ďťż

straznik

Lemur zaprasza







Konrad Fiałkowski
       Strażnik


   Odkryłem go w trzeciej godzinie po
opuszczeniu bazy. Wyjechałem selenołazem na objazd automatycznych stacji
grawimetrycznych. Rozrzucone na obwodzie spłaszczonej elipsy, w ognisku której
leżała baza, odwiedzane były raz na tydzień przez kogoś z naszego zespołu.
Właściwie tym razem jechać miał Krab, ale czekał na wideofoniczne połączenie z
Ziemią i pojechałem ja.
   Obsługa tych stacji była prosta i właściwie mógł ją z
powodzeniem wykonywać automat. Podjeżdżało się do zasobnika, wyjmowało z jego
wnętrza mały, błyszczący kryształ mnemotronu, zawierający tygodniowy zapis pracy
stacji, wkładało nowy, na oko nie różniący się niczym od zapisanego, zamykało
zasobnik, pobieżnie sprawdzało zespoły i to było wszystko. Należało jedynie
uważać, by nie pomylić mnemotronów i nie nagrać powtórnie zapisu na tym samym
krysztale. Zdarzyło się to kiedyś właśnie Krabowi. Przywiózł do bazy nie
zapisany kryształ i rozłożyliśmy całą stację w poszukiwaniu uszkodzenia, zanim
wpadliśmy na pomysł, by sprawdzić zapis w pozostałym mnemotronie. Oczywiście,
gdyby wymianę mnemotronów przeprowadzał automat, nie pomyliłby się w ten sposób
i to był argument. - Nie - powiedział naczelny kosmik bazy, wysłuchawszy nas
wtedy - nie zgadzam się na żaden automat. Automat zrobi swoje, ale nie wykaże
żadnej elastyczności działania, gdyby się cokolwiek wydarzyło. - Ale co się
właściwie może wydarzyć? - pomyślałem wtedy. Naczelny kosmik, jakby przewidując
to pytanie, dodał:
   - To prawda, że nic się na ogół nie dzieje, ale zawsze
jakieś prawdopodobieństwo zdarzeń niezwykłych istnieje, nieprawdaż? - uśmiechnął
się.
   - Szczątkowe... - powiedział Krab.
   - Masz rację, szczątkowe, ale prawdę mówiąc, co wy tu macie
do roboty? I tak wszystko prawie robią automaty. Na to nie było odpowiedzi.
Jeździliśmy więc na zmianę z Krabem, a czasem jeździł jeszcze ktoś, kto nie miał
akurat nic innego do roboty. W końcu okazało się, że kierownik miał w pewnym
sensie rację, bo automat nigdy by go nie odkrył. Automat pojechałby przecież
zwykłą trasą, mimo że trzecia stacja została rozbita. Automat nie zmodyfikowałby
swego postępowania tylko z tego powodu, że jakiś meteor unicestwił stację.
Pojechałby tam, wysiadł, zrealizował wbudowany w jego świadomość rozkaz:
"Odejdź, jeśli promieniotwórczość" (wszystkie automaty księżycowe mają wbudowany
ten rozkaz, rozbicie bowiem stosu przez meteor jest tu przy braku chroniącej
warstwy atmosfery dość częste).
   Wsiadłby więc z powrotem do selenołazu i pojechał do
następnej stacji. I wszystko to powtarzałoby się za każdym objazdem, chyba że
byłby to samouczący się automat wysokiej klasy. Ale kto takich automatów używa
do kontroli stacji?
   Ja zaś wiedząc, że trzecia stacja jest rozbita, wybrałem
inną drogę. Ostatecznie specjalnych dróg na Księżycu nie ma, a księżycowy żwir
wszędzie tak samo nadaje się do jazdy. Postanowiłem więc jechać od razu z
drugiej stacji do czwartej. Przecinałem w ten sposób elipsę mniej więcej
równolegle do małej osi. Duża oszczędność czasu, a przede wszystkim nowa trasa.
W końcu nie jest prawdą to, co mówi się na Ziemi, że Księżyc jest lepiej znany
na przykład od Himalajów. Może rzeczywiście mapy jego są dokładniejsze. Ale co
innego sporządzać mapę z wysokości kilkudziesięciu kilometrów, a co innego
przejść przez pył, w którym nie odcisnął się jeszcze nigdy but kosmonauty. Ma to
posmak wyprawy w nieznane, mimo że wystarczy spojrzeć na mapę, by wiedzieć
dokładnie, w którym miejscu się wyjdzie. Przejrzałem mapę i zanim dojechałem do
drugiej stacji, wiedziałem, że wystarczy skręcić do niej doliną w lewo, potem
przejechać przez dno średniej wielkości krateru, wydrapać się do jednej z
przełęczy i już kilka kilometrów za nią ciągnął się zwykły szlak wracający ku
czwartej stacji. Wymieniłem więc mnemotron, przejechałem przez niewielki taras,
na którym wzniesiono stację, i byłem już na dnie doliny. Zapaliłem reflektory
selenołazu, bo chociaż świeciło Słońce ~i na tarasie było tak jasno, aż bolały
oczy, w dolinie panował czarny, prawdziwie kosmiczny mrok. Prawdopodobnie
kiedyś, przed wiekami, taras wraz z dnem doliny zapadł się podczas wstrząsów
wulkanicznych, falujących powierzchnię globu i teraz znajdował się kilkadziesiąt
metrów poniżej swego dawnego poziomu. Nic jednak nie wskazywało na tę katastrofę
sprzed wieków. Dno doliny było równe, kamieni mało, a i to tylko duże,
uprzątnięte jakby potężną miotłą pod skalne ściany. Pomyślałem, nie bez
zadowolenia, że widocznie już w epoce fałdowań górotwórczych zaplanowano dla
mnie tę drogę. Ba, uprzątnięto nawet pył, tak że jechałem po twardej powierzchni
skał pumeksowych dość szybko, bo większe kamienie widziałem z daleka; rzucały
długie cienie w ostrych światłach selenołazu.
   Zobaczyłem go nagle. W pierwszej chwili myślałem, że to
głaz o foremnym, prostokątnym kształcie, ale wtedy w środku prostokąta zajarzyło
się niewielkie zielone koło.
   Równocześnie zabuczał detektor radaru - zostałem oświetlony
wiązką fal radarowych, a odbiornik fonii, dostrajający się automatycznie do
odbieranej częstotliwości, szczeknął coś krótko. Potem zastanawiałem się
niejednokrotnie, co wtedy myślałem, i przyznać muszę, że chyba nie było to
raczej nic konstruktywnego, w każdym razie nie było to "analityczne ujęcie
zagadnienia", zalecane przez podręczniki kosmiki w nagłych a nieprzewidzianych
wypadkach. Po prostu podświadomie uznałem prostokątną bryłę za automat i
wyskoczyłem z selenołazu, by go z bliska obejrzeć. Przebiegłem może pięć kroków,
gdy oślepił mnie błękitny błysk i mono izolacji skafandra poczułem podmuch
gorąca. Padłem wśród skał pod ścianę doliny i obejrzałem się za siebie. Mój
selenołaz, a właściwie resztki poskręcanego żelastwa, jakie z niego zostały,
żarzyły się jeszcze. Wypromieniowując energię przechodziły z koloru czerwonego w
wiśniowy, coraz ciemniejszy, aż wreszcie stały się tak czarne, jak otaczające je
kamienie i ściany kotliny. Wtedy przestałem je widzieć.
   W ogóle nie widziałem niczego, pogrążony w czerni dna
doliny. Tylko w górze płonęły oślepiająco jasne krawędzie kotliny, tak jasne, że
gasły przy nich gwiazdy niewidzialne dla zwężających się źrenic.
   Dopiero teraz, gdy już leżałem za kamieniem, zacząłem się
bać. Chciałem się zerwać i uciekać, uciekać z powrotem jak najszybciej w
kierunku bazy, donieść im o inwazji. Bo że to była inwazja, nie wątpiłem ani
przez chwilę. Przecież żadne ziemskie automaty nigdy nie atakują. Nigdy ! ! ! To
jest pierwsze fundamentalne założenie ich pseudopsychiki.
   A może, gdy wrócę, nie będzie już bazy, nie będzie niczego,
tylko wielki krater wypełniony szklistą stygnącą masą przechodzącą z czerwieni w
podczerwień... A nad tym kraterem stać będą "prostokąty", nieruchome z płonącym
zielonym kołem pośrodku.
   Chciałem uciekać, lecz wtedy gdzieś z podświadomości
wypłynęło pierwsze przykazanie Mopsa (tak nazywaliśmy naszego profesora), który
przy semestralnym egzaminie z kosmiki nieodmiennie pytał pierwszoroczniaków, co
by zrobili, gdyby nagle w próżni w ich kabinie pojawił się kosmiczny przybysz w
kształcie złocistej promieniującej kuli. Zazwyczaj zapytany pierwszoroczniak,
który nie zdążył jeszcze zasięgnąć języka na giełdzie, proponował
nieprawdopodobne rozwiązania, obracające się wokół wyrzucenia siebie lub gościa
z rakiety, wtedy Mops uśmiechał się pobłażliwie.
   - Czy nie sądzisz, że właściwą rzeczą byłoby najpierw
pomyśleć? - pytał delikwenta.
   Więc chyba wtedy, gdy leżałem między tymi głazami na dnie
księżycowej doliny, przyszło mi na myśl pytanie Mopsa.
   A gdy człowiek nakazuje sobie myślenie, strach znika, a
raczej chowa się w podświadomości i wtedy można już myśleć. A więc co się
właściwie stało? Selenołaz zbliżył się do "prostokąta", od tego wszystko się
zaczęło. Wtedy "prostokąt" stał się aktywny. Zapalił zielone koło, oświetlił
pojazd radarem i zniszczył go. Ale zaraz, coś tu się nie zgadza. Zanim przecież
wystrzelił swój promienisty ładunek, na kilka sekund przedtem, bo w tym czasie
zdążyłem otworzyć klapę i przebiec kilka metrów, rzucił jakieś wezwanie na
fonii. Po co?
   To było co najmniej niejasne. Może pytał o coś. Ale o cóż
mógł pytać w nieznanym języku? Czego chciał się dowiedzieć ode mnie, pilota
zniszczonego w chwilę potem selenołazu? Nie potrafiłem odpowiedzieć na to
pytanie, ale przynajmniej byłem już teraz zupełnie spokojny. Musiałem się stąd
wydostać, zawiadomić bazę, a jeśli baza jest zniszczona Ziemię. Tak, to było
jasno sformułowane zadanie. Co więc się stanie, gdy wstanę i zacznę uciekać?
Prawdopodobnie "prostokąt" oświetli mnie radarem, zapyta o coś albo nie zapyta,
a następnie zniszczy. Nie, nie mogłem ryzykować. Mogłem jeszcze wzywać pomocy.
Radio nie wchodziło w rachubę. Fale jego rozchodzą się prostoliniowo, nie dotrą
więc do bazy z tej doliny o pionowych ścianach, nadajnik jest zbyt słaby, żeby
jego sygnał został odebrany z automatycznych satelitów okrążających Księżyc.
Została rakietnica. Wystrzelę rakietę. Z samej bazy nikt jej nie dostrzeże. Baza
leży daleko, za bliskim księżycowym horyzontem. Chyba że ktoś przypadkowo, ale
na to nie ma co liczyć. Nie pozostaje więc nic innego... Ależ nie, jakiż ze mnie
idiota, że od razu na to nie wpadłem. Przecież mam naboje "radarowe". Normalnie
wystrzeliwuje się je w górę, gdzie pękają, rozsiewając w próżni drobne
kryształki. Od chmury takich kryształków fale radaru odbijają się na ekranach
odbiorników, powstaje mała plamka. Dyżurny czuwający przy odbiorniku melduje:

   - W sektorze... obiekt nieznanego pochodzenia.
Identyfikacja obiektu jest jednoznaczna z odnalezieniem rozbitka. Tym razem
jednak wystarczy wystrzelić nabój tu w dolinie, żeby... "prostokąt" oślepł. Bo
to przecież jasne, że nacelowuje on swój miotacz na ruchomy obiekt według
namiarów radarowych.
   Wyjąłem więc rakietnicę, załadowałem wyjęty ze specjalnej
przegrody torby "radarowy nabój" i nagle spostrzegłem, że w dolinie robi się
coraz jaśniej. Pomyślałem, że to może jakaś rakieta ogniem swych gazów
wylotowych oświeca głazy. Spojrzałem w górę. Niestety, to tylko Ziemia krawędzią
swej tarczy wschodziła zza otaczających dolinę skał.
   Skierowałem rakietnicę wprost w skały, tam gdzie stał
"prostokąt". Wybuch, jak wszystko na Księżycu, był bezgłośny. Ze skał powstała
biała chmura. Momentalnie wypełniła dolinę i wzniosła się setki metrów ponad jej
krawędź jakby potężna erupcja księżycowego gejzeru. Podniosłem się i zacząłem
biec kotliną z powrotem. Początkowo chmura była tak gęsta, że czułem się jak we
mgle. Wpadałem na kamienie lub trafiałem wprost na ściany doliny. Tak było do
zakrętu. Minąłem zakręt i dojrzałem przeświecającą przez biały opar tarczę
Ziemi. Od wystrzału minęły najwyżej dwie minuty, ale mgła już zdążyła się
przerzedzić, opadała bowiem na Księżycu równie szybko jak rzucony w górę kamień.
Dalej było już zupełnie widno, tak że mogłem swobodnie biec. Był to szybki,
księżycowy bieg, którego nie hamuje powietrze, a każdy krok jest ponad
dziesięciometrowym skokiem. W każdym razie drogę powrotną przebyłem szybciej niż
przedtem selenołazem i już po kilku minutach wzywałem z drugiej stacji bazę.
Czekałem na jej sygnał bojąc się równocześnie, że go nie usłyszę. Ale nadszedł
jak zwykle czysty, wyraźny, bez zakłóceń.
   - Praktykant Rob do naczelnego kosmika bazy. Pilne!
powiedziałem do mikrofonu.
   Dyżurny automat potwierdził odbiór i teraz czekałem. -
Naczelny kosmik. Słucham... - odezwał się po chwili głośnik.
   - Praktykant Rob melduje, że odkrył automat niszczący...

   - O czym ty mówisz?
   - Ten automat zniszczył mój selenołaz... i mnie prawie
też...
   Tam po drugiej stronie kosmik milczał chwilę.
   - Skąd mówisz? - zapytał wreszcie krótko. - Z drugiej
stacji.
   - Czy dobrze się czujesz?
   - Tak... nie zdołał mnie trafić.
   - Ja się pytam, czy w ogóle dobrze się czujesz?
   To mnie dotknęło. Co on sobie właściwie wyobraża?
   - Jak najlepiej - powiedziałem. - Składam formalny raport i
proszę zapamiętać to u automatu dyżurnego.
   - Dobrze już, dobrze... - powiedział kosmik. - Nie masz się
czego obrażać. Zaraz przylecimy rakietą do drugiej stacji i zobaczymy, co tam
jest naprawdę.
   Rzeczywiście, nie upłynęło dziesięć minut, jak wylądowali.
Naczelny kosmik, Krab i Uten - neuronik. Poza tym przywieźli dwa androidy.
   Gdy opowiadałem, Krab patrzył na mnie z podziwem. Uten
uśmiechał się z niedowierzaniem, a twarz kosmika nie wyrażała nic, podobnie jak
"twarze" androidów.
   - A gdzie jest twój selenołaz? - zapytał Uten.
   - Stoi w głębi tej doliny.
   - Chodzmy więc do niego.
   - On stoi w zasięgu "prostokąta". Tam nie można podejść...

   - Sami zobaczymy - powiedział Uten. - Idziemy? zwrócił się
z pytaniem do kosmika.
   - Nie będziemy ryzykować. Co taro jest, trudno powiedzieć,
ale w każdym razie nie będziemy ryzykować. Pójdą androidy, a my będziemy je
obserwować z rakietki. Uten wzruszył ramionami. Nic nie odpowiedział, ale widać
było, że nie wierzy w żadne "prostokąty". Uważał się za znawcę Srebrnego Globu i
nie mógł sobie wyobrazić, że byle praktykant może odkryć tu coś, co by jemu nie
było znane. Wsiedliśmy jednak do rakietki i wystartowali w górę, podczas gdy
androidy ruszyły doliną.
   - To tu - powiedziałem. - Rzućmy flarę.
   - Androidy jeszcze nie doszły. Rzucimy, gdy będą już blisko
- powiedział kosmik.
   Wisieliśmy więc nad doliną. Rakietka wyrzucała z dysz
czerwony płomień. Jej ciąg równoważył księżycową grawitację.
   - Już są - powiedział Uten patrząc w ekran radaru. O... -
dodał, bo nagle na ekranie zjawił się obcy sygnał. - Flarę - zarządził kosmik.

   Krab nacisną dźwignię i biały płomień zaczął spadać na dno
doliny. Nie doleciał nawet do połowy drogi, gdy na dole błysnęło i błękitny
piorun, jaśniejszy od flary, oświetlił każdy kamień, każde załamanie ścian
doliny. Jeden sygnał radarowy zgasł - jeden z androidów przestał istnieć;
przestały istnieć również jego radarowe oczy. Drugi, wyraźnie teraz widoczny w
blasku flary, posłuszny swemu sprzężeniu samozachowawczemu, próbował się
wycofać. Nie zdążył. Drugi błysk... i rozżarzony na chwilę stał się także stertą
nadpalonego złomu.
   - No, Uten, ty nawet byś się nie żarzył - powiedział Krab.

   Uten nie odrywał wzroku od ekranu.
   - Tak, to chyba inwazja - powiedział cicho.
   Kosmik tymczasem łączył się przez bazę z Ziemią. Potem
relacjonował komuś z ziemskiego Instytutu Kosmiki przebieg zjawiska. Słuchałem
krótkich zdań, a jednak nie bardzo wiedziałem, o czym mówią. Głowa mi ciążyła i
miałem mdłości. Pamiętam jeszcze, że gdy kosmik skończył mówić z Ziemią, zapytał
go Uten
   - Dlaczego nie wspomniałeś nic o inwazji?
   - Bo inwazji nie przeprowadza się jednym automatem w
bezludnej księżycowej dolinie.
   - Więc co to jest? Kosmik uśmiechnął się.
   - Gdybym wiedział, niepotrzebni byliby ci wszyscy
specjaliści, którzy tu przylecą.
   - Ja... - chciałem powiedzieć, że ja także myślałem o
inwazji, ale zakręciło mi się w głowie i plecami oparłem się o pulpit rozrządu.
Krab mnie przytrzymał.
   - Co ci jest? - zapytał.
   - Nic, kręci mi się tylko w głowie... - chciałem jeszcze
coś dodać, ale następnym moim wspomnieniem jest dopiero biały kitel naszego
lekarza z bazy.















   Miałem chorobę popromienną. Podobno
stałem za blisko strumienia energii, który zniszczył selenołaz, i dostałem jakąś
końską dawkę. Większość jej zatrzymał wprawdzie mój skafander, ale to, co
przeszło przez moje ciało, wystarczyło, by mnie zapakować do łóżka. Solem,
lekarz naszej bazy, zachwycony, że wreszcie ma pacjenta, odwiedzał mnie osiem
raty dziennie i głównie jego staraniom zawdzięczam, że zostałem w bazie i nie
wróciłem pierwszą rakietą na Ziemię. On też przynosił mi najnowsze wiadomości.

   - Wiesz, Rob, wylecieli dwie godziny temu, by przywieźć ten
"prostokąt" do bazy - wpadł do mnie podniecony.
   - Jak to, chcą rozbić bazę?
   - Nie, oczywiście, że nie. Zabierają się do niego w jakiś
przemyślny sposób. Wygaszają mu fale... czy coś takiego.
   - To się nie zawsze udaje...
   - Nie martw się. Już oni się do tego dobrze przygotowali.
Prryleciała grupa kilkunastu specjalistów z Ziemi. Mówię ci, ruch w bazie jak na
kosmodworcu. Są też jacyś dziennikarze z wideotronii. Chcieli ciebie zobaczyć,
ale posłałem ich do wszystkich kosmicznych diabłów.
   - To ja jestem tak ciężko chory?
   - Ależ nic podobnego, gdyby tak było, poleciałbyś od razu
na Ziemię. Nie możesz myśleć w ten sposób, to fatalnie przedłuża
rekonwalescencję.
   - No, właściwie ja się czuję zupełnie dobrze...
   - A widzisz. Ja też twierdziłem cały czas, że nic ci nie
jest, wbrew jakiejś sławie medycznej z Ziemi, która odbywała tu ze mną
telekonsylium.
   - Genialnie zrobiłeś, Solem, żeś mnie tu zatrzymał. W
jakimś sanatorium na Ziemi dowiadywałbym się wszystkiego dopiero z
teledzienników i nie mógłbym być obecny chociażby przy dzisiejszym badaniu
"prostokąta". Nie darowałbym sobie tego do końca życia.
   Przy ostatnich słowach Solem zaczął się niespokojnie
wiercić.
   - No wiesz, chyba cię nie będę mógł jeszcze puścić do tego
"prostokąta".
   - Czyżby ze mną było aż tak źle? - udałem przestrach.
   - No nie, ale...
   - Solem, nie strasz mnie niepotrzebnie. Sam powiedziałeś...
- Zresztą, Solem, i tak wiesz, że tam pójdę, więc o co chodzi.















   "Prostokąt" przywieźli pół godziny
później. Staliśmy wszyscy w centralnej sali bazy, gdy nadeszli najpierw
specjaliści w ciężkich przeciwpromiennych skafandrach, a za nimi automaty
dźwigające "protokąt". Oczywiście to nie był prostokąt, lecz potężny
prostopadłościan z wystającymi czułkami anten... Automaty złożyły go ostrożnie
na posadzce i odstąpiły na boki pod naporem ludzi... Potężny metalowy blok leżał
nieruchomy, pozbawiony wyrzutni promienistych, które poprzednio wymontowały już
automaty...
   Ci, którzy przyszli, zdejmowali skafandry i przybierali
znowu zwykłe, ludzkie kształty. Tuż, może dwa kroki przed sobą, dostrzegłem
człowieka, którego już gdzieś widziałem.
   Zrzucił skafander, przygładził swoją rozczochraną rudą
brodę i podniósł rękę, chcąc uciszyć gwar.
   - Mam dla was pierwszą wiadomość - powiedział donośnym
głosem. - Ten automat jest ziemskiego pochodzenia. Tym samym upada atrakcyjna
hipoteza.,. inwazji - spojrzał w stronę reporterów wideotronii, z których
większość nadawała komunikaty na Ziemię. Ależ tak, nie mogłem się mylić, to był
Torboran, najbardziej znany historyk neuroniki.
   - Pochodzi on - ciągnął - sprzed mniej więcej pięciuset
lat, to znaczy z okresu pierwszych wypraw na Księżyc. Poza tym mogę was
zapewnić, że nie jest to automat produkowany seryjnie. Jest to pojedynczy
egzemplarz skonstruowany do celów specjalnych... Ostatecznie niszczenie
wszystkiego, co się rusza po powierzchni Księżyca, nawet w tych wiekach, nie
było codzienną rolą automatów. A teraz twoja kolej, profesorze Woe - zwrócił się
do małego, niepozornego człowieczka, który właśnie wydobywał się ze zbyt
wielkiego dlań skafandra.
   - Szanowny kolega już mnie przedstawił, ja muszę dodać, że
jestem lingwistą, profesorem wymarłych języków ery wczesnoatomowej. Wiecie chyba
z historii, że zanim trzysta lat temu wprowadzono na całej Ziemi normalny język,
różne narody mówiły różnymi językami, tymi, które teraz jeszcze czasem słyszy
się w dawnych pieśniach. - Przerwał na chwilę, a ponieważ w ogóle mówił cicho,
niełatwo go było zrozumieć. - Żeby was już dłużej nie męczyć, powiem tylko, iż
słowo, które nadawał ten automat, było żądaniem hasła w jednym z tych języków.
Automat czekał chwilę na odpowiedź, a następnie, gdy nie nadchodziła, emitował
wiązkę energii...
   - Wcale zresztą pokaźną jak na owe czasy... - uzupełnił
jeden z tych, którzy wrócili.
   - Wiązkę energii niszczącą tego, kto nie znał hasła
profesor Woe umilkł.
   - To już wyraźnie wskazuje na rolę tego automatu zagrzmiał
znowu Torboran. - Pełnił on pewną funkcję logiczną. Dzielił bowiem zbiór
wszystkich poruszających się w jego zasięgu układów na dwa podzbiory: na
podzbiór, którego elementy podawały hasło, i podzbiór, którego elementy tego nie
czyniły, to znaczy prawdopodobnie hasła nie znały. Elementy tego drugiego
podzbioru należało niszczyć i tu zaczynała się druga, wykonawcza funkcja
automatu. Tyle wiedzieliśmy po wstępnych badaniach. Wniosek, jaki się nasuwa,
jest zresztą zupełnie oczywisty. Ten automat pełnił rolę strażnika, był po
prostu strażnikiem. Ale strażnik musi przecież czegoś strzec, jeśli jego
zachowanie ma być logicznie uzasadnione. To coś musiało być dla twórców
strażnika bardzo cenne, skoro zdecydowali się skonstruować tak skomplikowany,
jak na owe czasy, automat. A to pozostawało dla nas zagadką, automat bowiem nic
takiego nie posiadał. W tym miejscu należy skłonić głowę przed profesorem Woe...

   - Ależ, profesorze Torboran, na to wpadłby każdy. Mnie po
prostu wcześniej się udało....
   - Nadmierna skromność, drogi lingwisto. Mnie by to przez
myśl nigdy nie przeszło. Ówczesne automaty były tak prymitywne, że podobne
rozwiązanie byłoby dla mnie nie do przyjęcia... ..ile okazało się, że profesor
Woe miał rację. Chodziło o znalezienie tego hasła. To ostatecznie dla
współczesnych automatów nie takie trudne. Po prostu przejrzały prymitywną pamięć
strażnika i odkryły właściwe słowo... Potem nadaliśmy to słowo jako odpowiedź na
wezwanie (wezwanie to powtarzał raz po raz, a potem kierował na nas miotacze,
Których już nie było). Więc gdy nadaliśmy to słowo, on wyemitował jakiś sygnał i
nagle coś w głębi doliny błysnęło. Myśleliśmy, że to nowe miotacze... Wysłaliśmy
więc androidy, ale to był tylko wybuch, wybuch, który odsłonił wejście do
skalnej groty... A tam, jak zawsze w tajemniczych grotach, znaleźliśmy skarb -
Torboran zaśmiał się głośno. - Dość zabawny skarb, szczególnie jak na nasze
czasy... Wyobraźcie sobie - zawiesił głos dziesiątki stalowych butli
napełnionych tlenem.
   - I to już cały skarb? - spytał zawiedziony jakiś młody
dziennikarz o białych prawie włosach.
   Torboran nagle spoważniał.
   - A ty, młody człowieku, coś myślał, że znajdziemy złoto
czy kosztowności ukryte przez pierwszych kosmonautów?...
   - No nie, ale...
   - Ale byłbyś mniej zdziwiony, gdyby to było złoto. Bo cóż
to w końcu tlen? Masz go pod ręką, ile chcesz, Możesz nim oddychać pod
ciśnieniem atmosferycznym lub sztucznie zwiększonym, możesz go zmieniać w ozon
lub spalać w płomieniu. Bo przecież są regeneratory... a poza tym można go
przywieźć z Ziemi, ile kto chce. Czyż nie? Ale widzisz, pięćset lat temu, w
czasach, z których pochodzi strażnik, kosmonauci umierali na Księżycu, gdy
zabrakło tlenu... Umierali najczęściej właśnie dla-tego. A tu, pomyśl, taki
skład i dziesiątki butli. Czy to nie był skarb?
   - Tlen, rozumiem. Ale w takim razie po co strażnik?
-zapytał znowu ten sam blondyn.
   - Tak, ty tego nie pojmujesz i to w ogóle jest dla nas
trudne do zrozumienia. Oni ukrywali ten tlen wzajemnie przed sobą.
   - Jak to? Kosmonauci przed innymi kosmonautami?
   - Tak.
   - I nie daliby tego tlenu, nawet gdyby inni umierali?
   - No nie, tu chodziło o cały skład. Należał do jednej grupy
i tylko ci mogli nim dysponować. Ci znali hasło...
   - A inni?
   Inni hasła nie znali.
   I tych strażnik miał zniszczyć?
   Tak. Gdyby chcieli zabrać tlen dla siebie.
   - ...
   - Nie, nigdy nie zniszczył nikogo. Dopiero selenołaz Roba.
Miał ograniczony ładunek energii promienistej. Mogliśmy obliczyć, ile jej
zawierał pierwotnie.
   - Więc tamci nie znaleźli go, nie trafili po śladach?
Przecież ślad raz odciśnięty w księżycowym pyle trwa wieki...
   - Tam pyłu nie było, tylko same skały. A może oni nigdy nie
szukali tego składu...
   - A ci, co zbudowali strażnika? Torboran wzruszył
ramionami.
   - W tych okolicach lądowały różne wyprawy. Niektóre z nich
nie wróciły... Jedna z nich ukryła zapewne zapas tlenu i postawiła strażnika...

   - Dziwne to były czasy i dziwni ludzie - powiedział
blondyn.
   - Może i dziwni - Torboran mówił teraz cicho - ale dzięki
nim jesteśmy dzisiaj na Księżycu... i nie tylko na Księżycu...
   Spojrzał na obalony prostopadłościan strażnika, wziął swój
skafander i wyszedł z sali.


    powrót




  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza