ďťż

senator (2)

Lemur zaprasza







Arthur C. Clarke
       Senator i śmierć


   Trudno wyobrazić sobie piękniejszą wiosnę w Waszyngtonie; a była
to ostatnia wiosna, pomyślał smętnie Steelman, którą dane mu było oglądać. Nawet
teraz, kiedy już znał ostateczny werdykt doktora Jordana, nie potrafił się
pogodzić z prawdą. Do tej pory zawsze umiał znaleźć wyjście; nie znał
ostatecznych porażek. Gdy zdradzali go ludzie, odtrącał ich - zdarzało się, że i
rujnował im życie, by w ten sposób ostrzec innych. Ale teraz zdrada tkwiła w nim
samym; zdawało mu się, że już wyczuwa ociężałe bicie serca, które wkrótce miało
zatrzymać się na zawsze. Plany na wybory prezydenckie w 1976 roku trzeba było
wybić sobie z głowy; przecież może nawet nie dożyć nominacji...
   Nadszedł kres marzeń i ambicji, a słaba to pociecha, że każdemu
kiedyś koniec pisany. Ale dla niego było to zbyt wcześnie. Przypomniał sobie,
jak Cecil Rhodes, którego zawsze tak podziwiał, skarżył się przed śmiercią,
która dopadła go przed pięćdziesiątymi urodzinami: "Tyle zostało do zrobienia, a
czasu tak niewiele!" Steelman był już starszy od Rhodesa, a dokonał o wiele
mniej.
   Limuzyna odwoziła go z Kapitolu, co w jego sytuacji nabierało
symbolicznego znaczenia, ale usiłował nie zawracać sobie tym głowy. Miał teraz
przed sobą New Smithsonian potężny kompleks muzeów, których nigdy nie miał
zwiedzić, choć był świadkiem, jak rozbudowywały się przez te wszystkie lata,
które spędził w Waszyngtonie.
   Jak wiele stracił, pomyślał z goryczą, w niepowstrzymanej pogoni
za władzą. Cały świat sztuki i kultury pozostał dla niego zamknięty, a był to
zaledwie ułamek ceny, jaką zapłacił. Stał się obcy dla rodziny i dla tych,
którzy niegdyś byli jego przyjaciółmi. Złożył ofiarę z miłości na ołtarzu
ambicji, a ofiara ta okazała się daremna. Czy na całym świecie znajdzie się
ktoś, kto uroni łzę, kiedy on odejdzie?
   Ależ tak. Poczucie beznadziejnego osamotnienia przyniosło
niespodziewaną ulgę. Sięgając po słuchawkę, wyrzucał sobie, że o ten właśnie
numer telefonu musi pytać sekretarki w biurze, a pamięć ma zaśmieconą tyloma
mniej ważnymi szczegółami.
   (A oto Biały Dom, niemal oślepiający w promieniach wiosennego
słońca. Po raz pierwszy w życiu nie rzucił w jego stronę drugiego spojrzenia.
Należał teraz do innego świata. Świata, który go nie będzie obchodzić).
   Limuzyna nie miała wideofonu, ale wizja nie była mu potrzebna,
żeby wyczuć u Ireny lekkie zaskoczenie i coś jakby radość.
   - Cześć, Irenko - co u was słychać?
   - Wszystko po staremu, tato.
   - Kiedy się zobaczymy?
   Usłyszał tę samą grzecznościową formułkę, którą jego córka miała
gotową na te rzadkie okazje, kiedy zdarzyło mu się zadzwonić. Niezmiennie, chyba
że zbliżało się Boże Narodzenie lub urodziny, odpowiadał mglistą obietnicą, że
wpadnie któregoś bliżej nie określonego dnia w przyszłości.
   - Czy zgodzisz się - mówił powoli, niemal przepraszającym tonem
- pożyczyć mi dzieciaki na jedno popołudnie? Dawno z nimi nigdzie nie byłem, a
chciałbym się na chwilę oderwać od pracy.
   - Ależ tak - odpowiedziała Irena z coraz wyraźniejszą radością w
głosie. - Bardzo się ucieszą. Kiedy chciałbyś je zabrać? - Może jutro? Wpadłbym
koło dwunastej i wybralibyśmy się do zoo albo do Smithsonian, gdzie będą miały
ochotę.
   Teraz już była całkiem zaskoczona, bo dobrze wiedziała, że jest
jednym z najbardziej zajętych ludzi w Waszyngtonie, z terminarzem wypełnionym
szczelnie z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Nie omieszka snuć domysłów, co się
stało; zależało mu, żeby nie odgadła prawdy. Nie miał powodów do obaw, bo nawet
jego sekretarka nic nie wiedziała o nieznośnie kłujących bólach, które wreszcie
zaprowadziły go na odkładane od dawna badanie lekarskie.
   - Wspaniały pomysł. Właśnie wczoraj dopytywały się o następne
spotkanie z tobą.
   Oczy mu zwilgotniały i cieszył się, że Irena go nie widzi.
   - Będę u was o dwunastej - rzucił pospiesznie, starając się nie
ujawnić wzruszenia. - Ściskam was - odłożył słuchawkę, nim zdążyła odpowiedzieć,
i z westchnieniem ulgi oparł się wygodnie w fotelu. Niemal instynktownie, bez
świadomego postanowienia, zrobił pierwszy krok w przewartościowaniu swojego
życia. Chociaż dzieci utracił bezpowrotnie, więzy między pokoleniami nie
osłabły. Nawet jeśli mu się już nic innego nie uda, to przynajmniej musi je
utrzymać i umocnić przez te kilka miesięcy, które mu pozostały.















    Oprowadzanie
dwójki żywych, dociekliwych dzieci po budynku muzeum przyrodniczego niezupełnie
odpowiadało zaleceniom lekarza, ale właśnie na to miał ochotę. Joey i Susan
zdążyli sporo podrosnąć od ich ostatniego spotkania i dotrzymywanie im kroku
wymagało nie lada wysiłku fizycznego i umysłowego. Ledwie weszli do rotundy, a
dzieci nie oglądając się na niego podbiegły do ogromnego słonia, który
niepodzielnie panował nad marmurową salą.
   - Co to? - wykrzyknął Joey.
   - Słoń, tumanie - odparła Susan z przygniatającą wyższością
swoich siedmiu lat.
   - Przecież wiem, że to słoń - oburzył się Joey. - Ale jak się
nazywa?
   Senator Steelman śpiesznie przeczytał tabliczkę z opisem, ale
nie znalazł na niej odpowiedzi. Tym razem ryzykowna maksyma "Lepszy błąd niźli
niepewność" była bezpieczną wskazówką.
   - Miał na imię, hmm, Jumbo - powiedział niewiele myśląc. -
Popatrz na te kły!
   - A czy bolały go zęby? - Skądże znowu.
   - To jak on sobie mył zęby? Mama mówi, że jak nie będę mył
zębów...
   Steelman przewidział, dokąd zmierza ten wywód, i szybko
postanowił zmienić temat.
   - W środku zobaczycie dużo innych ciekawych rzeczy. Co obejrzymy
najpierw - ptaki, węże, ryby, ssaki?
   - Węże! - zażądała Susan. - Chciałam hodować węża w pudełku, ale
tatuś mi nie pozwolił. Może zgodzi się, jak ty go poprosisz, co?
   - Co to jest ssak? - spytał Joey, zanim Steelman zdołał znaleźć
odpowiedź na pytanie wnuczki.
   - Chodź, zaraz ci pokażę - powiedział stanowczo. Gdy dzieci
przeskakiwały od jednego eksponatu do drugiego, przemierzając sale i galerie,
czuł, że jest w kojącej zgodzie ze światem. Muzeum było najlepszym lekarstwem na
uspokojenie duszy, nadanie codziennym zmartwieniom właściwej perspektywy. Tutaj,
w obliczu nieskończonego bogactwa cudu Natury przypominał sobie dawno zapomniane
prawdy. Był zaledwie jednym z milionów stworzeń, które dzieliły się planetą
Ziemią. Cała ludzka rasa, ze swymi marzeniami i lękami, triumfami i kaprysami,
może być ledwie incydentem w historii świata. Kiedy zatrzymał się przed
monstrualnymi kośćmi diplodocusa (dzieci choć na chwilę oniemiały z wrażenia),
duszę przeszył mu podmuch wiatru Wieczności. Już nie traktował poważnie ostróg
ambicji, wiary, że naród powierzył mu misję. J a k i właściwie n a r ó d, jeśli
już o to chodzi? W lecie upłynie zaledwie dwieście lat od podpisania Deklaracji
Niepodległości; a ten oto rdzenny Amerykanin leżał w skałach stanu Utah przez
sto milionów lat...
   Opadał już z sił, kiedy dotarli do działu życia oceanicznego,
który dobitnie przypominał, że na Ziemi wciąż żyją zwierzęta większe od
wszelkich istot, jakimi chełpiła się przeszłość. Plusk zanurzającego się
wieloryba błękitnego długości dziewięćdziesięciu stóp wraz z innymi śmigłymi
władcami mórz przypomniał mu godziny spędzone niegdyś na maleńkim, lśniącym
pokładzie z białym, łopoczącym nad głową żaglem. To jeszcze jedna chwila z
przeszłości, kiedy zaznał szczęścia, wsłuchując się w szelest rozpruwanych
dziobem fal i westchnień szarpanych wiatrem lin. Od trzydziestu lat nie
żeglował; jeszcze jedna z uciech tego świata, która poszła w odstawkę.
   - Nie lubię ryb - narzekała Susan. - Kiedy wreszcie pójdziemy do
węży?
   - Za chwilę - odpowiedział. - Ale po co się spieszyć? Zostało
jeszcze tyle czasu.
   Wypowiedział te słowa bez namysłu. Zwolnił kroku, gdy dzieci
pobiegły przodem. Uśmiechnął się bez żalu. Bo w pewnym sensie miał przecież
rację. Rzeczywiście zostało jeszcze dużo czasu. Każdy dzień, każda godzina
obiecywała wszechświat doznań, jeśli tylko się ją należycie wykorzysta. W
ostatnich tygodniach swego życia zacznie naprawdę żyć.
















    W biurze nikt nic na
razie nie podejrzewał. Nawet jego wycieczka z dziećmi nikogo zbytnio nie
zaskoczyła; już wcześniej zdarzało mu się odwoływać nagle wszystkie umówione
spotkania i powierzać swoim podwładnym załatwienie najpilniejszych spraw. Nie
widać było jeszcze zasadniczych zmian w jego trybie życia, ale już za kilka dni
wszyscy współpracownicy zorientują się, że zaszło coś niezwykłego. Poczuwał się
do obowiązku wobec kolegów - i wobec partii - jak najszybciej wyznać prawdę;
najpierw jednak chciał podjąć wiele osobistych decyzji, z którymi musiał uporać
się sam, zanim puści w ruch całą machinę urzędową.
   Miał jeszcze jeden powód do wahania. W długiej karierze rzadko
dawał za wygraną; w ogniu politycznej walki nikomu nie ustąpił ani na krok. A
teraz, w obliczu ostatecznej klęski, z obrzydzeniem wyobrażał sobie współczucie
i kondolencje, którymi obsypie go niezwłocznie ciżba wrogów. Zdawał sobie dobrze
sprawę z głupoty takiego nastawienia - tlącej się jeszcze niepohamowanej dumy,
która była zbyt mocną cechą jego osobowości, żeby zgasnąć nawet w cieniu
śmierci.
   Ponad dwa tygodnie nosił w sobie tajemnicę, od sali posiedzeń do
Białego Domu, z Białego Domu do Kapitolu, przez labirynty waszyngtońskiej
socjety. Dokonał największego wyczynu w swej karierze, ale nie było komu tego
docenić. Pod koniec tego okresu miał już gotowy plan działania; trzeba było
jeszcze tylko wysłać kilka odręcznie napisanych listów i zadzwonić do żony.
   Sekretariat ustalił, nie bez trudności, jej adres w Rzymie.
Wciąż jest piękna, pomyślał, kiedy jej twarz pojawiła się na ekranie; świetnie
nadawałaby się na Pierwszą Damę, co przynajmniej częściowo wynagrodziłoby jej
tyle zmarnowanych lat. Wydawało mu się, że chętnie widziałaby się w tej roli,
ale czy naprawdę kiedykolwiek ją rozumiał?
   - Co słychać, Martin? Wiedziałam, że się w końcu odezwiesz.
Zapewne chcesz, żebym wróciła.
   - A masz na to ochotę? - spytał cicho. Jego łagodny ton był dla
niej wyjątkowym zaskoczeniem.
   - Przecież byłabym skończoną idiotką, gdybym nie chciała. Tylko
umówmy się, że jeśli cię nie wybiorą, znowu się wyniosę.
   - Nie wybiorą mnie. Nawet nie dostanę nominacji. Jesteś pierwszą
osobą, która się o tym dowiaduje, Diano. Za sześć miesięcy będę już na tamtym
świecie.
   Brutalna bezpośredniość tego wyznania miała swój cel. Ten ułamek
sekundy, w którym fale radiowe pomknęły do satelitów komunikacyjnych i z
powrotem na Ziemię, nigdy dotąd nie trwał tak długo. Po raz pierwszy udało mu
się przeniknąć tę piękną maskę. Jej oczy rozwarły się z niedowierzania, a dłoń
odruchowo przykryła usta.
   - Chyba żartujesz!
   - To nie temat do żartów. Mówię poważnie. Serce mi wysiadło.
Doktor Jordan powiedział mi to dwa tygodnie temu. Moja w tym zasługa, ale nie ma
co o tym mówić.
   - To dlatego wziąłeś dzieci na spacer. Zastanawiałam się, co cię
napadło.
   Powinien był się domyślić, że Irena nie omieszka podzielić się
radością z matką. Trudno o lepsze podsumowanie życia rodzinnego Martina
Steelmana, skoro najzwyklejszy objaw zainteresowania własnymi wnukami wywołał
sensację.
   - Tak - przyznał bez ogródek. - Szkoda, że dopiero teraz się na
to zdobyłem. Próbuję nadrobić stracony czas. Nic innego mnie już nie obchodzi.

   W milczeniu patrzyli sobie w oczy poprzez krzywiznę kuli
ziemskiej i poprzez jałową pustynię dzielących ich lat. Po chwili Diana
odpowiedziała niepewnie: - Natychmiast zabieram się do pakowania.
   Kiedy już rozeszła się wiadomość, odczuł wielką ulgę. Nawet
współczucie wrogów łatwiej mu było przełknąć, niż przypuszczał. Bo z dnia na
dzień wrogowie stali się przyjaciółmi. Ludzie, którzy całymi laty nie odezwali
się do niego słowem, z wyjątkiem inwektyw, słali teraz wyrazy szacunku, w
których szczerość trudno było wątpić. Odwieczne kłótnie wyparowały albo też
okazały się wynikiem drobnych nieporozumień. Szkoda, że trzeba stanąć u progu
śmierci, żeby się o tym wszystkim dowiedzieć...
   Dowiedział się także, że dla człowieka na takim stanowisku
umieranie jest ciężką pracą. Trzeba wyznaczyć następców, rozplątać prawne i
finansowe węzły, dograć rozgrzebane sprawy stanowe i w komitecie. Pracy całego
energicznego życia nie da się zakończyć w jednej chwili, tak jak się gasi
światło. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, ile obowiązków wziął na siebie i jak
ciężko ich się pozbyć. Nigdy łatwo mu nie przychodziło udzielanie pełnomocnictw
(niewybaczalna wada - wypominali mu krytycy - jak na męża stanu z prezydenckimi
ambicjami), ale tym razem musi sobie poradzić, zanim nie będzie już miał czego
udzielać.
   Zdawało się, że potężny zegar przestaje chodzić i nie ma komu go
nakręcić. Gdy rozdawał swoje książki, czytał i wyrzucał stare listy, likwidował
bezużyteczne konta i kartoteki, dyktował ostatnie polecenia i pisał noty
pożegnalne, ogarniało go czasem poczucie zupełnej nierealności. Bóle ustąpiły;
nic nie zdawało się wskazywać na to, że nie ma przed sobą całych lat aktywnego
życia. Tylko tych kilka linii elektrokardiogramu przegradzało mu drogę do
przyszłości jak powalone drzewa albo jak zaklęcie w nieznanym języku,
zrozumiałym wyłącznie dla wtajemniczonych.
   Niemal codziennie Diana, Irena lub jej mąż przyprowadzali do
niego wnuki. Przedtem nie mógł znaleźć wspólnego języka z Billem, ale wiedział,
że nie jest tu bez winy. Nie można przecież wymagać, żeby zięć zastąpił syna, i
trudno winić Billa tylko dlatego, że nie powielał wzoru Martina Steelmana
Juniora. Bill ulepiony był z innej gliny; dbał o Irenę, która czuła się przy nim
szczęśliwa, był dobrym ojcem jej dzieci. To, że zbywało mu ambicji, było wadą -
jeśli to istotnie wada - którą pan senator mógł wreszcie rozgrzeszyć.
   Przypominał sobie teraz, bez bólu i goryczy, własnego syna,
który wcześniej przetarł ten szlak i spoczywał teraz pod jednym z wielu krzyży,
na cmentarzu Narodów Zjednoczonych w Kapsztadzie. Nigdy nie pojechał na grób
Martina; wtedy, kiedy miał czas, biali nie cieszyli się sympatią w tym, co
zostało z Afryki Południowej. Teraz mógłby jechać, gdyby chciał, ale nie miał
pewności, czy wolno mu obarczać Dianę taką misją. Jego samego wspomnienia nie
będą już więcej nachodzić, ale ona przecież z nimi zostanie.
   A jednak chciał pojechać, czuł zresztą, że to jego święty
obowiązek. Poza tym będzie to przecież najwspanialszy ostatni prezent dla
dzieci. Dla nich będą to jedynie wspaniałe wakacje w egzotycznym kraju, nie
zakłócone żalem po wujku, którego nie zdążyły poznać. Poczynił już pierwsze
przygotowania, gdy raptem, już po raz drugi w ciągu miesiąca, jego świat stanął
na głowie.
   Wciąż co najmniej kilkunastu gości oczekiwało na niego
codziennie rano w biurze. Co prawda mniej niż za dawnych czasów, ale i tak
pokaźna grupa. Nie spodziewał się jednak, że wśród nich znajdzie się dr
Harkness.
   Na widok tej znajomej, wysokiej i pokracznie chudej sylwetki
zwolnił kroku. Poczuł, jak twarz zalewa mu rumieniec i puls przyspiesza na
wspomnienie starych batalii na posiedzeniach komitetu, zajadłych polemik, które
rozbrzmiewały echem tysięcy kanałów w eterze. Po chwili odprężył się; przecież
ma już to wszystko z głowy.
   Harkness niezdarnie podniósł się na powitanie Steelmana. Senator
spostrzegł u niego na początku objawy zakłopotania zdążył przywyknąć do tego w
ciągu ostatnich dwóch tygodni. Miał teraz automatycznie przewagę nad wszystkimi
rozmówcami, którzy robili wszystko, żeby uniknąć tego jedynego tematu tabu.
   - Witam pana doktora - odezwał się pierwszy. - Cóż za
niespodzianka. Nie przypuszczałem, że właśnie pana tu zastanę.
   Nie podarował sobie tej szpileczki i z satysfakcją obserwował
skutek. Ale nie było w tym powitaniu urazy, co potwierdził uśmiech na twarzy
uczonego.
   - Panie senatorze - odparł Harkness tak ściszonym głosem, że
Steelman musiał pochylić się, żeby cokolwiek usłyszeć. - Mam dla pana
niesłychanie ważną wiadomość. Czy możemy porozmawiać w cztery oczy? Nie zajmę
panu dużo czasu.
   Steelman skinął twierdząco; sam najlepiej wiedział, co jest
teraz dla niego ważne, ale też zaciekawił go do pewnego stopnia powód tej
wizyty. Miał wrażenie, że rozmawia z innym człowiekiem niż podczas ich
ostatniego spotkania przed siedmioma laty. Harkness stał się bardziej stanowczy
i pewny siebie, pozbył się też tego manierycznego roztargnienia, które
powodowało, że jego argumenty rzadko trafiały ludziom do przekonania.
   - Panie senatorze - zaczął, kiedy już byli sam na sam w
gabinecie Steelmana. - Przychodzę z wiadomością, która może się okazać dla pana
szokująca. Otóż wierzę, że można pana wyleczyć.
   Steelman osunął się ciężko w fotelu. Tego istotnie się nie
spodziewał; od początku nie łudził się płonnymi nadziejami. Tylko głupiec walczy
z tym, co nieuniknione, a on pogodził się już z losem.
   Przez moment nie potrafił wydobyć z siebie słowa; po chwili
podniósł wzrok na swojego dawnego rywala i wykrztusił: Kto panu o tym
powiedział? Wszyscy moi lekarze...
   - Tak, wiem; to nie ich wina, że pozostali w tyle o dziesięć
lat. Proszę spojrzeć.
   - Co to znaczy? Nie znam rosyjskiego.
   - To ostatni numer wydawanego w ZSRR "Biuletynu Medycyny
Kosmicznej". Przyszedł kilka dni temu i jak zwykle kazaliśmy przetłumaczyć jego
treść. Ta notatka, którą tu zaznaczyłem, donosi o badaniach przeprowadzonych
ostatnio na Stacji Miecznikowa.
   - Co to za stacja?
   - Pan nie wie? Przecież to ich Szpital Satelitarny, który
zbudowali nieco poniżej Wielkiego Pasa Radiacji.
   - I co z tego wynika? - spytał Steelman suchym, ledwie
wydobywającym się z zaciśniętego gardła głosem. - Zapomniałem, że właśnie tak go
nazwali.
   Chciał dokonać żywota w spokoju, a tu zjawiły się duchy
przeszłości, by się nad nim pastwić.
   - Sama notatka wiele nam nie mówi, ale sporo można wyczytać
między linijkami. To jedna z tych jaskółek, które naukowcy wypuszczają, zanim
zdążą napisać artykuł, żeby później nie powstały wątpliwości co do prawa
pierwszeństwa. Tytuł brzmi: "Terapeutyczne działanie grawitacji zerowej na
choroby układu krążenia". Do tej pory sztucznie wywoływali choroby serca u
królików i chomików i wystrzeliwali chore zwierzęta na stację kosmiczną. Na
orbicie, rzecz jasna, wszystko traci ciężar; serce i mięśnie praktycznie nie
mają nic do roboty. Wyniki są dokładnie takie, jakie przewidywałem w naszych
rozmowach przed laty. Nawet w beznadziejnych przypadkach można w ten sposób
zatrzymać postęp choroby, a wiele z nich da się całkowicie wyleczyć.
   Ciasny, wyłożony boazerią gabinet, który mu był środkiem świata,
miejscem wielu narad, kolebką tak licznych planów, raptem stał się
nierzeczywisty. Znacznie wyraźniej rysowały się obrazy z pamięci: znowu brał
udział w pamiętnych przesłuchaniach na jesieni 1969 roku, kiedy to NASA
rozliczała się z pierwszej dekady swej działalności w krzyżowym ogniu krytyki.

   Co prawda nigdy nie przewodniczył Senackiemu Komitetowi do Spraw
Astronautyki, ale był jego najaktywniejszym i najbardziej wpływowym członkiem.
Właśnie tą działalnością zasłużył na reputację strażnika kieszeni publicznej,
nieugiętego realisty, który nie da się otumanić utopiami bujających w obłokach
naukowców. Zrobił kawał dobrej roboty; jego nazwisko nie schodziło długo z
nagłówków gazet. Nie żywił bynajmniej uprzedzenia do badań w przestrzeni
kosmicznej, lecz bezbłędnie dostrzegał sporne kwestie, którymi natychmiast umiał
poruszyć opinię publiczną. Pamięć odtwarzała teraz wszystko dokładnie, jak
nagranie z taśmy magnetofonowej...















   - Doktorze Harkness, jest pan dyrektorem
technicznym NASA?
   - Zgadza się.
   - Mam przed sobą bilans wydatków NASA za lata 1959-69;
imponujące to liczby. Na dzień dzisiejszy wydatki te zamykają się kwotą
82.547.450.000 dolarów, a dane szacunkowe na rok finansowy 69-7o wynoszą
dziesięć miliardów z nawiązką. Czy zechciałby pan łaskawie omówić korzyści,
jakich można oczekiwać po tych niebagatelnych sumach?
   - Z przyjemnością, panie senatorze.
   Tak to się wszystko zaczęło, w stanowczym, lecz nie wrogim
tonie. Wrogość wsączyła się później. Z tego, że była nieuzasadniona, już wtedy
zdawał sobie sprawę; każda wielka organizacja miewa słabe punkty i niechlubne
momenty, a co dopiero taka, która dosłownie buja w obłokach i już w założeniu
nie może liczyć na pewne powodzenie. Od samego początku wiadomo było, że podbój
kosmosu pochłonie co najmniej tyle ofiar ludzkich i pieniędzy, ile podbój
powietrza. W ciągu dziesięciu lat zginęło bez mała stu ludzi - na Ziemi, w
kosmosie i na jałowej powierzchni Księżyca.
   Teraz, kiedy już opadła fala entuzjazmu z wczesnych lat
sześćdziesiątych, zewsząd padało "Po co?" Steelman był na tyle przewidujący, by
zobaczyć się w roli rzecznika tych sceptycznych głosów. Zabrał się do roboty z
chłodnym wyrachowaniem; potrzebny mu był kozioł ofiarny, a nikt się lepiej do
tego nie nadawał niż nieszczęsny dr Harkness.
   - Zgoda, panie doktorze, nie zamierzam kwestionować ogromnych
korzyści płynących z badań przestrzeni kosmicznej, choćby w postaci
udoskonalonej łączności i prognoz meteorologicznych, i każdy niewątpliwie
docenia te osiągnięcia. Jednakowoż wyniki te osiągnięto niemal w całości za
pomocą automatycznych pojazdów bezzałogowych. Jestem poważnie zaniepokojony - a
niepokój ten podziela wielu obywateli wzrastającym kosztem programu
Człowiek-w-Kosmosie i jego nikłą użytecznością. Począwszy od pierwszych
programów Dyna-Soar i Apollo sprzed niemal dziesięciu lat, wystrzeliliśmy w
kosmos całe miliardy dolarów. I co nam to dało? Czy to, że marna garstka
astronautów może przetrwać kilka uciążliwych godzin poza atmosferą, by dokonać
tego, co z powodzeniem zrobiłyby kamery telewizyjne sterowane automatycznie w
dodatku lepiej i taniej? A ofiary w ludziach? Nikt z nas nie zapomni tych
rozpaczliwych krzyków, które słyszeliśmy przez radio, gdy na X-Z I nastąpił
wybuch podczas powrotu do atmosfery. Jakim prawem posyłamy ludzi na taką śmierć?

   Zachował w pamięci głuchą ciszę, jaka zapadła w sali obrad po
tym przemówieniu. Jego pytania były rozsądne i zasługiwały na odpowiedź.
Nieuczciwy był jedynie patos, z jakim je zadawał, i przede wszystkim fakt, że
kierował je do człowieka, który nie potrafił przekonująco na nie odpowiedzieć.
Steelman nie pozwoliłby sobie na tę taktykę wobec takiego choćby von Brauna czy
Rickovera; odpłaciliby mu pięknym za nadobne. Lecz Harkness nie miał za grosz
talentu oratorskiego; jeśli w ogóle żywił głęboko osobiste przekonania, to ich
nie ujawniał. Był dobrym naukowcem, sprawnym administratorem - i kiepskim mówcą.
Polemika z nim przypominała strzelanie do śledzi w beczce. Ku uciesze
dziennikarzy; nigdy nie doszedł do tego, który z nich pierwszy użył przydomka
"Harkness Frasobliwy".
   - A ten pański plan, panie doktorze, pięćdziesięcioosobowego
laboratorium kosmicznego - zechce nam pan przypomnieć, ile ma kosztować całe
przedsięwzięcie?
   - Tak, jak mówiłem - nieco poniżej półtora miliarda.
   - A roczne koszty utrzymania?
   - Nie przekroczą 250.000.000 dolarów.
   - Wybaczy pan, ale biorąc pod uwagę losy poprzednich szacunków,
skłonni jesteśmy traktować podane przez pana sumy z pewną dozą sceptycyzmu. Ale
nawet przyjmując, że są prawidłowe, czego możemy oczekiwać za te pieniądze?
   - Zdołamy utworzyć w kosmosie naszą pierwszą stację badawczą na
wielką skalę. Dotychczas zmuszeni byliśmy przeprowadzać nasze doświadczenia w
ciasnych kabinach nieodpowiednich pojazdów, przeważnie wówczas, gdy wysyłane
były w innych celach. Utworzenie stałego załogowego laboratorium satelitarnego
jest koniecznością. Bez tego nie ma co marzyć o dalszym postępie. Astrobiologia
nie ma szans...
   - Astro co?
   - Astrobiologia - badanie żywych organizmów w przestrzeni
kosmicznej. Rosjanie faktycznie zrobili pierwszy krok, kiedy wystrzelili Łajkę w
Sputniku II, i wciąż przewodzą w tej dziedzinie. Dotychczas nikt nie
przeprowadził poważnych badań z owadami i bezkręgowcami - z żadnymi wręcz
zwierzętami oprócz psów, myszy i małp.
   - Ciekawe. Czy trafnie podsumuję pańskie zamierzenia, jeśli
powiem, że ubiega się pan o fundusze na budowę zoo w kosmosie?
   Wybuch śmiechu na sali wydatnie przyczynił się do pogrzebania
projektu. Przyczynił się również, z czego senator Steelman teraz zdał sobie
sprawę, do pogrzebania jego samego.
   Sam był sobie winien, dr Harkness usiłował bowiem, jakkolwiek
nieporadnie, przedstawić wszelkie dobrodziejstwa, jakie mogłoby dać laboratorium
kosmiczne. Kładł szczególny nacisk na aspekty medyczne; niczego nie obiecując,
wskazywał jedynie na pewne możliwości w tej dziedzinie. Chirurgia, jak sądził,
może wypracować nowe techniki, uwarunkowane nieważkością organów; ludzie mogliby
dłużej żyć, pozbywszy się balastu grawitacji, poważnie bowiem zmniejszy się
obciążenie serca i mięśni. Tak, wspomniał i o sercu; lecz nie obeszło to wówczas
senatora Steelmana - zdrowego, ambitnego, żądnego rozgłosu...
   - Po co mi pan to mówi? - spytał tępo. - Czemu nie dacie mi
umrzeć w spokoju?
   - O to właśnie chodzi - odparł zniecierpliwiony Harkness. - Nie
trzeba tracić nadziei.
   - Tylko dlatego, że Rosjanom udało się wyleczyć parę chomików i
królików?
   - Dokonali znacznie więcej. Artykuł, który panu pokazywałem,
podaje tylko wstępne wyniki sprzed roku, a zatem nieaktualne. Nie chcą wzbudzać
płonnych nadziei, więc nie robią wokół tych badań dużo szumu.
   - Widzę, że jest pan znakomicie poinformowany.
   Harkness nie ukrył zaskoczenia.
   - Owszem, skontaktowałem się z profesorem Stanukowiczem, moim
odpowiednikiem. Okazało się, że sam był na Stacji Miecznikowa, co tylko
świadczy, jak ogromną wagę przykładają do tych prac. Jest moim starym
przyjacielem, pozwoliłem więc sobie wspomnieć mu o pańskim przypadku.
   Zaświtanie promyka nadziei po długiej ciemności może być tak
bolesne, jak jego zgaśnięcie. Steelman nie mógł złapać tchu i przez koszmarną
chwilę zdawało mu się, że oto nadszedł ostatni atak. Ale było to tylko
podniecenie; ucisk w klatce piersiowej zelżał, ustało dzwonienie w uszach i już
z powrotem usłyszał głos doktora Harknessa: "Pytał, czy może pan natychmiast
przyjechać do Astrogradu; powiedziałem mu, że sam o to pana zapytam. Jeśli się
pan zdecyduje, samolot odlatuje z Nowego Jorku jutro rano o dziesiątej
trzydzieści".
   Obiecał jutro zabrać dzieci do zoo; po raz pierwszy sprawiłby im
zawód. Ta myśl dźgnęła go poczuciem winy i trzeba było niemal wysiłku woli, by
odpowiedzieć: "Jadę".

















    Nie udało mu się obejrzeć ani kawałka Moskwy w ciągu tych
kilku minut potężnego opadania interkontynentalnego odrzutowca ze stratosfery.
Ekrany widokowe wyłączono podczas lądowania, wrażenie pędzącej ku górze ziemi
bowiem, gdy odrzutowiec pionowo schodził na silnikach powstrzymujących, było dla
pasażerów trudne do zniesienia.
   W Moskwie przesiadł się do komfortowego, choć staroświeckiego
turbośmigłowca i gdy już leciał na wschód w kierunku północy, wykorzystał
pierwszą od dłuższego czasu sposobność na refleksję. Zadał sobie bardzo dziwne
pytanie, czy w sumie jest zadowolony z tego, że przyszłość już nie jest
całkowicie przesądzona? Jego życie, które jeszcze kilka godzin temu zdawało się
takie proste, raptem znowu się skomplikowało, oferując mu powtórnie możliwości,
które dopiero co nauczył się ignorować. Świętą rację miał Samuel Johnson
twierdząc, iż nic cudowniej nie koi duszy człowieka niż świadomość, że rano
zawiśnie na szubienicy. Odwrotna sytuacja bowiem jest niewątpliwie
przygnębiająca - nie ma nic bardziej niepokojącego niż myśl o odroczeniu wyroku.

   Spał sobie w najlepsze podczas lądowania w Astrogradzie,
kosmicznej stolicy ZSRR. Gdy delikatny wstrząs przy zetknięciu z ziemią obudził
go ze snu, przez chwilę nie mógł się zorientować, gdzie jest. Czy śniło mu się,
że leci przez pół ziemskiego głobu w poszukiwaniu życia? Nie; nie był to co
prawda sen, choć jawa mogła okazać się wyprawą po gruszki na wierzbie.
   Dwanaście godzin później wciąż oczekiwał na odpowiedź. Odczytano
już ostatnie wskazania aparatury diagnostycznej. Świetliki na monitorze
kardiografu zakończyły swój złowróżbny taniec. Znajoma rutyna badań lekarskich
oraz łagodne, kompetentne głosy lekarzy i pielęgniarek zbawiennie podziałały na
jego samopoczucie. Siedział teraz, całkiem odprężony, w przytulnie oświetlonej
poczekalni, gdzie na prośbę specjalistów miał poczekać na wynik konsylium.
Jedynie rosyjskie czasopisma i portrety bujnie zarośniętych pionierów
radzieckiej medycyny przypominały mu, że nie jest już u siebie w kraju.
   Nie był jedynym pacjentem. Kilkunastu mężczyzn i parę kobiet w
różnym wieku siedziało pod ścianą, przeglądając czasopisma i skrzętnie ukrywając
wszelkie oznaki zaniepokojenia. Nikt nie próbował nawiązać rozmowy ani szukać
wzroku innych. Każda duszyczka w tej poczekalni tkwiła pogrążona w swej
osobistej otchłani, zawieszona między życiem i śmiercią. Choć łączyła je wspólna
niedola, związek ów nie utwierdzał się potrzebą wzajemnego porozumienia. Każdy
zdawał się być tak dalece oddzielony od reszty ludzkiej rasy, jakby już gnał w
bezmiar kosmosu, gdzie tliła się iskierka nadziei.
   Wyjątek stanowiła młoda para - nie dałby im więcej niż po
dwadzieścia pięć lat - w przeciwległym rogu poczekalni. Tulili się do siebie w
tak beznadziejnej rozpaczy, że ich widok zrazu Steelmana rozdrażnił. Nawet w
najcięższej niedoli, surowo wyrokował w myślach, nie wolno lekceważyć bliźnich.
Powinni być bardziej powściągliwi w okazywaniu uczuć - zwłaszcza w takim miejscu
jak to, gdzie łatwo przygnębić innych.
   Jego irytacja szybko jednak ustąpiła miejsca współczuciu,
niczyje serce bowiem nie pozostanie na długo niewzruszone w obliczu prostej,
bezinteresownej miłości poddanej ciężkiej próbie. Wraz z upływem minut w ciszy,
którą mącił tylko szelest papieru i skrzypienie krzeseł, współczucie przeradzało
się już u niego niemal w obsesję.
   Próbował odgadnąć dzieje tych dwojga. Chłopiec miał subtelne,
inteligentne rysy; mógł być plastykiem, naukowcem, muzykiem - trudno określić.
Dziewczyna była w ciąży. Miała pospolitą, wiejską twarz, niczym nie wyróżniającą
się spośród tłumu innych Rosjanek. Nie grzeszyła urodą, ale rozpacz i miłość
przydały jej rysom promiennego wdzięku. Steelman nie mógł oderwać od niej oczu -
gdyż było w niej coś, co mimo braku najmniejszego fizycznego podobieństwa
przypominało mu Dianę. Przed trzydziestu laty, gdy wychodzili razem z kościoła,
widział ten sam blask w oczach swojej żony. Mało brakowało, a zupełnie by o nim
zapomniał. Czy to jego, czy może jej wina, że tak prędko zgasł?
   Raptem, bez żadnego ostrzeżenia, poczuł, jak zadrżał pod nim
fotel. Gwałtowny wstrząs przemknął nagle przez cały budynek, jakby gdzieś w
oddali gigantyczny młot z ogromną siłą uderzył w ziemię. Trzęsienie ziemi? Chyba
nie; wreszcie przypomniał sobie, gdzie jest, i jął odliczać sekundy.
   Dał sobie spokój, kiedy doszedł do sześćdziesięciu; widocznie
dźwiękoszczelność budynku była tak doskonała, że powolniejszy, przenoszony
powietrzem hałas już do niego nie docierał, tylko fala uderzeniowa przez ziemię
dawała znać, że tysiąc ton właśnie podskoczyło ku niebu. Po upływie minuty
usłyszał daleki, lecz wyraźny grzmot, jakby pod samym sklepieniem ziemi szalała
burza z piorunami, o wiele mil dalej, niż sięgała jego wyobraźnia; nie do
pojęcia musiał być hałas przy samej wyrzutni.
   Ale wiedział, że odgłosy te nie dadzą mu się we znaki, gdy już
wzniesie się w przestworza; pędząca rakieta pozostawi je daleko za sobą. Potężne
przyspieszenie nie targnie jego ciałem, beztrosko zanurzonym w wannie z ciepłą
wodą, gdzie będzie mu nawet wygodniej niż w tym miękkim, głębokim fotelu.
   Dalekie pomruki z krańca kosmosu jeszcze nie przebrzmiały, gdy
drzwi poczekalni otworzyły się i pielęgniarka skinęła na niego. Chociaż czuł, że
odprowadzają go spojrzenia wielu oczu, nie obejrzał się za siebie, gdy
wychodził, by usłyszeć wyrok.
















    Dziennikarze starali się połączyć z nim całą
drogę powrotną z Moskwy, ale nie godził się na rozmowy.
   - Proszę mówić, że śpię i nie wolno mi przeszkadzać pouczył
stewardessę. Zastanawiał się, kto ich uprzedził, rozdrażniony, że jego osobiste
sprawy nabierają rozgłosu. A przecież przez całe lata poświęcał życie osobiste
na rzecz rozgłosu, i zaledwie od kilku tygodni nauczył się je cenić. Trudno
przeto winić dziennikarzy i komentatorów, jeśli wyszli z założenia, że wrócił do
normy.
   Osaczyli go, jak tylko odrzutowiec wylądował w Waszyngtonie.
Znał nazwiska większości z nich, niektórzy byli jego starymi przyjaciółmi,
szczerze uradowanymi nowiną, która wyprzedziła jego przylot.
   - Panie senatorze - zaczął Macauley z "Timesa". - Jak się pan
czuje z powrotem w siodle? Ufam, że to prawda Rosjanie mogą pana wyleczyć?
   - Nie w y k 1 u c z a j ą takiej możliwości - odparł
powściągliwie. - To zupełnie nowa dziedzina medycyny i na obietnice jeszcze za
wcześnie.
   - Kiedy leci pan w kosmos?
   - Jeszcze w tym tygodniu, jak tylko uporam się z paroma pilnymi
sprawami.
   - A kiedy pan wraca - jeśli wszystko się uda?
   - Trudno powiedzieć. Nawet jeśli wszystko pójdzie gładko,
posiedzę tam w górze co najmniej pół roku.
   Odruchowo spojrzał w niebo. O świcie czy zmierzchu nawet w ciągu
dnia, trzeba tylko wiedzieć, gdzie patrzeć Stacja Miecznikowa przedstawiała
wspaniały widok, świecąc jaśniej niż wszystkie gwiazdy. Ale to samo odnosiło się
do tylu innych satelitów, że tylko znawca potrafił je rozróżnić.
   - Pół roku - mówił zatroskany dziennikarz. - To oznacza, że nie
stanie pan na starcie w siedemdziesiątym szóstym.
   - Ale za to z większymi szansami w 1980 - wtrącił inny. - A co
dopiero w 1984! - dodał trzeci, co przyjęto wybuchem śmiechu. Krążyło już wiele
dowcipów o roku I984, który jeszcze nie tak dawno wydawał się daleką
przyszłością, a już wkrótce miał być rokiem jak każdy inny... pocieszano się.

   Uszy i mikrofony czekały na jego odpowiedź. Gdy tak stał przy
schodkach do samolotu, skupiając na sobie uwagę i ciekawość, poczuł, jak dawny
zapał rozpala mu krew w żyłach. Cóż to będzie za wspaniały powrót; zstąpi z
kosmosu jako nowy człowiek! To okryje go splendorem, któremu nie dorówna żaden
inny kandydat; było w tej wizji coś olimpijskiego, niemalże boskiego. Już
obmyślał odpowiednie hasła do kampanii wyborczej...
   - Dajcie mi jeszcze trochę czasu na decyzję - odpowiedział. - Na
razie muszę oswoić się z nową sytuacją. Ale przyrzekam, że wypowiem się na ten
temat, nim opuszczę Ziemię.
   Nim o p u s z c z ę Z i e m i ę. Kapitalne, dramatyczne
sformułowanie. Jeszcze delektował się jego rytmem, gdy dojrzał nadchodzącą od
strony budynków lotniska Dianę.
   Zdążyła się już zmienić, dotrzymując kroku przemianom, których
sam doświadczał. Jej oczy zdradzały nieufność i chłodną rozwagę, których nie
dostrzegał ledwie dwa dni temu. Mówiły, tak wyraźnie, jak wszelkie słowa: "I
wszystko zacznie się od nowa?" Choć dzień był ciepły, zrobiło mu się nagle
zimno, jakby przeziębił się na dalekich syberyjskich równinach.
   Za to Joey i Susan, biegnący mu na spotkanie, nie zmienili się
wcale. Porwał wnuki na ręce i ukrył twarz w ich włosach, żeby kamery nie
odnotowały łez, cisnących mu się do oczu. Gdy tak tuliły się do niego w swej
niekłamanej, niewinnej, dziecięcej miłości, już wiedział, jaką podejmie decyzję.
Tylko one znały go z tych rzadkich chwil wytchnienia w pogoni za władzą; i
właśnie takim muszą go zapamiętać, jeśli chce, żeby w ogóle o nim pamiętały.

















   - Panie senatorze, ma pan rozmowę panelową - powiedziała sekretarka. - Przełączam
na ekran w pańskim gabinecie.
   Obrócił fotel w stronę ściany z szarą tablicą. Po chwili ekran
rozdzielił się na dwie pionowe części. Na prawej połowie pojawił się widok
gabinetu, do złudzenia przypominającego jego własny, oddalonego zaledwie o kilka
mil. Ale na lewej...
   Profesor Stanukowicz, odziany tylko w szorty i sportowy
podkoszulek, unosił się w powietrzu, dobrą stopę powyżej swojego fotela. Kiedy
tylko zorientował się, że ma towarzystwo, uchwycił się mocno poręczy,
przyciągnął do fotela i przypiął doń pajęczyną pasów. Za plecami miał cały
zestaw urządzeń telekomunikacyjnych, a tuż za nimi, Steelman nie miał już co do
tego żadnych wątpliwości, ziała otchłań kosmosu.
   Pierwszy odezwał się dr Harkness z prawego ekranu.
   - Oczekiwaliśmy wiadomości od pana, panie senatorze. Profesor
Stanukowicz dał mi znać, że wszystko gotowe.
   - Najbliższy statek dostawczy - wtrącił Rosjanin - wylatuje do
nas za dwa dni. Wrócę nim na Ziemię, ale mam nadzieję, że się zobaczymy, zanim
odlecę ze Stacji.
   Mówił nienaturalnie wysokim głosem, co tłumaczyło się
rozrzedzoną mieszanką helowo-tlenową, którą oddychał. Poza tym nie dało się
wyczuć żadnego dystansu, jakichkolwiek zakłóceń w odbiorze. Choć Stanukowicz
oddalony był o tysiące mil i pędził z szybkością czterech mil na sekundę,
rozmawiali tak, jakby siedzieli w jednym gabinecie. Steelman słyszał nawet cichy
furkot silników elektrycznych, dobywający się z rozlokowanych za profesorem
stelaży z wyposażeniem.
   - Panie profesorze - odparł Steelman - pozwolę sobie zadać panu
kilka pytań, zanim się do pana wybiorę.
   - Proszę bardzo.
   Teraz nie było żadnych wątpliwości, że Stanukowicz jest
niezmiernie daleko. Uderzająca różnica czasu dzieliła pytanie od reakcji
rozmówcy; stacja niechybnie znajdowała się ponad odwrotną stroną Ziemi.
   - Podczas mojej wizyty w Astrogradzie zauważyłem w klinice wielu
innych pacjentów. Ciekaw jestem, co ostatecznie przesądza o tym, którzy z nich
polecą na leczenie.
   Tym razem przerwa trwała znacznie dłużej, niż wymagało tego
ślimacze tempo fal radiowych. Wreszcie Stanukowicz odpowiedział: - Wybieramy
tych, rzecz jasna, u których nasza kuracja ma największe szanse powodzenia.
   - Ale przecież możecie tylko przyjąć bardzo ograniczoną liczbę
pacjentów. Oprócz mnie jest zapewne wielu innych odpowiednich kandydatów.
   - Nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza... - przerwał dr
Harkness z nieco przesadnym niepokojem.
   Steelman utkwił wzrok w prawym ekranie. Z trudem rozpoznawał w
człowieku, który patrzył teraz na niego, tego samego mężczyznę, co wił się,
przyszpilony jego pytaniami, zaledwie kilka lat temu. Doświadczenie go
zahartowało, udzieliło chrztu ogniowego w politycznej sztuce. Wiele nauczył się
od samego Steelmana i nie omieszkał zastosować tej mozolnie zdobytej wiedzy.

   Motywy jego postępowania były przejrzyste od samego początku.
Harkness nie byłby człowiekiem, gdyby nie upajał się tą najsłodszą zemstą, tym
najdobitniejszym potwierdzeniem słuszności swej wiary. A jako dyrektor
Narodowego Zarządu Kosmicznego świetnie zdawał sobie sprawę, że będzie miał z
głowy połowę debat budżetowych, kiedy świat obiegnie wieść, że potencjalny
prezydent Stanów Zjednoczonych kurował się w radzieckim szpitalu kosmicznym...
bo jego własny kraj nie zafundował sobie podobnego.
   - Panie doktorze - powiedział spokojnie Steelman - to moja
osobista sprawa. Nadal czekam na pańską odpowiedź, profesorze.
   Mimo powagi sytuacji był w świetnym humorze. Obaj ~uczeni
niewątpliwie grali o te same stawki. Stanukowiczowi też nie brakowało kłopotów;
Steelman domyślał się, o czym dyskutowano w Astrogradzie i Moskwie, i z jaką
gorliwością radzieccy astronauci chwycili się tej wybornej sposobności - na
którą, trzeba przyznać, uczciwie sobie zasłużyli.
   Wytworzył się zaiste osobliwy układ, nie do pomyślenia jeszcze
kilkanaście lat temu. Oto NASA i Komisja Astronautyki ZSRR współdziałały ręka w
rękę, posługując się nim jako pionkiem dla obopólnych korzyści. Nie miał im tego
za złe, bo na ich miejscu robiłby dokładnie to samo. Ale też nie miał ochoty być
pionkiem w ich grze. Był wolnym człowiekiem, który nie utracił jeszcze panowania
nad swym własnym losem.
   - Ma pan zupełną rację - rzekł Stanukowicz, wyraźnie zbity z
tropu. - Istotnie, możemy przyjąć tu na Miecznikowie niewielu pacjentów. Stacja
jest wszakże naszym laboratorium badawczym, a nie szpitalem.
   - Ilu? - naciskał Steelman.
   - Powiedzmy... mniej niż dziesięciu - przyznał Stanukowicz,
jeszcze bardziej zmieszany.
   Znał ten problem od dawna, rzecz jasna, ale nigdy nie przyszło
mu do głowy, że dotknie jego samego. Z zakamarków pamięci wydobył wiadomość z
gazety, na którą natknął się przed laty. Gdy odkryto penicylinę, było jej tak
niewiele, że gdyby zarówno Churchill, jak i Roosevelt mieli umrzeć z jej braku,
tylko jednemu można było pomóc...
   Mniej niż dziesięciu. Wszak widział dwunastu oczekujących w
Astrogradzie, a ilu ich było na całym świecie? Jak wielekroć w ciągu ostatnich
kilku dni, w pamięci stanął mu natarczywy obraz zrozpaczonej pary zakochanych w
poczekalni. Być może na nic im się nie zda jego poświęcenie; i tak nigdy się nie
dowie.
   Ale jedno wiedział na pewno. Dźwigał na sobie odpowiedzialność,
z której nic nie mogło go zwolnić. Owszem, nie ma człowieka zdolnego przewidzieć
przyszłość i niezliczone konsekwencje swych poczynań. Lecz gdyby nie on, jego
kraj posiadałby teraz własny, krążący poza atmosferą szpital kosmiczny. Ilu
przedwcześnie zmarłych Amerykanów miał na sumieniu? Czy wolno mu przyjąć pomoc,
której innych pozbawił? Kiedyś może tak by postąpił - ale nie teraz.
   - Panowie - zaczął - będę z wami szczery, bo wiem, że jednoczy
was wspólna troska. (Dostrzegł, że ta subtelna ironia została zauważona.) - W
pełni doceniam waszą pomoc i podjęte wysiłki; tym bardziej mi przykro, że wasz
trud poszedł na marne. Nie, nie - wiem, co mówię; to nie chwilowy przypływ
donkiszoterii. Gdybym był o dziesięć lat młodszy, może postąpiłbym inaczej.
Dzisiaj sądzę, że tę szansę należy dać komuś innemu, zwłaszcza po tym, jak
przysłużyłem się sprawie w przeszłości. - Spojrzał na Harknessa, który
odpowiedział niepewnym uśmiechem. - Mam także inne, osobiste powody i nic mnie
już nie skłoni do zmiany decyzji. Nie bierzcie mi tego za złe, panowie, ale to
wszystko, co mam do powiedzenia. Jeszcze raz serdecznie dziękuję; żegnam panów.

   Przerwał połączenie. Gdy zanikał obraz dwóch osłupiałych
naukowców, błogi spokój zagościł ponownie w jego sercu.















    Niepostrzeżenie wiosna
przeszła w lato. Z niecierpliwością oczekiwane obchody dwóchsetlecia przeminęły
jak z bicza trzasł; po raz pierwszy od niepamiętnych czasów miał okazję święcić
Dzień Niepodległości jako prywatna osoba. Mógł beztrosko siedzieć na widowni i
obserwować popisy jednych, a bagatelizować innych, wedle własnego widzimisię.

   Ulegając nawykom całego życia, a także dlatego, że nadarzała się
nie lada sposobność ujrzenia wielu starych przyjaciół, godzinami oglądał
wystąpienia obu partii i słuchał komentarzy. Teraz, kiedy wszystko na tym
świecie widział poprzez pryzmat wieczności, odbierał to bez żadnych emocji;
owszem, rozumiał poruszane kwestie, potrafił docenić argumenty, ale już
zachowywał dystans, niczym obserwator z innej planety. Drobne, rozkrzyczane
ludziki na ekranie były zabawnymi marionetkami, odgrywającymi role w sztuce,
choćby nawet zajmującej, to jednak błahej - przynajmniej dla niego.
   Ale nie była ona bynajmniej błaha dla jego wnuków, które pewnego
dnia wkroczą na tę samą scenę. O tym nie zapomniał; były jego udziałem w
przyszłości, choćby przybrała najosobliwszą formę. A żeby zrozumieć przyszłość,
należy znać przeszłość.
   Właśnie wybrał się z nimi na wycieczkę w przeszłość. Jechali
samochodem przez Memorial Drive - Diana za kierownicą, przy niej Irena, a on
razem z dziećmi na tylnym siedzeniu, jako ich przewodnik po znanych zabytkach.
Znanych jemu, ale nie im; nawet jeśli nie dorosły, by zrozumieć wszystko, co
widzą, miał nadzieję, że będą pamiętały.
   Minąwszy marmurowy spokój Arlingtonu (znów wspomniał Martina,
spoczywającego po drugiej stronie świata), samochód bez wysiłku piął się pod
górę. Daleko w tyle, jak miasto z pustynnego mirażu, drżał i pląsał w rozpalonym
letnim powietrzu Waszyngton, póki nie zniknął im z oczu za zakrętem szosy.
   Cisza panowała też w Mount Vernon. Niewielu turystów
przyjeżdżało tu z początkiem tygodnia. Kiedy wysiedli z auta i podchodzili do
tego historycznego domu, Steelman zastanawiał się, co też pomyślałby sobie
pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych, gdyby mógł dziś ujrzeć swoją siedzibę.
Pewnie nie przypuszczał w najśmielszych marzeniach, że dom wejdzie w swój drugi
wiek wspaniale zachowany, jak niezniszczalna wyspa w rwącej rzece czasu.
   Niespiesznie przechadzali się po pokojach o doskonałych
proporcjach, nie szczędząc wysiłku, by odpowiedzieć na niezliczone pytania
dzieci, i starając się wczuć w klimat niepomiernie prostszego, niepomiernie
spokojniejszego trybu życia. (Ale czy zdawało się równie proste i spokojne tym,
którzy wówczas żyli?) Trudno wyobrazić sobie życie bez elektryczności, bez
radia, bez żadnych źródeł energii prócz mięśni, wiatru i wody. Świat, gdzie nic
nie poruszało się szybciej od pędzącego konia i gdzie większość ludzi umierała w
promieniu kilku mil od miejsca urodzenia.
   Spiekota, chodzenie i nieprzerwany potok pytań zmęczyły
Steelmana bardziej, niż przypuszczał. Gdy dotarli do Pokoju Muzyki, postanowił
odpocząć. Na werandzie było parę kuszących ławek, gdzie mógł posiedzieć i
nacieszyć wzrok pyszną zielenią trawnika.
   - Poczekam na zewnątrz - wyjaśnił Dianie - a wy idźcie jeszcze
zwiedzić kuchnię i stajnie. Chciałbym usiąść na chwilę.
   - Na pewno nic ci nie jest? - spytała zaniepokojona.
   - Nigdy nie czułem się lepiej, ale nie chcę przesadzić. Poza tym
dzieciaki już wycisnęły ze mnie wszystko. Więcej odpowiedzi już nie wymyślę.
Teraz ty masz pole do popisu; zresztą kuchnia to przecież twój departament.
   Diana uśmiechnęła się.
   - Nie powiesz chyba, że mam wielkie zasługi w tej dziedzinie.
Ale zrobię, co się da - sądzę, że uwiniemy się w pół godziny.
   Kiedy został sam, wyszedł na trawnik. Tu niechybnie stał przed
dwoma wiekami Waszyngton i patrzył, jak Potomak toczy swe wody ku morzu,
rozmyślając o zakończonych wojnach i przyszłych problemach. I tu również za
kilka miesięcy mógłby stać Martin Steelman, trzydziesty ósmy prezydent Stanów
Zjednoczonych, gdyby los nie zadecydował inaczej.
   Nie udawał przed sobą, że nie doznaje poczucia krzywdy, ale
zdążył już pogodzić się z losem. Niektórzy potrafili zdobyć i władzę, i
szczęście, lecz jemu to nie było sądzone. Prędzej czy później zżarłaby go własna
ambicja. Ostatnie tygodnie przyniosły mu ukojenie, a za to żadna cena nie jest
zbyt wygórowana.
   Dumał nad dobrodziejstwami swej odważnej ucieczki, gdy przyszedł
na niego czas i śmierć miękko opadła z letniego nieba. przekład : Zbigniew Kański
    powrót




  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza