjnie. - My go
wyedukujemy.
    Myra zeskoczyła z kanapy, wzięła dziecka na ręce i cofnęła się
do wnęki, stawiając czoło mini-ludzikom.
    - Joe, masz zamiar na to pozwalać? Co to za źle wychowane
stworki?
    - Bóg raczy wiedzieć - odparł Calderon. Zwilżył
zaschnięte wargi językiem i spytał: - Co to za kawały? Kto was tu przysłał?
    - Aleksander - wyjaśnił Bordent. - Z roku... no.., z grubsza
dwa tysiące czterysta pięćdziesiątego. On jest praktycznie nieśmiertelny.
Jedynie przemocą można zgładzić któregoś z supermanów, a w roku
dwa tysiące czterysta pięćdziesiątym przemocy nie ma.
    Calderon westchnął.
    - Nie, mówię poważnie. Kawały kawałami, ale...
    - Wielokrotnie podejmowaliśmy próby. W roku tysiąc
dziewięćset czterdziestym, czterdziestym czwartym, czterdziestym siódmym,
wciąż w tym samym okresie. Przybywaliśmy albo za wcześnie, albo za późno.
Ale teraz utrafiliśmy we właściwy sektor czasu. Naszym zadaniem jest
wyedukowanie Aleksandra. Jako jego rodzice powinniście się czuć dumni. Wie pan,
my was czcimy. Ojciec i matka nowej odmiany człowieka.
    - Tfu! - prychnął Calderon. - Dość tego!
    - Potrzebują dowodu, Dobish - skonstatował któryś z
karzełków. - Pamiętaj, że dopiero co dowiedzieli się, że Aleksander to
homo superior.
    - Homo tumany - sprostowała Myra. - Aleksander jest
najzupełniej normalnym dzieckiem.
    - Najzupełniej supernormalnym - oznajmił Dobish. - My jesteśmy
jego potomkami.
    - I dlatego jesteście superludźmi - odezwał się sceptycznym
tonem Calderon mierząc wzrokiem mini-ludziki.
    - Nie wszyscy, niewielu jest wśród nas supermanów
typu Wolny Iks. Normą biologiczną jest specjalizacja. Tylko kilku to supermani
czystej wody. Jedni specjalizują się w logice, drudzy w werbenatyce, inni, jak
my, są doradcami. Gdybyśmy byli supermanami typu Walny Iks, nie moglibyście stać
tu sobie i mówić do nas. Czy też na nas patrzeć. Jesteśmy tylko
elementami całości, natomiast tacy jak Aleksander stanowią wspaniałą całość.

    - Och, wypędź ich - powiedziała Myra zmęczona już tym
widowiskiem. - Czuję się jak żona Thurbera.
    Calderon kiwnął głową.
    - Okay, spływajcie, panowie. Odjazd. Mówię poważnie.

    - Tank, potrzebują dowodu - przyznał Dobish. - Co zrobimy?
Nieboślizg?
    - Zbyt kłopotliwe - zaoponował Bordent. - A może urządzimy
lekcję pokazową? Uspokajasz?
    - Uspokajasz? - zdziwiła się Myra.
    Bordent wyjął ze swojego papierowego ubrania jakiś przedmiot i
obracał go w dłoniach. Palce wyginały mu się na wszystkie strony. Calderon
odczuł lekki wstrząs elektryczny.
    - Joe, nie mogę się ruszyć - oznajmiła pobladła Myra.
    - Ani ja. Nie denerwuj się. To jest... jest - przerwał, a potem
umilkł.
    - Siadać - polecił Bordent, obracając wciąż ów przedmiot
w dłoniach.
    Calderon i Myra ruszyli ku kanapie i usiedli. Języki im
skołowaciały, cali zesztywnieli.
    Dobish podszedł do nich, wdrapał się na kanapę i wyrwał
Aleksandra z ramion matki. Przerażenie malowało się w oczach Myry.
    - Nie zrobimy mu nic złego - zapewnił Dobish. - Chcemy mu tylko
udzielić pierwszej lekcji. Czy wziąłeś przybory, Finn?
    - Są w worku.
    Finn wyciągnął z ubrania trzydziestocentymetrowy worek.
Wysypało się z niego niewiarygodnie dużo rzeczy. Wkrótce cały dywan
zasłany był przedmiotami o dziwnych kształtach i nieznanym przeznaczeniu.
Calderon rozpoznał wśród nich teserakt.
    Czwarty karzełek, który, jak się okazało, nazywał się
Quat, uśmiechnął się uspokajająco do strapionych rodziców.
    - Przyglądajcie się. Ale nauczyć się niczego nie możecie, nie
macie :ego potencjału. Jesteście hamo sapiens. Za to Aleksander...
    Aleksander pokazywał swoje humory. Był diablo wesolutki. Z
właściwą dzieciom diabelską przekorą odmawiał współpracy. Nieoczekiwanie
odpełzał do tyłu, wybuchał głośnym wrzaskiem, z zachwytem oglądał własne stopy,
wpychał sobie piąstki do ust i niezadowolony z efektu płakał gorzko, paplał o
jakiś niewidzialnych rzeczach tajemniczo i monotonnie, wreszcie walnął Dobisha w
oko.
    Ludziki odznaczały się niewyczerpanymi zasobami cierpliwości.
Po dwóch godzinach lekcję zakończono. Calderonowi nie wydawało się, żeby
Aleksander zbyt dużo się nauczył.
    Bordent pokręcił znowu tym swoim przyrządem. Skinął uprzejmie
głową i nakazał towarzyszom odwrót. Czterech ludzików opuściło
mieszkanie, a w chwilę później Calderon i Myra odzyskali zdolność ruchu.

    Myra zeskoczyła z kanapy i chwiejąc się nieco na zdrętwiałych
nosach, chwyciła na ręce Aleksandra, po czym padła na kanapę. Calderon rzucił
się ku drzwiom i otworzył je na oścież. Hall był pusty.
    - Joe! - zawołała Myra cienkim, przerażonym głosem.
    Calderon wrócił i pogłaskał ją po włosach. Spojrzał w
dół na jasną kędzierzawą główkę Aleksandra.
    - Joe, musimy zrobić... coś zrobić.
    - Nie wiem - odparł. - Jeśli coś się stanie...
    - Już się stało. Zabrali ze sobą te przedmioty. Aleksander,
och! - Nie próbowali zrobić mu krzywdy - rzekł niepewnie.
    - Nasz malec! On nie jest wcale superdzieckiem.
    - No dobrze. Wyciągnę swój rewolwer. Cóż więcej
mogę zrobić? - Ale ja coś zrobię - obiecała Myra. - Wstrętnie skrzaty! Zrobię
coś, zobaczysz!
    Niewiele jednak można było zrobić.













    Następnego dnia zgadnie
unikali tego tematu. Ale o czwartej po południu, w porze pierwszej wizyty,
siedzieli z Aleksandrem w kinie na najnowszym filmie w technikolorze.
Czwórka ludzików chyba tu ich nie odnajdzie...
    Nagle Calderon poczuł, że Myra sztywnieje, i odwracając się ku
niej miał jak najgorsze przeczucia. Myra zerwała się na równe nogi łapiąc
z trudem powietrze i wpiła mu palce w ramię.
    - Nie ma Aleksandra!
    - Jak to nie ma?
    - Po, prostu zniknął. Trzymałam go... Chodźmy stąd.
    - Może go upuściłaś - powiedział głupawo Calderon i potarł
zapałkę. Z tyłu rozległy się krzyki. Myra już się przepychała wzdłuż rzędu. Pod
siedzeniem nie było żadnych dzieci. Calderon więc dogonił żonę w westybulu.
    - Zginął - mamrotała Myra. - Ot, tak po prostu. Może
przeniósł się w przyszłość. Joe, co my zrobimy?
    Calderon znalazł taksówkę wprost cudem.
    - Jedziemy do domu. Najprawdopodobniej jest tam. Mam
przynajmniej nadzieję, że jest.
    - Tak, oczywiście. Daj mi papierosa.
    - Będzie w mieszkaniu...
    I rzeczywiście był tam, siedział w kucki, z zainteresowaniem
wpatrując się w przyrząd demonstrowany przez Quata - wściekle kolorowy ubijacz
piany z czterowymiarowymi przystawkami, gadający cienkim, wysokim głosem. Nie po
angielsku.
    Bordent prztyknął uspokajaczem i zaczął go obracać w dłoniach,
jak tylko Calderon i Myra weszli do mieszkania. Joe złapał żonę za ramnię,
pociągając ją do tyłu.
    - Czekajcie! - powiedział pospiesznie. - Nie trzeba. Nie
będziemy niczego próbować.
    - Joe! - Myra usiłowała się mu wyrwać. - Czy zamierzasz im
pozwolić...
    - Cicho - rozkazał. - Bordent, odłóż ten przyrząd.
Chcemy z wami porozmawiać.
    - Zgoda, o ile przyrzekniecie nie przeszkadzać.
    - Przyrzekamy. - Calderon podprowadził na siłę Myrę do kanapy i
przytrzymał ją tam. - Posłuchaj, kochanie. Aleksandrowi nic się nie stanie. Oni
mu krzywdy nie zrobią.
    - Zrobić mu krzywdę! Też coś takiego! - wykrzyknął Finn.
Obdarłby nas żywcem ze skóry w przyszłości, gdybyśmy go skrzywdzili w
przeszłości.
    - Zamilknij - polecił Bordent. To on był przywódcą w tej
czwórce. - Rad jestem, że okazałeś się chętny do współpracy,
Josephie Calderon. Sprzeciwia się mojej naturze użycie siły wobec
półboga. Tak czy inaczej, jest pan przecież ojcem Aleksandra.
    Aleksander wyciągnął pulchną rączkę i próbował dotknąć
wirującego ubijacza piany. Sprawiał wrażenie zafascynowanego.
    Quat rzekł:
    - Dżeczaczek iskrzy. Czy mam dać szczepionkę?
    - Nie tak szybko - odparł Bordent. - Będzie rozumny po tygodniu
i wtedy możemy przyspieszyć cały proces. A teraz, panie Calderon, proszę się
odprężyć. Może czegoś jeszcze sobie pan życzy?
    - Drinka.
    - Chodzi im o alkohol - wyjaśnił Finn. - Rubajat wspomina o
tym, pamiętasz?
    - Rubajat?
    - Śpiewający rubinowy klejnot z Dwunastej Biblioteki.
    - Ach, tak - rzekł Bordent. - Ten. Myślałem, że to tablica
Jehowy, ta z gromami. Czy zechciałbyś zrobić trochę alkoholu, Finn?
    Calderon przełknął ślinę.
    - Nie kłopoczcie się, mam trochę w tym kredensie. Czy mogę... -
Nie jesteście w i ę ź n i a m i. - Głos Bordenta świadczył o tym, że czuje się
wstrząśnięty. - Musieliśmy tylko zmusić was do wysłuchania kilku wyjaśnień, a
potem... wszystko będzie inaczej.
    Myra potrząsnęła głową, kiedy Calderon wręczył jej szklaneczkę,
ale ten spojrzał na nią znacząco.
    - Nie poczujesz tego. No, nie namyślaj się.
    Nie spuszczała oka z Aleksandra. Dziecko naśladowało teraz
piskliwe dźwięki wydawane przez ubijacz piany. Były przenikliwe i nieprzyjemne.

    - Promienie działają - oznajmił Quat. - Widz jednak wykazuje
pewien słaby opór korowy.
    - Skontuj napięcie - polecił mu Bordent.
    - Modżewabba? - powiedział Aleksander.
    - Co to? - spytała Myra nienaturalnym głosem. - Superjęzyk?

    Bordent uśmiechnął się do niej.
    - Nie, po prostu dziecięce gaworzenie.
    Aleksander zaczął płakać.
    - Superdziecko czy nie, ale kiedy płacze tak jak teraz, ma
swoje powody. Czy i te sprawy wchodzą w zakres waszej opieki?
    - Naturalnie - odparł ze spokojem Quat. Wraz z Finnem wynieśli
Aleksandra z pokoju.
    Bordent uśmiechnął się ponownie.
    - Zaczynacie nam wierzyć - skonstatował. - To nam pomoże.
Calderon pił czując palenie whisky w ustach i lodowaty skurcz w żołądku.
    - Gdybyście byli ludźmi... - zaczął niezdecydowanie.
    - Gdybyśmy byli, nie znaleźlibyśmy się tutaj. Stary porządek
ulega zmianie. Kiedyś musi się to zacząć. Aleksander to pierwszy homo superior.

    - Ale dlaczego akurat my? - spytała Myra.
    - Genetyka. Oboje mieliście do czynienia z radioaktywnością i
pewnego typu krótkofalowym promieniowaniem, które oddziaływały na
plazmę zarodków. Doszło do mutacji i od tej pory będą następować dalsze.
Wy byliście pierwsi. Umrzecie, ale Aleksander będzie żył nadal. Może tysiąc lat.

    Calderon zagadnął:
    - A to wasze przybycie z przyszłości... mówiliście, że
was posłał Aleksander?
    - Dorosły Aleksander. Dojrzały Superman. To oczywiście zupełnie
odmienna kultura, poza waszym rozumieniem. Aleksander to jeden z Wolnych
Iksów. Powiedział do mnie, naturalnie za pośrednictwem maszyny do
tłumaczenia: "Bordent, do trzynastego roku życia nie rozpoznano we mnie
supermana. Do tego czasu rozwijałem się jak zwykły homo sapek. Sam nie znałem
własnego potencjału. A to było złe". Doprawdy to jest zła rzecz, wierzcie
mi. - Bordent odszedł w tym momencie od tematu i dodał: - Organizm nie może
ujawnić w pełni swych możliwości, o ile nie zapewni mu się najlepszych
warunków rozwoju od samego urodzenia. Albo przynajmniej od dzieciństwa.
Aleksander powiedział mi: "Urodziłem się mniej więcej przed pięciuset laty.
Weź kilku doradców i udaj się w przeszłość. Odnaleź mnie jako niemowlę.
Zapewnij mi specjalistyczne szkolenie od samego początku. Myślę, że to mi
zapewni rozwój".
    - Uważasz, że przeszłość da się kształtować? - spytał Calderon.

    - Ma wpływ na przyszłość. Nie można zmienić przeszłości bez
zmienienia również przyszłości. Ale wydarzenia mają tendencję do
dryfowania z powrotem. Istnieje norma czasowa, jakiś generalny poziom. W
pierwotnym sektorze czasu nie moglibyśmy złożyć wizyty Aleksandrowi. Teraz
jednak to uległo zmianie, a więc i przyszłość się zmieni, jakkolwiek w
niewielkim stopniu. Nie wchodzą w grę żadne przełomy ani osie czasowe. Skutek
będzie jedynie taki, że dorosły Aleksander zrealizuje pełniej swój
potencjał.
    Aleksandra, który promieniał zadowoleniem, przyniesiono
znowu do pokoju. Quat wrócił ponownie do lekcji z ubijaczem piany.
    - Niewiele możecie zrobić - rzekł Bordent. - Myślę, że zdajecie
już sobie teraz z tego sprawę.
    Myra zapytała:
    - Czy Aleksander będzie wyglądał tak jak wy? - Twarz miała
spiętą.
    - O nie. On jest doskonały pod względem cielesnym. Nigdy
naturalnie go nie widziałem, ale...
    Calderon rzekł:
    - Dziedzic wszechczasów. Myra, czy zaczynasz się
domyślać, o co chodzi?
    - Tak. O supermana. Tylko że to nasze dziecko.
    - I zostanie nim - wtrącił niecierpliwie Bordent. - Nie chcemy
wcale pozbawiać go dobroczynnego wpływu domu i rodziców. Każde dziecko
tego potrzebuje. W samej rzeczy, cierpliwość w stosunku do młodych to cecha
ewolucyjna mająca zapewnić pojawienie się supernana, podobnie jak takim
przygotowaniem jest zanikanie wyrostka robaczkowego. W pewnych okresach
dziejów ludzkość staje się podatna na powstanie nowej odmiany człowieka.
Nie udawało się to dotąd. Były antropologiczne poronienia, że tak powiem. I
niech mnie drzwi ścisną, jeśli to nie jest ważne! Maluchy są okropnie irytujące.
Długi czas pozostają zupełnie bezradne i wystawiają na próbę cierpliwość
rodziców. im zwierzę niższego rzędu, tym prędzej jego małe dorasta. A u
ludzi potrzeba wielu lat, zanim dzieci osiągną niezależność. Tak więc
odpowiednio do stanu rzeczy wzrasta cierpliwość rodziców. Superdziecko
nie dorośnie przed ukończeniem mniej więcej dwudziestu lat.
    - To Aleksander wciąż będzie dzieckiem? - zapytała Myra.
    - Fizycznie osiągnie rozmiary ośmioletniego homo sapka. A
umysłowo... no, określmy to jako irracjonalność. Nie można w jego wypadku
stosować intelektualnej czy emocjonalnej normy. Nie będzie rozsądny, podobnie
jak nie są rozsądne inne dzieci. Trzeba czasu, żeby rozwinęła się selektywność.
Za to jego możliwości będą o wiele, wiele większe, powiedzmy, od waszych w
dzieciństwie.
    - Dziękuję - powiedział Calderon.
    - Będzie miał rozleglejsze horyzonty. Jego umysł jest zdolny do
ogarnięcia i przyswojenia znacznie więcej niż wasz. Świat dla niego to prawdziwa
skarbnica. W niczym nie będzie go można ograniczyć. Potrzeba jednak trochę czasu
na to, by ukształtował się jego umysł, jego osobowość.
    - Chciałabym jeszcze trochę whisky - odezwała się Myra.
Calderon podał jej trunek. Aleksander wpakował palec w oko Quawi i
próbował mu je wydłubać. Quat poddawał się temu zabiegowi biernie.
    - Aleksandrze! - krzyknęła Myra.
    - Proszę siedzieć spokojnie - polecił Bordent. - Pod tym
względem cierpliwość Quata jest naturalnie o wiele bardziej rozwinięta niż
wasza.
    - Byłoby jednak fatalnie, gdyby wyłupił Quatowi oko - rzekł
Calderon.
    - Quat się nie liczy w zestawieniu z Aleksandrem. On też to
wie. Szczęśliwie dla dwuocznego widzenia Quata Aleksander nagle znudził się tą
nową zabawką i z zapałem zaczął znowu przyglądać się ubijaczowi piany. Dobish i
Finn pochylali się nad malcem i wpatrywali w niego. Calderon czuł, że chodzi tu
o coś więcej.
    - Indukowana telepatia - wyjaśnił Bordent. - Wymaga długiego
czasu, więc już ją rozpoczynamy. Mówię wam, co za ulga, że trafiliśmy
wreszcie w odpowiedni sektor czasowy. Dzwoniłem do tych drzwi co najmniej sto
razy, ale nigdy do tej pory...
    - Ruszaj się - powiedział wyraźnie Aleksander. - Naprawdę.
Ruszaj się.
    Bordent kiwnął głową.
    - Na dziś dosyć. Przyjdziemy tu znów jutro. Będziecie
gotowi?
    - Przypuszczam, że będziemy gotowi, jak zawsze - odparła Myra
opróżniając swoją szklaneczkę.
    Podochocili sobie tego wieczora i dość wszechstronnie
przedyskutowali całą sprawę. Uświadomienie sobie środków i możliwości
czterech ludzików również wpłynęło na tok ich rozumowania. Żadne z
nich nie żywiło już wątpliwości. Wiedzieli, że Bordent i jego towarzysze
przybyli z przyszłości, z odległości pięciuset lat, na polecenie przyszłego
Aleksandra, który wyrósł na wspaniałego supermana.
    - Zdumiewające, co? - powiedziała Myra. - Takie grubiutkie bobo
w łóżeczku zamienia się w supertajemnicze, cudowne dziecko do dwunastej
potęgi.
    - Gdzieś się to musi zacząć, jak mówił Bordent.
    - Żeby tylko nie wyglądał jak te skrzaty, fuj!
    - Będzie supermanem. Deukalion i jak jej tam to my, rodzice
nowej odmiany człowieka.
    - Czuję się dziwnie - zwierzała się Myra. - Jakbym urodziła
łosia.
    - To by się nigdy nie mogło zdarzyć - pocieszał ją Calderon.
Pociągnij sobie jeszcze łyczek.
    - Ale równie dobrze mogłoby się to zdarzyć. Aleksander
jest młosiem.
    - Młosiem?
    - Ja też potrafię mówić tą ich pseudomową. Dżeczęce
ple-ple w wielkim foyer. No proszę.
    - To jest ich język - zauważył Calderon.
    - Aleksander będzie mówił po angielsku. Znam swoje
prawa.
    - Nie wygląda na to, żeby Bordent zamierzał je naruszać.
Zapewniał, że Aleksander potrzebuje środowiska rodzinnego.
    - Tylko dlatego jeszcze nie zwariowałam - wyznała Myra. - O ile
on... oni... nie zabiorą nam naszego malca...













    Tydzień później stało się
już najzupełniej jasne, że Bordent nie ma zamiaru naruszać praw rodzicielskich -
a przynajmniej nie bardziej niż to było niezbędne i tylko dwie godziny dziennie.
Przez ten czas czterech mini-ludzików wypełniało swe zadania wtłaczając
do głowy Aleksandra całą wiedzę, jaką jego, wprawdzie super, lecz jednak
dziecinny, umysł mógł wchłonąć. Nie posługiwali się klockami, dziecinnymi
rymowankami czy liczydłami. Broń, której używali w tej bitwie, była
tajna, przyszłościowa, ale skuteczna. Nie ulegało wątpliwości, że czegoś
Aleksandra nauczyli. I jak witamina BI, która, gdy podleje się nią
korzenie, wywołuje rośnięcie rośliny, tak witamina nauk karzełków
nasyciła Aleksandra i jego umysł potencjalnego supermana, toteż zareagował
rozwijając się w błyskawicznym tempie.
    Czwartego dnia już zrozumiale mówił. Siódmego
dnia z łatwością mógł prowadzić konwersację, jakkolwiek niemowlęce
mięśnie twarzy, niedostatecznie wyćwiczone, szybko się męczyły. Policzki miały
wciąż jeszcze kształt właściwy ssącym oseskom; nie był jeszcze całkowicie
człowiekiem, jeśli nie liczyć pojedynczych wypadków. Jednakże zdarzało
się to teraz coraz częściej i gęściej.
    Na dywanie panował straszny nieład. Ludziki już nie zabierały
ze sobą przyborów, zostawiały je do użytku Aleksandra. Malec pełzał nie
trudził się teraz zbytnio chodzeniem, bo raczkował bardziej skutecznie - między
owymi Przedmiotami, wybierał niektóre z nich i zestawiał ze sobą. Myra
poszła do sklepu. Ludziki pojawią się nie wcześniej niż za pół godziny.
Calderon, zmęczony całodzienną pracą na uniwersytecie, nalał sobie whisky z wodą
sodową i obserwował swego potomka.
    - Aleksandrze! - zawołał.
    Aleksander nie odpowiedział. Dopasował jakiś Przyrząd do
jakiejś Rzeczy, umieścił ją w specyficzny sposób w Czymś Innym i siadł z
zadowoloną miną. Potem dopiero spytał:
    - Co?
    Nie była to wymowa doskonała, ale słowo brzmiało jednoznacznie.
Aleksander mówił trochę tak jak bezzębny staruszek.
    - Co robisz? - spytał ojciec.
    - Nic.
    - Co takiego?
    - Nic.
    - Nic?
    - Ja wiem, co - rzekł Aleksander - a to wystarczy.
    - Aha, rozumiem. - Calderon spojrzał na cudowne dziecko z lekką
obawą. - Nie chcesz mi powiedzieć?
    - Nie.
    - No cóż, w porządku.
    - Przynieś mi picie - polecił Aleksander.
    Przez głowę Calderona przemknęła szalona myśl, że malec domaga
się whisky z wodą sodową. Potem westchnął, podniósł się i wrócił z
butelką.
    - Mleka - powiedział Aleksander, odmawiając picia podawanego mu
napoju.
    - Mówiłeś, że chcesz pić, a woda to picie, nie? - Na
Boga, zapuszczam się w dyskursy z dzieciakiem. Traktuję malca jak... jak
dorosłego. A przecież to nie dorosły, tylko tłuściutki bobas siedzący na
tyłeczku na dywanie i bawiący się Małym Konstruktorem.
    Zabawka powiedziała coś cienkim głosem. Aleksander mruknął:

    - Powtórz!
    I zabawka rzeczywiście to uczyniła.
    - Co to jest? - zapytał Caldenon.
    - Nie.
    - Bzik.
    Calderon udał się do kuchni i przyniósł mleko. Sobie
nalał następną whisky. Czuł się tak, jakby nagle wpadli w odwiedziny krewni, nie
widziani od dziesięciu lat. Jak do licha p o s t ę p o w a ć z superdzieckiem?

    Zaopatrzywszy Aleksandra w mleko, został w kuchni. Właśnie Myra
zachrobotała kluczem w zamku drzwi wejściowych. Jej krzyk ciągnął męża w
popłochu do pokoju.
    Aleksander wymiotował z miną naukowca zaabsorbowanego
fascynującym zjawiskiem.
    - Aleksandrze! - krzyczała Myra. - Kochanie, czy ci niedobrze?

    - Nie - odparł Aleksander. - Wypróbowuje proces
zwracania pokarmu. Muszę się nauczyć kontrolować narządy trawienne.
    Calderon, uśmiechając się krzywo, oparł się o drzwi.
    - No tak, powinieneś zacząć z tym już teraz.
    - Zmęczyłem się - oznajmił Aleksander. - Sprzątnijcie to.













    Trzy
dni później dzieciak zdecydował, że jego płuca wymagają ćwiczeń. Zaczął
wrzeszczeć. Wrzeszczał o każdej porze, z ciekawymi wariantami: pianiem, rykiem;
zawodzeniem, wysokim, piskliwym wyciem. I nie przestał, dopóki nie był z
siebie zadowolony. Sąsiedzi złożyli zażalenie.
    - Kochasie, może wbiłeś sobie szpilkę? - pytała Myra. -
Pozwól, niech zobaczę.
    - Idź sobie - odparł Aleksander. - Jesteś za gorąca.
Otwórz okno. Chcę świeżego powietrza.
    - Dobrze, kochanie. Naturalnie.
    Wróciła do łóżka i Calderon otoczył ją ramieniem.
Wiedział, że rano będzie miała sińce pod oczami. Aleksander nadal wrzeszczał w
swoim łóżeczku.
    I tak mijały dni. Czterech ludzików przychodziło
codziennie, żeby uczyć Aleksandra. Zadowoleni byli z czynionych przez małego
postępów. Nie uskarżali się, kiedy Aleksander folgował swoim zachciankom,
takim jak walenie ich po nosach czy też rozszarpywanie na strzępy papierowych
ubrań. Bordent klepnął się po metalowym hełmie i uśmiechnął triumfalnie w stronę
Calderona.
    - Robi postępy. Rozwija się.
    - Nie posiadam się ze zdumienia. A co z dyscypliną? Aleksander
oderwał się od zajęć z Quatem i oznajmił:
    - Ludzka dyscyplina mnie nie dotyczy, Josephie Calderon.
    - Nie nazywaj mnie Josephem Calderon. Ostatecznie jestem twoim
ojcem.
    - To prymitywna biologiczna konieczność. Nie jesteś
wystarczająco rozwinięty, żeby nauczyć mnie dyscypliny, której
potrzebuję. Twoje zadanie to zapewnienie mi pieczy rodzicielskiej.
    - Och, więc tylko inkubator - zauważył Calderon.
    - Ale ubóstwiony - uspokajał go Bordent. - Praktycznie
rzecz biorąc logos. Rodzic nowej odmiany człowieka.
    - Czuję się raczej jak Prometeusz - odparł lodowato rodzic
nowej odmiany człowieka. - On też był potrzebny. I skończył, tak, że sęp
wydziobał mu wątrobę.
    - Nauczy się pan wiele od Aleksandra.
    - On twierdzi, że nie jestem zdolny do pojęcia tego.
    - No, a czyż tak nie jest?
    - Z pewnością. Ja jestem po prostu typowym tatusiem -
powiedział Calderon i pogrążywszy się w smętnym milczeniu obserwował Aleksandra,
który pod bacznym okiem Quata montował. jakieś urządzenie z migotliwego
szkła i metalowej spirali.
    - Quat! Uważaj na jajko! - odezwał się nagle Bordent.
    Finn chwycił niebieskawy jajowaty przedmiot, zanim mogła go
dosięgnąć pulchna rączka Aleksandra.
    - Nie jest niebezpieczne - zapewnił Quat. - Nie zostało
podłączone.
    - Mógł był je podłączyć.
    - Chcę to jajko - odezwał się Aleksander. - Daj mi je.
    - Jeszcze nie teraz, Aleksandrze - tłumaczył Bordent. -
Najpierw musisz się nauczyć właściwego podłączenia. Inaczej mogłoby ci wyrządzić
krzywdę. Potrafię to zrobić.
    - Jeszcze nie jesteś na tyle logiczny, żeby zważyć swoje
możliwości i braki. Później to będzie bezpieczne. Myślę teraz zapewne
trochę filozoficznie. No, Dobish?
    Dobish kucnął i przyłączył się do Aleksandra. Myra wyszła z
kuchni, obrzuciła szybkim spojrzeniem całą scenę i wycofała się pospiesznie.
Calderon podążył za nią.
    - Nigdy się nie przyzwyczaję do tego, nawet gdybym żyła tysiąc
lat - powiedziała wolno i dobitnie, odcinając zakalcowaty brzeg placka. - On
jest moim dzieckiem tylko wtedy, kiedy śpi.
    - Nie będziemy żyć tysiąc lat - zapewnił ją Calderon. - Za to
Aleksander tak. Szkoda, że nie możemy znaleźć posługaczki.
    - Próbowałam znowu dzisiaj - powiedziała znużonym głosem
Myra. - Bez skutku. Wszystkie teraz pracują w zakładach zbrojeniowych.
Wspominałam o dziecku.
    - Nie możesz robić tego wszystkiego sama.
    - Ty mi pomagasz, kiedy możesz. Tylko że też ciężko pracujesz.
Ale wiecznie tak nie będzie.
    - Ciekaw jestem, czy gdybyśmy mieli następne dziecko, to...

    - I ja jestem ciekawa. Ale myślę, że mutacje nie są takie
pospolite. Zdarzają się raz w życiu. Zresztą nie wiemy.
    - Tak czy inaczej, to nie ma teraz znaczenia. Na razie
wystarczy nam najzupełniej jedno dziecko.
    Myra spojrzała w stronę drzwi.
    - Czy tam wszystko w porządku? Zobacz. Martwię się.
    - W porządku.
    - Wiem, ale bo niebieskie jajko... Bordent mówił, że
jest niebezpieczne. Sama słyszałam.
    Calderon zajrzał przez uchylone drzwi. Czterech
karzełków siedziało naprzeciw Aleksandra, który miał zamknięte
oczy. Nagle malec otworzył oczy i spojrzał gniewnie na ojca.
    - Nie wchodź - nakazał. - Naruszasz kontakt.
    - Najmocniej przepraszam - rzekł Calderon wycofując się z
pokoju. - W porządku, Myro, jego dyktatorska małość jest cała i zdrowa. - To
przecież superman - powiedziała niepewnie.
    - Nie, to superdziecko, a to różnica.
    - Jego najnowsza mania - mówiła Myra pochylając się nad
piecykiem - to zagadki. Albo coś w rodzaju zagadek. Czuję się taka speszona,
kiedy nie umiem zgadnąć. Ale on mówi, że to dobre dla jego jaźni.
Kompensuje mu to fizyczną słabość.
    - Zagadki, patrzcie no! Ja też znam kilka.
    - Dla niego to będzie kaszka z mlekiem - stwierdziła Myra z
ponurą pewnością.
    I rzeczywiście. "Będziesz dobrym synem, jeśli powiesz, co
leci kominem" spotkało się z pogardą, na jaką zasługiwało. Aleksander
poddał analizie ojcowskie zagadki, przepuścił je przez swój logiczny
umysł, odkrył ich słabe punkty, potknięcia semantyczne i logiczne, po czym
zagadki odrzucił. Albo też rozwiązał je, odpowiadając z tak niezwykłą celnością,
że Calderon poczuł się zbyt zażenowany, by podać właściwą odpowiedź. Ograniczył
się do zapytania, jaka jest różnica między krukiem a biureczkiem, a
ponieważ nawet Zwariowany Kapelusznik nie potrafił rozwiązać swojej zagadki, z
lekkim przerażeniem stwierdził, że przyszło mu wysłuchać wykładu o ornitologii
porównawczej. Następnie pozwolił się Aleksandrowi nękać infantylnymi
dowcipami dotyczącymi relacji promieni gamma i fotonów i próbował
zachować filozoficzny spokój. Niewiele jest rzeczy tak irytujących jak
zagadki dziecka. Jego kpiący triumf zamienia się w proch, w którym się
tarzasz.
    - Och, dajże spokój ojcu - powiedziała Myra wchodząc do
pokoju z rozwianym włosem. - Usiłuje czytać gazetę.
    - Wszystkie te informacje są bez znaczenia.
    - Oglądam ,historyjkę obrazkową - sprostował Calderon. - Chcę
się dowiedzieć, czy Katzenjammerzy" odpłacą Kapitanowi za zawieszenie ich
pod wodospadem.
    - Formuła humoru z kategorią bezsensowności - rozpoczął uczenie
Aleksander, ale oburzony Calderon wyniósł się do sypialni, gdzie
dołączyła do niego Myra.
    - Zamęcza mnie znowu zagadkami - zakomunikowała. - Zobaczmy, co
zrobili Katzenjammerzy.
    - Wyglądasz dość mizernie. Jesteś zaziębiona?
    - Nie, po prostu nie zrobiona. Aleksander poinformował mnie, że
choruje od zapachu pudru.
    - I co z tego! Nie jest przecież mimozą.
    - Ale choruje. Oczywiście robi to naumyślnie. - Pasłuchaj,
znowu tu idzie. Czego chcesz?
    Aleksander chciał tylko mieć audytorium. Wymyślił nowy
sposób wydawania imbecylnych dźwięków przy użyciu palców i
warg. Niekiedy normalne fary rozwoju dziecka okazywały się trudniejsze do
zniesienia niż okresy, superdziecka. Po miesiącu Calderon poczuł, że najgorsze
jest jeszcze przed nimi. Aleksander wkraczał na te tereny wiedzy, na
których nie stanęła ludzka stopa; i nabrał zwyczaju przypinania się do
ojca niczym pijawka, by wyssać mu mózg jak cytrynę, w pogoni za
najdrobniejszymi okruchami wiedzy zgromadzonej przez tego nieszczęśnika.
    Podobnie postępował z Myrą. Świat był dla niego skarbnicą
wszelkich wiadomości. Zachłannie wszystkim się interesował, toteż w domu nic się
nie mogło ukryć przed jego okiem. Calderon uciekał się do zamykania przed synem
drzwi sypialni na noc - łóżeczko Aleksandra stało teraz w innym pokoju -
ale wściekłe ryki mogły go zbudzić o każdej porze.
    W samym środku przygotowań do obiadu Aleksander zmuszał Myrę do
przerywania krzątaniny i wyjaśniania mu kalorycznych tajników
funkcjonowania piecyka. Wyciągnął z niej wszystko, co wiedziała, potem
przerzucił się na bardziej zawiłe aspekty tej kwestii i natrząsał się z jej
ignorancji. Odkrył, że Calderon jest fizykiem - fakt troskliwie przed nim dotąd
ukrywany - toteż piłował ojca niemiłosiernie. Zadawał mu pytania z geodezji i
geopolityki. Dopytywał się o stekowce i jednoszynowce. Interesował się galerami
i biologią. Lecz był sceptyczny i powątpiewał w głębię ojcowskiej wiedzy.
    - Jednakże ty i Myra Calderon to moje najbliższe kontakty z
homo sapkiem, a więc to dopiero początek. Odłóż papierosa. Szkodzi moim
płucom.
    - Dobra - zgodził się Calderon. Podniósł się ze
znużeniem, z towarzyszącym mu teraz stale uczuciem, że przepędzany jest z pokoju
do pokoju, i wyruszył na poszukiwanie Myry. - Wkrótce przyjdzie Bordent.
Możemy się gdzieś wybrać, co ty na to?
    - Byczo! - W okamgnieniu znalazła się przed lustrem i zaczęła
sobie poprawiać fryzurę. - Powinnam zrobić trwałą. Gdybym tylko miała czas!...

    - Wezmę jutro wolny dzień i posiedzę w domu. Potrzebujesz
wypoczynku.
    - Och, nie, kochanie. Zbliżają się egzaminy. Po prostu nie
możesz tego zrobić.
    Aleksander wrzeszczał. Okazało się, że chce, by matka coś
zaśpiewała. Interesowała go skala dźwiękowa homo sapka oraz prawdopodobny efekt
emocjonalny i nasenny kołysanek. Calderon przygotował sobie drinka, usiadł w
kuchni i zapalił papierosa rozmyślając o oszałamiającym przeznaczeniu swego
syna. Myra przestała śpiewać, czekał więc na płacz Aleksandra, tymczasem
panowała cisza aż do momentu, kiedy wbiegła lekko rozhisteryzowana Myra i
trzęsąc się, z wytrzeszczonymi oczami rzuciła się ku niemu.
    - Joe! - Padła mu w ramiona. - Szybko, daj mi whisky albo...
trzymaj mnie mocno, albo sama już nie wiem co!
    - Co się dzieje? - Wcisnął jej do ręki butelkę, podszedł do
drzwi i wyjrzał. - Aleksander? Jest spokojny. Je cukierka.
    Myra nie zawracała sobie głowy sięganiem po szklaneczkę. Szyjka
butelki dzwoniła jej o zęby.
    - Spójrz na mnie. Tylko spójrz na mnie. Jestem w
strasznym stanie.
    - Co się stało?
    - Och, nic. Zupełnie nic. Aleksander uprawia czarną magię,
tylko tyle. - Opadła na krzesło i otarła sobie dłonią czoło. - Czy ty wiesz, co
właśnie zrobił ten nasz genialny syn?
    - Ugryzł cię - zaryzykował przypuszczenie Calderon ani przez
chwilę nie powątpiewając w tę możliwość.
    - Gorzej, znacznie gorzej. Poprosił mnie o cukierka.
Powiedziałam, że w domu nie ma cukierków. Wtedy kazał mi iść na
dół do sklepu i kupić. Tłumaczyłam, że musiałabym się najpierw ubrać, a
ponadto że jestem zmęczona.
    - Dlaczego nie poprosiłaś mnie, żebym poszedł?
    - Nie miałam kiedy. Zanim zdołałam cokolwiek powiedzieć, ten
infantylny Merlin machnął magiczną pałeczką albo czymś w tym rodzaju i... i...
już byłam w sklepie na dole. Koło kontuaru z cukierkami. Calderon zamrugał
oczami.
    - Spowodował amnezję?
    - Bez najmniejszego odstępu czasowego. Po prostu tak...
fiku-miku... i już tam stałam. W tych łachach, bez odrobiny pudru, z włosami w
strąkach. W sklepie była też parni Busherman i kupowała kurczaka, no wiesz, ta
kocica z przeciwka, była tak uprzejma, że powiedziała mi, że powinnam bardziej
dbać o siebie. Miau! - zakończyła z furią Myra. - Wielki Boże!
    - Teleportacja, tak to nazywa Alsander. Nauczył się czegoś
nowego. Nie zamierzam tego dłużej wytrzymywać, Joe. Nie jestem ostatecznie
szmacianą lalką. - Myra była bliska ataku histerii.
    Calderon wszedł do pokoju i stanął przypatrując się swojemu
dziecku. Aleksander miał buzię umazaną czekoladą.
    - Posłuchaj, mądralo - powiedział do malca. - Masz zostawić
matkę w spokoju, słyszysz?
    - Nic jej nie zrobiłem - stwierdziło cudowne dziecko
niewyraźnie. - Po prostu byłem zręczny.
    - Więc nie bądź taki zręczny. A gdzie się nauczyłeś tej
sztuczki? - Teleportacji? Quat pokazał mi ją wczoraj. On sam tego zrobić nie
potrafi, ale ja jestem superman Wolny Iks, więc potrafię. Nie opanowałem jeszcze
całkowicie tej umiejętności. Gdybym spróbował przeteleportować Myrę
Calderon, powiedzmy, do Jersey, mógłbym przez pomyłkę upuścić ją do rzeki
Hudson.
    Calderon zamruczał coś mało pochlebnego.
    - Czy to wyraz pochodzenia anglosaskiego?
    - Mniejsza o to. A w każdym razie nie powinieneś opychać się
czekoladą. Rozchorujesz się. Matka już się przez ciebie rozchorowała. I mnie
przyprawiasz o mdłości.
    - Idź stąd - powiedział Aleksander. - Chcę się skoncentrować na
smaku.
    - Nie, mówiłem, że się pochorujesz. Czekolada jest zbyt
ciężko strawna dla ciebie. Oddaj mi ją. Zjadłeś już dosyć. - Calderon wyciągnął
rękę po papierową torebkę, ale w tym momencie Aleksander zniknął. W kuchni
rozległ się pisk Myry.
    Calderon jęknął zniechęcony i zawrócił do kuchni. Jak
przypuszczał, Aleksander tam był, na piecu, i żarłocznie pchał sobie do ust
czekoladowy cukierek. Myra zajmowała się butelką.
    - Co za dom - powiedział Calderon. - Dziecko teleportuje się po
całym mieszkaniu, ty zalewasz się w kuchni, a mnie grozi załamanie nerwowe. -
Zaczął się śmiać. - Okay, Aleksandrze, możesz sobie zatrzymać cukierki. Wiem,
kiedy należy strategicznie skrócić linię obrany.
    - Myro Calderon - odezwał się Aleksander - chcę wrócić
do tamtego pokoju.
    - Pofruń - zaproponował Calderon. - Chodź, zaniosę cię.
    - Nie ty, ona. Chodzi w lepszym rytmie.
    - Zatacza się, to masz na myśli - skonstatowała Myra, ale
posłusznie odstawiła butelkę, powstała i wzięła na ręce Aleksandra. Wyszła z
kuchni. Calderon wcale się nie zdziwił słysząc po chwili jej krzyk. Kiedy
dołączył do szczęśliwej rodzinki, Myra siedziała na podłodze, rozcierając sobie
ramiona i zagryzając wargi. Aleksander się zaśmiewał.
    - Co znowu?
    - Poraził mnie prądem - odparła Myra dziecinnym głosikiem. Jak
węgorz elektryczny. I zrobił to umyślnie. Och, Aleksandrze, przestaniesz już się
śmiać czy nie?
    - Upadłaś - szczebiotał triumfalnie malec. - Wrzasnęłaś i
upadłaś. Calderon spojrzał na Myrę i zacisnął usta.
    - Czy zrobiłeś to umyślnie? - spytał.
    - Tak. Ona upadła i wyglądała tak śmiesznie.
    - Ty będziesz wyglądał o wiele śmieszniej za chwilę. Superman
Wolny Iks czy nie, zasłużyłeś sobie na porządnego klapsa.
    - Joe - zawołała ostrzegawczo Myra.
    - Daj mi spokój, Musi się nauczyć respektować prawa
innych.
    - Jestem homo superior - oznajmił Aleksander z taką miną, jakby
wysunął rozstrzygający argument.
    - Mam zamiar rozprawić się z homo posteriorem - zapowiedział
Calderon próbując złapać syna. Nagle doznał silnego wstrząsu. Jego system
nerwowy poraził płocnień paraliżującej energii; odrzuciło go sromotnie do tyłu;
rąbnął w ścianę waląc w nią głową. Aleksander śmiał się do rozpuku.
    - Ty też upadłeś - zaszczebiotał. - Wyglądasz śmiesznie.
    - Joe - krzyknęła Myra. - Joe, zrobiłeś sobie coś?
    Calderon odparł kwaśno, że przypuszcza, iż wyjdzie z tego z
życiem. Jakkolwiek, dodał, byłoby chyba mądrze zaopatrzyć się w szyny i zapas
plazmy.
    - Na wypadek gdyby okazało się, że interesuje go wiwisekcja
wyjaśnił.
    Myra spojrzała na Aleksandra z pełnym troski namysłem. - Mam
nadzieję, że żartujesz.
    - Ja też.
    - Przyszedł Bordent. Porozmawiajmy z nim.
    Calderon otworzył drzwi. Czterech ludzików weszło z
poważnymi misami. Nie marnowały czasu. Otoczywszy wianuszkiem Aleksandra, wyjęły
z zakamarków swoich papierowych ubrań nowe przyrządy i zabrały się do
pracy.
    Malec powiedział:
    - Przeteleportowałem ją na odległość około dwudziestu pięciu
kilometrów.
    - Tak daleko? - spytał Quat.
    - Zmęczyłeś się?
    - Ani trochę.
    Calderon odciągnął. Bordenta na bok.
    - Chciałbym z tobą porozmawiać. Myślę, że Aleksandrowi
przydałoby się lanie.
    - Na Foba! - krzyknął wstrząśnięty karzełek. - Ależ on jest A l
e k s a n d r e m! To superman Wolny Iks!
    - Jeszcze nie. Na razie jest jeszcze dzieckiem.
    - Ale superdzieckiem. Nie, Josephie , Calderon. Muszę raz
jeszcze powtórzyć, że środki dyscyplinarne mogą być stosowane wyłącznie
przez dostatecznie inteligentne autorytety.
    - Przez was?
    - Och, jeszcze nie - odparł Bordent. - Nie chcemy go
przeciążać. Nawet superumysł ma swoje ograniczenia, szczególnie w fazie
kształtowania. Aleksander ma co robić, a jego stosunek do kontaktów
towarzyskich nie wymaga jeszcze przez jakiś czas formowania.
    Dołączyła do nich Myra i wtrąciła się do rozmowy:
    - Tu się z wami nie zgadzam. Jak wszystkie dzieci jest
nastawiony antytowarzysko. Może sobie dysponować mocami nadludzkimi, ale jeśli w
grę wchodzi równowaga umysłowa i uczuciowa to Aleksander jest
podczłowiekiem.
    - Taak - zgodził się Calderon. - A sprawa aplikowania nam
wstrząsów elektrycznych...
    - On się tylko bawi - zapewniał Bordent.
    - I ta teleportacja. Wyobraźmy sobie, że przeteleportuje mnie
na. Time Square, kiedy będę pod prysznicem.
    - To taka zabawa. Wciąż przecież jest dzieckiem.
    - A co z nami?
    - Wy odziedziczyliście rodzicielską cierpliwość - wyjaśnił
Bordent. - Jak już mówiłem, Aleksander i taka jak on odmiana człowieka to
główna przyczyna, dla której wykształciła się cierpliwość. Nie ma
takiej potrzeby, jeśli chodzi o homo sapka. Mam na myśli to, że wielki dystans
oddziela normalną cierpliwość od normalnej irytacji. Zwykłe dziecko może
niekiedy doprowadzić rodziców do kresu cierpliwości, ale tylko tyle.
Irytacja jest zbyt mała, by wyczerpać olbrzymie zapasy cierpliwości, jakimi
dysponują rodzice. Inaczej jednakże sprawa się ma w wypadku Wolnych
Iksów.
    - Nawet cierpliwość ma swoje granice - powiedział Calderon.
Zastanawiam się nad żłobkiem.
    Bordent potrząsnął świecącą, powleczoną metalizującą osłoną,
głową.
    - On was potrzebuje.
    - Ale - wtrąciła Myra - ale! Czy nie moglibyście go choć trochę
skarcić?
    - Och, to nie jest konieczne. Jego umysł jeszcze się nie
rozwinął, więc musi się skoncentrować na sprawach znacznie ważniejszych. Musicie
to wytrzymać.
    - Zupełnie jakby to już nie było nasze dziecko - mruknęła. To
nie jest Aleksander.
    - Ależ tak. Właśnie tank. T o j e s t A 1 e k s a n d e r!
    - Posłuchaj, to normalne, że matka pragnie przytulić swoje
dziecko. Tylko że jak może to zrobić, jeśli spodziewa się, że dziecko rzuci ją
przez pół pokoju?
    Calderon pogrążył się w myślach.
    - Czy dorastając zyska więcej... więcej supermocy?
    - O tak. Naturalnie.
    - Stanowi groźbę dla życia i zdrowia. Ja wciąż twierdzę, że
zasłużył na karę. Następnym razem włożę gumowe rękawiczki.
    - To nic nie da - rzekł marszcząc brwi Bordent. - Ponadto muszę
nalegać... nie, Josephie Calderon, nie wolno panu ingerować. Nie zdoła pan go
utrzymać w ryzach, których zresztą i tak nie potrzebuje.
    - Jedno lanie - powiedział Calderon pełen zadumy. - Nie po to,
żeby się zemścić, lecz by mu pokazać, że musi respektować prawa innych ludzi.

    - On się nauczy respektować prawa innych Wolnych Iksów.
Nie wolno panu próbować niczego takiego. Lanie, jeśli nawet się panu uda
mu je sprawić, w co wątpię, może wypaczyć go psychicznie. Jego nauczycielami,
jego mentorami jesteśmy my. Musimy go o c h r a n i a ć. Rozumiecie?
    - Myślę, że tak - rzekł wolno Calderon. - To groźba.
    - Jesteście rodzicami Aleksandra, ale to Aleksander się liczy.
Jeśli będę musiał użyć wobec was środków dyscyplinarnych, to ich użyję. -
Och, mniejsza o to - westchnęła Myra. - Joe, chodźmy na spacer do parku, kiedy
jest tu Bordent.
    - Wróćcie za dwie godziny - powiedział mały człowieczek.
Do widzenia.













    Mijały dni, a Calderon nie mógł się zdecydować, co jest
bardziej irytujące, czy okresy imbecylizmu Aleksandra, czy przenikliwej
inteligencji. Cudowne dziecko nauczyło się nowych sztuczek; najgorsze zaś było
to, że Calderon nigdy nie wiedział, co go czeka albo kiedy zaskoczy go jakiś
zdumiewający kawał. Jak wtedy, gdy bryłka lepkich cukierków, zwędzonych
ze sklepu dzięki zręcznej teleportacji, zmaterializowała się w jego
łóżku. Aleksandrowi wydawało się to szalenie zabawne i zaśmiewał się do
rozpuku.
    Albo wtedy gdy Calderon odmówił pójścia do sklepu
i kupienia cukierków, gdyż - jak twierdził - nie ma pieniędzy.
    - Nie próbuj mnie teleportować, bo jestem bez grosza.

    Aleksander spożytkował energię psychiczną w sposób
szokujący; wypaczając reguły przyciągania ziemskiego. Calderon stwierdził, że
wisi w powietrzu głową w dół i coś nim potrząsa, a monety sypią się
strumieniem z jego kieszeni. Poszedł kupić cukierki.
    Poczucie humoru rozwinęło się przede wszystkim z okrucieństwa.
im prymitywniejszy umysł, tym mniejsza wybredność. Kanibala będą zapewne
śmieszyć do łez katusze gotowanej w kotle ofiary. Ktoś pośliznął się na
skórce od banana i złamał kark. Człowiek dorosły przestaje się w tym
momencie śmiać, tymczasem dziecko nie. A dla cywilizowanego osobnika zażenowanie
jest tak samo przygnębiającym przeżyciem jak ból fizyczny. Niemowlę,
dziecko, imbecyl nie potrafią się wczuć w kogoś, nie umieją się utożsamić z
innym osobnikiem. Są autentyczni, a ich własne zasady arbitralne. Śmieci
rozrzucone po całej sypialni nie rozśmieszały ani Myry, ani Calderona.
    W ich domu był mały człowiek, ale nikt się z tego nie cieszył.
Prócz Aleksandra. On się bawił doskonale.
    - Nie ma chwili spokoju - utyskiwał Calderon. - On zjawia się
wszędzie i o każdej porze. Kochanie, chciałbym, żebyś wybrała się do doktora.

    - I co mi przepisze? - spytała Myra. - Odpoczynek i tyle. Czy
zdajesz sobie sprawę z tego, że upłynęły dwa miesiące od chwili, kiedy Bordent
wziął w swoje ręce edukację Aleksandra?
    - Zrobiliśmy nadzwyczajne postępy - rzekł Bordent zbliżając się
do nich.
    Quat pozostawał w kontakcie z Aleksandrem na dywanie, tymczasem
dwa inne karzełki przygotowywały montaż nowych urządzeń.
    - A raczej to Aleksander zrobił wielkie postępy.
    - Potrzebujemy odpoczynku - warknął Calderon. - Jeśli stracę
posadę, kto będzie utrzymywał tego waszego geniusza?
    Myra spojrzała na męża, zauważywszy, jakiego użył zaimka
dzierżawczego.
    - Ma pan kłopoty? - zainteresował się Bordent.
    - Dziekan rozmawiał ze mną raz czy dwa razy. Nie mogę już
utrzymać w ryzach studentów na zajęciach. Jestem poirytowany.
    - Nie musi pan trwonić swojej cierpliwości na studentów.
Jeśli chodzi o pieniądze, to możemy pana w nie zaopatrzyć. Zajmę się
zorganizowaniem pewnej liczby obiegowych monet.
    - Ale ja chcę pracować. Lubię swoją pracę.
    - Pańska praca to Aleksander.
    - Muszę mieć służącą - wtrąciła Myra wyglądając dość bezradnie.
- Czy nie moglibyście mi sprokurować jakiegoś robota czy czegoś w tym rodzaju?
Aleksander wystraszył wszystkie dziewczyny, jakie udało mi się ugodzić. Żadna
nie wytrzyma w tym domu wariatów.
    - Mechaniczna inteligencja miałaby zły wpływ na Aleksandra
oświadczył Bordent. - Nie.
    - Chciałabym od czasu do czasu zaprosić kogoś w odwiedziny albo
iść gdzieś z wizytą, albo po prostu być sama - westchnęła Myra.
    - Pewnego dnia Aleksander dorośnie i otrzymacie nagrodę jako
jego rodzice. Czy mówiłem wam już, że mamy wasze podobizny w Sali
Wielkich Staroświeckich?
    - Muszą być straszne - rzekł Calderon. - Wiem, że my wyglądamy
teraz strasznie.
    - Bądźcie cierpliwi. Myślcie o przeznaczeniu waszego syna.
    - Myślę. Często. Ale on robi się męczący. Mówiąc
oględnie.
    - I tu wchodzi w grę cierpliwość - zauważył Bordent. - Natura
zaplanowała wszystko z myślą o nowej odmianie człowieka.
    - Hm.
    - On pracuje teraz nad sześciowymiarowymi abstrakcjami.
Wszystko idzie jak z płatka.
    - Taak - przyznał Calderon i mrucząc coś pod nosem poszedł do
kuchni za Myrą.
    Aleksander z łatwością posługiwał się swoimi przyrządami, jego
pulchne paluszki stały się teraz silniejsze i bardziej pewne. Wciąż jeszcze
żywił niezdrową ciekawość wobec niebieskiego jaja, którym wolno mu było
posługiwać się jedynie pod bacznym okiem mentorów. Kiedy lekcja dobiegła
końca, Quat wybrał kilka przedmiotów i schował je, jak zwykle, w szafce.
Resztę zostawił na dywanie, żeby zapewnić pomysłowości Aleksandra pole do
popisu.
    - On się rozwija - zapewniał Bordent. - Dziś zrobiliśmy wielki
krok do przodu.
    Myra i Calderon weszli właśnie do pokoju i usłyszeli jego
słowa.
    - A mianowicie w czym?
    - W usuwaniu psychicznej blokady. Aleksander nie będzie już
musiał spać.
    - Coo? - spytała Myra.
    - Nie będzie potrzebował snu. To i tak sztuczny zwyczaj.
Supermani nie muszą spać.
    - Nie będzie już spał, tak? - upewniał się Calderon. Wyraźnie
zbladł.
    - Tak jest. Będzie się teraz rozwijać szybciej, dwukrotnie
szybciej. O pół do czwartej rano Calderon i Myra leżeli w łóżku,
nie zmrużywszy nawet oka, widząc przez otwarte drzwi palące się a giorno
światła, przy których bawił się Aleksander. Widzieli go wyraźnie, jak na
oświetlonej scenie. Wyglądał teraz zupełnie inaczej. Różnica była
subtelna, niemniej była. Pod złocistym puszkiem głowa zmieniła nieco kształt, a
jego buzia o dziecięcych niewyraźnych rysach nabrała inteligentnego, rezolutnego
wyrazu. Nie wyglądało to wcale ładnie, ten wyraz jakoś do niej nie pasował. W
rezultacie Aleksander wyglądał nie tyle jak superdziecko, ile jak jakiś
prymitywny podstarzały osobnik. Całe właściwe dzieciom okrucieństwo i egoizm -
najzupełniej zdrowe i naturalne cechy u rozwijającego się malca - uwidaczniały
się na jego obliczu, kiedy tak bawił się kryształowymi klockami, które
dopasował do siebie jakby w jakiejś skomplikowanej łamigłówce. Ta twarz
przyprawiała o dreszcz.
    Calderon usłyszał westchnienie Myry.
    - To już nie jest nasz Aleksander - powiedziała. - Absolutnie
nie.
    Aleksander podniósł głowę i raptem zalał się łzami.
Kiedy otworzył usta i zaczął z wściekłością wrzeszczeć, rozrzucając na wszystkie
strony klocki, prysnęło wrażenie paradoksalnej starości i związanej z nią
degeneracji. Calderon zobaczył, że jeden z klocków przeturlał się przez
drzwi do sypialni i upadł na dywan, a z jego wnętrza wysypało się mnóstwo
mniejszych i jeszcze mniejszych klocków, które potoczyły się
migocąc w jego stronę. Wrzaski Aleksandra rozbrzmiewały w całym mieszkaniu.
Wkrótce poczęły się zatrzaskiwać okna od podwórza, a teraz
zadzwonił telefon. Calderon z westchnieniem sięgnął po słuchawkę.
    Kiedy ją odłożył, skrzywił się i spojrzał na Myrę.
Przekrzykując wrzask oznajmił:
    - Zawiadomiono nas, że musimy się wyprowadzić.
    - Och! No cóż - rzekła Myra.
    - Koniec pieśni!
    Milczeli oboje przez chwilę, po czym Calderon powiedział:
    - Jeszcze dziewiętnaście latek. Myślę, że możemy oczekiwać
czego takiego. Oni mówili, że powinien dojrzeć, jak będzie miał
dwadzieścia, prawda?
    - Będzie sierotą dużo wcześniej - jęknęła Myra. - Och, moja
głowa! Myślę, że zaziębiłam się, gdy przeteleportował nas na dach przed obiadem.
Joe, czy sądzisz, że jesteśmy pierwszymi rodzicami, którzy zostali...
zostali tak urządzeni?
    - Co masz na myśli?
    - Czy było jakieś superdziecko przed Aleksandrem? Wydaje się,
że zmarnowałyby się chyba wielkie zasoby cierpliwości, gdybyśmy to my mieli jej
potrzebować jako pierwsi.
    - Przydałoby się nam jej więcej. A będziemy potrzebować jeszcze
sporo.
    Nic nie mówił przez chwilę, leżał rozmyślając i
próbując nie słyszeć rytmicznych ryków swego superdziecka.
Cierpliwość. Wszyscy rodzice muzą mieć wiele cierpliwości. Wszystkie dzieci są
od czasu do czasu nie do wytrzymania. Ród ludzki z całą pewnością
potrzebuje wielkich zasobów miłości rodzicielskiej, by mogły przetrwać
ich dzieci. Lecz dotąd żadnych rodziców nie doprowadzano tak
konsekwentnie do granic wytrzymałości. Żadni rodzice dotąd nie musieli znosić
czegoś takiego przez dwadzieścia lat, w dzień i w nocy, wyczerpani do
ostateczności. Miłość rodzicielska to wspaniałe i wszechogarniające uczucie,
ale...
    - Ciekaw jestem - odezwał się pogrążany w myślach -ciekaw
jestem, czy my jesteśmy pierwsi.
    Rozważania Myry biegły w odwrotnym kierunku.
    - Przypuszczam, że z tym jest jak z migdałkami i wyrostkiem
robaczkowym - mruczała. - Są zbyteczne, ale wciąż istnieją. Cierpliwość jest
odwrotnie, szczątkowa. Istnieje przez całe tysiąclecia w oczekiwaniu na
Aleksandra.
    - Może. Ciekaw jestem... a jednak, gdyby był już kiedyś jakiś
Aleksander, słyszelibyśmy o nim. Więc...
    Myra oparła się na łokciu i spojrzała na męża.
    - Tak myślisz? - spytała miękko. - Ja nie jestem taka pewna.
Myślę, że mogło się to już kiedyś zdarzyć.
    Aleksander nagle zamilkł. Przez chwilę w mieszkaniu panowała
cisza. Po czym znany głos, tyle że bez słów, rozległ się jednocześnie w
ich mózgach.
    - Dajcie ani jeszcze trochę mleka. I chcę, żeby było ciepłe,
nie gorące.
    Joe i Myra spojrzeli na siebie w milczeniu. Myra westchnęła i
odrzuciła kołdrę.
    - Tym razem ja pójdę - powiedziała. - Coś nowego, co?
Ja...
    - Nie mitrężyć - polecił głos bez słów. Myra podskoczyła
i pisnęła. W pokoju rozległy się wyraźnie trzaski wyładowań elektrycznych, a zza
drzwi doleciał gromki śmiech Aleksandra.
    - Wydaje mi się, że on jest teraz mniej więcej na poziomie
dobrze wyszkolonej małpy - zauważył Joe wstając z łóżka. - Ja
pójdę. Właź z powrotem. W przyszłym roku może osiągnąć poziom Buszmena.
Pot, o ile jeszcze zastaniemy przy życiu, będziemy mieli przyjemność mieszkać z
kanibalem dysponującym nadludzkimi umiejętnościami. W końcu może osiągnie poziom
dowcipnisia. To powinno być interesujące. - Wyszedł z sypialni mrucząc coś pod
nosem.
    Dziesięć minut później, powróciwszy do
łóżka, Joe ujrzał, że Myra klepie się po kolanach i patrzy w przestrzeń.

    - Nie jesteśmy pierwsi, Joe - oznajmiła, nie spojrzawszy na
niego. - Rozmyślam i rozmyślam i jestem całkiem pewna, że pierwsi nie jesteśmy.

    - Ale przecież nie słyszeliśmy o żadnym dorastającym
supermanie...
    Obróciła głowę i posłała mu długie, pełne zadumy
spojrzenie.
    - Nie - przyznała.
    Zamilkli. Po chwili odezwał się Calderon:
    - Tak, rozumiem, o co ci chodzi.
    W bawialni coś trzasnęło. Aleksander zachichotał, a dźwięk
rozłupywanego drewna wydawał się w ciszy nocnej bardzo głośny. Gdzieś
zatrzasnęło się kolejne okno.
    - To jest moment przełomowy - powiedziała cicho Myra. Musi być.

    - Przesycenie - mruknął Joe. - Przesycenie cierpliwością czy
coś w tym rodzaju. To może się zdarzyć.
    W polu widzenia ukazał się Aleksander ściskając w dłoniach coś
niebieskiego. Siadł i zaczął manipulować błyszczącymi drutami. Myra zerwała się
gwałtownie.
    - Joe, on ma to niebieskie jajko! Musiał się włamać do szafki.

    - Ale Quat mu mówił... - rzekł Calderon.
    - To jest niebezpieczne!
    Aleksander popatrzył na nich, uśmiechnął się i wygiął druty na
kształt kolebki o wielkości jajka.
    Calderon uświadomił sobie, że wyskoczył z łóżka i
znajduje się w połowie drogi do drzwi. Zatrzymał się, nim do nich dotarł.
    - Wiesz - powiedział z namysłem - to jajo może go zranić.
    - Będziemy musieli mu je odebrać - zgodziła się Myra,
niechętnie i ze znużeniem wstając z łóżka.
    - Spójrz na niego - nalegał Calderon. - Spójrz
tylko.
    Aleksander radził sobie świetnie z drutami, jego ręce to
pojawiały się, to znikały im z oczu, kiedy manipulował teseraktem poniżej
kolebki. Osobliwa maska wiedzy nadawała jego pulchnej buzi wyraz senilizmu,
który już tak dobrze znali.
    - I tak to będzie szło dalej i dalej - burknął Calderon. -
Jutro będzie jeszcze mniej podobny do siebie niż dzisiaj. W przyszłym tygodniu,
w przyszłym miesiącu... a jak będzie wyglądał za rok?
    - Ja wiem - odezwała się Myra jak echo. - A jednak
przypuszczam, że będziemy musieli... - Urwała. Stała boso obok męża i patrzyła.
- Przypuszczam, że to urządzenie będzie gotowe, jak tylko on podłączy ostatni
drut. Powinniśmy mu je zabrać.
    - Myślisz, że zdołamy?
    - Powinniśmy spróbować.
    Spojrzeli na siebie.
    - Wygląda jak pisanka. Nie słyszałem jeszcze, żeby pisanka była
dla kogoś niebezpieczna - skonstatował Calderon.
    - Przypuszczam, że robimy mu naprawdę przysługę - zauważyła
cichym głosem Myra. - Dziecko oparzy się i potem boi się ognia. Kiedy malec
sparzy się zapałką, na przyszłość zostawi zapałki w spokoju. Stali w milczeniu i
patrzyli.
    Upłynęły jeszcze pewno ze trzy minuty, zanim Aleksandrowi udało
się zrealizować to, o co mu chodziło. Rezultat był doprawdy oszałamiający. Błysk
białego światła, huk rozdzierający powietrze i Aleksander zniknął w oślepiającym
blasku, pozostawiając po sobie jedynie zapach spalenizny.
    Kiedy mogli znowu cokolwiek zobaczyć, ujrzeli z niedowierzaniem
pustą przestrzeń.
    - Teleportacja? - szepnęła Myra w oszołomieniu. - Pójdę
się upewnić.
    Calderon przeszedł na ukos przez pokój i stanął
przyglądając się mokrej plamie na dywanie, tam gdzie znajdowały się buciki
Aleksandra.
    - Nie, to nie teleportacja - orzekł, potem odetchnął głęboko.
Wyparował. W porządku. A więc nigdy nie dorośnie i nie wyśle w przeszłość
Bordenta, żeby wtargnął do nas. To się nigdy nie zdarzyło.
    - Nie byliśmy pierwsi - powiedziała niepewnie oszołomiona Myra.
- Nadchodzi przełomowy moment i tyle. Jakże mi żal pierwszych rodziców,
którzy tego nie doczekali!
    Odwróciła się gwałtownie, ale nie na tyle gwałtownie,
żeby Calderon nie zobaczył, że płacze. Zawahał się patrząc na drzwi. Pomyślał
jednak, że lepiej będzie teraz nie iść za nią.
Przełożyła Teresa Lechowska
    powrót




  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza