ďťż
Lemur zaprasza
Arthur C. Clarke Senator i śmierć Trudno wyobrazić sobie piękniejszą wiosnę w Waszyngtonie; a była to ostatnia wiosna, pomyślał smętnie Steelman, którą dane mu było oglądać. Nawet teraz, kiedy już znał ostateczny werdykt doktora Jordana, nie potrafił się pogodzić z prawdą. Do tej pory zawsze umiał znaleźć wyjście; nie znał ostatecznych porażek. Gdy zdradzali go ludzie, odtrącał ich - zdarzało się, że i rujnował im życie, by w ten sposób ostrzec innych. Ale teraz zdrada tkwiła w nim samym; zdawało mu się, że już wyczuwa ociężałe bicie serca, które wkrótce miało zatrzymać się na zawsze. Plany na wybory prezydenckie w 1976 roku trzeba było wybić sobie z głowy; przecież może nawet nie dożyć nominacji... Nadszedł kres marzeń i ambicji, a słaba to pociecha, że każdemu kiedyś koniec pisany. Ale dla niego było to zbyt wcześnie. Przypomniał sobie, jak Cecil Rhodes, którego zawsze tak podziwiał, skarżył się przed śmiercią, która dopadła go przed pięćdziesiątymi urodzinami: "Tyle zostało do zrobienia, a czasu tak niewiele!" Steelman był już starszy od Rhodesa, a dokonał o wiele mniej. Limuzyna odwoziła go z Kapitolu, co w jego sytuacji nabierało symbolicznego znaczenia, ale usiłował nie zawracać sobie tym głowy. Miał teraz przed sobą New Smithsonian potężny kompleks muzeów, których nigdy nie miał zwiedzić, choć był świadkiem, jak rozbudowywały się przez te wszystkie lata, które spędził w Waszyngtonie. Jak wiele stracił, pomyślał z goryczą, w niepowstrzymanej pogoni za władzą. Cały świat sztuki i kultury pozostał dla niego zamknięty, a był to zaledwie ułamek ceny, jaką zapłacił. Stał się obcy dla rodziny i dla tych, którzy niegdyś byli jego przyjaciółmi. Złożył ofiarę z miłości na ołtarzu ambicji, a ofiara ta okazała się daremna. Czy na całym świecie znajdzie się ktoś, kto uroni łzę, kiedy on odejdzie? Ależ tak. Poczucie beznadziejnego osamotnienia przyniosło niespodziewaną ulgę. Sięgając po słuchawkę, wyrzucał sobie, że o ten właśnie numer telefonu musi pytać sekretarki w biurze, a pamięć ma zaśmieconą tyloma mniej ważnymi szczegółami. (A oto Biały Dom, niemal oślepiający w promieniach wiosennego słońca. Po raz pierwszy w życiu nie rzucił w jego stronę drugiego spojrzenia. Należał teraz do innego świata. Świata, który go nie będzie obchodzić). Limuzyna nie miała wideofonu, ale wizja nie była mu potrzebna, żeby wyczuć u Ireny lekkie zaskoczenie i coś jakby radość. - Cześć, Irenko - co u was słychać? - Wszystko po staremu, tato. - Kiedy się zobaczymy? Usłyszał tę samą grzecznościową formułkę, którą jego córka miała gotową na te rzadkie okazje, kiedy zdarzyło mu się zadzwonić. Niezmiennie, chyba że zbliżało się Boże Narodzenie lub urodziny, odpowiadał mglistą obietnicą, że wpadnie któregoś bliżej nie określonego dnia w przyszłości. - Czy zgodzisz się - mówił powoli, niemal przepraszającym tonem - pożyczyć mi dzieciaki na jedno popołudnie? Dawno z nimi nigdzie nie byłem, a chciałbym się na chwilę oderwać od pracy. - Ależ tak - odpowiedziała Irena z coraz wyraźniejszą radością w głosie. - Bardzo się ucieszą. Kiedy chciałbyś je zabrać? - Może jutro? Wpadłbym koło dwunastej i wybralibyśmy się do zoo albo do Smithsonian, gdzie będą miały ochotę. Teraz już była całkiem zaskoczona, bo dobrze wiedziała, że jest jednym z najbardziej zajętych ludzi w Waszyngtonie, z terminarzem wypełnionym szczelnie z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Nie omieszka snuć domysłów, co się stało; zależało mu, żeby nie odgadła prawdy. Nie miał powodów do obaw, bo nawet jego sekretarka nic nie wiedziała o nieznośnie kłujących bólach, które wreszcie zaprowadziły go na odkładane od dawna badanie lekarskie. - Wspaniały pomysł. Właśnie wczoraj dopytywały się o następne spotkanie z tobą. Oczy mu zwilgotniały i cieszył się, że Irena go nie widzi. - Będę u was o dwunastej - rzucił pospiesznie, starając się nie ujawnić wzruszenia. - Ściskam was - odłożył słuchawkę, nim zdążyła odpowiedzieć, i z westchnieniem ulgi oparł się wygodnie w fotelu. Niemal instynktownie, bez świadomego postanowienia, zrobił pierwszy krok w przewartościowaniu swojego życia. Chociaż dzieci utracił bezpowrotnie, więzy między pokoleniami nie osłabły. Nawet jeśli mu się już nic innego nie uda, to przynajmniej musi je utrzymać i umocnić przez te kilka miesięcy, które mu pozostały. Oprowadzanie dwójki żywych, dociekliwych dzieci po budynku muzeum przyrodniczego niezupełnie odpowiadało zaleceniom lekarza, ale właśnie na to miał ochotę. Joey i Susan zdążyli sporo podrosnąć od ich ostatniego spotkania i dotrzymywanie im kroku wymagało nie lada wysiłku fizycznego i umysłowego. Ledwie weszli do rotundy, a dzieci nie oglądając się na niego podbiegły do ogromnego słonia, który niepodzielnie panował nad marmurową salą. - Co to? - wykrzyknął Joey. - Słoń, tumanie - odparła Susan z przygniatającą wyższością swoich siedmiu lat. - Przecież wiem, że to słoń - oburzył się Joey. - Ale jak się nazywa? Senator Steelman śpiesznie przeczytał tabliczkę z opisem, ale nie znalazł na niej odpowiedzi. Tym razem ryzykowna maksyma "Lepszy błąd niźli niepewność" była bezpieczną wskazówką. - Miał na imię, hmm, Jumbo - powiedział niewiele myśląc. - Popatrz na te kły! - A czy bolały go zęby? - Skądże znowu. - To jak on sobie mył zęby? Mama mówi, że jak nie będę mył zębów... Steelman przewidział, dokąd zmierza ten wywód, i szybko postanowił zmienić temat. - W środku zobaczycie dużo innych ciekawych rzeczy. Co obejrzymy najpierw - ptaki, węże, ryby, ssaki? - Węże! - zażądała Susan. - Chciałam hodować węża w pudełku, ale tatuś mi nie pozwolił. Może zgodzi się, jak ty go poprosisz, co? - Co to jest ssak? - spytał Joey, zanim Steelman zdołał znaleźć odpowiedź na pytanie wnuczki. - Chodź, zaraz ci pokażę - powiedział stanowczo. Gdy dzieci przeskakiwały od jednego eksponatu do drugiego, przemierzając sale i galerie, czuł, że jest w kojącej zgodzie ze światem. Muzeum było najlepszym lekarstwem na uspokojenie duszy, nadanie codziennym zmartwieniom właściwej perspektywy. Tutaj, w obliczu nieskończonego bogactwa cudu Natury przypominał sobie dawno zapomniane prawdy. Był zaledwie jednym z milionów stworzeń, które dzieliły się planetą Ziemią. Cała ludzka rasa, ze swymi marzeniami i lękami, triumfami i kaprysami, może być ledwie incydentem w historii świata. Kiedy zatrzymał się przed monstrualnymi kośćmi diplodocusa (dzieci choć na chwilę oniemiały z wrażenia), duszę przeszył mu podmuch wiatru Wieczności. Już nie traktował poważnie ostróg ambicji, wiary, że naród powierzył mu misję. J a k i właściwie n a r ó d, jeśli już o to chodzi? W lecie upłynie zaledwie dwieście lat od podpisania Deklaracji Niepodległości; a ten oto rdzenny Amerykanin leżał w skałach stanu Utah przez sto milionów lat... Opadał już z sił, kiedy dotarli do działu życia oceanicznego, który dobitnie przypominał, że na Ziemi wciąż żyją zwierzęta większe od wszelkich istot, jakimi chełpiła się przeszłość. Plusk zanurzającego się wieloryba błękitnego długości dziewięćdziesięciu stóp wraz z innymi śmigłymi władcami mórz przypomniał mu godziny spędzone niegdyś na maleńkim, lśniącym pokładzie z białym, łopoczącym nad głową żaglem. To jeszcze jedna chwila z przeszłości, kiedy zaznał szczęścia, wsłuchując się w szelest rozpruwanych dziobem fal i westchnień szarpanych wiatrem lin. Od trzydziestu lat nie żeglował; jeszcze jedna z uciech tego świata, która poszła w odstawkę. - Nie lubię ryb - narzekała Susan. - Kiedy wreszcie pójdziemy do węży? - Za chwilę - odpowiedział. - Ale po co się spieszyć? Zostało jeszcze tyle czasu. Wypowiedział te słowa bez namysłu. Zwolnił kroku, gdy dzieci pobiegły przodem. Uśmiechnął się bez żalu. Bo w pewnym sensie miał przecież rację. Rzeczywiście zostało jeszcze dużo czasu. Każdy dzień, każda godzina obiecywała wszechświat doznań, jeśli tylko się ją należycie wykorzysta. W ostatnich tygodniach swego życia zacznie naprawdę żyć. W biurze nikt nic na razie nie podejrzewał. Nawet jego wycieczka z dziećmi nikogo zbytnio nie zaskoczyła; już wcześniej zdarzało mu się odwoływać nagle wszystkie umówione spotkania i powierzać swoim podwładnym załatwienie najpilniejszych spraw. Nie widać było jeszcze zasadniczych zmian w jego trybie życia, ale już za kilka dni wszyscy współpracownicy zorientują się, że zaszło coś niezwykłego. Poczuwał się do obowiązku wobec kolegów - i wobec partii - jak najszybciej wyznać prawdę; najpierw jednak chciał podjąć wiele osobistych decyzji, z którymi musiał uporać się sam, zanim puści w ruch całą machinę urzędową. Miał jeszcze jeden powód do wahania. W długiej karierze rzadko dawał za wygraną; w ogniu politycznej walki nikomu nie ustąpił ani na krok. A teraz, w obliczu ostatecznej klęski, z obrzydzeniem wyobrażał sobie współczucie i kondolencje, którymi obsypie go niezwłocznie ciżba wrogów. Zdawał sobie dobrze sprawę z głupoty takiego nastawienia - tlącej się jeszcze niepohamowanej dumy, która była zbyt mocną cechą jego osobowości, żeby zgasnąć nawet w cieniu śmierci. Ponad dwa tygodnie nosił w sobie tajemnicę, od sali posiedzeń do Białego Domu, z Białego Domu do Kapitolu, przez labirynty waszyngtońskiej socjety. Dokonał największego wyczynu w swej karierze, ale nie było komu tego docenić. Pod koniec tego okresu miał już gotowy plan działania; trzeba było jeszcze tylko wysłać kilka odręcznie napisanych listów i zadzwonić do żony. Sekretariat ustalił, nie bez trudności, jej adres w Rzymie. Wciąż jest piękna, pomyślał, kiedy jej twarz pojawiła się na ekranie; świetnie nadawałaby się na Pierwszą Damę, co przynajmniej częściowo wynagrodziłoby jej tyle zmarnowanych lat. Wydawało mu się, że chętnie widziałaby się w tej roli, ale czy naprawdę kiedykolwiek ją rozumiał? - Co słychać, Martin? Wiedziałam, że się w końcu odezwiesz. Zapewne chcesz, żebym wróciła. - A masz na to ochotę? - spytał cicho. Jego łagodny ton był dla niej wyjątkowym zaskoczeniem. - Przecież byłabym skończoną idiotką, gdybym nie chciała. Tylko umówmy się, że jeśli cię nie wybiorą, znowu się wyniosę. - Nie wybiorą mnie. Nawet nie dostanę nominacji. Jesteś pierwszą osobą, która się o tym dowiaduje, Diano. Za sześć miesięcy będę już na tamtym świecie. Brutalna bezpośredniość tego wyznania miała swój cel. Ten ułamek sekundy, w którym fale radiowe pomknęły do satelitów komunikacyjnych i z powrotem na Ziemię, nigdy dotąd nie trwał tak długo. Po raz pierwszy udało mu się przeniknąć tę piękną maskę. Jej oczy rozwarły się z niedowierzania, a dłoń odruchowo przykryła usta. - Chyba żartujesz! - To nie temat do żartów. Mówię poważnie. Serce mi wysiadło. Doktor Jordan powiedział mi to dwa tygodnie temu. Moja w tym zasługa, ale nie ma co o tym mówić. - To dlatego wziąłeś dzieci na spacer. Zastanawiałam się, co cię napadło. Powinien był się domyślić, że Irena nie omieszka podzielić się radością z matką. Trudno o lepsze podsumowanie życia rodzinnego Martina Steelmana, skoro najzwyklejszy objaw zainteresowania własnymi wnukami wywołał sensację. - Tak - przyznał bez ogródek. - Szkoda, że dopiero teraz się na to zdobyłem. Próbuję nadrobić stracony czas. Nic innego mnie już nie obchodzi. W milczeniu patrzyli sobie w oczy poprzez krzywiznę kuli ziemskiej i poprzez jałową pustynię dzielących ich lat. Po chwili Diana odpowiedziała niepewnie: - Natychmiast zabieram się do pakowania. Kiedy już rozeszła się wiadomość, odczuł wielką ulgę. Nawet współczucie wrogów łatwiej mu było przełknąć, niż przypuszczał. Bo z dnia na dzień wrogowie stali się przyjaciółmi. Ludzie, którzy całymi laty nie odezwali się do niego słowem, z wyjątkiem inwektyw, słali teraz wyrazy szacunku, w których szczerość trudno było wątpić. Odwieczne kłótnie wyparowały albo też okazały się wynikiem drobnych nieporozumień. Szkoda, że trzeba stanąć u progu śmierci, żeby się o tym wszystkim dowiedzieć... Dowiedział się także, że dla człowieka na takim stanowisku umieranie jest ciężką pracą. Trzeba wyznaczyć następców, rozplątać prawne i finansowe węzły, dograć rozgrzebane sprawy stanowe i w komitecie. Pracy całego energicznego życia nie da się zakończyć w jednej chwili, tak jak się gasi światło. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, ile obowiązków wziął na siebie i jak ciężko ich się pozbyć. Nigdy łatwo mu nie przychodziło udzielanie pełnomocnictw (niewybaczalna wada - wypominali mu krytycy - jak na męża stanu z prezydenckimi ambicjami), ale tym razem musi sobie poradzić, zanim nie będzie już miał czego udzielać. Zdawało się, że potężny zegar przestaje chodzić i nie ma komu go nakręcić. Gdy rozdawał swoje książki, czytał i wyrzucał stare listy, likwidował bezużyteczne konta i kartoteki, dyktował ostatnie polecenia i pisał noty pożegnalne, ogarniało go czasem poczucie zupełnej nierealności. Bóle ustąpiły; nic nie zdawało się wskazywać na to, że nie ma przed sobą całych lat aktywnego życia. Tylko tych kilka linii elektrokardiogramu przegradzało mu drogę do przyszłości jak powalone drzewa albo jak zaklęcie w nieznanym języku, zrozumiałym wyłącznie dla wtajemniczonych. Niemal codziennie Diana, Irena lub jej mąż przyprowadzali do niego wnuki. Przedtem nie mógł znaleźć wspólnego języka z Billem, ale wiedział, że nie jest tu bez winy. Nie można przecież wymagać, żeby zięć zastąpił syna, i trudno winić Billa tylko dlatego, że nie powielał wzoru Martina Steelmana Juniora. Bill ulepiony był z innej gliny; dbał o Irenę, która czuła się przy nim szczęśliwa, był dobrym ojcem jej dzieci. To, że zbywało mu ambicji, było wadą - jeśli to istotnie wada - którą pan senator mógł wreszcie rozgrzeszyć. Przypominał sobie teraz, bez bólu i goryczy, własnego syna, który wcześniej przetarł ten szlak i spoczywał teraz pod jednym z wielu krzyży, na cmentarzu Narodów Zjednoczonych w Kapsztadzie. Nigdy nie pojechał na grób Martina; wtedy, kiedy miał czas, biali nie cieszyli się sympatią w tym, co zostało z Afryki Południowej. Teraz mógłby jechać, gdyby chciał, ale nie miał pewności, czy wolno mu obarczać Dianę taką misją. Jego samego wspomnienia nie będą już więcej nachodzić, ale ona przecież z nimi zostanie. A jednak chciał pojechać, czuł zresztą, że to jego święty obowiązek. Poza tym będzie to przecież najwspanialszy ostatni prezent dla dzieci. Dla nich będą to jedynie wspaniałe wakacje w egzotycznym kraju, nie zakłócone żalem po wujku, którego nie zdążyły poznać. Poczynił już pierwsze przygotowania, gdy raptem, już po raz drugi w ciągu miesiąca, jego świat stanął na głowie. Wciąż co najmniej kilkunastu gości oczekiwało na niego codziennie rano w biurze. Co prawda mniej niż za dawnych czasów, ale i tak pokaźna grupa. Nie spodziewał się jednak, że wśród nich znajdzie się dr Harkness. Na widok tej znajomej, wysokiej i pokracznie chudej sylwetki zwolnił kroku. Poczuł, jak twarz zalewa mu rumieniec i puls przyspiesza na wspomnienie starych batalii na posiedzeniach komitetu, zajadłych polemik, które rozbrzmiewały echem tysięcy kanałów w eterze. Po chwili odprężył się; przecież ma już to wszystko z głowy. Harkness niezdarnie podniósł się na powitanie Steelmana. Senator spostrzegł u niego na początku objawy zakłopotania zdążył przywyknąć do tego w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Miał teraz automatycznie przewagę nad wszystkimi rozmówcami, którzy robili wszystko, żeby uniknąć tego jedynego tematu tabu. - Witam pana doktora - odezwał się pierwszy. - Cóż za niespodzianka. Nie przypuszczałem, że właśnie pana tu zastanę. Nie podarował sobie tej szpileczki i z satysfakcją obserwował skutek. Ale nie było w tym powitaniu urazy, co potwierdził uśmiech na twarzy uczonego. - Panie senatorze - odparł Harkness tak ściszonym głosem, że Steelman musiał pochylić się, żeby cokolwiek usłyszeć. - Mam dla pana niesłychanie ważną wiadomość. Czy możemy porozmawiać w cztery oczy? Nie zajmę panu dużo czasu. Steelman skinął twierdząco; sam najlepiej wiedział, co jest teraz dla niego ważne, ale też zaciekawił go do pewnego stopnia powód tej wizyty. Miał wrażenie, że rozmawia z innym człowiekiem niż podczas ich ostatniego spotkania przed siedmioma laty. Harkness stał się bardziej stanowczy i pewny siebie, pozbył się też tego manierycznego roztargnienia, które powodowało, że jego argumenty rzadko trafiały ludziom do przekonania. - Panie senatorze - zaczął, kiedy już byli sam na sam w gabinecie Steelmana. - Przychodzę z wiadomością, która może się okazać dla pana szokująca. Otóż wierzę, że można pana wyleczyć. Steelman osunął się ciężko w fotelu. Tego istotnie się nie spodziewał; od początku nie łudził się płonnymi nadziejami. Tylko głupiec walczy z tym, co nieuniknione, a on pogodził się już z losem. Przez moment nie potrafił wydobyć z siebie słowa; po chwili podniósł wzrok na swojego dawnego rywala i wykrztusił: Kto panu o tym powiedział? Wszyscy moi lekarze... - Tak, wiem; to nie ich wina, że pozostali w tyle o dziesięć lat. Proszę spojrzeć. - Co to znaczy? Nie znam rosyjskiego. - To ostatni numer wydawanego w ZSRR "Biuletynu Medycyny Kosmicznej". Przyszedł kilka dni temu i jak zwykle kazaliśmy przetłumaczyć jego treść. Ta notatka, którą tu zaznaczyłem, donosi o badaniach przeprowadzonych ostatnio na Stacji Miecznikowa. - Co to za stacja? - Pan nie wie? Przecież to ich Szpital Satelitarny, który zbudowali nieco poniżej Wielkiego Pasa Radiacji. - I co z tego wynika? - spytał Steelman suchym, ledwie wydobywającym się z zaciśniętego gardła głosem. - Zapomniałem, że właśnie tak go nazwali. Chciał dokonać żywota w spokoju, a tu zjawiły się duchy przeszłości, by się nad nim pastwić. - Sama notatka wiele nam nie mówi, ale sporo można wyczytać między linijkami. To jedna z tych jaskółek, które naukowcy wypuszczają, zanim zdążą napisać artykuł, żeby później nie powstały wątpliwości co do prawa pierwszeństwa. Tytuł brzmi: "Terapeutyczne działanie grawitacji zerowej na choroby układu krążenia". Do tej pory sztucznie wywoływali choroby serca u królików i chomików i wystrzeliwali chore zwierzęta na stację kosmiczną. Na orbicie, rzecz jasna, wszystko traci ciężar; serce i mięśnie praktycznie nie mają nic do roboty. Wyniki są dokładnie takie, jakie przewidywałem w naszych rozmowach przed laty. Nawet w beznadziejnych przypadkach można w ten sposób zatrzymać postęp choroby, a wiele z nich da się całkowicie wyleczyć. Ciasny, wyłożony boazerią gabinet, który mu był środkiem świata, miejscem wielu narad, kolebką tak licznych planów, raptem stał się nierzeczywisty. Znacznie wyraźniej rysowały się obrazy z pamięci: znowu brał udział w pamiętnych przesłuchaniach na jesieni 1969 roku, kiedy to NASA rozliczała się z pierwszej dekady swej działalności w krzyżowym ogniu krytyki. Co prawda nigdy nie przewodniczył Senackiemu Komitetowi do Spraw Astronautyki, ale był jego najaktywniejszym i najbardziej wpływowym członkiem. Właśnie tą działalnością zasłużył na reputację strażnika kieszeni publicznej, nieugiętego realisty, który nie da się otumanić utopiami bujających w obłokach naukowców. Zrobił kawał dobrej roboty; jego nazwisko nie schodziło długo z nagłówków gazet. Nie żywił bynajmniej uprzedzenia do badań w przestrzeni kosmicznej, lecz bezbłędnie dostrzegał sporne kwestie, którymi natychmiast umiał poruszyć opinię publiczną. Pamięć odtwarzała teraz wszystko dokładnie, jak nagranie z taśmy magnetofonowej... - Doktorze Harkness, jest pan dyrektorem technicznym NASA? - Zgadza się. - Mam przed sobą bilans wydatków NASA za lata 1959-69; imponujące to liczby. Na dzień dzisiejszy wydatki te zamykają się kwotą 82.547.450.000 dolarów, a dane szacunkowe na rok finansowy 69-7o wynoszą dziesięć miliardów z nawiązką. Czy zechciałby pan łaskawie omówić korzyści, jakich można oczekiwać po tych niebagatelnych sumach? - Z przyjemnością, panie senatorze. Tak to się wszystko zaczęło, w stanowczym, lecz nie wrogim tonie. Wrogość wsączyła się później. Z tego, że była nieuzasadniona, już wtedy zdawał sobie sprawę; każda wielka organizacja miewa słabe punkty i niechlubne momenty, a co dopiero taka, która dosłownie buja w obłokach i już w założeniu nie może liczyć na pewne powodzenie. Od samego początku wiadomo było, że podbój kosmosu pochłonie co najmniej tyle ofiar ludzkich i pieniędzy, ile podbój powietrza. W ciągu dziesięciu lat zginęło bez mała stu ludzi - na Ziemi, w kosmosie i na jałowej powierzchni Księżyca. Teraz, kiedy już opadła fala entuzjazmu z wczesnych lat sześćdziesiątych, zewsząd padało "Po co?" Steelman był na tyle przewidujący, by zobaczyć się w roli rzecznika tych sceptycznych głosów. Zabrał się do roboty z chłodnym wyrachowaniem; potrzebny mu był kozioł ofiarny, a nikt się lepiej do tego nie nadawał niż nieszczęsny dr Harkness. - Zgoda, panie doktorze, nie zamierzam kwestionować ogromnych korzyści płynących z badań przestrzeni kosmicznej, choćby w postaci udoskonalonej łączności i prognoz meteorologicznych, i każdy niewątpliwie docenia te osiągnięcia. Jednakowoż wyniki te osiągnięto niemal w całości za pomocą automatycznych pojazdów bezzałogowych. Jestem poważnie zaniepokojony - a niepokój ten podziela wielu obywateli wzrastającym kosztem programu Człowiek-w-Kosmosie i jego nikłą użytecznością. Począwszy od pierwszych programów Dyna-Soar i Apollo sprzed niemal dziesięciu lat, wystrzeliliśmy w kosmos całe miliardy dolarów. I co nam to dało? Czy to, że marna garstka astronautów może przetrwać kilka uciążliwych godzin poza atmosferą, by dokonać tego, co z powodzeniem zrobiłyby kamery telewizyjne sterowane automatycznie w dodatku lepiej i taniej? A ofiary w ludziach? Nikt z nas nie zapomni tych rozpaczliwych krzyków, które słyszeliśmy przez radio, gdy na X-Z I nastąpił wybuch podczas powrotu do atmosfery. Jakim prawem posyłamy ludzi na taką śmierć? Zachował w pamięci głuchą ciszę, jaka zapadła w sali obrad po tym przemówieniu. Jego pytania były rozsądne i zasługiwały na odpowiedź. Nieuczciwy był jedynie patos, z jakim je zadawał, i przede wszystkim fakt, że kierował je do człowieka, który nie potrafił przekonująco na nie odpowiedzieć. Steelman nie pozwoliłby sobie na tę taktykę wobec takiego choćby von Brauna czy Rickovera; odpłaciliby mu pięknym za nadobne. Lecz Harkness nie miał za grosz talentu oratorskiego; jeśli w ogóle żywił głęboko osobiste przekonania, to ich nie ujawniał. Był dobrym naukowcem, sprawnym administratorem - i kiepskim mówcą. Polemika z nim przypominała strzelanie do śledzi w beczce. Ku uciesze dziennikarzy; nigdy nie doszedł do tego, który z nich pierwszy użył przydomka "Harkness Frasobliwy". - A ten pański plan, panie doktorze, pięćdziesięcioosobowego laboratorium kosmicznego - zechce nam pan przypomnieć, ile ma kosztować całe przedsięwzięcie? - Tak, jak mówiłem - nieco poniżej półtora miliarda. - A roczne koszty utrzymania? - Nie przekroczą 250.000.000 dolarów. - Wybaczy pan, ale biorąc pod uwagę losy poprzednich szacunków, skłonni jesteśmy traktować podane przez pana sumy z pewną dozą sceptycyzmu. Ale nawet przyjmując, że są prawidłowe, czego możemy oczekiwać za te pieniądze? - Zdołamy utworzyć w kosmosie naszą pierwszą stację badawczą na wielką skalę. Dotychczas zmuszeni byliśmy przeprowadzać nasze doświadczenia w ciasnych kabinach nieodpowiednich pojazdów, przeważnie wówczas, gdy wysyłane były w innych celach. Utworzenie stałego załogowego laboratorium satelitarnego jest koniecznością. Bez tego nie ma co marzyć o dalszym postępie. Astrobiologia nie ma szans... - Astro co? - Astrobiologia - badanie żywych organizmów w przestrzeni kosmicznej. Rosjanie faktycznie zrobili pierwszy krok, kiedy wystrzelili Łajkę w Sputniku II, i wciąż przewodzą w tej dziedzinie. Dotychczas nikt nie przeprowadził poważnych badań z owadami i bezkręgowcami - z żadnymi wręcz zwierzętami oprócz psów, myszy i małp. - Ciekawe. Czy trafnie podsumuję pańskie zamierzenia, jeśli powiem, że ubiega się pan o fundusze na budowę zoo w kosmosie? Wybuch śmiechu na sali wydatnie przyczynił się do pogrzebania projektu. Przyczynił się również, z czego senator Steelman teraz zdał sobie sprawę, do pogrzebania jego samego. Sam był sobie winien, dr Harkness usiłował bowiem, jakkolwiek nieporadnie, przedstawić wszelkie dobrodziejstwa, jakie mogłoby dać laboratorium kosmiczne. Kładł szczególny nacisk na aspekty medyczne; niczego nie obiecując, wskazywał jedynie na pewne możliwości w tej dziedzinie. Chirurgia, jak sądził, może wypracować nowe techniki, uwarunkowane nieważkością organów; ludzie mogliby dłużej żyć, pozbywszy się balastu grawitacji, poważnie bowiem zmniejszy się obciążenie serca i mięśni. Tak, wspomniał i o sercu; lecz nie obeszło to wówczas senatora Steelmana - zdrowego, ambitnego, żądnego rozgłosu... - Po co mi pan to mówi? - spytał tępo. - Czemu nie dacie mi umrzeć w spokoju? - O to właśnie chodzi - odparł zniecierpliwiony Harkness. - Nie trzeba tracić nadziei. - Tylko dlatego, że Rosjanom udało się wyleczyć parę chomików i królików? - Dokonali znacznie więcej. Artykuł, który panu pokazywałem, podaje tylko wstępne wyniki sprzed roku, a zatem nieaktualne. Nie chcą wzbudzać płonnych nadziei, więc nie robią wokół tych badań dużo szumu. - Widzę, że jest pan znakomicie poinformowany. Harkness nie ukrył zaskoczenia. - Owszem, skontaktowałem się z profesorem Stanukowiczem, moim odpowiednikiem. Okazało się, że sam był na Stacji Miecznikowa, co tylko świadczy, jak ogromną wagę przykładają do tych prac. Jest moim starym przyjacielem, pozwoliłem więc sobie wspomnieć mu o pańskim przypadku. Zaświtanie promyka nadziei po długiej ciemności może być tak bolesne, jak jego zgaśnięcie. Steelman nie mógł złapać tchu i przez koszmarną chwilę zdawało mu się, że oto nadszedł ostatni atak. Ale było to tylko podniecenie; ucisk w klatce piersiowej zelżał, ustało dzwonienie w uszach i już z powrotem usłyszał głos doktora Harknessa: "Pytał, czy może pan natychmiast przyjechać do Astrogradu; powiedziałem mu, że sam o to pana zapytam. Jeśli się pan zdecyduje, samolot odlatuje z Nowego Jorku jutro rano o dziesiątej trzydzieści". Obiecał jutro zabrać dzieci do zoo; po raz pierwszy sprawiłby im zawód. Ta myśl dźgnęła go poczuciem winy i trzeba było niemal wysiłku woli, by odpowiedzieć: "Jadę". Nie udało mu się obejrzeć ani kawałka Moskwy w ciągu tych kilku minut potężnego opadania interkontynentalnego odrzutowca ze stratosfery. Ekrany widokowe wyłączono podczas lądowania, wrażenie pędzącej ku górze ziemi bowiem, gdy odrzutowiec pionowo schodził na silnikach powstrzymujących, było dla pasażerów trudne do zniesienia. W Moskwie przesiadł się do komfortowego, choć staroświeckiego turbośmigłowca i gdy już leciał na wschód w kierunku północy, wykorzystał pierwszą od dłuższego czasu sposobność na refleksję. Zadał sobie bardzo dziwne pytanie, czy w sumie jest zadowolony z tego, że przyszłość już nie jest całkowicie przesądzona? Jego życie, które jeszcze kilka godzin temu zdawało się takie proste, raptem znowu się skomplikowało, oferując mu powtórnie możliwości, które dopiero co nauczył się ignorować. Świętą rację miał Samuel Johnson twierdząc, iż nic cudowniej nie koi duszy człowieka niż świadomość, że rano zawiśnie na szubienicy. Odwrotna sytuacja bowiem jest niewątpliwie przygnębiająca - nie ma nic bardziej niepokojącego niż myśl o odroczeniu wyroku. Spał sobie w najlepsze podczas lądowania w Astrogradzie, kosmicznej stolicy ZSRR. Gdy delikatny wstrząs przy zetknięciu z ziemią obudził go ze snu, przez chwilę nie mógł się zorientować, gdzie jest. Czy śniło mu się, że leci przez pół ziemskiego głobu w poszukiwaniu życia? Nie; nie był to co prawda sen, choć jawa mogła okazać się wyprawą po gruszki na wierzbie. Dwanaście godzin później wciąż oczekiwał na odpowiedź. Odczytano już ostatnie wskazania aparatury diagnostycznej. Świetliki na monitorze kardiografu zakończyły swój złowróżbny taniec. Znajoma rutyna badań lekarskich oraz łagodne, kompetentne głosy lekarzy i pielęgniarek zbawiennie podziałały na jego samopoczucie. Siedział teraz, całkiem odprężony, w przytulnie oświetlonej poczekalni, gdzie na prośbę specjalistów miał poczekać na wynik konsylium. Jedynie rosyjskie czasopisma i portrety bujnie zarośniętych pionierów radzieckiej medycyny przypominały mu, że nie jest już u siebie w kraju. Nie był jedynym pacjentem. Kilkunastu mężczyzn i parę kobiet w różnym wieku siedziało pod ścianą, przeglądając czasopisma i skrzętnie ukrywając wszelkie oznaki zaniepokojenia. Nikt nie próbował nawiązać rozmowy ani szukać wzroku innych. Każda duszyczka w tej poczekalni tkwiła pogrążona w swej osobistej otchłani, zawieszona między życiem i śmiercią. Choć łączyła je wspólna niedola, związek ów nie utwierdzał się potrzebą wzajemnego porozumienia. Każdy zdawał się być tak dalece oddzielony od reszty ludzkiej rasy, jakby już gnał w bezmiar kosmosu, gdzie tliła się iskierka nadziei. Wyjątek stanowiła młoda para - nie dałby im więcej niż po dwadzieścia pięć lat - w przeciwległym rogu poczekalni. Tulili się do siebie w tak beznadziejnej rozpaczy, że ich widok zrazu Steelmana rozdrażnił. Nawet w najcięższej niedoli, surowo wyrokował w myślach, nie wolno lekceważyć bliźnich. Powinni być bardziej powściągliwi w okazywaniu uczuć - zwłaszcza w takim miejscu jak to, gdzie łatwo przygnębić innych. Jego irytacja szybko jednak ustąpiła miejsca współczuciu, niczyje serce bowiem nie pozostanie na długo niewzruszone w obliczu prostej, bezinteresownej miłości poddanej ciężkiej próbie. Wraz z upływem minut w ciszy, którą mącił tylko szelest papieru i skrzypienie krzeseł, współczucie przeradzało się już u niego niemal w obsesję. Próbował odgadnąć dzieje tych dwojga. Chłopiec miał subtelne, inteligentne rysy; mógł być plastykiem, naukowcem, muzykiem - trudno określić. Dziewczyna była w ciąży. Miała pospolitą, wiejską twarz, niczym nie wyróżniającą się spośród tłumu innych Rosjanek. Nie grzeszyła urodą, ale rozpacz i miłość przydały jej rysom promiennego wdzięku. Steelman nie mógł oderwać od niej oczu - gdyż było w niej coś, co mimo braku najmniejszego fizycznego podobieństwa przypominało mu Dianę. Przed trzydziestu laty, gdy wychodzili razem z kościoła, widział ten sam blask w oczach swojej żony. Mało brakowało, a zupełnie by o nim zapomniał. Czy to jego, czy może jej wina, że tak prędko zgasł? Raptem, bez żadnego ostrzeżenia, poczuł, jak zadrżał pod nim fotel. Gwałtowny wstrząs przemknął nagle przez cały budynek, jakby gdzieś w oddali gigantyczny młot z ogromną siłą uderzył w ziemię. Trzęsienie ziemi? Chyba nie; wreszcie przypomniał sobie, gdzie jest, i jął odliczać sekundy. Dał sobie spokój, kiedy doszedł do sześćdziesięciu; widocznie dźwiękoszczelność budynku była tak doskonała, że powolniejszy, przenoszony powietrzem hałas już do niego nie docierał, tylko fala uderzeniowa przez ziemię dawała znać, że tysiąc ton właśnie podskoczyło ku niebu. Po upływie minuty usłyszał daleki, lecz wyraźny grzmot, jakby pod samym sklepieniem ziemi szalała burza z piorunami, o wiele mil dalej, niż sięgała jego wyobraźnia; nie do pojęcia musiał być hałas przy samej wyrzutni. Ale wiedział, że odgłosy te nie dadzą mu się we znaki, gdy już wzniesie się w przestworza; pędząca rakieta pozostawi je daleko za sobą. Potężne przyspieszenie nie targnie jego ciałem, beztrosko zanurzonym w wannie z ciepłą wodą, gdzie będzie mu nawet wygodniej niż w tym miękkim, głębokim fotelu. Dalekie pomruki z krańca kosmosu jeszcze nie przebrzmiały, gdy drzwi poczekalni otworzyły się i pielęgniarka skinęła na niego. Chociaż czuł, że odprowadzają go spojrzenia wielu oczu, nie obejrzał się za siebie, gdy wychodził, by usłyszeć wyrok. Dziennikarze starali się połączyć z nim całą drogę powrotną z Moskwy, ale nie godził się na rozmowy. - Proszę mówić, że śpię i nie wolno mi przeszkadzać pouczył stewardessę. Zastanawiał się, kto ich uprzedził, rozdrażniony, że jego osobiste sprawy nabierają rozgłosu. A przecież przez całe lata poświęcał życie osobiste na rzecz rozgłosu, i zaledwie od kilku tygodni nauczył się je cenić. Trudno przeto winić dziennikarzy i komentatorów, jeśli wyszli z założenia, że wrócił do normy. Osaczyli go, jak tylko odrzutowiec wylądował w Waszyngtonie. Znał nazwiska większości z nich, niektórzy byli jego starymi przyjaciółmi, szczerze uradowanymi nowiną, która wyprzedziła jego przylot. - Panie senatorze - zaczął Macauley z "Timesa". - Jak się pan czuje z powrotem w siodle? Ufam, że to prawda Rosjanie mogą pana wyleczyć? - Nie w y k 1 u c z a j ą takiej możliwości - odparł powściągliwie. - To zupełnie nowa dziedzina medycyny i na obietnice jeszcze za wcześnie. - Kiedy leci pan w kosmos? - Jeszcze w tym tygodniu, jak tylko uporam się z paroma pilnymi sprawami. - A kiedy pan wraca - jeśli wszystko się uda? - Trudno powiedzieć. Nawet jeśli wszystko pójdzie gładko, posiedzę tam w górze co najmniej pół roku. Odruchowo spojrzał w niebo. O świcie czy zmierzchu nawet w ciągu dnia, trzeba tylko wiedzieć, gdzie patrzeć Stacja Miecznikowa przedstawiała wspaniały widok, świecąc jaśniej niż wszystkie gwiazdy. Ale to samo odnosiło się do tylu innych satelitów, że tylko znawca potrafił je rozróżnić. - Pół roku - mówił zatroskany dziennikarz. - To oznacza, że nie stanie pan na starcie w siedemdziesiątym szóstym. - Ale za to z większymi szansami w 1980 - wtrącił inny. - A co dopiero w 1984! - dodał trzeci, co przyjęto wybuchem śmiechu. Krążyło już wiele dowcipów o roku I984, który jeszcze nie tak dawno wydawał się daleką przyszłością, a już wkrótce miał być rokiem jak każdy inny... pocieszano się. Uszy i mikrofony czekały na jego odpowiedź. Gdy tak stał przy schodkach do samolotu, skupiając na sobie uwagę i ciekawość, poczuł, jak dawny zapał rozpala mu krew w żyłach. Cóż to będzie za wspaniały powrót; zstąpi z kosmosu jako nowy człowiek! To okryje go splendorem, któremu nie dorówna żaden inny kandydat; było w tej wizji coś olimpijskiego, niemalże boskiego. Już obmyślał odpowiednie hasła do kampanii wyborczej... - Dajcie mi jeszcze trochę czasu na decyzję - odpowiedział. - Na razie muszę oswoić się z nową sytuacją. Ale przyrzekam, że wypowiem się na ten temat, nim opuszczę Ziemię. Nim o p u s z c z ę Z i e m i ę. Kapitalne, dramatyczne sformułowanie. Jeszcze delektował się jego rytmem, gdy dojrzał nadchodzącą od strony budynków lotniska Dianę. Zdążyła się już zmienić, dotrzymując kroku przemianom, których sam doświadczał. Jej oczy zdradzały nieufność i chłodną rozwagę, których nie dostrzegał ledwie dwa dni temu. Mówiły, tak wyraźnie, jak wszelkie słowa: "I wszystko zacznie się od nowa?" Choć dzień był ciepły, zrobiło mu się nagle zimno, jakby przeziębił się na dalekich syberyjskich równinach. Za to Joey i Susan, biegnący mu na spotkanie, nie zmienili się wcale. Porwał wnuki na ręce i ukrył twarz w ich włosach, żeby kamery nie odnotowały łez, cisnących mu się do oczu. Gdy tak tuliły się do niego w swej niekłamanej, niewinnej, dziecięcej miłości, już wiedział, jaką podejmie decyzję. Tylko one znały go z tych rzadkich chwil wytchnienia w pogoni za władzą; i właśnie takim muszą go zapamiętać, jeśli chce, żeby w ogóle o nim pamiętały. - Panie senatorze, ma pan rozmowę panelową - powiedziała sekretarka. - Przełączam na ekran w pańskim gabinecie. Obrócił fotel w stronę ściany z szarą tablicą. Po chwili ekran rozdzielił się na dwie pionowe części. Na prawej połowie pojawił się widok gabinetu, do złudzenia przypominającego jego własny, oddalonego zaledwie o kilka mil. Ale na lewej... Profesor Stanukowicz, odziany tylko w szorty i sportowy podkoszulek, unosił się w powietrzu, dobrą stopę powyżej swojego fotela. Kiedy tylko zorientował się, że ma towarzystwo, uchwycił się mocno poręczy, przyciągnął do fotela i przypiął doń pajęczyną pasów. Za plecami miał cały zestaw urządzeń telekomunikacyjnych, a tuż za nimi, Steelman nie miał już co do tego żadnych wątpliwości, ziała otchłań kosmosu. Pierwszy odezwał się dr Harkness z prawego ekranu. - Oczekiwaliśmy wiadomości od pana, panie senatorze. Profesor Stanukowicz dał mi znać, że wszystko gotowe. - Najbliższy statek dostawczy - wtrącił Rosjanin - wylatuje do nas za dwa dni. Wrócę nim na Ziemię, ale mam nadzieję, że się zobaczymy, zanim odlecę ze Stacji. Mówił nienaturalnie wysokim głosem, co tłumaczyło się rozrzedzoną mieszanką helowo-tlenową, którą oddychał. Poza tym nie dało się wyczuć żadnego dystansu, jakichkolwiek zakłóceń w odbiorze. Choć Stanukowicz oddalony był o tysiące mil i pędził z szybkością czterech mil na sekundę, rozmawiali tak, jakby siedzieli w jednym gabinecie. Steelman słyszał nawet cichy furkot silników elektrycznych, dobywający się z rozlokowanych za profesorem stelaży z wyposażeniem. - Panie profesorze - odparł Steelman - pozwolę sobie zadać panu kilka pytań, zanim się do pana wybiorę. - Proszę bardzo. Teraz nie było żadnych wątpliwości, że Stanukowicz jest niezmiernie daleko. Uderzająca różnica czasu dzieliła pytanie od reakcji rozmówcy; stacja niechybnie znajdowała się ponad odwrotną stroną Ziemi. - Podczas mojej wizyty w Astrogradzie zauważyłem w klinice wielu innych pacjentów. Ciekaw jestem, co ostatecznie przesądza o tym, którzy z nich polecą na leczenie. Tym razem przerwa trwała znacznie dłużej, niż wymagało tego ślimacze tempo fal radiowych. Wreszcie Stanukowicz odpowiedział: - Wybieramy tych, rzecz jasna, u których nasza kuracja ma największe szanse powodzenia. - Ale przecież możecie tylko przyjąć bardzo ograniczoną liczbę pacjentów. Oprócz mnie jest zapewne wielu innych odpowiednich kandydatów. - Nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza... - przerwał dr Harkness z nieco przesadnym niepokojem. Steelman utkwił wzrok w prawym ekranie. Z trudem rozpoznawał w człowieku, który patrzył teraz na niego, tego samego mężczyznę, co wił się, przyszpilony jego pytaniami, zaledwie kilka lat temu. Doświadczenie go zahartowało, udzieliło chrztu ogniowego w politycznej sztuce. Wiele nauczył się od samego Steelmana i nie omieszkał zastosować tej mozolnie zdobytej wiedzy. Motywy jego postępowania były przejrzyste od samego początku. Harkness nie byłby człowiekiem, gdyby nie upajał się tą najsłodszą zemstą, tym najdobitniejszym potwierdzeniem słuszności swej wiary. A jako dyrektor Narodowego Zarządu Kosmicznego świetnie zdawał sobie sprawę, że będzie miał z głowy połowę debat budżetowych, kiedy świat obiegnie wieść, że potencjalny prezydent Stanów Zjednoczonych kurował się w radzieckim szpitalu kosmicznym... bo jego własny kraj nie zafundował sobie podobnego. - Panie doktorze - powiedział spokojnie Steelman - to moja osobista sprawa. Nadal czekam na pańską odpowiedź, profesorze. Mimo powagi sytuacji był w świetnym humorze. Obaj ~uczeni niewątpliwie grali o te same stawki. Stanukowiczowi też nie brakowało kłopotów; Steelman domyślał się, o czym dyskutowano w Astrogradzie i Moskwie, i z jaką gorliwością radzieccy astronauci chwycili się tej wybornej sposobności - na którą, trzeba przyznać, uczciwie sobie zasłużyli. Wytworzył się zaiste osobliwy układ, nie do pomyślenia jeszcze kilkanaście lat temu. Oto NASA i Komisja Astronautyki ZSRR współdziałały ręka w rękę, posługując się nim jako pionkiem dla obopólnych korzyści. Nie miał im tego za złe, bo na ich miejscu robiłby dokładnie to samo. Ale też nie miał ochoty być pionkiem w ich grze. Był wolnym człowiekiem, który nie utracił jeszcze panowania nad swym własnym losem. - Ma pan zupełną rację - rzekł Stanukowicz, wyraźnie zbity z tropu. - Istotnie, możemy przyjąć tu na Miecznikowie niewielu pacjentów. Stacja jest wszakże naszym laboratorium badawczym, a nie szpitalem. - Ilu? - naciskał Steelman. - Powiedzmy... mniej niż dziesięciu - przyznał Stanukowicz, jeszcze bardziej zmieszany. Znał ten problem od dawna, rzecz jasna, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, że dotknie jego samego. Z zakamarków pamięci wydobył wiadomość z gazety, na którą natknął się przed laty. Gdy odkryto penicylinę, było jej tak niewiele, że gdyby zarówno Churchill, jak i Roosevelt mieli umrzeć z jej braku, tylko jednemu można było pomóc... Mniej niż dziesięciu. Wszak widział dwunastu oczekujących w Astrogradzie, a ilu ich było na całym świecie? Jak wielekroć w ciągu ostatnich kilku dni, w pamięci stanął mu natarczywy obraz zrozpaczonej pary zakochanych w poczekalni. Być może na nic im się nie zda jego poświęcenie; i tak nigdy się nie dowie. Ale jedno wiedział na pewno. Dźwigał na sobie odpowiedzialność, z której nic nie mogło go zwolnić. Owszem, nie ma człowieka zdolnego przewidzieć przyszłość i niezliczone konsekwencje swych poczynań. Lecz gdyby nie on, jego kraj posiadałby teraz własny, krążący poza atmosferą szpital kosmiczny. Ilu przedwcześnie zmarłych Amerykanów miał na sumieniu? Czy wolno mu przyjąć pomoc, której innych pozbawił? Kiedyś może tak by postąpił - ale nie teraz. - Panowie - zaczął - będę z wami szczery, bo wiem, że jednoczy was wspólna troska. (Dostrzegł, że ta subtelna ironia została zauważona.) - W pełni doceniam waszą pomoc i podjęte wysiłki; tym bardziej mi przykro, że wasz trud poszedł na marne. Nie, nie - wiem, co mówię; to nie chwilowy przypływ donkiszoterii. Gdybym był o dziesięć lat młodszy, może postąpiłbym inaczej. Dzisiaj sądzę, że tę szansę należy dać komuś innemu, zwłaszcza po tym, jak przysłużyłem się sprawie w przeszłości. - Spojrzał na Harknessa, który odpowiedział niepewnym uśmiechem. - Mam także inne, osobiste powody i nic mnie już nie skłoni do zmiany decyzji. Nie bierzcie mi tego za złe, panowie, ale to wszystko, co mam do powiedzenia. Jeszcze raz serdecznie dziękuję; żegnam panów. Przerwał połączenie. Gdy zanikał obraz dwóch osłupiałych naukowców, błogi spokój zagościł ponownie w jego sercu. Niepostrzeżenie wiosna przeszła w lato. Z niecierpliwością oczekiwane obchody dwóchsetlecia przeminęły jak z bicza trzasł; po raz pierwszy od niepamiętnych czasów miał okazję święcić Dzień Niepodległości jako prywatna osoba. Mógł beztrosko siedzieć na widowni i obserwować popisy jednych, a bagatelizować innych, wedle własnego widzimisię. Ulegając nawykom całego życia, a także dlatego, że nadarzała się nie lada sposobność ujrzenia wielu starych przyjaciół, godzinami oglądał wystąpienia obu partii i słuchał komentarzy. Teraz, kiedy wszystko na tym świecie widział poprzez pryzmat wieczności, odbierał to bez żadnych emocji; owszem, rozumiał poruszane kwestie, potrafił docenić argumenty, ale już zachowywał dystans, niczym obserwator z innej planety. Drobne, rozkrzyczane ludziki na ekranie były zabawnymi marionetkami, odgrywającymi role w sztuce, choćby nawet zajmującej, to jednak błahej - przynajmniej dla niego. Ale nie była ona bynajmniej błaha dla jego wnuków, które pewnego dnia wkroczą na tę samą scenę. O tym nie zapomniał; były jego udziałem w przyszłości, choćby przybrała najosobliwszą formę. A żeby zrozumieć przyszłość, należy znać przeszłość. Właśnie wybrał się z nimi na wycieczkę w przeszłość. Jechali samochodem przez Memorial Drive - Diana za kierownicą, przy niej Irena, a on razem z dziećmi na tylnym siedzeniu, jako ich przewodnik po znanych zabytkach. Znanych jemu, ale nie im; nawet jeśli nie dorosły, by zrozumieć wszystko, co widzą, miał nadzieję, że będą pamiętały. Minąwszy marmurowy spokój Arlingtonu (znów wspomniał Martina, spoczywającego po drugiej stronie świata), samochód bez wysiłku piął się pod górę. Daleko w tyle, jak miasto z pustynnego mirażu, drżał i pląsał w rozpalonym letnim powietrzu Waszyngton, póki nie zniknął im z oczu za zakrętem szosy. Cisza panowała też w Mount Vernon. Niewielu turystów przyjeżdżało tu z początkiem tygodnia. Kiedy wysiedli z auta i podchodzili do tego historycznego domu, Steelman zastanawiał się, co też pomyślałby sobie pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych, gdyby mógł dziś ujrzeć swoją siedzibę. Pewnie nie przypuszczał w najśmielszych marzeniach, że dom wejdzie w swój drugi wiek wspaniale zachowany, jak niezniszczalna wyspa w rwącej rzece czasu. Niespiesznie przechadzali się po pokojach o doskonałych proporcjach, nie szczędząc wysiłku, by odpowiedzieć na niezliczone pytania dzieci, i starając się wczuć w klimat niepomiernie prostszego, niepomiernie spokojniejszego trybu życia. (Ale czy zdawało się równie proste i spokojne tym, którzy wówczas żyli?) Trudno wyobrazić sobie życie bez elektryczności, bez radia, bez żadnych źródeł energii prócz mięśni, wiatru i wody. Świat, gdzie nic nie poruszało się szybciej od pędzącego konia i gdzie większość ludzi umierała w promieniu kilku mil od miejsca urodzenia. Spiekota, chodzenie i nieprzerwany potok pytań zmęczyły Steelmana bardziej, niż przypuszczał. Gdy dotarli do Pokoju Muzyki, postanowił odpocząć. Na werandzie było parę kuszących ławek, gdzie mógł posiedzieć i nacieszyć wzrok pyszną zielenią trawnika. - Poczekam na zewnątrz - wyjaśnił Dianie - a wy idźcie jeszcze zwiedzić kuchnię i stajnie. Chciałbym usiąść na chwilę. - Na pewno nic ci nie jest? - spytała zaniepokojona. - Nigdy nie czułem się lepiej, ale nie chcę przesadzić. Poza tym dzieciaki już wycisnęły ze mnie wszystko. Więcej odpowiedzi już nie wymyślę. Teraz ty masz pole do popisu; zresztą kuchnia to przecież twój departament. Diana uśmiechnęła się. - Nie powiesz chyba, że mam wielkie zasługi w tej dziedzinie. Ale zrobię, co się da - sądzę, że uwiniemy się w pół godziny. Kiedy został sam, wyszedł na trawnik. Tu niechybnie stał przed dwoma wiekami Waszyngton i patrzył, jak Potomak toczy swe wody ku morzu, rozmyślając o zakończonych wojnach i przyszłych problemach. I tu również za kilka miesięcy mógłby stać Martin Steelman, trzydziesty ósmy prezydent Stanów Zjednoczonych, gdyby los nie zadecydował inaczej. Nie udawał przed sobą, że nie doznaje poczucia krzywdy, ale zdążył już pogodzić się z losem. Niektórzy potrafili zdobyć i władzę, i szczęście, lecz jemu to nie było sądzone. Prędzej czy później zżarłaby go własna ambicja. Ostatnie tygodnie przyniosły mu ukojenie, a za to żadna cena nie jest zbyt wygórowana. Dumał nad dobrodziejstwami swej odważnej ucieczki, gdy przyszedł na niego czas i śmierć miękko opadła z letniego nieba. przekład : Zbigniew Kański powrót |