ďťż

tonie

Lemur zaprasza







Karl Michael Armer
       To nie trzęsienie ziemi, to tylko panu trzęsą się
kolana




Wycieczka na wieś połączona z elementami strachu

    Kiedy moim ciężkim motocyklem przejechałem już przez garbaty
kamienny mostek nad Chaplain's Creek i skierowałem się na Twickenham, przeżyłem
jak zwykle moment zaskoczenia. Powodem tego była wspaniała robota, jaką wykonali
projektanci naszego Swiata Przeżyć.
    Twickenham in the Willows to miasteczko, które było tak
angielskie, że coś podobnego wcale już w Brytanii nie istniało. Z tego też
powodu przyjeżdżało tutaj wielu brytyjskich turystów, aby choć raz poczuć się
znowu jak u siebie w domu. Nie było tu żadnych strajków, młodzieżowych band,
przerw w dostawach prądu, czy masy przedmiotów z epoki kultury plastyku.
Twickenham było miłym, spokojnym, prowincjonalnym miasteczkiem, zamieszkanym
przez sympatycznych obywateli. Dżentelmeni w tweedowych marynarkach zwracali się
do siebie per "stary chłopie" i prowadzili uprzejme, z lekka zniekształcone
trzymaną w kąciku ust fajką, rozmowy o psach i koniach. Damy w tym czasie
częstowały się filiżanką herbaty.
    - Miłego popołudnia, sir - powitał mnie hobby przy wjeździe do
miasteczka, kręcąc z maestrią młynka swoją pałką. Nikt nie przypuszczałby, że
kryje ona w sobie spory ładunek gazu łzawiącego. - Wspaniałą mamy dzisiaj
pogodę, nieprawdaż?
    - W samej rzeczy, konstablu - odpowiedziałem uprzejmie i
skinąłem z uznaniem głową. Wyglądał rzeczywiście jak prawdziwy.
    A jeśli idzie o pogodę, to miał rację. Była wspaniała, nawet w
przypadku tej hołubionej przez klimat tropikalnej wyspy. Słońce kłoniło się już
ku zachodowi, rozświetlając głęboką zieleń parków i placów do krykieta. W jego
blasku łagodnie lśniły ołowiane szybki w oknach domków zbudowanych z pruskiego
muru. Niekiedy dostrzec było można jedynie błysk światła odbitego w
szerokokątnych obiektywach dozorujących kamer. W równomiernych odstępach czasu
słychać było uderzenia młotków do krykieta.
    Wydawało się, że czas się tutaj zatrzymał. Nie zdziwiłbym się
wcale, gdyby nagle zza rogu wyłoniła się miss Marple. W tym otoczeniu można było
rzeczywiście zapomnieć, że mamy już 1996, a miejsce to zostało sztucznie
stworzone jako atrakcja dla turystów.
    Po drugiej stronie ulicy, przed wejściem do "Falstaff's
Firfeplace", stało, spokojnie gawędząc, paru mężczyzn z kuflami piwa w rękach.
Ponad nimi skrzypiał szyld gospody, ukazujący grubego, śmiejącego się rycerza,
grzejącego swój tyłek przy buzującym kominku.
    Ta idylliczna scena była jak balsam dla mojej, nieco
zestresowanej, duszy. Przejechać w ciągu ośmiu godzin z Ibizy przez Tahiti do
Alphaville w Luizjanie, i dalej do Twickenham - to było coś! Nawet dla tak
wysoko opłacanego i odpowiednio umotywowanego profesjonalnego menedżera, jakim
niewątpliwie byłem.
    - Działasz mi na nerwy, ty cholerny gaduło!
    Głos był opryskliwy i bardzo niesympatyczny. Za moment
usłyszałem brzęk i bulgoczący krzyk.
    Nie wierzyłem moim uszom. Jeden z dżentelmenów z naprzeciwka
wbił swojemu vis - a - vis kufel w twarz. Z ust rannego trysnęła krew, w ślad za
nią wypadło kilka zębów. Ze wzrokiem wyrażającym najgłębsze zaskoczenie pomału
osuwał się na kolana.
    Napastnik wpatrywał się nic nie rozumiejącym wzrokiem w rozbity
kufel w swojej ręce i na powalane krwią palce.
    - Ja, ja... - jąkał się.
    Wyglądał jak urzędnik bankowy, do którego okienka podeszła
fioletowa ośmiornica, chcąca otworzyć sobie konto.
    Poczułem, jak wzbiera we mnie histeryczny śmiech, a właściwie
powinienem być przerażony. Był to najgorszy wybuch agresji, jaki kiedykolwiek
przeżyłem w strefie urlopowej, za którą byłem odpowiedzialny.
    Niezdolny do interwencji, chichotałem głupio i przeklinałem
tych idiotów z centrali, którzy znowu lekkomyślnie igrali ze środkami
chemicznymi. Po prostu nie byli w stanie połapać się w tych swoich środkach
stymulujących. Najprawdopodobniej, po dzisiejszych swoich porannych wpadkach,
zbytnio cofnęli dodatek euforyzera i dodali za dużo depresantów.
    Na szczęście konstabl stanął na wysokości zadania. Wyjął
agresorowi resztki kufla z ręki i powiedział:
    - Pański dowcip był odrobinkę za mocny, sir. Bo przecież to był
dowcip, nieprawdaż?
    - Naturalnie - kiwnął głową napastnik - oczywiście, to był
tylko dowcip.
    - Powinien pan być w przyszłości nieco bardziej ostrożny.
Niechętnie wypraszamy naszych gości.
    Mężczyzna skulił się. Groziło mu przecież wypędzenie z
urlopowego raju.
    - A my pójdziemy teraz do lekarza - powiedział policjant do
rannego. - Jutro nie będzie po tym ani śladu. Na pewno otrzyma pan parę
gratisowych jednostek przeżyć jako rekompensatę za ten szok.
    - Proszę sobie nie przeszkadzać - zwrócił się do pozostałych. -
Nic się takiego nie stało. To tylko nic nie znaczący wypadek. Przeoczenie.
    Patrzyłem na niego z podziwem. Zlikwidował konflikt w sposób
popisowy. Widać było, że nasz sześciomiesięczny kurs kontaktów psychologicznych
przynosi owoce.
    Ale mimo to... Fakt, że w ogóle mogło dojść do takiego wypadku,
był zastanawiający. Jak do tej pory, nasza maszyna urlopowa działała bezbłędnie.
Słońce, relaks i zadowoleni ludzie. WIĘCEJ PRZEŻYĆ! WIĘCEJ KONSUMPCJI! Yeah!
Wszyscy byli happy i nagle coś takiego...
    Dwa godne podziwu uda wyłaniające się spod krótkiej spódniczki
sprowadziły na mnie znowu przyjemniejsze myśli. W dół ulicy, machając rakietą do
badmintona, szło rudowłose stworzenie, ubrane w białą bluzę treningową. Była to
jedna z tych niewinnych angielskich owieczek, która, jak mawiał Hitchcock, w
taksówce potrafi nagle sięgnąć mężczyźnie do rozporka.
    Nie podobał mi się jednak sposób, w jaki oglądali się za nią
mężczyźni. Patrzyli nieco zbyt pożądliwie. Coś wisiało w powietrzu. Atmosfera
przypominała mruczący z cicha wulkan. Miejmy nadzieję, że nie wybuchnie. Byłoby
szkoda ze względu na cały pomysł. I nasze posady.
    Przejechałem obok warsztatu garncarza. "Granma Thatchers old
curiosity shoppe", trafiki "Derek's Snuff Shop", "Graemereel's Singing Pub".
Wszystko było jak zwykle, tak, że pomału straciłem swój sceptycyzm. Dzwoniły
dzwonki u drzwi sklepów, publiczne Computer - Terminals pracowały bez zarzutu,
ludzie gawędzili o pogodzie. Wszystko było w jak najlepszym porządku.
    Uspokojony zsiadłem z motocykla i udałem się na plebanię.
Musiałem jeszcze przygotować Haunted House Party.
    Ten wieczór strachów był główną atrakcją każdego turnusu w
Twickenham. Nic dziwnego, każdy mógł w nim znaleźć coś dla siebie: seans
spirytystyczny z wibrującym stolikiem, typowy hokus - pokus ze zgrzytającymi
drzwiami i szepczącymi głosami i oczywiście, na końcu, duch we własnej osobie:
AAAAAACH! To robiło wrażenie. A przede wszystkim, było live. Prawdziwy strach,
który każdy mógł przeżyć - w porównaniu z tym najmocniejsze horrory kinowe były
tylko nudnymi zabawami. Na Haunted House można się było tak pięknie bać, a
przecież każdy wiedział, że nic mu się przy tym nie stanie.
    Była to olbrzymia luka rynkowa, gdyż popyt na tego rodzaju
rozrywkę był wielki. Nasza cena była oczywiście odpowiednio wysoka, ale za to
proponowaliśmy niezapomniane przeżycia.
    W zasadzie organizowanie tego rodzaju przedstawień nie było
moim zadaniem. Od tego miałem swoich ludzi. Ale czasami zajmowałem się tym
osobiście, aby nie stracić kontaktu z pracą u podstaw.
    Na plebanii nie było jeszcze grającego ducha, aktora Nigela
Greenslade'a. Prawdopodobnie wspominał dawne czasy ze Stratfordu, skąd wyrzucono
go za pijaństwo. Ale, jak znałem życie, przyjdzie na pewno.
    Zrobiłem dokładny check - up technicznych urządzeń znajdujących
się w pustym domu. Wszystkie systemy pracowały bez zarzutu. W dwie godziny
później byliśmy gotowi. Słońce już zaszło, mocny wschodni wiatr targał
okiennicami. Wokół okrągłego stołu w sali kominkowej siedziało dwudziestu pięciu
gości naszego ghost show. Przybyli tu po kolacji; byli syci, zadowoleni i
oczekiwali na rozrywkę.
    Najpóźniej za dziesięć minut będą czuli na karku dreszcz
strachu. Świat duchów mieliśmy opanowany do perfekcji. Być może dojdzie nawet do
małego ataku serca, który tylko poprawi atmosferę.
    W okiennice bił drobny tropikalny deszcz. W myślach uczestników
dawno zamienił się on już w wiejską, typową dla prowincjonalnej Anglii, mżawkę.
Atmosfera zaczynała działać.
    Było nas dwadzieścia siedem osób - trzy razy trzy, razy trzy.
Bardzo magiczna liczba. Ze ścian spoglądały na nas ponure portrety przodków. Na
kominku trzaskały płonące polana. Było cicho jak w grobie.
    - Nadszedł czas - obudziła się ze swego snu madame Zagorski,
nasze medium.
    Jej głos był cichy i w tajemniczy sposób lekko chrapliwy, tak
jakby widziała wszystkie koszmary tego świata.
    Ale był on tylko wynikiem pijaństwa i papierosów. - Duchy są
nam przychylne.
    Jej głos stał się jeszcze bardziej chrapliwy. W oczach pojawiły
się transcendentalne błyski, którymi wywierała tak wspaniałe wrażenie na swoich
klientach w Battersea Park.
    - Podajmy sobie ręce i utwórzmy magiczny krąg.
    Uczestnicy wieczoru z wahaniem podali sobie wilgotne dłonie. W
panującej ciszy można było usłyszeć bicie własnego serca.
    - AAAAACH!
    Madame Zagorski rzuciła głową do tyłu, do przodu i znowu do
tyłu.
    - Kontakt!
    Ogień na kominku płonął w takt jej ruchów, rzucając dziwne
cienie na ściany. W powietrzu można było wyczuć nagle lekki zapach siarki.
    Kiwała się nadal na krześle, włączając w ten sposób wentyl
pompujący do kominka tlen, który sprawiał, że płomienie zaczynały demonicznie
pulsować.
    Kiedy poruszył się stół, z ust obecnych wyrwały się
westchnienia. Groteskowo zaczął się przesuwać raz w lewo, raz w prawo. Swoją
pracę wykonywały teraz magnesy umieszczone pod podłogą.
    - Jesteś tutaj? Jesteś tutaj?
    Jej głos był nabrzmiały i nie miał w sobie już prawie nic
ludzkiego.
    Była niesamowicie przekonywająca. Przypomniałem sobie, że
kiedyś była rzeczywiście prawdziwym medium. Co by się stało, gdyby naprawdę
kiedyś uzyskała kontakt?
    - Tak, tak, TAK!
    Co by się stało, gdyby kiedyś jakaś siła z tamtego świata
wdarła się do naszej elektromagnetycznie sterowanej pułapki na turystów?
    Zrobiło mi się zimno. Ale to były tylko małe dysze umieszczone
na suficie, które wdmuchiwały do sali zimne powietrze.
    Z trzaskiem otworzyło się jedno z okien. Przekaźnik nr 14.
Wydęły się zasłony na oknach. Gdzieś w domu trzasnęły drzwi.
    - On tu jest. On przyszedł. On...
    Madame Zagorski spadła z krzesła z bełkotem na ustach. Krąg
złączonych dłoni rozerwał się błyskawicznie.
    Z trudem stłumiłem uśmiech. Za każdym razem reagowali tak samo.

    Wolno i szarpiąc nerwy znowu zatrzeszczały jakieś drzwi.
Wydawało się, że ten trzask słychać w całym domu. Nic dziwnego, był wzmacniany i
przekazywany przez cholernie drogi, ośmiościeżkowy nakamichi z urządzeniem do
eliminacji szmerów. Najlepszy z najlepszych, aby tylko odgłosy były jak
najbardziej prawdziwe.
    A później, w całym domu rozległ się upiorny dźwięk, który
powodował, że włosy stawały na głowie dęba, nie zdefiniowany, cichy, a jednak
wwiercający się w uszy, napawający przerażeniem, dźwięk czyniący z zabobonów
rzeczywistość.
    Tylko ja wiedziałem, co to był za dźwięk. Elektroniczny szmer
zmiksowany z powoli przyspieszanym biciem serca, prawie na granicy słyszalności,
do tego chór dziewczęcy, którego brzmienie przepuszczono przez wszystkie możliwe
filtry i wzmocniono pogłosem. Nasz specjalista od dźwięku pracował nad tym przez
ponad pół roku.
    Był to najprawdziwszy głos z tamtego świata, jaki kiedykolwiek
słyszano na tej planecie. Głos śmierci.
    W chwilę potem z hallu dobiegły huczące kroki, pod którymi cały
dom wydawał się rozpadać. Do sali wdarła się widmowa poświata (sterowane
elektronicznie lampy ultrafioletowe).
    Jednakże te kroki brzmiały inaczej niż zazwyczaj. Zadrżałem.

    Jak zahipnotyzowani wszyscy obecni wstali, aby zobaczyć, co się
dzieje w hallu. Zaledwie tam dotarliśmy, włączyła się cała bateria urządzeń
imitujących błyskawice, cały hall zatopił się w jednej białej eksplozji.
Schowaliśmy twarze w dłoniach.
    Kiedy mowy mogliśmy patrzeć, otaczała nas gęsta mgła. Soho
Lights Fog Machine. Dudniące kroki dotarły tymczasem do schodów prowadzących z
pierwszego piętra na parter i pomału schodziły w dół.
    Mgła zaczęła opadać i wędrowała nad podłogą na wysokości kolan.
Wyłoniła się z niej jakaś postać.
    To była Śmierć.
    Jej biała szata trzepotała w wyimaginowanej burzy, a koścista
czaszka ironicznie szczerzyła zęby. Na jej ramieniu siedziała czarna sowa.
Trzymana przez Śmierć kosa poruszała się, jakby ścinała łan głów.
    Moje serce biło niczym młot; czułem, że dostaję gęsiej skórki.
Wiedziałem, że był to Nigel Greenslade, ale nie mogłem obronić się przed
zabobonnym przerażeniem, jakie mnie ogarniało. To było tak wspaniałe,
przerażające widowisko. Znaliśmy je z obrazów, ze snów, z na wpół zapomnianych
wspomnień. Ono było w nas. Teraz uwolniło się i zaczęło nam zagrażać.
    - Witajcie.
    Zabrzmiało to bardzo uprzejmie. Trafienie bez pudła.
Nieprawdopodobne, w jaki sposób Greenslade potrafił osiągnąć ten efekt. I to
głosem, który u starego Kinsky'ego, wywołałby napady szalonej zazdrości: niczym
zimny powiew, bezcielesny i nieomal syntetyczny. Zlodowaciały powiew z tamtego
świata. Zapowiedź z głośnika na sali operacyjnej. Ostatnie wezwanie dla
pacjentów z sali 328. Exit Gate D.
    Obecna między nami starsza dama zemdlała z westchnieniem i
zniknęła pod pokrywą mgły.
    Mój oddech słychać było tak, jakby dochodził spod maski
przeciwgazowej.
    - Przyszłam, aby zabrać was ze sobą.
    O Boże, co za obojętność! Biurokrata zamykający parę życiowych
kont. Urzędnik z obozu koncentracyjnego odfajkowujący nowy transport.
    Ssssst, ssssst.
    Postęp, który sami wyprodukowaliśmy i który straszy nas teraz
swoją trupią czaszką.
    - Nie żartuję. Tym razem mówię poważnie.
    I rzeczywiście mówił poważnie. Jego oczy były zamglone i...
absolutnie szalone. Jego ręce zacisnęły się kurczowo na stylisku kosy.
    Greenslade zwariował.
    Któryś z gości nie wytrzymał nerwowo i wyskoczył do przodu.

    - Cholerny hokus - pokus!
    Kosa jak bagnet wwierciła się w jego ciało.
    Przez jeden przerażający moment cała ta scena wyglądała jak z
obrazu. Pojedyncza, nieruchoma klatka filmowej taśmy.
    Wtedy mężczyzna upadł na ziemię, wyrywając Śmierci z rąk kosę.

    Greensladel Śmierć stał przed nami z takim wyrazem twarzy,
jakby przed chwilą obudził się z narkozy.
    Podbiegłem do leżącego na ziemi i spojrzałem na niego. Przez
przepływające nad nim opary mgły wyglądał już bardzo obco. Prawie nie krwawił.
Po prostu nie żył.
    Co za skandal! Cóż za pożywka dla niezależnej prasy. Wszystko
poszło do diabła! Cały ten sztuczny raj urlopowy, moja kariera, wszystko.
    W tym momencie zebrani zaczęli klaskać z zachwytem.
    - Wspaniale!
    - Nieprawdopodobne!
    - Prawie, jakby naprawdę...
    Przez chwilę wydawało mi się, że zwariowałem. A potem
zorientowałem się, że oni myślą, iż należy to do przedstawienia. Cały ten obszar
urlopowy był sztuczny. Wszystko było sztuczne, wszystko było zaplanowane. Nie
potrafili sobie nawet wyobrazić, że to, co się stało, było nie zaplanowane. Że
to nie był żaden teatr, że naprawdę zamiast keczupu popłynęła tutaj krew.
    - Bardzo dziękuję - usłyszałem swój uprzejmy głos. - Ladies and
Gentlemen, i w ten sposób zakończyło się nasze Haunted House Party. Mamy
nadzieję, że sprawiło ono państwu dużo przyjemności. A tym przypadkiem -
wskazałem na zwłoki i uśmiechnąłem się porozumiewawczo - zajmie się nasz doktor
Watson.
    Zebrani uśmiechnęli się zgodnie; dama, która zemdlała ze
strachu, została postawiona na nogi i wszyscy zadowoleni opuścili plebanię.
    Chciało mi się wymiotować, a potem uświadomiłem sobie całą
nierealność tej sytuacji. Aż do tej chwili, rok 1996 nie przyniósł nic, co
mogłoby mnie zaskoczyć. W kraju, w Niemczech i w USA odbyły się wybory, miałem
znakomitą pracę i byłem całkowicie szczęśliwy.
    A teraz siedziałem tutaj, w tym sztucznym, angielskim
miasteczku, na wyspie leżącej na morzu Sulu, razem ze zwłokami, na plebanii
pełnej oparów mgły. Uczeń czarnoksiężnika nad szczątkami swojego dzieła.
    Z sali kominkowej wyszła zataczając się, z butelką w ręce,
madame Zagorski.
    - Coś się stało?
    Zacząłem się śmiać, histerycznie śmiać. W jaki sposób wpadłem w
to szaleństwo?















Oh, islands in the sun

    Dzisiaj rano wszystko wyglądało jeszcze całkiem niewinnie.
Leżałem w łóżku i cieszyłem się na czekający mnie dzień. To będzie znowu dobry
dzień, jak zawsze. Miałem do wykonania tylko rutynowe prace. Cóż mogło mi się
przy tym wydarzyć niezwykłego?
    Słońce świeciło już przez otwarte okno i łaskotało w nos. Znad
brzegu dochodziły dźwięki zespołu muzycznego. Zrzuciłem z siebie pled i
poczłapałem beztrosko na balkon; na Ibizie nikomu nie przeszkadzał widok nagiego
mężczyzny na balkonie.
    Jestem typem gruboskórnym, ale poczułem, że serce bije mi
mocniej, kiedy rozejrzałem się wokół. Ta okolica była po prostu zbyt piękna. To
było to, czego można oczekiwać, wychodząc rano na hotelowy balkon. To był urlop,
sunshine, happiness, niebieskie niebo, biała plaża, miłe dziewczęta, palmy,
dobra muzyka i stół zastawiony do śniadania. Było tu wszystko, co może
zaproponować życie, wydestylowane, idealnie typowe.
    Na brzegu trwało beach party. Nie miałem pojęcia, czy zaczęło
się ono dopiero przed chwilą, czy trwało już całą ostatnią noc, a może i
poprzednią. Częstowano się czerwonym winem, pszennym chlebem i amfetaminą. Nad
ogniskiem kręcił się rożen z pieczenią. Jej zapach mogłem poczuć nawet tu, na
balkonie. Dziczyzna. Ci ludzie musieli mieć dużo pieniędzy. A ponad tym
rozbrzmiewał gorący rytm granej przez zespół muzyki. Wchodziła w krew; w tym
przypadku głupi banał był zgodny z prawdą. Prawie wszyscy obecni na plaży
tańczyli. I to jak tańczyli! Urlopowi zawodowcy. Nie mieli pojęcia, co to jest
hedonizm, ale doskonale go rozumieli.
    Nagie piersi kołysały się z gracją w równych amplitudach,
sinusoidach, przekrojach stożka, w pełni kontrolowane i ciągle w tym samym
rytmie. Ach, wy moje wspaniałe, kuliste metronomy, kocham was! Kocham także i
was, smakowite, brązowe i lśniące boginie kultu Słońca, drzemiące niczym
zwierzęta na swych leżakach ustawionych na plaży.
    Człowieku, opanuj się! Rzeczywiście muszę uważać, żeby mnie nie
poniosło. Ale czy należy się temu dziwić, jeżeli jestem pijany ze szczęścia? Ten
widok podziwiałem codziennie. Każdego rana cieszyłem się, że mogę tutaj pracować
i że mając trzydzieści jeden lat byłem już social relations supervisorem
największego centrum urlopowego świata. Praca moich marzeń! Czasami sam sobie
zazdrościłem.
    Gwiżdżąc reggae poszedłem do łazienki, włączając po drodze
komputer sprzężony z telewizorem. Kiedy brałem prysznic, słuchałem dzisiejszego
programu - propozycji spędzenia czasu - jaki był przekazywany przez telewizję
kablową. Ta zapowiedź programu była naszym niesamowitym sukcesem. Wystarczyło po
prostu włączyć kanał 6 i od razu człowiek mógł zobaczyć na nieziemsko cudownym
filmie wszystko, co mu dzisiaj proponowano. Każdy czuł się poinformowany, pod
doskonałą opieką, nie mając bez przerwy wrażenia, że o czymś zapomniał.
Znakomita sprawa, a najlepsze, że to był mój pomysł. Number one!
    Niemal bulgotałem z zadowolenia pakując swe wyposażenie:
miniwideorekorder z kamerą, rezerwowy polaroid i najważniejszy z nich, przenośny
komputer. Dopływ informacji był główną, tajną tętnicą naszego urlopowego raju.
Informacje są równie ważne jak powietrze i woda, bez nich nic nie może
funkcjonować.
    Wyposażenie spakowałem do torby tenisowej; grunt to szpan.
Włożyłem białe, lniane dżinsy i biało - niebieskie adidasy, a potem wskoczyłem w
koszulkę z napisem IF IT'S FUN, DO IT! Jeszcze tylko okulary słoneczne na nos i
można jechać.
    Na ulicy toczyło się już wesołe życie. Mijali mnie faceci
taszczący surfingowe deski, w butikach ludzie kupowali już jak najęci (i bardzo
dobrze!). Obok przelatywali jak błyskawice wrotkowicze, z kawiarń na chodnikach
dochodził brzęk naczyń. Mijały mnie dziewczęta w słonecznych okularach i
zwariowanych strojach: rozglądały się wokół, ale robiły wszystko, aby je także
zauważono. Połykacz ognia kończył swój pierwszy występ; towarzyszyła mu
jednoosobowa orkiestra. Zza rogu, z dyskoteki pod otwartym niebem, dochodziły
dźwięki najnowszych hitów.
    Była to doskonała atmosfera, właśnie dla tego typu turystów.
Wykonaliśmy świetną robotę. Rozejrzałem się wokół: kamery nadzorujące całe życie
w okolicy były dobrze ukryte. Nikt, kto o nich nie wiedział, nie mógł ich
zauważyć. To była naprawdę znakomita robota.
    Czułem się świetnie, rzucając niedbale tenisową torbę na
siedzienie elektrycznego samochodziku.
    Wolno prowadziłem żółtego jak słonecznik minidżipa, z dachem z
kolorowego lnu, osłaniającym mnie przed słońcem, wymijając wesoły tłum,
spacerujący po ulicy. Od czasu do czasu wskakiwało do dżipa kilka opalonych na
brązowo, śmiejących się postaci, by podjechać ze mną kilka kroków, zadając
ciągle te same; banalne pytania.
    - Hej, Chris, znowu jedziesz zaopiekować się jakimiś
dziewczętami?
    - Tobie to dobrze, Rossi. Możesz pracować tu przez cały rok!

    - Też zostanę menedżerem od social relations. A co taki facet
ma właściwie do roboty?
    - Troszczy się osobiście o samotne nastolatki, które nie
znalazły sobie jeszcze chłopca.
    - Ohoho! A czy dają premie za odstrzał?
    Wesoły ludek. Niekiedy czułem się jednak dla nich ciut za
stary. Ciągle robili jakieś głupstwa.
    Po dłuższej chwili dotarłem do granicy i pozbyłem się w końcu
moich głośnych pasażerów, ponieważ oczywiście nie mieli przepustek. STOP!
OPUSZCZACIE SEKTOR URLOPOWY IBIZY! Obok tablicy z ostrzeżeniem opierał się o
szlaban znudzony strażnik. Przede mną wyruszała na drugą stronę grupa starszych
urlopowiczów, którzy właśnie przeszli przez kontrolę. Podczas swojej podróży
dookoła Świata przejadą niecałe 250 kilometrów. To był obwód całej wyspy.
    Na drogowskazie widniał napis TAHITI 4 km, a poniżej:
    RZYM 55 km.
    AIRPORT 110 km.
    TWICKENHAM IN THE WILLOWS 40 km.
    LIBERTY CLUB 85 km.
    BAGDAD 70 km.
    OLD SOUTH 15 km.
    CHINATOWN & HARBOUR 100 km.
    To był nasz kieszonkowy świat. Dzika zbieranina
najprzeróżniejszych sektorów przeżyć, stworzonych na potrzeby spędzających
urlop.
    - Dzień dobry, mister Rossi - powiedział strażnik, wkładając w
swoją postawę nieco życia. Było nie było, jestem tutaj grubą rybą. - Dzień
dobry, Robercie. Spokojny dzień dzisiaj?
    - To zależy. Tu na granicy dzieje się wiele. - Wyciągnął do
mnie rękę. - Jedzie pan na Tahiti?
    - Podałem mu swoją kartę kodową.
    - Tak, a później dalej wybrzeżem. Aż do Twickenham. Wsunął moją
kartę do komputera znajdującego się obok szlabanu. Mój wyjazd został
zarejestrowany. Każdy, kto na Holiday World przenosił się z jednego sektora
urlopowego do drugiego, był rejestrowany.
    "Prosimy pamiętać, że mogą Państwo przebywać jedynie w tym
sektorze urlopowym, na który wykupiliście swój pobyt. Z oferty przeżyć
proponowanych przez inne sektory mogą Państwo skorzystać jedynie za okazaniem
ważnej przepustki. Zwiedzający cały Świat mają wolny przejazd. O możliwości
zakupu dodatkowych programów poinformuje - i pomoże Państwu każdy komputer,
prowadzący program 10 w naszej telewizji i wszyscy nasi współpracownicy.
Dziękujemy za wyrozumiałość."
    Tablica z tym ogłoszeniem stała dyskretnie obok szlabanu, ale
trudno ją było przeoczyć. Strzałka wskazywała biały domek, nad wejściem którego
wisiał napis: REZERWACJE DODATKOWE. W cieniu znajdującego się nad wejściem
daszka migotał ekran monitora, na którym wyświetlano filmy reklamujące inne
sektory urlopowe.
    Na wypadek, gdyby ktoś nie miał ochoty wykupić dodatkowego
programu i zabrakło mu wyrozumiałości, o którą proszono na tablicy ogłoszeń,
obok stało gotowych do działania kilku happy helpers. Ich zadaniem było
przeszkodzenie w niedozwolonym przekraczaniu granicy przez niesfornych turystów.

    - Sir?
    Strażnik stał z moją kartą kodową w wyciągniętej ręce. Skinąłem
mu głową z podziękowaniem i wjechałem swoim elektrowózkiem na teren ziemi
niczyjej. Potrzebowałem jeszcze tylko odpowiedniej muzyki. Wsunąłem do
odtwarzacza ulubioną kasetę. W uszach zabrzmiały mi dźwięki "Equinoxe" Jean -
Michela Jarre'a, starej melodii, która znowu stała się niesłychanie popularna.

    Wygodnie oparłem się o siedzenie pojazdu. Muzyka relaksowała,
wprowadzając w pozytywny nastrój. Czułem się bardzo, bardzo dobrze.
    Jeszcze!













Give a little, take a little, czyli:drobna uprzejmość dla
ważnego klienta

    ZORGANIZOWANY RAJ
    reportaż Michaela Markera
    ze zdjęciami Jay Kneissl
    Każdego rana, po wstaniu z łóżka, Georg Hartlmeier, lat 43,
otula się togą i udaje naprzeciwko, do Koloseum, aby przed oczami tysięcy widzów
bić się ze swym sąsiadem z pokoju. Czy jest szaleńcem?
    O wiele przyjemniej żyje się Dirkowi Hoftowi, lat 32. Woli
siedzieć na werandzie swej dwudziestopokojowej, wiejskiej rezydencji i
przyglądać się pracującym u niego robotnikom. Albo też wydawać szampańskie
przyjęcia na kołowym parowcu "Delta Lady". Ekscentryczny milioner?
    W żadnym wypadku. Obaj panowie są całkowicie normalni i
przebywają czasowo w Urlopowym Raju, co pozwala im radykalnie wyłamać się z
powszedniej szarzyzny życia i zagłębić w całkowicie nowych "obszarach przeżyć".

    Georg Hartlmeier mieszka w antycznym Rzymie. Mimo iż jako
młodzieniec musiał przedwcześnie opuścić przyklasztorne gimnazjum w Metten an
der Donau, jest, jak mówi: "od tego czasu stuknięty na punkcie wszystkiego, co
łacińskie". Teraz jego marzenie się spełniło, a poza tym ten żwawy kawaler robi
coś także dla swojego ciała: bierze udział w kursie dla gladiatorów i codziennie
występuje wraz z innymi kursantami w Koloseum przed trzema tysiącami widzów.
Nadsekretarz poczty z dolnobawarskiego Vilbisburga rozkoszuje się tam rzeczami,
których brak boleśnie odczuwa w swym powszednim życiu: ogólnej uwagi i uznania
ze strony otoczenia.
    - To urlop mego życia! - zapewnia z zachwytem Georg. By
dowiedzieli się o tym wszyscy, wysyła do domu mnóstwo zdjęć ukazujących go w
todze albo w stroju gladiatora, w czasie zaciętego pojedynku z przeciwnikiem lub
też jako spacerującego wśród kolumnady filozofa.
    - Na tych fotkach wyglądam jak gwiazdor filmowy - żartuje. Chce
tu znowu przyjechać, cała ta bowiem zabawa kosztuje go relatywnie tanio
(przelot, hotel i śniadania) - tylko 8000 DM.
    Jeśli idzie o Dirka Hofta, to komputer rozliczający notuje na
jego koncie większe należności. Wymarzony urlop kosztuje go 15 000 DM
tygodniowo.
    - Ale zapłaciłbym więcej - zapewnia. - Sprawa jest tego warta.
"Sprawa" to pobyt w białej, wiejskiej rezydencji, w której Hoft obsługiwany jest
przez niezliczoną liczbę czarnych służących. Pałacyk znajduje się w strefie
urlopowej "Old South" w pobliżu Alphaville, w Luizjanie. Stoi na wzgórzu w
rozległym parku, oszałamiająco pachnącym magnoliami. Kiedy Dirk Hoft siedzi na
ocienionej, obramowanej kolumnami werandzie, słyszy worksongi pracujących na
pobliskich polach niewolników.
    - Człowiek ma wtedy nieprawdopodobne poczucie władzy i luksusu
- zachwyca się Dirk.
    Ten rozwiedziony product manager w jednym z wielkich koncernów
tytoniowych uważa "za wspaniałe to, co się tutaj urzeczywistnia. To niemal sen".

    Hartlmeier i Hoft mieszkają niedaleko siebie. Z Luizjany do
Rzymu jest tylko 40 km, jako że oba te ośrodki urlopowe znajdują się na Holiday
World, filipińskiej wyspie na morzu Sulu. Tutaj, pod palmami i wiecznie
niebieskim niebem, wyrósł szalenie ambitny projekt. Inwestor: Tour Futur,
konsorcjum największych europejskich firm turystycznych z udziałem kapitału
japońskiego i australijskiego.
    Ten zajmujący się organizacją wypoczynku koncern z siedzibą w
Zurychu, odkupił tę prawie bezludną wyspę od państwa filipińskiego i przemienił
w zminiaturyzowane wydanie naszego świata. Powstały sztuczne krajobrazy
urlopowe, gigantyczna mieszanka Disneylandu, Klubu Mediterranee, filmowych kulis
i pięciogwiazdkowego hotelu.
    W efekcie powstał znakomicie zorganizowany raj. Tysiące
pracowników - socjologów, psychologów, doradców plastycznych, ekspertów z
dziedziny języka ciała, trenerów sportowych, animatorów urlopowych przeżyć,
specjalistów od dźwięku i kolorytu lokalnego, ogrodników, fachowców
komputerowych itd. troszczy się o stałą optymalizację tej koncepcji.
    Holiday World ma propozycje dla każdego człowieka w dowolnym
wieku i o dowolnym temperamencie. Jest tu na przykład Ibiza - mieszanka
elementów prawdziwej Ibizy, Mykonos, Saint Tropez i innych miejsc, w których
spotykają się ludzie młodzi i żądni przeżyć.
    Jeżeli na Ibizie panuje swoboda, to w Liberty Club wolno prawie
wszystko. Tutaj wszystko kręci się tylko wokół jednego - seksu. Specjalnie
wybrane, atrakcyjne, okryte przeważnie jedynie warstwą olejku do opalania
hostessy troszczą się przez całą dobę o zaspokojenie potrzeb swych męskich (a
niekiedy także i damskich) gości. Nawet papierek, w który zawinięta jest kostka
cukru, jaką wrzuca się do porannej kawy, zadrukowany jest, zamiast znakami
zodiaku, pozycjami seksualnymi. Symbolem klubu jest Statua Wolności, która ma
jednak dwie cechy charakterystyczne, odróżniające ją od oryginału: jest naga i
nad wyraz żywa (patrz tytułowa fotografia).
    Oprócz tego mamy tu jeszcze bardzo eksluzywną, modną i drogą
Tahiti, idylliczne, staroangielskie Twickenham in the Willow, egzotyczną,
miejską dżunglę Chinatown i Bagdad, orientalną baśń 1001 nocy (odradzamy
jednakże spędzenie 1001 nocy w tym mieście; byłoby to po prostu niemożliwe).
Oczywiste jest, że można w tym miniświecie bukować "podróże dookoła świata", to
znaczy zwiedzanie całej wyspy.
    Na czym polega sukces tego eklektycznego, sztucznego świata?
Odpowiedzi na to udzielił nam Christoph, baron von Rossi, potomek włoskiego
architekta, który w XVIII stuleciu wyemigrował do Bawarii. Sympatyczny młody
Rossi jest social relations supervisorem na Holiday World.
    - Naszą tajemnicą - mówi uśmiechając się Rossi - jest
perfekcja. Nasi goście otrzymują od nas wszystko, czego można oczekiwać od
urlopu: słońce, niezmiennie niebieskie niebo, znakomite jedzenie, dużo muzyki,
wielu współtowarzyszy o podobnych lub odmiennych charakterach, jako że nasze
strefy urlopowe są posegregowane w sposób socjopsychologiczny. Do tego wiele
innych przyjemności, np. brak problemu napiwków, a to z tego powodu, że u nas po
prostu ich nie ma. Nikt nie może sobie kupić lepszych względów. Serwis jest dla
wszystkich taki sam - absolutnie doskonały.
    Urlopowy baron przemilczał wobec nas taktownie pewną sprawę:
kwestię bezpieczeństwa. Nie należy oczekiwać, że wybuchną tu niepokoje na tle
politycznym, bowiem silny, prozachodni rząd Filipin trzyma cugle mocno w dłoni.
Znaczne sumy wypłacane przez Tour Futur mają na celu utrzymanie tego stanu; jest
to tajemnicą poliszynela. U wybrzeży wyspy krążą okręty patrolowe strzegąc jej
przed indonezyjskimi piratami.
    Ale kwestia bezpieczeństwa ma jeszcze inne aspekty. Żaden
turysta spędzający tu urlop nie musi się liczyć z tym, że w którejś z bocznych
uliczek dostanie po głowie, jak na przykład w Kenii, Rio czy na Jamajce. Inaczej
niż we Włoszech, czy np. w Hiszpanii, goście zabezpieczeni są przed skutkami
strajków i wiedzą, iż w przeciwieństwie do innych, wymarzonych miejsc
urlopowych, jak chociażby na Barbados, oczekuje ich rzeczywiście piękny
krajobraz i naprawdę przyjaźnie usposobieni ludzie.
    Podsumowując: jeżeli nie przeszkadza Państwu zorganizowany
sposób spędzania urlopu, to Holiday world jest w stu procentach godny polecenia.
Więcej na ten temat dowiecie się w następnym numerze.
    (Uwaga: kolorowe ogłoszenie w czasopiśmie, w którym ukazał się
ten reportaż, kosztuje według cen z 1.01.1996, około 150 tys. DM. Tour Futur
wykupuje rocznie około 50 stron. Wystarczający powód, aby zrewanżować się miłym
artykułem temu wielkodusznemu klientowi. Oczywiście w sposób całkowicie
obiektywny).














Parę etiud na symulator, z lekka zakłóconych nielicznymi fałszywymi
dźwiękami

    Tahiti to coś dla ludzi z dużą ilością szmalu. Ale za to było
lepsze niż znakomite. W porównaniu z tym sektorem, nawet prospekt reklamowy
wydawał się blady. Była to mieszanina raju mórz południowych, Małych Antyli,
Seszeli, Mauritiusa i diabeł wie, czego jeszcze. Do tego parę kropel
francuskiego stylu życia. Kuchnia była kreolska, tak samo jak personel. Nawet
najzwyczajniejsza pokojówka wyglądała tak, że można się było natychmiast
zapomnieć. A drinki najlepsze, jakie można było dostać na naszej planecie.
    Mimo wszelkich pokus wszedłem do gabinetu punktualnie. Mój
pokój pracy był tarasem znajdującym się przed bungalowem kierownictwa;
wyposażono go w meble plecione z wikliny, wideokomputer i wspaniały widok.
    Mój znakomity nastrój został nieco stłumiony widokiem
oczekującego mnie Arnolda Klamma. Klamm był social relations district managerem
na obszar Tahiti i typową pomyłką, jeśli idzie o obsadzanie stanowisk; miał po
prostu dobre układy. A poza tym był jednym z najbardziej niesympatycznych ludzi,
jacy kiedykolwiek działali mi na nerwy. Miał duży, zwężający się ku górze
brzuch. Od czasu, kiedy określiłem jego figurę jako opływową formę kropli,
znienawidził mnie jeszcze bardziej. Charakter miał też opływowy. Był
ucieleśnioną alegorią wiecznego lizusa. Szybko zrobił karierę.
    - Dzień dobry, pani Rossi - szepnął i w fałszywej serdeczności
omal nie wypadł z sandałów. - Właśnie przeczytałem artykuł o Holiday Worki.
Gratuluję, to wspaniała robota.
    - Wiem - odpowiedziałem skromnie, ponieważ była to jedyna
odpowiedź, która mogła go jeszcze bardziej zdenerwować. - Na reklamę o tej
objętości musielibyśmy wydać około dwóch milionów marek. A tak każdy wyszedł na
swoje. Tygodnik ma bombową, podwyższającą nakład historię na okładkę, nasi
przyjaciele dziennikarze miły parodniowy pobyt na wyspie, a my wspaniałą
bezpłatną reklamę. Perfetto! My nie moglibyśmy sobie pozwolić na te
uszczypliwości pod adresem konkurencji; reklama porównawcza jest przecież u nas
zabroniona. Ale prasa może. Tak, to była rzeczywiście dobra robota.
    Klamm o mało nie zakrztusił się z zazdrości.
    - Pańscy klienci czekają na pana - powiedział w końcu z trudem.
Były to przypadki rutynowe, które załatwiłem w mgnieniu oka; typowe problemy z
konsumpcją poniżej średniej. Na podstawie otrzymywanych danych, własnych
obserwacji i ankiet wypełnianych przez klientów w samolotach, nasi psycholodzy i
socjolodzy opracowują prognozy dotyczące konsumpcji każdego z urlopowiczów.
Jeżeli pozostaje ona poniżej poziomu prognozy, jest to wskazówka, że nie czuje
się on u nas dobrze. Wtedy zajmują się nim odpowiednio psychologicznie
przeszkoleni animatorzy, którzy z reguły szybko doprowadzają go do równowagi.
Musimy bardzo uważać na te sprawy, bowiem na samych podróżach zarabiamy bardzo
niewiele; wielkie pieniądze przynosi nam dopiero konsumpcja przeżyć na wyspie.

    Aha, mamy jeszcze przecież talkshow! Był to jeden z moich
lepszych pomysłów. Chcieliśmy w ten sposób zmniejszyć dystans między
urlopowiczami a personelem, przedstawić jego członków jako sympatycznych
urlopowiczów, którzy przy okazji trochę pracują. W tym celu organizowaliśmy co
wieczór spotkania między nadbrzeżnym barem a basenem kąpielowym, podczas których
nasi współpracownicy opowiadali trochę o swojej pracy, pozwalając sobie na
zdradzanie niektórych tajemnic zawodowych. Było to bardzo interesujące dla
naszych gości i tworzyło jednocześnie z anonimowego pracownika hotelowego znaną
osobistość.
    Dzisiaj przypadała kolej na barmana z baru na plaży, Amosa St.
Pierre'a z Trynidadu, artysty w swoim zawodzie. Zdradzi im parę tricków, opowie
trochę anegdot (barmani mają ich zawsze mnóstwo na składzie] i przy okazji zrobi
reklamę paru firmom produkującym alkohole. Jako fachowcy pierwszej klasy, nasi
barmani mieli oczywiście umowy konsultacyjne ze wszystkimi możliwymi
producentami.
    - Jak tam, Amos, wszystko w porządku? Nie zapomniałeś czegoś? -
zapytałem.
    - Ależ skąd - skrzywił się w uśmiechu barman. Jego uzębienie
wywołałoby okrzyki zachwytu każdego faceta reklamującego pastę do zębów.
    - Jakiż to supertrunek masz dzisiaj zamiar zaproponować
klientom?
    - Baron Samedi's Delight. Trzy centylitry białego rumu, dwa cl
blue curacao, jeden cl koniaku, dziewięć cl soku z gnawy, agonstura i muskat
według gustu. Bardzo orzeźwiający i bardzo niebezpieczny drink.
    - Brzmi nieźle. Przyślij mi więc trochę tej zielonej trucizny,
okay?
    - Right. See you later, manipulator.
    Pierwszym moim przypadkiem był dzisiaj urlopowy złodziej.
Przeszmuglował się przez zieloną granicę w dżungli między Ibizą a Tahiti, gdzie
go złapano. Zdradziła go jego karta kodowa. Bez niej nie mógł nic kupić, a kiedy
coś kupował, pokazywała ona, że przybył z innego sektora. Był to absolutnie
wodoszczelny system. Ale jeżeli ktoś nie chce być okradany, musi być dokładny w
swoich działaniach.
    Spojrzałem na tego cwaniaczka. Był to blady chłopak,
najwyraźniej od niedawna tutaj i chyba działający w pojedynkę. - Polowanie w
innym sektorze urlopowym nie jest tu najprzyjemniejszą rzeczą - stwierdziłem. -
To jest podciągane pod kradzież. Otworzył szeroko oczy.
    - Kradzież? - zapytał zdziwiony.
    - Tak, korzystanie ze świadczeń, za które się nie zapłaciło.
Tak naturalnie nie można robić. Nie może pan wykupić pobytu w najtańszym
sektorze, czyli na Ibizie i potem zabawiać się na Tahiti, co kosztuje nas trzy
razy tyle. Swoboda ma swoje granice. Stał się jeszcze bledszy.
    - I co stanie się teraz?
    - Nic. Zostanie pan doprowadzony z powrotem na Ibizę i spędzi
tam urlop, za który pan zapłacił. Jednakże w przyszłości nie będzie pan już
akceptowany przez naszą firmę. Do widzenia panu.
    Jeden ze strażników wyprowadził go na zewnątrz.
    Zanim zabrałem się do następnej sprawy, przestraszył mnie
głośny okrzyk. Spojrzałem na ulicę ponad balustradą tarasu. Jakiś kretyn rozbił
szybę wystawową sklepu jubilerskiego i stał teraz i przed nią, głupio
chichocząc.
    Jeszcze tego dobrze nie przełknąłem, gdy w pobliżu rozległ się
jeszcze głośniejszy krzyk. Jakiś kopnięty urlopowicz skoczył w pełnym biegu z
trzymetrowej trampoliny do basenu, choć najwyraźniej wcale nie umiał pływać.

    Przestało mi się to podobać. Zrobiłem w swoim notesie
odpowiednią notatkę; był to zły znak, gdy od rana po ulicach krążyło tylu
pijanych.
    A potem wpadła do mego biura Charlotte Moosmann, samotna, nieco
zwariowana osoba, która pojawiała się u mnie podczas każdego dyżuru. Uzbroiłem
się w cierpliwość. Pani Moosmann była nie tylko samotna, ale i stara. I jak już
powiedziałem, lekko zwariowana. Bez przerwy zachowywała się jak Romy Schneider w
jednym z tych francuskich filmów, które z powodu głębokiego zanurzenia ciągle
wpadają na mieliznę. Znamy to dobrze: w równomiernych odstępach czasu modnie
przesmucona, bez przerwy między komedią a tragedią, głucho dudniące w tle,
dzielnie znoszone ciosy złego losu. Oczywiście, były to tylko pozory. W gruncie
rzeczy była to głupia, drobnomieszczańska nudziara, która wzdęcia swego życia
uczuciowego uważała za wyraz głębokiej osobowości.
    - Zostałam okradziona, panie baronie! - zawołała, ale fakt ten
nie wydawał się jej zbytnio ciążyć, jako że śmiała się do mnie swymi lśniącymi,
wesołymi oczyma.
    Sprawdziłem informację. Szybko okazało się, że miała
rzeczywiście rację. Sprzedawczyni w jednym z butików wystukała na komputerze
kasowym wygórowaną cenę, dodając jednocześnie mniejsze zakupy własne. Wcale nie
takie głupie. Zatroszczyłem się o to, aby sprzedawczyni została wylana, a
różnicę zapisałem na konto pani Moosmann.
    - Ale pan to znakomicie załatwił! - zagruchała i zaczęła tak
wywracać oczyma, że omal nie dostałem morskiej choroby. - To robi wrażenie!
    - To mój obowiązek, madame - odparłem uprzejmie i grzecznie
wyprosiłem ją za drzwi. W głębi duszy jednak kląłem; ona także musiała być
najwyraźniej pijana. Co tu się dzieje?
    Przeprowadziłem małe dochodzenie i dowiedziałem się, że jednak
nie kupiła sobie dzisiaj, ani nie została zaproszona na żadnego drinka.
Właściwie powinna być trzeźwa jak niemowlę. Coś tu się nie zgadzało.
    Postanowiłem pojechać do Roussela, do Alphaville. Roussel był
szefem na wyspie. Może on będzie wiedział, o co tu chodzi. Wskoczyłem na szybki
motocykl. Tuż za stacją graniczną omal nie doszło do wypadku. Jakaś para w
średnim wieku zatoczyła mi się wprost pod koka.
    Mężczyzna wyglądał na bardziej zmiętego, jego żona, która wbiła
się w różowe szorty i podkoszulek z napisem HAVE AN AFFAIR WITH US, toczyła
tylko wokół krowim wzrokiem.
    Zrezygnowałem z przyjemności proponowanej przez jej T - shirt.














Tour Futur

    Tour Futur chce podarować Państwu urlop, o jakim zawsze
marzyliście. Bez awarii, niepewności, perfekcyjnie zorganizowany aż do
ostatniego szczegółu. Już przed urlopem będą Państwo wiedzieć, że przebiegnie on
dokładnie tak, jak go opisano w prospekcie.
    Od ponad dziesięciu lat organizujemy turystykę i związane z nią
przeżycia w oparciu o naukowe podstawy. Cotygodniowa ankieta przeprowadzana
wśród naszych klientów jest u nas najważniejszym dokumentem kontroli. Błędy i
wszelkie niezgodności są natychmiast wykrywane! Dzięki aktywnej współpracy
przyczynią się Państwo w zdecydowany sposób do tego, że Wasz urlop będzie
całkowicie zgodny z oczekiwaniami. Naszym najbardziej wartościowym kapitałem są
Wasze wnioski. Wasz jeedback. Osiągnięty sukces jest potwierdzeniem naszych
racji: prawie sto procent naszych gości chce znowu razem z nami spędzić swój
następny urlop.
    Nie wahajcie się więc dłużej i zarezerwujcie urlop swoich
marzeń! Jesteśmy pewni, że nie będziecie tego żałować!
URLOP Z TOUR FUTURWYPRZEDZAMY INNYCH 0 KILKA LAT














Trochę manipulacji jeszcze nigdy nikomu nie
zaszkodziło

    W Alphaville, stan Luizjana, ze wszystkich stron rozbrzmiewała
muzyka; dixieland, bluegrass, blues i melancholijne worksongi dochodzące od
strony pól, leżących poza granicami miasta. Była to przyjemniejsza strona tego
sektora urlopowego. Poza tym wydawał mi się on zbyt feudalny, zbyt kolonialny.
Jeśli idzie o mnie, to nie uważałem za dobry, pomysłu ponownego stworzenia
świata niewolników ze stanów południowych. Ale był na to olbrzymi popyt.
Najwyraźniej ludzie bardzo lubili społeczeństwa niewolnicze - oczywiście tak
długo, jak sami nie byli niewolnikami.
    Również i tutaj doszło do dziwnych wypadków. Dumnie
uśmiechająca się amazonka przejeżdżająca obok starego murzyńskiego muzyka,
grającego na ulicy swojego bluesa, pochyliła się w siodle i uderzyła go pejczem
w głowę.
    - Przestań lamentować - krzyknęła niewyraźnie, zaśmiała się
piskliwie i pomknęła w dal.
    Mocno zbity z tropu tym wydarzeniem, zatrzymałem się przed
białym domem w kolonialnym stylu, z greckimi kolumnami na ganku, w którym
rezydował Roussel. Wpadłem do jego biura, zapominając nawet zapukać. Marszcząc
czoło spojrzał na mnie z przyganą.
    Patrick Roussel liczył sobie dwadzieścia dziewięć lat, nie miał
żadnych układów, a mimo to został tutaj szefem. Na swój sposób był zapewne
geniuszem. Mówił sześcioma czy siedmioma językami i był urodzonym organizatorem.
Wyglądał jak gwiazdor filmowy. Jak zwykle miał na sobie dżinsy, tenisówki i T -
shirt. T - shirty stały się jednym z najważniejszych środków komunikacji w
naszych czasach, dlatego również i na jego koszulce widniała wiadomość: I'M THE
BOSS, SO DON'T TELL ME I'M WRONG.
    Włączył swój słynny czar, któremu poddawał się każdy, z
wyjątkiem mnie. Nie lubiłem Roussela. Był za gładki i zbyt doskonały. Ale być
może była to po prostu zazdrość.
    - Co tu się dzieje, Roussel? - zapytałem, nie bawiąc się w
uprzejmości.
    Roussel spojrzał na mnie taksująco i odezwał się tonem
psychiatry nakazującego swojemu pacjentowi położyć się na kozetce i odprężyć:

    - Nie mam zamiaru twierdzić, że wiem, o co panu chodzi, Rossi.
A co się ma dziać? Słońce świeci, niebo jest niebieskie i mamy dwadzieścia
dziewięć stopni ciepła. A może jest panu za gorąco? On też mnie nie lubił.
    - Niech pan nie opowiada bzdur! - powiedziałem ordynarnie. -
Wie pan o wszystkim, co się dzieje na tej wyspie. A więc wie pan również, że
dzisiaj paru ludzi zachowuje się bardzo dziwnie. Brykają jak wyrostki na
wycieczce szkolnej. Chichoczą, biją się i w ogóle sprawiają wrażenie, jakby
stracili nad sobą kontrolę. Ale nie są również pijani. I co zrobimy z tym
fantem?
    - Jest pan bardzo spostrzegawczy, Rossi. Jak do tej pory, poza
panem, nikt tego nie zauważył. Chyba jest pan jednak wart tych pieniędzy, jakie
płaci panu firma.
    - Śliczne dzięki za komplementy. Możemy teraz przejść do
rzeczy?
    - No dobrze. Niestety, nie da się tego przed panem ukryć. -
Wydawało się, że mówienie o tym sprawia mu przykrość. - Przed niecałym rokiem w
jednej z wielkich fabryk w Neapolu przeprowadzono interesujący eksperyment.
Kierownictwo zakładu miało problemy ze strajkami, niszczeniem urządzeń i wysoką
liczbą robotników przebywających na zwolnieniach lekarskich. Z tego też powodu
zaczęto do hal montażowych i pomieszczeń biurowych dostarczać, wraz z
powietrzem, przez urządzenia klimatyzacyjne, łagodny gaz mający wpływ na
psychikę pracowników. Nic groźnego, były to tak zwane euforyzery poprawiające
nastrój.
    - Czyli rozjaśniające nieco półmrok roboczego dnia -
uzupełniłem ironicznie.
    - Jest w tym, co pan mówi, trochę racji. Rezultat był
następujący: ludzie zaczęli się czuć lekko, pracowali lepiej i efektywniej,
zarabiając w ten sposób więcej. Wzrosła oczywiście również i produkcja
przedsiębiorstwa. W ten sposób obie strony były zadowolone.
    Moja pięść z trzaskiem uderzyła w biurko Roussela.
    - Nie ma pan chyba zamiaru powiedzieć mi na raty, że zastosował
pan ten idiotyzm również i tu, na wyspie?
    - Właśnie. Dokładnie to chciałem panu powiedzieć. - Jego twarz
była bez wyrazu.
    - Ale dlaczego? Przecież nasza koncepcja i bez tego się
sprawdza bez zarzutu. Nie potrzebujemy żadnego podparcia środkami
psychotropowymi!
    - Naturalnie, że funkcjonuje znakomicie. Ale dzięki środkom
psychotropowym funkcjonuje jeszcze lepiej. To przecież jasne: jeżeli ludzie na
skutek działania psychotropów są bardziej rozluźnieni, to więcej konsumują. A to
jest najważniejsze. - Jego usta skrzywiły się sarkastycznie.
    - I pan się na to zgodził? Nie miał pan nic przeciw temu?
    - Ja ciągle jeszcze jestem przeciwko! - zgrzytnął zębami. - Ten
projekt to największa bzdura, jaką można było zrobić. To naraża na
niebezpieczeństwo całe nasze przedsięwzięcie. Nie wolno igrać z takimi rzeczami.

    - I co z tego?
    - Producent tego środka psychotropowego, szwajcarska firma
farmaceutyczna, jest największym akcjonariuszem naszej firmy. Mają bardzo
wielkie wpływy i wcale się nie wstydzili ich pokazać. A co najważniejsze, nasz
amerykański konkurent, Free & Easy Travels buduje na swojej wyspie również
takie urządzenie. Nasi dyrektorzy doszli do wniosku, że musimy ich w tym
wyprzedzić. No i teraz mamy ten cały pasztet.
    - A jak się to odbywa? - zapytałem, aby w ogóle coś powiedzieć.
Czułem się jak ogłuszony.
    - Zupełnie bez problemów. Wbudowaliśmy przede wszystkim do
urządzenia klimatyzującego pewnego rodzaju dystrybutor, do tego dochodzi
oczywiście woda. Każdy jej przecież potrzebuje - do mycia zębów, porannej
kawy...
    - Ale jednak coś się nie udało.
    - Tak. Dozowanie było za wysokie. Ludzie zrobili się nie tyle
euforyczni, ile lekkomyślni. Albo zwariowali. Robią najprzedziwniejsze rzeczy.
Niektóre z nich są nawet niebezpieczne. Najbardziej odbija się to na chwiejnych
charakterach.
    Przypomniałem sobie swój dzisiejszy, poranny wybuch euforii
przy wstawaniu z łóżka i poczułem się jakby przyłapany na gorącym uczynku.
    - Trzeba skończyć z tym idiotyzmem.
    - Już to zrobiłem. Zatrzymałem całą akcję. Miejmy nadzieję, że
na zawsze. Wprowadzimy jeszcze do obiegu środek neutralizujący i w ten sposób
sprawa będzie załatwiona.
    - Napiszę o tym w sprawozdaniu - warknąłem.
    - Nic pan nie napisze. - Na moment Roussel stracił panowanie
nad sobą. - Ponieważ nic pan o tym nie wie. Cała sprawa jest tajna, rozumie pan?
Nic z tego nie może przedostać się do wiadomości publicznej. Powiedziałem panu
całą prawdę, ponieważ był pan bardzo zdenerwowany. A więc, niech pan będzie fair
w stosunku do mnie i trzyma język za zębami!
    Przez chwilę zastanawiałem się nad tym, co powiedział.
    - Okay - zgodziłem się w końcu. - Ale ta cała sprawa bardzo mi
się nie podoba.
    - Mnie też nie - powiedział Roussel. - A teraz niech się pan
zajmie swoją pracą! Wydawało mi się, że ma pan coś do załatwienia w Twickenham.

    Roussel zajął się znowu swoimi aktami i po prostu zapomniał o
moim istnieniu.














Zwłoki w piwnicy

    Pojechałem więc do Twickenham, a to, co się tam wydarzyło, już
opowiedziałem. Morderstwo na plebanii. Nasze przedstawienie stało się
rzeczywistością. Sprawa, której nie można było pominąć milczeniem. Mogliśmy
wszyscy spokojnie pisać podania o zwolnienie z pracy.
    Zadzwoniłem do Roussela, aby mu złożyć sprawozdanie z całej
afery.
    Kiedy pojawił się na ekranie wideofonu, otworzył szeroko oczy.
A miał ku temu powody.
    - Tu Rossi Horror Picture Show - powiedziałem, nie bardzo
panując nad swoim głosem. Śmierć patrzyła zza moich ramion ponurym wzrokiem i
coś bez przerwy do siebie mamrotała. Czarny ptak na jej ramieniu trzepotał
nerwowo skrzydłami i wykrzykiwał: - Za późno, za późno. - Gdzieś z tyłu
awanturowała się madame Zagorski. Jej pijackie piosenki przerywane były potężną
czkawką.
    - Ma pan dziwne pomysły, Rossi - powiedział zdziwiony Roussel.
- Mam zawiadomić Drakulę czy też raczej psychiatrę? Co ma oznaczać ten cyrk?

    Opowiedziałem mu całą historię. Kiedy skończyłem, Roussel przez
dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie bez słowa.
    - A to ci historia.
    Był tak zaszokowany, że zamiast ironicznych, jak to zwykle u
niego bywało, uwag, był w stanie wydusić z siebie tylko to zdanie.
    - I co teraz robimy? - zapytałem.
    Otworzył usta, ale w tym momencie, gdzieś z tyłu w jego pokoju,
zabrzmiał przeraźliwy sygnał.
    - Chwileczkę - powiedział i zniknął z ekranu. Kiedy się znowu
pojawił, był blady jak ściana.
    - Mamy teraz kłopoty wszędzie - wydusił z siebie. - W
porównaniu z nimi pański problem jest drobnostką. Niech pan gdzieś schowa te
zwłoki i wsiada do helikoptera. Zobaczy pan, co dzieje się w Rzymie! -
potrząsnął głową, kiedy zobaczył, że chcę mu zadać pytanie. - Nie ma czasu.
Niech się pan pośpieszy!
    - Ale co się stało? - zawołałem.
    - Piekło!
    Przez sekundę wpatrywałem się w martwy ekran, ale za chwilę
stałem się znowu bardzo aktywny. Schowałem zwłoki do piwnicy z rekwizytami.
Kiedy leciałem do Rzymu, nie można było powiedzieć, że moje nerwy były zupełnie
w porządku.














W Roku Pańskim 1996 - po raz pierwszy

    - Kiedy strzelał pan do uciekającego Ahmeda Gltaza, czy
wiedział pan, że ukradł w domu towarowym tylko parę dżinsów?
    - Tak, ale każdy złodziejaszek zaczyna przecież od drobnostki.

    - Chciał go więc pan ukarać na miejscu przestępstwa, czy też
czuł się pan zagrożony?
    - Zachowywał się tak jakoś dziwnie. Ci bezrobotni Turcy mają
przecież zawsze przy sobie noże.
    - I wtedy zaczął pan natychmiast strzelać. W obronie własnej?

    - Tak jest, w obronie własnej.
    - I tak zupełnie spokojnie brał pan pod uwagę, że może zabić
Gltaza?
    - Tego się chyba nie udało uniknąć?!














Upadek imperium późnorzymskiego

    Rzym płonął.
    Z Kapitolu biły w niebo gęste kłęby dymu, a Koloseum było
jednym morzem ognia. Neron miałby z tego niemałą uciechę.
    Wylądowałem na jednym z podwórek w pobliżu naszej centrali.
Kiedy dotarłem do celu, zobaczyłem, że nie ma już żadnej centrali, tylko czarny
wypalony krater. Na jednej z nadwęglonych belek wisiały zwłoki Angela Cerafino,
jednego z naszych najsympatyczniejszych specjalistów od kolorytu lokalnego. Na
jego szyi kołysał się karton z napisem: ŚMIERĆ FUNKCJONARIUSZOM KONSUMPCJI!
    Na ścianach domów były powypisywane hasła: KONIEC Z, GWAŁTEM
PSYCHICZNYM. ODPOWIEDZMY TERROREM NA TERROR. DO WOLNOŚCI PRZEZ ANARCHIĘ.
    Cholerny świat! Była to najwyraźniej sterowana prowokacja
lewackich grup terrorystycznych. Wkręcili się między nas w okularach
przeciwsłonecznych i z przewodnikiem w ręce. I rzeczywiście udało im się
wszystko, co zamierzali. W Rzymie zapanowało piekło.
    Obok mnie przeciągnęła grupa maruderów - urlopowiczów. Byli
pijani i śpiewane przez nich wesołe piosenki groteskowo kontrastowały z ich
strojami legionistów. Ciągnęli nawet za sobą łup - nagą opierającą się kobietę.
To była nareszcie prawdziwa, wspaniała męska zabawa.
    Jeden z nich biegał po ulicy z pochodnią w ręce i podpalał
domy, krzycząc przy tym zachwycony:
    - Arrivederci Roma!
    W grupę wpadł kompletnie oszalały starszy facet na koniu.
    - Miejsce dla Kaliguli!
    To się nazywa mieć wykształcenie. Prawdopodobnie należał do
tych, którzy wypisują po łacinie świństwa na ścianach toalet.
    - Miejsce dla Kaaa...!
    I spadł na ulicę, gdy jego koń stanął nagle dęba. Przestraszył
się głośno ryczących syren.
    W chwilę potem przez ulicę przemknął wóz straży pożarnej z
zapalonymi reflektorami. Nie miałem pojęcia, dokąd jechali. Może chcieli gasić
Koloseum. A może po prostu zwiewali.
    Jak gdyby syrena była sygnałem, na ulicy rozpętało się
prawdziwe pandemonium. Grupa ryczących angielskich Rzymian zderzyła się z grupą
ryczących Rzymian francuskich. W sekundzie rozpoczęła się kolosalna bijatyka,
która była godna niejednego finału piłkarskiego pucharu.
    - Bloody tourists. Cretins anglais! Fucking French bustards!

    Kiedy wyciągnęli z pochew miecze, na jednej z bocznych ulic
pojawiło się stado słoni. Tłum rozbiegł się na wszystkie strony, szukając
ucieczki przed szarymi kolosami. Były to słonie Hannibala, jedna z największych
atrakcji rzymskich, aczkolwiek nie całkiem zgodna z historią.
    Ale również i one zniknęły po chwili jak zjawy. Od czasu do
czasu słychać było tylko z bocznych uliczek ich gniewne trąbienie.
    Tu się już nic nie dało zrobić. Wszyscy zwariowali. Czego ja tu
jeszcze szukałem?
    Udałem się w kierunku najbliższego wideofonu. Musiałem zdać
sprawozdanie Rousselowi.
    - Precz z niewolnictwem! Precz z niewolnictwem!
    Z tym okrzykiem na ustach wymaszerowała zza rogu następna
grupa. Setki ludzi szło pod przewodnictwem faceta, który wyglądał jak Spartakus
czy Kirk Douglas, albo obaj na raz.
    O co im chodziło tym razem? Niewolnictwo. Kto tu kogo uciska?
Ktoś z tłumu krzyknął do mnie:
    - Chodź z nami!
    - Dokąd?
    - Nie wiem. Ale to wspaniała zabawa!
    Popatrzyłem w przyjazną, profesorską twarz i zacząłem
zastanawiać, co się z tymi ludźmi stało.
    Z podziemnego hangaru wyjechały z dużą szybkością dwa wozy
naszej policji. Nie bawili się zbyt długo. Spartakus złapał się za pierś, w
którą trafiła go strzała ze środkiem usypiającym i przewrócił jak długi. Na
bruku eksplodowały granaty z gazem usypiającym. Pierwsi urlopowicze zaczęli brać
przykład ze Spartakusa.
    Zacząłem zbierać się od odwrotu.
    - Tam ucieka jeszcze jeden!
    - To któryś z tych sabotażystów!
    Rozległa się seria z pistoletu maszynowego. Ledwo zdążyłem
uskoczyć za róg. Kątem oka widziałem, jak na ścianie, na wysokości moich ramion,
pojawiły się dziury.
    - Oni chyba zwariowali - wydyszałem z siebie i pobiegłem tak
szybko, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. - Mogli mnie przecież zastrzelić.
    Wpadłem w wąski otwór drzwi, które natychmiast zatrzasnąłem za
sobą. W dziesięć minut później wiedziałem, że stracili mój trop. W tym czasie
zorientowałem się, co wywołało ich podejrzenia. Ciągle jeszcze byłem ubrany w
moje stylowe wdzianko z Twickenham - tweedową marynarkę, bryczesy i buty do
konnej jazdy. Co za wspaniałe przebranie; wśród Rzymian wyglądałem jak kangur
skrzyżowany z zebrą.
    Macając ściany wszedłem po omacku do wnętrza domu. Atrium
leżało spokojne w świetle księżyca pod ognisto zabarwionym niebem. Z daleka
słychać było wycie syren i trzask pistoletów maszynowych. Przelotnie rzuciłem
okiem na erotyczne obrazki na ścianach. Były to przesycone surrealizmem sceny
tajemniczych rytuałów, pełne - zaskakująco pozbawionego emocji - sadyzmu.
Rozbrzmiewające na ulicach okrzyki strachu i śmiertelnego przerażenia zdawały
się być jak w sennych majaczeniach komentowane przez te pastelowe rysunki.
    Pompeja 1996.
    W jednym z małych pomieszczeń za perystylem znalazłem wideofon.
Wsunąłem do szczeliny moją kartę kodową i wybrałem numer Roussela. Aparat nie
działał.
    Klnąc przeszukałem cały dom za jakimś funkcjonującym środkiem
komunikacji. Nie znalazłem nic, poza olbrzymim aparatem wideo. W kasecie był
film z serii hard - core - porno z mistycznymi orgiami.
    Dziarski bohater filmowy wysunąłby teraz do przodu swą wyraźnie
zarysowaną szczękę, wyszedł na zewnątrz i POKAZAŁ TYM ŁAJDAKOM, CO POTRAFI. Ale
ja miałem cholernego pietra, że oni mnie po prostu zastrzelą. O, nie! W końcu
nie zostałem tu zaangażowany w charakterze młodzieżowego bohatera.
    W tych warunkach zrobiłem to, co mogłem najlepszego. Położyłem
się w jednym z kątów i postanowiłem wreszcie się wyspać.













Sprawozdania, analizy, opinie

    Kiedy się obudziłem, było już jasno. Bolała mnie głowa, a w
ustach miałem taki smak, jakbym zjadł kubeł śmieci.
    - Menedżer firmy turystycznej przesypia powstanie urlopowiczów
- mruczałem do siebie, podchodząc do wideofonu. Ponownie wybrałem numer
Roussela.
    Pojawił się na ekranie tak szybko, jak gdyby przez cały czas
oczekiwał na mnie. Wyglądał jak zwolniony ze służby anioł, który za często
zmuszony był sypiać pod niebiańskimi mostami.
    - Co się dzieje?
    - Tu Rossi - powiedziałem bez sensu i starałem się wyglądać na
przytomnego.
    - Widzę. Gdzie pan tkwił przez cały czas?
    - W Rzymie.
    - I co słychać? - Wyglądał tak, jakby chciał wskoczyć do
obiektywu kamery. - Połączenie działa dopiero od dwóch minut.
    - Jest bardzo źle.
    Zmierzwił swoje i tak już wzburzone włosy.
    - Niech pan teraz nie próbuje się wygłupiać, Rossi! No więc, co
się dzieje w Rzymie, tylko precyzyjnie, jeśli można prosić!
    Wyjaśniłem mu całą sytuacją.
    - Teraz znowu jest spokojnie - zakończyłem, nasłuchując co się
dzieje na ulicy. - Posłusznie melduję: Rzym zgodnie z planem został
spacyfikowany. Postanowiliśmy nie używać na razie taktycznej broni atomowej.

    - Ale dowcipne! Co mają oznaczać te głupie żarty?
    - Nasi chłopcy strzelali jak zwariowani. O mały figiel mnie nie
trafili.
    - No, jeśli ktoś ma taką figurę, nie powinien się pokazywać
między ludźmi.
    - Bardzo dziękuję za współczucie. Czy to są zakłócenia na
wizji, czy pan naprawdę tak wygląda?
    Z trudem udało mu się wciągnąć na twarz standardowy uśmiech.

    Pozwoliłem sobie na podobny luksus. Przynajmniej teraz trochę
się odprężyliśmy.
    - Okay, przejdźmy więc do sprawy - odezwałem się.
    - Sytuacja jest bardzo zła, Rossi. Piekło panuje na całej
wyspie. Przemycili do naszego dystrybutora jakieś środki powodujące agresję.
Momentami odnoszę wrażenie, jakby nasi kochani wczasowicze tylko na nie czekali
i obeszłoby się bez sabotażystów z Kalifornii - Free & Easy Travels. U
wybrzeży wenezuelskich zrealizowali podobny do naszego projekt, Eldorado Island.
Nie udaje im się to jednak tak jak nam. Jesteśmy dla nich za dobrzy. Ale gdyby
się nam coś raz nie udało, to wtedy oczywiście klienci pójdą do nich, ponieważ
są jedyną, choć drugorzędną w stosunku do nas, alternatywą. No i właśnie
próbują...
    Musiałem to najpierw przetrawić. Nie chciało mi się w to
wierzyć, ale w głębi duszy czułem, że ma rację.
    To szaleństwo - powiedziałem. - To naprawdę czyste szaleństwo!
Jest pan pewien?
    - Oczywiście przed sądem bym tego nie przysiągł, ale wiem, że
tak jest. Znaleźli nasz dystrybutor gazów psychogennych, przerwali połączenia
informacyjne i wysadzili w powietrze najważniejsze komputery. To byli zawodowcy,
którzy znali się na rzeczy. Nie zmylą mnie swoimi lewackimi hasłami. Chcą tylko
w ten sposób stworzyć ofiarnego kozła, ale w rzeczywistości była to Free &
Easy. Jestem tego absolutnie pewien.
    Jego młodzieńcza twarz modela była szara i zmęczona. Wytarł
rękawem swojego podkoszulka pokryte potem policzki.
    - Ale dowieść im tego oczywiście nie potrafimy. Milczeliśmy
obaj przez chwilę.
    - Wojna partyzancka jako instrument zwiększania zysku -
powiedziałem w końcu gorzko. - Kontynuacja marketingu innymi środkami. Daleko
zaszliśmy.
    - Tak. Mamy już pięćdziesiąt trzy trupy. Bez Rzymu. Jak na
razie.
    - Nie dojdziemy do siebie szybko po tej aferze.
    - Zapewne ma pan rację. I tak jest mi to obojętne. Mam już tego
powyżej uszu.
    Spojrzałem na niego zaskoczony. Nie sądziłem, abym mógł
usłyszeć coś takiego z ust tego supermenedżera.
    - Nie opłaca się - mruczał. - Wplątuje się człowiek w sprawy,
których bieg wymyka się mu w pewnym momencie z rąk.
    Było to ogłoszenie bankructwa jego światopoglądu. Żył zawsze w
przeświadczeniu, że wszystko jest do zrobienia i zaplanowania. A teraz opuścił
banderę, będąc przy tym, jak zawsze, absolutnie konsekwentny. Po raz pierwszy
poczułem do niego sympatię, a nawet respekt.
    - Co się stało? - zapytałem.
    - Wszystko, co się tylko mogło złego przydarzyć. To był raj, a
teraz już tylko kupa gruzu. Okay, to był raj sterowany. Teraz widzę, ile w tym
było manipulacji. Ale wszystko było w porządku. Ludzie byli zadowoleni, bardziej
niż gdziekolwiek indziej. Teraz nastąpił koniec. Wąż dostał się do raju,
niewinność odeszła. Cholera jasna!
    Wziął się jednak w garść.
    - Przełączę to na pana. To są aktualne obrazy z monitorów.
    Na moim ekranie pojawiło się portowe miasteczko z pełnymi
przechodniów ulicami.
    - Chinatown. Nie wiadomo dlaczego, ale nie dotarli tutaj.
Wszystko w porządku.
    Na ekranie pojawiło się teraz bajkowe miasto z marmurowymi
kolumnami i pozłacanymi kopułami. Panowała w nim upiorna cisza. Wszędzie na
ulicach leżały niezliczone nieruchome ciała w najprzedziwniejszych pozycjach.

    - Bagdad. Również i tu zastosowano środki psychotropowe, ale
inne, działające pasywnie. Wszyscy są jak skamieniali. No, mogło być gorzej.

    - W Twickenham też było relatywnie spokojnie. Ale za to na
drodze z Twickenham do Rzymu panowała groza.
    Jakiś landrover i rzymska kwadryga zderzyły się ze sobą; w
powietrzu huczały dzikie okrzyki. Gladiatorzy i dżentelmeni w czerwonych frakach
walczyli ze sobą konno na miecze, młotki do polo i różnego rodzaju instrumenty
służące do dźgania i cięcia. Całość wyglądała tak groteskowo, że nie można było
tego brać zbyt poważnie.
    - Nie mamy żadnego połączenia wizyjnego z Liberty Club. Odbyła
się tam olbrzymia orgia, ale nie doszło do użycia przemocy. Może teoria mówiąca,
iż ludzie żyjący normalnym życiem seksualnym są mniej skłonni do agresji, ma
rację. W każdym razie panuje tam peace and love.
    I nagle poczułem się tak, jakby mnie ktoś rąbnął w żołądek. Na
ekranie pojawiły się wypalone pola ze zwęglonymi zwłokami. Ciała bez życia,
kołyszące się na drzewach. Spalone siedziby właścicieli plantacji.
    - Alphaville - głos Roussela drżał. - Naród panów i niewolnicy
skoczyli sobie nawzajem do oczu, powtarzając przy tym wszystkie okropności,
jakie znamy z historii. Linczowanie, tarzanie w smole i pierzu, sądy kapturowe,
masowe mordy.
    Pomału zaczynałem rozumieć, dlaczego Roussel postanowił rzucić
to wszystko. Poczułem, że i we mnie zaczyna wzbierać podobna chęć.
    - Ibizę możemy zostawić w spokoju. Splądrowano tam tylko
wszystkie bary i sklepy. Poza tym, tylko jedna, dość duża grupa obezwładniła
posterunki graniczne i przeniosła się na Tahiti. Okazało się to najgorszym
pomysłem, gdyż bonzowie z Tahiti postanowili "bronić" swojego terytorium. Tak
brutalnej i bezsensownej masakry nawet pan sobie nie potrafi wyobrazić, Rossi.

    - Ale dlaczego, na miłość boską, tak się stało?
    - A skąd ja mogę wiedzieć? Może postanowili odreagować swoją
zazdrość o młodość. Może czekali na okazję, aby zastrzelić włamywacza na swoim
terenie? Obrona własna, rozumie pan? Może ci wysiadywacze stołków i panowie z
dyrekcji postanowili dowiedzieć się, jak to jest, kiedy komuś wbija się w brzuch
nóż? Może trzeba mieć instynkt zawodowego mordercy, aby tak wysoko zajść w
hierarchii społecznej. A może jest to tylko taka modna rozrywka tych idiotów,
którzy już wszystko widzieli i wszystko mają?
    Roussel był naprawdę gotów. I stał się niebezpieczny. Z Gawła
przemienił się w Pawła. Company nie będzie już miała z niego zbyt wiele pożytku.

    - Czy mogę panu w jakiś sposób pomóc, Roussel? - zapytałem. Na
jego twarzy pojawił się cień grymasu, jakiego zawsze używał w stosunku do mnie.

    - Sympatia od drugiego spojrzenia, co? Niech pan jedzie na
Tahiti. Tam jest najwięcej roboty i będzie pan mógł przy okazji poznać swojego
nowego szefa.
    - Co proszę?
    - Zażądałem kogoś z centrali i przysyłają nam specjalnego
wysłannika. Jakiegoś wiceprezydenta, czy coś takiego. Człowieka z charakterem
maszynki do mielenia mięsa - ale sterowanej mikroprocesorami. Wylądują za
godzinę. Niech pan tam już będzie, dobrze? Było mi miło rozmawiać z kimś
normalnym. Adieu.
    Ekran powoli ściemniał.














W Roku Pańskim 1996 - po raz drugi

    Mimo panującego upału, audytorium zebrane na dachu więzienia
skrzydła P (dla politycznych), było bardzo skoncentrowane. W półkolu ustawiono
się wokół obiektu eksperymentu - związanej nagiej kobiety, jakichś urządzeń i
kabli.
    Pogrążony głęboko w myślach, dr Schreiber - Martinez, zgasił
swojego papierosa na ciele kobiety.
    - Panowie! - powiedział - Jesteście dzisiaj świadkami wielkiego
sukcesu naukowego. Przeżyjecie działanie pierwszej na świecie aparatury do
elektrowstrząsów, pobierającej swoją moc z energii słonecznej. Doświadczenie to
będzie miało duże znaczenie dla naszego tropikalnego kraju.
    Otępiałe, wywrócone gałki oczne kobiety nie zmieniły swojego
wyglądu, kiedy ubrany w biały fartuch lekarz podłączył elektrody do jej organów
płciowych.
    - Nasz drogi doktor jest nieco ekscentryczny - powiedział
minister bezpieczeństwa do generała Guzmana. - Ale ten jego urok...
    - Tak, on jest bardzo miły.
    Guzman stanął obok doktora i dał znak swojemu adiutantowi.
Oficer odsunął się na odpowiednią odległość i zrobił pamiątkowe zdjęcie.
    - Do celów - demonstracji wybrałem szczególnie odpowiedni
egzemplarz z naszej bogatej kolekcji - uśmiechnął się z zadowoleniem Schreiber -
Martinez. - Zaczniemy, że tak powiem, dla rozgrzewki, od relatywnie małego
uderzenia prądem.
    Z ust kobiety wydarł się zwierzęcy krzyk.
    - Co się stało? - zdziwił się naukowiec - przecież nawet nie
dotknąłem przełącznika.














Plażowe życie z małymi problemami, które jednak szybko zostają
załatwione

    Dobra robota, seńor Dali. To bardzo dziwaczna scenografia,
mister Coppola. Prawie nie wierzyłem swoim oczom, kiedy wyskoczyłem z
helikoptera i grzęznąc w piasku, szedłem wzdłuż brzegu.
    Gdyby Dali umieścił swoje wizje w jednym z plażowych klubów,
być może osiągnąłby podobny efekt, podobnie byłoby, gdyby Coppola postanowił
zrealizować intelektualny film katastroficzny.
    Tak czysty niegdyś brzeg pokrywały odpadki, puste butelki,
przewrócone leżaki i opakowania z jaskrawymi napisami reklamowymi. K iedy od
morza, od czasu do czasu, powiewała bryza, wśród tego chaosu toczyły się
przeciwsłoneczne parasole.
    Z rozbitego okna pomalowanego na niebiesko centrum handlowego
zwisało nieruchome ciało. Prawa ręka trzymała opakowanie z puszkami piwa.
    W basenie obok plażowego baru, w pierścieniu gumowej kaczki,
obracał się wolno w koło dziesięcioletni chłopiec z dziurą w skroni. Twarz ze
szklanym wzrokiem wykrzywiona była wyrazem strachu.
    Nie opodal unosiła się w wodzie leżąca na plecach młoda
dziewczyna w skąpym bikini. Jej długie. jasne włosy rozrzucone były wokół głowy
jak pozłacana mokra trawa. Grubawy. młodu mężczyzna z początkami łysiny
przysunął swój leżak na skraj basenu i próbował skierować pomiędzy jęj nogi
zdalnie sterowany model statku.
    W jednym z leżaków siedział bez ruchu mocno opalony piękniś, z
gatunku tych, jakich widuje się na okładkach tygodników. ubrany w slipy i
baseballową czapkę. W ramionach trzymał karabin, który od czasu do czasu unosił
w górę, aby zestrzelić mewę, a potem opadał znowu na leżak i tylko cienka smużka
dymu unosząca się z cigarillo, które trzymał między zębami, świadczyła o tym, że
żyje.
    Inni wczasowicze poruszali się tak, jakby się nic nie
wydarzyło. Prowadzili między sobą dziwne lunatyczne konwersacje albo wytaczali
się ze szklankami ze splądrowanego baru. Niektórzy nacierali się automatycznymi
ruchami olejkiem do opalania i wyciągali bez ruchu na słońcu. Grupka pań w
dojrzałym wieku dyskutowała z ożywieniem o anatomicznych zaletach nieżywego
instruktora surfingu, którego wyniosła wraz z jego deską na brzeg fala.
    A ponad tym wszystkim wisiało niebieskie pocztówkowe niebo.
Wiatr pochylał w kierunku morza równie pocztówkowe palmy. Bezproblemowy urlop
spędzony pod niebem Południa. Łącznie z pełnym utrzymaniem, morderstwami i
zabójstwami.
    Ponad naszymi głowami ukazał się z głuchym terkotaniem silnika
jakiś helikopter, który lądując, wywołał sporą burzę piaskową.
    W pobliżu mnie siedział starszy mężczyzna w smokingu. Wzbity w
górę piasek smagał go po twarzy. Mężczyzna nie zmienił nawet jej wyrazu. Piasek
spadł do jego szklanki z koktajlem, a on podniósł ją do ust i wypił. Piasek
zazgrzytał mu między zębami, a on nawet tego nie zauważył.
    Z helikoptera wyskoczył mężczyzna w mundurze, z rewolwerem w
ręce. Za nim z maszyny wysiadł Roussel, a później jakiś nieznajomy. To musiał
być ten Urs von Nicolay. Na końcu pojawił się Klamm ze swoją opływową głową. Ten
pinczer znowu wyczuł, gdzie będą dawać coś do jedzenia. Gadał do Nicolaya w
takim tempie, jakby za każdą sylabę mógł wystawić rachunek.
    Podszedłem do nich i Roussel przedstawił mnie Nicolayowi. Był
to dobrze wyglądający i wypielęgnowany mężczyzna, mający około czterdziestu
pięciu lat, z siwizną na skroniach. Miał duże, skrywające jego oczy, okulary
przeciwsłoneczne.
    Bez słowa powiódł wzrokiem po ruinach naszego ambitnego
imperium urlopowego.
    - Mogło być gorzej - powiedział w końcu krótko, podczas kiedy w
szkłach jego okularów odbijał się chaos.
    Wymawiał słowa szczególnie cicho - symbol statusu, jakiego
używa wielu top - managerów, aby pokazać, że nie muszę wcale podnosić głosu.

    - Z tym się nie mogę zgodzić panie Nicolay - powiedziałem. -
Proszę tylko spojrzeć wokół. Kompletnie zaszokowani ludzie. Kto wie, kiedy będą
znowu normalni. O ile w ogóle będą!
    Nicolay uczynił niecierpliwy gest ręką.
    - O Boże, ci ludzie... To była po prostu nie dająca się
przewidzieć ingerencja siły wyższej. Politycznie umotywowana, podobna do wojny,
agresja z zewnątrz. Ale jeśli idzie o umowy z klientami, to nie można nam nic
zarzucić. Wszystko jest wydrukowane małymi literami w podpisanych przez nich
kontraktach. Ale za to budynki są w zaskakująco dobrym stanie.
    Powiedział to zupełnie spokojnie. Prawdopodobnie był do tego
jeszcze dumny ze swojej mentalności bomby neutronowej.
    - Tak, tak, zupełnie się z panem zgadzam. Ma pan absolutnie
rację - pośpieszył ze swym lizusostwem Klamm.
    Kiedy patrzyłem na tych dwóch szacownych panów, poczułem, jak
mi się otwiera w kieszeni nóż.
    - Wydaje mi się, że w tych warunkach będą panowie mogli w
przyszłości obejść się bez mojej pomocy - warknąłem. - Istnieją jednak granice,
minimalna miara przyzwoitości...
    Z wściekłości nie wiedziałem już, co im powiedzieć.
    Nicolay spojrzał na mnie tak, jak złodziej milionów na małego
ulicznego kieszonkowca. W ramach swoich możliwości wydawał się nawet
rozweselony.
    - A więc pan także, Rossi - spojrzał przelotnie na Roussela. -
No dobrze. Plewy oddzielają się od ziarna. Kto nie lubi sobie brudzić rąk, ten
nic nie zbiera podczas żniw. Klamm, czy będzie pan mógł przejąć stanowisko
Rossiego?
    - Taktaktak. - Klamor prawie zachłysnął się z gorliwości. -
Zrobię to nawet lepiej - bulgotał.
    Nicolay uśmiechnął się po ojcowsku. - No, zobaczymy.
    Wewnętrznie poczułem się nagle bardzo wolny.
    - No, Klamor - powiedziałem swobodnie i pukając go palcem
wskazującym w jego wydęty brzuch, dodałem - a więc udało się panu wreszcie
dorwać do wymarzonego stanowiska, co?
    Przez moment wydawało mi się, że chce mnie kopnąć w podudzie.

    - Niech pan uważa, Rossi - zazgrzytał zębami. - Mogę pana
wsadzić do aresztu... - Jego oczy zrobiły się nagle okrągłe. Wskazał na coś, co
znajdowało się za moimi plecami.
    - Tam, złodziej!
    Gwałtownie odwróciłem się. Jakiś zwariowany człowiek w białym
ubraniu wybiegał z supermarketu z workiem mąki na plecach i butelką w ręce.
    Nicolay strzelił palcami.
    Mężczyzna w mundurze podniósł swojego colta z długą lufą i
wystrzelił.
    Chłopak z workiem mąki na plecach przekoziołkował jak trafiony
zając. Jego łup upadł na ziemię. Butelka rozbiła się, worek rozpruł i na ciało
wysypała się mąka, pudrując je na biało.
    Goryl Nicolaya podbiegł do niego, wykręcił mu ręce na plecy i
przystawił broń do skroni. Przypominało mi to zdjęcie z gazet przedstawiające
przesłuchania partyzantów.
    - To Filipińczyk - powiedział zdziwiony Roussel, kiedy
obejrzeliśmy więźnia z bliska.
    - Co to ma znaczyć? - zasyczał Klamm. - Na całej wyspie nie ma
ani jednego Filipińczyka. Tylko turyści i nasi ludzie.
    Roussel pochylił się nad chłopcem i przemawiał do niego
uspokajająco, najpierw po hiszpańsku, a później w jakimś innym języku. Ranny
odpowiadał mu z trudnością.
    - Co on mówi? - denerwował się Nicolay. Roussel potrząsnął
głową.
    - To nieprawdopodobne. Mówi, że jest tubylcem, z tych, którzy
dawniej żyli na tej wyspie. Paru z nich nie dało się ewakuować i ukryło w
dżungli. Nie chcą stąd odejść. Twierdzą, że to jest ich wyspa.
    - A teraz ci bandyci okradają nas, co? - Klamor był pełen
sprawiedliwego oburzenia.
    - Raczej marne wynagrodzenie za to, że ukradliśmy im wyspę -
mruknąłem.
    - Nie ukradliśmy jej, tylko na mocy prawa odkupiliśmy od
państwa filipińskiego - powiedział ostro Nicolay.
    - Okay, wobec tego nie była to kradzież tylko paserstwo. W
końcu ta ziemia należy do nich, a nie do państwa.
    Nicolay popatrzył na mnie uważnie i w myślach zanotował moje
nazwisko na swojej czarnej liście.
    - O tym jeszcze kiedyś porozmawiamy - powiedział. Kopnął
Filipińczyka. - Ten młodzieniec nas zaatakował; zagrażał naszemu życiu i
własności.
    Patrzyłem na drgającą, ubrudzoną mąką twarz tego biedaka,
którego głód zapędził w rejony naszego cierpiącego na nadmiar produktów,
społeczeństwa.
    - Tak jest, zaatakował - powtórzył twardo Nicolay. - Niech go
pan spyta, ilu członków jego plemienia żyje jeszcze na wyspie?
    - Ponad trzy tysiące - powiedział Roussel po dłuższej dyskusji
z rannym.
    - Trzy tysiące - szepnął Nicolay. - To przecież cała armia. Oni
stanowią dla nas zagrożenie!
    - Bez przesady - wtrącił się Roussel.
    Nicolay w ogóle go nie słuchał. Wyglądał jak gracz w szachy,
który wie, że jego przeciwnik dostanie mata w dwóch posunięciach. Jaśniał wprost
z satysfakcji. - To najlepsze, co nam się mogło przydarzyć. Mam prawie
stuprocentową pewność! Pewność dla nas i śmiertelne niebezpieczeństwo dla
Filipińczyków.














Niech żyje safari albo sygnał do polowania na
winowajców

    Dr med. Hartinger patrzył przez celownik swojego sztucera. Jego
palec dotykał spustu. W tym momencie rozległ się odgłos wystrzału.
    Jakaś postać w długim białym stroju z przeciągłym okrzykiem
spadła z wierzchołka olbrzymiego drzewa stojącego na skraju dżungli.
    - To już trzeci dzisiaj - oświadczył dumnie Hartinger. - Zapisz
to, Sabine. Musimy to zachować na pamiątkę.
    Jego towarzyszka, dobrze zbudowana dziewczyna z typu tych,
jakie bywają na okładkach "Playboya", ze zbyt rozjaśnionymi włosami i trochę za
głupia, zachichotała i zrobiła kreskę w małym notesie.
    Przystosowany do wymogów safari samochód terenowy ruszył znowu
do przodu. Jens - Uwe Klein, dyrektor sp. z o.o., siedzący obok blondynki, opadł
na jej kolana.
    - Hopla! - wykrzyknął podochocony. - Pan doktor wspaniale
strzela!
    - Tego może pan być pewien - zapiszczała blondynka. - Jak pan
chce, to z odległości stu metrów zestrzeli panu z drzewa takiego bambo. Oni
chyba żyją na drzewach?
    Z wytrzeszczonymi oczami wpatrywałem się w tych zafascynowanych
okrucieństwem koszmarnych drobnomieszczan. Rozmawiali ze sobą jak karykatury,
ale nimi nie byli. Dowiedli mi po raz kolejny, że życie jest bardziej cynicznym
twórcą od kabaretu.
    Zauważyli, że się im przyglądam.
    - Nie lubi pan polować? - zapytał Klein.
    - Do cholery, to przecież nie są króliki, to ludzie! -
krzyknąłem.
    Klein zirytowany zmarszczył czoło. Blondyna powiedziała z
urazą: - 0 Boże, ale pan wrażliwy! I to z powodu tych paru dzikich, którzy na
nas napadli.
    Dr Hartinger lekkomyślnie machnął przed moim nosem naładowanym
sztucerem.
    - Musimy oczyścić wyspę z tych bandytów. To działanie w obronie
własnej. Zupełnie legalne. - Uśmiech zadowolenia przemknął po jego twarzy. - Ale
nie twierdzę, że nie odczuwam przy tym pewnego rodzaju myśliwskiej gorączki.

    Co oznaczało, że tubylcy nie mieli więcej szans niż zające
podczas polowania z nagonką.
    Nicolay wpadł na genialne pomysły. Po pierwsze, znalazł w
Filipińczykach idealne kozły ofiarne; można ich było uczynić odpowiedzialnymi za
wszystkie szkody. Dlaczego miałoby im być lepiej niż amazońskim Indianom?
    A po drugie, w ten sposób można było wywabić ze stref
urlopowych zabójców. Zabójcy to ci, u których agresja nie osłabła wraz z
odcięciem dopływu negatywnych psychogazów. Według motta: "Masz kłopoty
wewnętrzne, skieruj agresję na zewnątrz" zorganizowano grupy bojowe, które
właśnie teraz krążyły po dżungli, masakrując tubylców.
    Stworzyliśmy w sumie dziesięć takich grup. Za nami jechały
jeszcze dwa landrovery pełne szaleńców z karabinami. Biorący udział w tym
"safari" ubrali się na tę wyprawę bardzo modnie i stylowo. Widać było wiele
bawełnianych koszul w kratę, butów z cholewami, kowbojskich kapeluszy i dżinsów
z szerokimi pasami. Ponad tym wszystkim unosiła się mgiełka wolności i przygody.
Każdy z nich był małym bohaterem westernu, który ze swojego blockhauzu mógł
odstrzelić paru Indian, ale na żywo, w żadnej tam telewizji.
    To byli panowie z dyrekcyjnych gabinetów, którzy postanowili
raz nie wydawać rozkazów, tylko strzelać. Drobni kierownicy działów, którzy
strzelali, ponieważ tak zarządzono. Oni zawsze robili wszystko, co im
powiedziano. Nawet jeżeli nie było to zbyt legalne. Byli tam jeszcze różni
referenci, roznosiciele akt, którzy też chcieli raz dać komuś w skórę.
    Jedna duża rodzina zabójców.
    Podczas kiedy dr Hartinger chwalił się swoim myśliwskim
doświadczeniem, spojrzałem na Roussela, który do tej pory nie wypowiedział ani
słowa, ignorując zalotne spojrzenia blondyny.
    - Chce mi się rzygać, jak na to patrzę - powiedziałem do niego.
- Mnie też, ale biadolenie nic nie pomoże - powiedział niecierpliwie, nagle
pełen energii. - Musimy coś zrobić!
    - Ale co? Mamy im odebrać broń? Siłą?
    - Dlaczego nie? - powiedział wolno. - Dlaczego nie.
    - 0, tam jest znowu jeden! - krzyknął Klein, wskazując palcem.
Jeden z tubylców nie wytrzymał nerwowo, wyskoczył z dżungli i przebiegał właśnie
przed nami na ukos drogę. Musiał zwariować. Trudno go było nie trafić.
    Dr Hartinger stanął na rozkraczonych nogach i wycelował w plecy
uciekającego. To było najzwyczajniejsze morderstwo. Skoczyłem na równe nogi i
kopnąłem go w plecy. Z okrzykiem zaskoczenia, wypuszczając z ręki sztucer,
przeleciał przez budę landrovera. Marzyłem o tym, aby wpadł pod koła. Roussel
przytomnie pochwycił lecący w powietrzu sztucer Hartingera. Krzyknął coś do
Filipińczyka, który po chwili zniknął w dżungli.
    - Tak, a teraz wszyscy odłożyć broń! - wydyszał i wycelował
sztucer w innych myśliwych. - To żaden dowcip. Zastrzelę was po kolei, jeśli
tego nie zrozumiecie. Szybko!
    Z bladymi twarzami, ostrożnie, kładli swoje strzelby na ziemię.
Roussel skrzywił twarz w uśmiechu i zdmuchnął z czoła kosmyk włosów. W tym
momencie był podobny do młodego boga.
    Kula trafiła go w lewą pierś, obracając wokół osi. Upadł nie
oddając ani jednego strzału. Rzuciłem się do niego.
    Leżał na plecach. Na jego koszulce rozszerzała się duża
czerwona plama. Jego pierś podnosiła się i opadała gwałtownymi ruchami. Oddychał
głośno i boleśnie, jak kobieta w bólach porodowych. Jego twarz błyszczała od
potu. Życie uciekało z niego w takim tempie, w jakim mała chmura przesuwa się
przez słońce.
    Wpatrywał się nieruchomo w stojącą na brzegu dżungli palmę, w
bezgranicznie lazurowe niebo.
    - Oh, island in the sun - szepnął. To było tylko marzenie. Jego
oddech zanikł tak nagle, jak przestajemy nagle słyszeć nie nakręcony zegarek.

    Kiedy idiota, który go zastrzelił, zeskoczył z landrovera i
wycelował we mnie swoją strzelbę, popatrzyłem tylko na niego bez słowa.













W Roku Pańskim 1996 - po raz trzeci
SOLIDARNOŚĆ

    To słowo namalowano czerwoną farbą na fasadzie budynku
ambasady, wielkiego, obcego mocarstwa.
    Ostatnia litera, ć, nie była gotowa; kończyła się jakimś dzikim
zawijasem. Farba była jeszcze świeża i skapywała ze ściany jak krew.
    Kilka jej kropli spadło na wykrzywioną agonią twarz
indiańskiego księdza. Ale on tego nie czuł. Był już martwy, chociaż żołnierze
gwardii narodowej ciągle go jeszcze bili.













Happy end. Ale dla kogo?

    Siedziałem wygodnie w skórzanym fotelu. Obok mnie stała na tacy
szklanka z tuba libre. Nawet mnie nie związano, ale i tak nie dało się ukryć, że
to było przesłuchanie.
    Nicolay przypatrywał mi się przyjaźnie sponad szkieł swoich
okularów do czytania.
    - A więc chce pan naprawdę rozpowszechnić na całym świecie
informacje o tym, co się tutaj wydarzyło?
    - Może pan być tego absolutnie pewien - powiedziałem. Miało to
zabrzmieć zdecydowanie, ale wyszło słabiutko. Bałem się. - To, co się tutaj
stało, jest tak potworne, że musi się o tym dowiedzieć każdy. Opowiem o tym
prasie.
    - Będzie pan musiał uważać, do jakiego czasopisma się pan
zwróci. Może należeć do nas - stwierdził Nicolay łagodnie.
    Jego swoboda niepokoiła mnie. Czułem, jak po moich
wnętrznościach łazi stado mrówek. Automatycznym ruchem podniosłem szklankę i
napiłem się koktajlu.
    - W każdym razie dostanie się to do wiadomości publicznej. Coś
takiego nie da się utrzymać w tajemnicy. Ktoś zacznie mówić.
    Nicolay popatrzył na swoje wypielęgnowane, czyste ręce.
    - Nie bardzo w to wierzę. Widzi pan, na tej wyspie istnieje
tylko mała grupka ludzi, którzy wiedzą, co się naprawdę wydarzyło. Inni znają
tylko fragmenty, co oznacza, że można im wmówić wszystko, co miałoby choćby
pozory prawdopodobieństwa. Prawdopodobne kłamstwo było zawsze lepsze niż cała
prawda.
    - Ale te zniszczenia, trupy... Tego nie da się tak po prostu
ukryć!
    - No tak, oczywiście, że nie. Ale znaleźliśmy przecież winnych.
W końcu wiemy, kto był za to odpowiedzialny.
    - Free & Easy.
    Nicolay spojrzał w sufit jak nauczyciel, który musi się męczyć
ze szczególnie tępym uczniem.
    - Naprawdę, Rossi, teraz zaczyna pan być już całkiem jak
dziecko. Nie chce pan zrozumieć, o co tu idzie, czy też się coś panu marzy w tej
pańskiej nierozumnej głowie? Nigdy nie będziemy mogli dowieść Free & Easy,
że dopuścili się zamachu na naszą firmę. Naturalnie, możemy się zrewanżować. Ale
wtedy oni uderzą ponownie i doprowadzi to do nie kończącej się eskalacji. To nie
ma żadnego sensu. Nie, mysię po prostu z nimi porozumiemy. Kupimy od nich
udziały na ich wyspie, oni kupią udziały naszego Holiday World; powiązanie
kapitałów, rozumie pan? Pomimo, że z punktu widzenia gospodarczego mamy do
czynienia z dwubiegunowością, w rzeczywistości będzie to monopol.
    Zaczął się rozkręcać w sposób typowy dla robotów. Wychodził z
niego ekonomista myślący kategoriami zysku, nie pamiętający o ludziach!
    - Taki monopol jest oczywiście optymalny, jeśli idzie o sprawę
maksymalizacji zysku - gawędził ze mną nadal. - I razem będziemy tak mocni, że
wyeliminujemy każdego nowego konkurenta, zanim jeszcze wpadnie na taki pomysł.

    - No to wspaniale - powiedziałem. - I w ten sposób walczące
strony podają sobie przyjaźnie ręce na polu bitwy.
    - Właśnie - Nicolay skinął głową zadowolony. Po prostu nie był
w stanie wyczuć ironii w moich słowach.
    - Komu może przy tym przeszkadzać, że dochodzi się do tego
brodząc po kolana we krwi - dodałem szyderczo. - Najwyżej paru tak
superuczulonym ludziom, jak na przykład mnie.
    - Ależ drogi panie! To było przecież tylko paru tubylców!
    - Dwustu trzydziestu ośmiu - mruknąłem i zdziwiłem się, że
szklanka w mojej dłoni nie rozprysnęła się jeszcze pod naciskiem palców.
    - Kogóż to w końcu może interesować? Kiedy podamy do
wiadomości, że te dzikusy napadły na nasze tereny urlopowe i zabiły paru
niewinnych turystów, ludzie będą się denerwować co najwyżej tym, że nie
zastrzeliliśmy ich więcej. A w przypadku tych, którzy brali w tym udział -
wczorajsze polowanie zrobiło na nich doskonałe wrażenie. To zupełnie coś innego
niż jelenie czy bażanty. Prawdziwi dzicy! Jak za dobrych, kolonialnych czasów. -
W jego wzroku pojawiło się znów wyrachowanie. - Szkoda, że nie można wydawać na
to kart łowieckich. Ale będzie można wprowadzić do reklamy safari z przygodami w
dżungli. Hm, to byłoby interesujące.
    Wytrzeszczyłem na niego oczy. Nie chodziło tu już o fakt, że
myśli o czymś takim. Doprowadzało mnie do szału to, że nie wykluczał, iż coś
takiego można naprawdę zrealizować. To był szaleniec we flanelowym garniturze z
bezbłędnie zawiązanym krawatem.
    - Ale przecież turyści, którzy znajdują się na Holiday World -
próbowałem rozbić jego projekt zatuszowania wszystkiego - doskonale wiedzą, że
to nie Filipińczycy są odpowiedzialni za te akty gwałtu; tylko oni sami
porozbijali sobie głowy.
    - To było tak, jakby na chwilę opanowało ich stado złych
demonów. Nie chcą o tym więcej myśleć. Damy im dobre alibi. Zaakceptują je z
wdzięcznością i po paru dniach będą sami w nie wierzyć. Każdy dostanie tydzień
gratisowego urlopu. O ile wiem, sądząc po wynikach błyskawicznej ankiety, jaką
przeprowadziliśmy, 98,5 procent chce u nas ponownie spędzić urlop.
    - 98,5 procent? - zapytałem ironicznie - przypomina mi to
wyniki wyborów w państwach totalitarnych.
    - Ale za to bez przymusu - powiedział gładko i spojrzał w okno.
Przypominał mi komputerowego Mefistofelesa. - W końcu przymus jest staromodny. W
odpowiednim czasie parę powodujących euforię środków psychotropowych, w
odpowiednim miejscu kilku znakomitych psychologów, sugestywnie przyjazne słowa -
i wszystko jest znowu w najlepszym porządku. Rządzimy się nie poprzez "nie", a
poprzez "tak", nie poprzez zakazy, ale poprzez propozycje. To jest o wiele
bardziej skuteczne. Pogodnie, bezboleśnie, pozytywnie.
    Zrozumiałem, że w tym szaleństwie jest metoda. Nie wpadało ono
tak bardzo w oko, gdyż wśród nas było za wielu szaleńców. Czułem się jak głupi,
ślepy marzyciel, staruszek, który nie przyjął jeszcze moralnych wyobrażeń Nowego
Czasu.
    - Ale pozostałe półtora procent, Nicolay... - Była to ostatnia
próba przed przyznaniem się do ostatecznej porażki. - Oni przecież opowiedzą o
tym, co się tu stało.
    - Nikt im nie uwierzy, mamy w naszych rękach władzę nad
środkami komunikacji masowej - wydawnictwa, agencje reklamowe, prasę. Tworzymy
taką opinię, jakiej potrzebujemy. I w końcu, ci pieniacze byli odurzeni
psychotropami, jakie zastosowali wspólnicy Filipińczyków. Dobrze, że mi pan
przypomniał. Musimy to bardziej wyeksponować w prasie. - Zwrócił się do Klamma:
- Proszę się zastanowić nad tym problemem. Musimy założyć odpowiednią
organizację, która przyzna się do zamachu. To pilne!
    Byłem już tak gotów, że zaczął mi się marzyć jakiś piękny,
sympatyczny, koszmarny sen.
    - Ale przecież cała ta afera nie powstała tylko na skutek
działania z zewnątrz - powiedziałem. - Istniało już odpowiednie napięcie
wewnętrzne, które się potem rozładowało w trzęsieniu ziemi.
    Nicolay oparł się niedbale o krzesło. Wyglądał tak, jakby miał
już całą sprawę pod kontrolą.
    - To nie było trzęsienie ziemi - stwierdził. - To tylko panu
trzęsły się kolana.
    - Z humanitarnego punktu widzenia... - zacząłem.
    - Niech mi pan czymś takim nie zawraca teraz głowy! - przerwał
mi. - Tu nie idzie o humanitaryzm, tylko o pieniądze. O zamówienia, o miejsca
pracy, poczucie bezpieczeństwa społecznego.
    Ci dobrzy ludzie z Tour Futur.
    - Może pan sobie spokojnie dowcipkować!
    Wstałem i zacząłem się zastanawiać, czy dopadnę go dwoma
szybkimi ruchami. Nie miało to szans powodzenia.
    - Nicolay - powiedziałem cicho - pewnego dnia nasze ścieżki
znowu się skrzyżują, a wtedy nie będzie za panem dwóch goryli z pistoletami. Ten
dzień nie będzie najlepszym dniem w pańskim życiu.
    - Może pan sobie oszczędzić tej filmowej roli, Rossi! - odparł
wzruszając ramionami. - Bierze pan siebie zbyt poważnie. Nic nam pan nie może
zrobić. A teraz niech pan stąd zmiata!
    Musiałem chyba patrzeć na niego z nieprawdopodobnym
zaskoczeniem w oczach, gdyż powtórzył:
    - Tak, tak, może pan odejść - i poszedł do drzwi prowadzących
na zewnątrz... Za nim ruszyli jego dwaj lokaje.
    - Niech pan już idzie! - powiedział jeden z goryli i popchnął
mnie do przodu.
    Przed domem stał helikopter. W jaskrawym południowym słońcu
jego kadłub rzucał prawie czarny cień.
    - No, niech pan wsiada i niech pan leci tam, gdzie pieprz
rośnie - wybulgotał pełen entuzjazmu Klamm. - Jednej wszy mniej!
    Wpatrywałem się w różowy helikopter, który był szansą ratunku.
Nagle poczułem głęboką nieufność. Oni nie mogli mnie tak po prostu stąd
wypuścić.
    A później spojrzałem na tego biedaka pilota.
    - A więc na tobie też postawili z zimną krwią krzyżyk, Dave -
powiedziałem spokojnie. - Nie powiedzieli ci o tym, że masz bombę na pokładzie?

    Dave zrobił wielkie oczy.
    - Co to ma znaczyć? Mister Nicolay, co to...
    Wykorzystałem ten krótki moment zamieszania, aby wyrwać
stojącemu obok mnie strażnikowi pistolet z kabury.
    Skoczyłem dwa kroki do tyłu i wyciągnąłem colta przed siebie.
Stałem lekko ugiąwszy kolana, jak na strzelnicy.
    - Niech się nikt nie rusza! - krzyknąłem. Wylot lufy skierowany
był na brzuch Nicolaya - W przeciwnym wypadku...
    Klamm trząsł się ze strachu, Nicolay usiłował być spokojny, ale
był bardzo blady.
    - I tak cię dopadniemy - wyszeptał.
    Cofałem się po wąskiej ścieżce prowadzącej pomiędzy plątaniną
bungalowów, ciągle trzymając broń gotową do strzału.
    Spokojnie, spokojnie.
    - Na twoim miejscu, Dave, poszedłbym ze mną!
    Nie był głupi. Wiedział, gdzie ma choć minimalną szansę
przeżycia i przeszedł na moją stronę.
    Jeden z goryli chciał jeszcze dowieść, ie nie bierze pieniędzy
za darmo. Rzucił się na ziemię i wyciągnął swój pistolet.
    Strzeliłem bez zastanowienia. Trzy razy. Druga kula kalibru 38
trafiła go w ramię, trzecia odbiła się od płyty chodnikowej i zraniła Nicolaya w
podudzie. Upadł, wykrzykując niezrozumiałym głosem jakieś rozkazy.
    Pomknąłem z Dave'em przez wąskie uliczki w kierunku dżungli.
Dotarłszy tam, byliśmy już prawie bezpieczni.
    Kiedy po długich godzinach oczekiwania zaszło słońce, wyszliśmy
znowu z lasu. Pod ochroną ciemności zakradliśmy się na brzeg morza. Przydała się
moja znajomość okolicy. Chcieliśmy ukraść łódź i dotrzeć na leżącą w pobliżu,
dużo większą od naszej, wyspę, a tam zobaczymy co dalej. Ale najpierw musieliśmy
się stąd wydostać.
    Jeżeli nam się uda i nie czekają gdzieś na nas z pułapką. O ile
nie widzą już nas w obiektywach noktowizorów.
    Odetchnąłem głęboko i wślizgnąłem się do wody.
    Poczułem mrowienie w plecach, tak jakby ktoś wymalował na nich
tarczę. Przełożył Wawrzyniec Sawicki
    powrót




  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza