ďťż
Lemur zaprasza
Karl Michael Armer To nie trzęsienie ziemi, to tylko panu trzęsą się kolana Wycieczka na wieś połączona z elementami strachu Kiedy moim ciężkim motocyklem przejechałem już przez garbaty kamienny mostek nad Chaplain's Creek i skierowałem się na Twickenham, przeżyłem jak zwykle moment zaskoczenia. Powodem tego była wspaniała robota, jaką wykonali projektanci naszego Swiata Przeżyć. Twickenham in the Willows to miasteczko, które było tak angielskie, że coś podobnego wcale już w Brytanii nie istniało. Z tego też powodu przyjeżdżało tutaj wielu brytyjskich turystów, aby choć raz poczuć się znowu jak u siebie w domu. Nie było tu żadnych strajków, młodzieżowych band, przerw w dostawach prądu, czy masy przedmiotów z epoki kultury plastyku. Twickenham było miłym, spokojnym, prowincjonalnym miasteczkiem, zamieszkanym przez sympatycznych obywateli. Dżentelmeni w tweedowych marynarkach zwracali się do siebie per "stary chłopie" i prowadzili uprzejme, z lekka zniekształcone trzymaną w kąciku ust fajką, rozmowy o psach i koniach. Damy w tym czasie częstowały się filiżanką herbaty. - Miłego popołudnia, sir - powitał mnie hobby przy wjeździe do miasteczka, kręcąc z maestrią młynka swoją pałką. Nikt nie przypuszczałby, że kryje ona w sobie spory ładunek gazu łzawiącego. - Wspaniałą mamy dzisiaj pogodę, nieprawdaż? - W samej rzeczy, konstablu - odpowiedziałem uprzejmie i skinąłem z uznaniem głową. Wyglądał rzeczywiście jak prawdziwy. A jeśli idzie o pogodę, to miał rację. Była wspaniała, nawet w przypadku tej hołubionej przez klimat tropikalnej wyspy. Słońce kłoniło się już ku zachodowi, rozświetlając głęboką zieleń parków i placów do krykieta. W jego blasku łagodnie lśniły ołowiane szybki w oknach domków zbudowanych z pruskiego muru. Niekiedy dostrzec było można jedynie błysk światła odbitego w szerokokątnych obiektywach dozorujących kamer. W równomiernych odstępach czasu słychać było uderzenia młotków do krykieta. Wydawało się, że czas się tutaj zatrzymał. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby nagle zza rogu wyłoniła się miss Marple. W tym otoczeniu można było rzeczywiście zapomnieć, że mamy już 1996, a miejsce to zostało sztucznie stworzone jako atrakcja dla turystów. Po drugiej stronie ulicy, przed wejściem do "Falstaff's Firfeplace", stało, spokojnie gawędząc, paru mężczyzn z kuflami piwa w rękach. Ponad nimi skrzypiał szyld gospody, ukazujący grubego, śmiejącego się rycerza, grzejącego swój tyłek przy buzującym kominku. Ta idylliczna scena była jak balsam dla mojej, nieco zestresowanej, duszy. Przejechać w ciągu ośmiu godzin z Ibizy przez Tahiti do Alphaville w Luizjanie, i dalej do Twickenham - to było coś! Nawet dla tak wysoko opłacanego i odpowiednio umotywowanego profesjonalnego menedżera, jakim niewątpliwie byłem. - Działasz mi na nerwy, ty cholerny gaduło! Głos był opryskliwy i bardzo niesympatyczny. Za moment usłyszałem brzęk i bulgoczący krzyk. Nie wierzyłem moim uszom. Jeden z dżentelmenów z naprzeciwka wbił swojemu vis - a - vis kufel w twarz. Z ust rannego trysnęła krew, w ślad za nią wypadło kilka zębów. Ze wzrokiem wyrażającym najgłębsze zaskoczenie pomału osuwał się na kolana. Napastnik wpatrywał się nic nie rozumiejącym wzrokiem w rozbity kufel w swojej ręce i na powalane krwią palce. - Ja, ja... - jąkał się. Wyglądał jak urzędnik bankowy, do którego okienka podeszła fioletowa ośmiornica, chcąca otworzyć sobie konto. Poczułem, jak wzbiera we mnie histeryczny śmiech, a właściwie powinienem być przerażony. Był to najgorszy wybuch agresji, jaki kiedykolwiek przeżyłem w strefie urlopowej, za którą byłem odpowiedzialny. Niezdolny do interwencji, chichotałem głupio i przeklinałem tych idiotów z centrali, którzy znowu lekkomyślnie igrali ze środkami chemicznymi. Po prostu nie byli w stanie połapać się w tych swoich środkach stymulujących. Najprawdopodobniej, po dzisiejszych swoich porannych wpadkach, zbytnio cofnęli dodatek euforyzera i dodali za dużo depresantów. Na szczęście konstabl stanął na wysokości zadania. Wyjął agresorowi resztki kufla z ręki i powiedział: - Pański dowcip był odrobinkę za mocny, sir. Bo przecież to był dowcip, nieprawdaż? - Naturalnie - kiwnął głową napastnik - oczywiście, to był tylko dowcip. - Powinien pan być w przyszłości nieco bardziej ostrożny. Niechętnie wypraszamy naszych gości. Mężczyzna skulił się. Groziło mu przecież wypędzenie z urlopowego raju. - A my pójdziemy teraz do lekarza - powiedział policjant do rannego. - Jutro nie będzie po tym ani śladu. Na pewno otrzyma pan parę gratisowych jednostek przeżyć jako rekompensatę za ten szok. - Proszę sobie nie przeszkadzać - zwrócił się do pozostałych. - Nic się takiego nie stało. To tylko nic nie znaczący wypadek. Przeoczenie. Patrzyłem na niego z podziwem. Zlikwidował konflikt w sposób popisowy. Widać było, że nasz sześciomiesięczny kurs kontaktów psychologicznych przynosi owoce. Ale mimo to... Fakt, że w ogóle mogło dojść do takiego wypadku, był zastanawiający. Jak do tej pory, nasza maszyna urlopowa działała bezbłędnie. Słońce, relaks i zadowoleni ludzie. WIĘCEJ PRZEŻYĆ! WIĘCEJ KONSUMPCJI! Yeah! Wszyscy byli happy i nagle coś takiego... Dwa godne podziwu uda wyłaniające się spod krótkiej spódniczki sprowadziły na mnie znowu przyjemniejsze myśli. W dół ulicy, machając rakietą do badmintona, szło rudowłose stworzenie, ubrane w białą bluzę treningową. Była to jedna z tych niewinnych angielskich owieczek, która, jak mawiał Hitchcock, w taksówce potrafi nagle sięgnąć mężczyźnie do rozporka. Nie podobał mi się jednak sposób, w jaki oglądali się za nią mężczyźni. Patrzyli nieco zbyt pożądliwie. Coś wisiało w powietrzu. Atmosfera przypominała mruczący z cicha wulkan. Miejmy nadzieję, że nie wybuchnie. Byłoby szkoda ze względu na cały pomysł. I nasze posady. Przejechałem obok warsztatu garncarza. "Granma Thatchers old curiosity shoppe", trafiki "Derek's Snuff Shop", "Graemereel's Singing Pub". Wszystko było jak zwykle, tak, że pomału straciłem swój sceptycyzm. Dzwoniły dzwonki u drzwi sklepów, publiczne Computer - Terminals pracowały bez zarzutu, ludzie gawędzili o pogodzie. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Uspokojony zsiadłem z motocykla i udałem się na plebanię. Musiałem jeszcze przygotować Haunted House Party. Ten wieczór strachów był główną atrakcją każdego turnusu w Twickenham. Nic dziwnego, każdy mógł w nim znaleźć coś dla siebie: seans spirytystyczny z wibrującym stolikiem, typowy hokus - pokus ze zgrzytającymi drzwiami i szepczącymi głosami i oczywiście, na końcu, duch we własnej osobie: AAAAAACH! To robiło wrażenie. A przede wszystkim, było live. Prawdziwy strach, który każdy mógł przeżyć - w porównaniu z tym najmocniejsze horrory kinowe były tylko nudnymi zabawami. Na Haunted House można się było tak pięknie bać, a przecież każdy wiedział, że nic mu się przy tym nie stanie. Była to olbrzymia luka rynkowa, gdyż popyt na tego rodzaju rozrywkę był wielki. Nasza cena była oczywiście odpowiednio wysoka, ale za to proponowaliśmy niezapomniane przeżycia. W zasadzie organizowanie tego rodzaju przedstawień nie było moim zadaniem. Od tego miałem swoich ludzi. Ale czasami zajmowałem się tym osobiście, aby nie stracić kontaktu z pracą u podstaw. Na plebanii nie było jeszcze grającego ducha, aktora Nigela Greenslade'a. Prawdopodobnie wspominał dawne czasy ze Stratfordu, skąd wyrzucono go za pijaństwo. Ale, jak znałem życie, przyjdzie na pewno. Zrobiłem dokładny check - up technicznych urządzeń znajdujących się w pustym domu. Wszystkie systemy pracowały bez zarzutu. W dwie godziny później byliśmy gotowi. Słońce już zaszło, mocny wschodni wiatr targał okiennicami. Wokół okrągłego stołu w sali kominkowej siedziało dwudziestu pięciu gości naszego ghost show. Przybyli tu po kolacji; byli syci, zadowoleni i oczekiwali na rozrywkę. Najpóźniej za dziesięć minut będą czuli na karku dreszcz strachu. Świat duchów mieliśmy opanowany do perfekcji. Być może dojdzie nawet do małego ataku serca, który tylko poprawi atmosferę. W okiennice bił drobny tropikalny deszcz. W myślach uczestników dawno zamienił się on już w wiejską, typową dla prowincjonalnej Anglii, mżawkę. Atmosfera zaczynała działać. Było nas dwadzieścia siedem osób - trzy razy trzy, razy trzy. Bardzo magiczna liczba. Ze ścian spoglądały na nas ponure portrety przodków. Na kominku trzaskały płonące polana. Było cicho jak w grobie. - Nadszedł czas - obudziła się ze swego snu madame Zagorski, nasze medium. Jej głos był cichy i w tajemniczy sposób lekko chrapliwy, tak jakby widziała wszystkie koszmary tego świata. Ale był on tylko wynikiem pijaństwa i papierosów. - Duchy są nam przychylne. Jej głos stał się jeszcze bardziej chrapliwy. W oczach pojawiły się transcendentalne błyski, którymi wywierała tak wspaniałe wrażenie na swoich klientach w Battersea Park. - Podajmy sobie ręce i utwórzmy magiczny krąg. Uczestnicy wieczoru z wahaniem podali sobie wilgotne dłonie. W panującej ciszy można było usłyszeć bicie własnego serca. - AAAAACH! Madame Zagorski rzuciła głową do tyłu, do przodu i znowu do tyłu. - Kontakt! Ogień na kominku płonął w takt jej ruchów, rzucając dziwne cienie na ściany. W powietrzu można było wyczuć nagle lekki zapach siarki. Kiwała się nadal na krześle, włączając w ten sposób wentyl pompujący do kominka tlen, który sprawiał, że płomienie zaczynały demonicznie pulsować. Kiedy poruszył się stół, z ust obecnych wyrwały się westchnienia. Groteskowo zaczął się przesuwać raz w lewo, raz w prawo. Swoją pracę wykonywały teraz magnesy umieszczone pod podłogą. - Jesteś tutaj? Jesteś tutaj? Jej głos był nabrzmiały i nie miał w sobie już prawie nic ludzkiego. Była niesamowicie przekonywająca. Przypomniałem sobie, że kiedyś była rzeczywiście prawdziwym medium. Co by się stało, gdyby naprawdę kiedyś uzyskała kontakt? - Tak, tak, TAK! Co by się stało, gdyby kiedyś jakaś siła z tamtego świata wdarła się do naszej elektromagnetycznie sterowanej pułapki na turystów? Zrobiło mi się zimno. Ale to były tylko małe dysze umieszczone na suficie, które wdmuchiwały do sali zimne powietrze. Z trzaskiem otworzyło się jedno z okien. Przekaźnik nr 14. Wydęły się zasłony na oknach. Gdzieś w domu trzasnęły drzwi. - On tu jest. On przyszedł. On... Madame Zagorski spadła z krzesła z bełkotem na ustach. Krąg złączonych dłoni rozerwał się błyskawicznie. Z trudem stłumiłem uśmiech. Za każdym razem reagowali tak samo. Wolno i szarpiąc nerwy znowu zatrzeszczały jakieś drzwi. Wydawało się, że ten trzask słychać w całym domu. Nic dziwnego, był wzmacniany i przekazywany przez cholernie drogi, ośmiościeżkowy nakamichi z urządzeniem do eliminacji szmerów. Najlepszy z najlepszych, aby tylko odgłosy były jak najbardziej prawdziwe. A później, w całym domu rozległ się upiorny dźwięk, który powodował, że włosy stawały na głowie dęba, nie zdefiniowany, cichy, a jednak wwiercający się w uszy, napawający przerażeniem, dźwięk czyniący z zabobonów rzeczywistość. Tylko ja wiedziałem, co to był za dźwięk. Elektroniczny szmer zmiksowany z powoli przyspieszanym biciem serca, prawie na granicy słyszalności, do tego chór dziewczęcy, którego brzmienie przepuszczono przez wszystkie możliwe filtry i wzmocniono pogłosem. Nasz specjalista od dźwięku pracował nad tym przez ponad pół roku. Był to najprawdziwszy głos z tamtego świata, jaki kiedykolwiek słyszano na tej planecie. Głos śmierci. W chwilę potem z hallu dobiegły huczące kroki, pod którymi cały dom wydawał się rozpadać. Do sali wdarła się widmowa poświata (sterowane elektronicznie lampy ultrafioletowe). Jednakże te kroki brzmiały inaczej niż zazwyczaj. Zadrżałem. Jak zahipnotyzowani wszyscy obecni wstali, aby zobaczyć, co się dzieje w hallu. Zaledwie tam dotarliśmy, włączyła się cała bateria urządzeń imitujących błyskawice, cały hall zatopił się w jednej białej eksplozji. Schowaliśmy twarze w dłoniach. Kiedy mowy mogliśmy patrzeć, otaczała nas gęsta mgła. Soho Lights Fog Machine. Dudniące kroki dotarły tymczasem do schodów prowadzących z pierwszego piętra na parter i pomału schodziły w dół. Mgła zaczęła opadać i wędrowała nad podłogą na wysokości kolan. Wyłoniła się z niej jakaś postać. To była Śmierć. Jej biała szata trzepotała w wyimaginowanej burzy, a koścista czaszka ironicznie szczerzyła zęby. Na jej ramieniu siedziała czarna sowa. Trzymana przez Śmierć kosa poruszała się, jakby ścinała łan głów. Moje serce biło niczym młot; czułem, że dostaję gęsiej skórki. Wiedziałem, że był to Nigel Greenslade, ale nie mogłem obronić się przed zabobonnym przerażeniem, jakie mnie ogarniało. To było tak wspaniałe, przerażające widowisko. Znaliśmy je z obrazów, ze snów, z na wpół zapomnianych wspomnień. Ono było w nas. Teraz uwolniło się i zaczęło nam zagrażać. - Witajcie. Zabrzmiało to bardzo uprzejmie. Trafienie bez pudła. Nieprawdopodobne, w jaki sposób Greenslade potrafił osiągnąć ten efekt. I to głosem, który u starego Kinsky'ego, wywołałby napady szalonej zazdrości: niczym zimny powiew, bezcielesny i nieomal syntetyczny. Zlodowaciały powiew z tamtego świata. Zapowiedź z głośnika na sali operacyjnej. Ostatnie wezwanie dla pacjentów z sali 328. Exit Gate D. Obecna między nami starsza dama zemdlała z westchnieniem i zniknęła pod pokrywą mgły. Mój oddech słychać było tak, jakby dochodził spod maski przeciwgazowej. - Przyszłam, aby zabrać was ze sobą. O Boże, co za obojętność! Biurokrata zamykający parę życiowych kont. Urzędnik z obozu koncentracyjnego odfajkowujący nowy transport. Ssssst, ssssst. Postęp, który sami wyprodukowaliśmy i który straszy nas teraz swoją trupią czaszką. - Nie żartuję. Tym razem mówię poważnie. I rzeczywiście mówił poważnie. Jego oczy były zamglone i... absolutnie szalone. Jego ręce zacisnęły się kurczowo na stylisku kosy. Greenslade zwariował. Któryś z gości nie wytrzymał nerwowo i wyskoczył do przodu. - Cholerny hokus - pokus! Kosa jak bagnet wwierciła się w jego ciało. Przez jeden przerażający moment cała ta scena wyglądała jak z obrazu. Pojedyncza, nieruchoma klatka filmowej taśmy. Wtedy mężczyzna upadł na ziemię, wyrywając Śmierci z rąk kosę. Greensladel Śmierć stał przed nami z takim wyrazem twarzy, jakby przed chwilą obudził się z narkozy. Podbiegłem do leżącego na ziemi i spojrzałem na niego. Przez przepływające nad nim opary mgły wyglądał już bardzo obco. Prawie nie krwawił. Po prostu nie żył. Co za skandal! Cóż za pożywka dla niezależnej prasy. Wszystko poszło do diabła! Cały ten sztuczny raj urlopowy, moja kariera, wszystko. W tym momencie zebrani zaczęli klaskać z zachwytem. - Wspaniale! - Nieprawdopodobne! - Prawie, jakby naprawdę... Przez chwilę wydawało mi się, że zwariowałem. A potem zorientowałem się, że oni myślą, iż należy to do przedstawienia. Cały ten obszar urlopowy był sztuczny. Wszystko było sztuczne, wszystko było zaplanowane. Nie potrafili sobie nawet wyobrazić, że to, co się stało, było nie zaplanowane. Że to nie był żaden teatr, że naprawdę zamiast keczupu popłynęła tutaj krew. - Bardzo dziękuję - usłyszałem swój uprzejmy głos. - Ladies and Gentlemen, i w ten sposób zakończyło się nasze Haunted House Party. Mamy nadzieję, że sprawiło ono państwu dużo przyjemności. A tym przypadkiem - wskazałem na zwłoki i uśmiechnąłem się porozumiewawczo - zajmie się nasz doktor Watson. Zebrani uśmiechnęli się zgodnie; dama, która zemdlała ze strachu, została postawiona na nogi i wszyscy zadowoleni opuścili plebanię. Chciało mi się wymiotować, a potem uświadomiłem sobie całą nierealność tej sytuacji. Aż do tej chwili, rok 1996 nie przyniósł nic, co mogłoby mnie zaskoczyć. W kraju, w Niemczech i w USA odbyły się wybory, miałem znakomitą pracę i byłem całkowicie szczęśliwy. A teraz siedziałem tutaj, w tym sztucznym, angielskim miasteczku, na wyspie leżącej na morzu Sulu, razem ze zwłokami, na plebanii pełnej oparów mgły. Uczeń czarnoksiężnika nad szczątkami swojego dzieła. Z sali kominkowej wyszła zataczając się, z butelką w ręce, madame Zagorski. - Coś się stało? Zacząłem się śmiać, histerycznie śmiać. W jaki sposób wpadłem w to szaleństwo? Oh, islands in the sun Dzisiaj rano wszystko wyglądało jeszcze całkiem niewinnie. Leżałem w łóżku i cieszyłem się na czekający mnie dzień. To będzie znowu dobry dzień, jak zawsze. Miałem do wykonania tylko rutynowe prace. Cóż mogło mi się przy tym wydarzyć niezwykłego? Słońce świeciło już przez otwarte okno i łaskotało w nos. Znad brzegu dochodziły dźwięki zespołu muzycznego. Zrzuciłem z siebie pled i poczłapałem beztrosko na balkon; na Ibizie nikomu nie przeszkadzał widok nagiego mężczyzny na balkonie. Jestem typem gruboskórnym, ale poczułem, że serce bije mi mocniej, kiedy rozejrzałem się wokół. Ta okolica była po prostu zbyt piękna. To było to, czego można oczekiwać, wychodząc rano na hotelowy balkon. To był urlop, sunshine, happiness, niebieskie niebo, biała plaża, miłe dziewczęta, palmy, dobra muzyka i stół zastawiony do śniadania. Było tu wszystko, co może zaproponować życie, wydestylowane, idealnie typowe. Na brzegu trwało beach party. Nie miałem pojęcia, czy zaczęło się ono dopiero przed chwilą, czy trwało już całą ostatnią noc, a może i poprzednią. Częstowano się czerwonym winem, pszennym chlebem i amfetaminą. Nad ogniskiem kręcił się rożen z pieczenią. Jej zapach mogłem poczuć nawet tu, na balkonie. Dziczyzna. Ci ludzie musieli mieć dużo pieniędzy. A ponad tym rozbrzmiewał gorący rytm granej przez zespół muzyki. Wchodziła w krew; w tym przypadku głupi banał był zgodny z prawdą. Prawie wszyscy obecni na plaży tańczyli. I to jak tańczyli! Urlopowi zawodowcy. Nie mieli pojęcia, co to jest hedonizm, ale doskonale go rozumieli. Nagie piersi kołysały się z gracją w równych amplitudach, sinusoidach, przekrojach stożka, w pełni kontrolowane i ciągle w tym samym rytmie. Ach, wy moje wspaniałe, kuliste metronomy, kocham was! Kocham także i was, smakowite, brązowe i lśniące boginie kultu Słońca, drzemiące niczym zwierzęta na swych leżakach ustawionych na plaży. Człowieku, opanuj się! Rzeczywiście muszę uważać, żeby mnie nie poniosło. Ale czy należy się temu dziwić, jeżeli jestem pijany ze szczęścia? Ten widok podziwiałem codziennie. Każdego rana cieszyłem się, że mogę tutaj pracować i że mając trzydzieści jeden lat byłem już social relations supervisorem największego centrum urlopowego świata. Praca moich marzeń! Czasami sam sobie zazdrościłem. Gwiżdżąc reggae poszedłem do łazienki, włączając po drodze komputer sprzężony z telewizorem. Kiedy brałem prysznic, słuchałem dzisiejszego programu - propozycji spędzenia czasu - jaki był przekazywany przez telewizję kablową. Ta zapowiedź programu była naszym niesamowitym sukcesem. Wystarczyło po prostu włączyć kanał 6 i od razu człowiek mógł zobaczyć na nieziemsko cudownym filmie wszystko, co mu dzisiaj proponowano. Każdy czuł się poinformowany, pod doskonałą opieką, nie mając bez przerwy wrażenia, że o czymś zapomniał. Znakomita sprawa, a najlepsze, że to był mój pomysł. Number one! Niemal bulgotałem z zadowolenia pakując swe wyposażenie: miniwideorekorder z kamerą, rezerwowy polaroid i najważniejszy z nich, przenośny komputer. Dopływ informacji był główną, tajną tętnicą naszego urlopowego raju. Informacje są równie ważne jak powietrze i woda, bez nich nic nie może funkcjonować. Wyposażenie spakowałem do torby tenisowej; grunt to szpan. Włożyłem białe, lniane dżinsy i biało - niebieskie adidasy, a potem wskoczyłem w koszulkę z napisem IF IT'S FUN, DO IT! Jeszcze tylko okulary słoneczne na nos i można jechać. Na ulicy toczyło się już wesołe życie. Mijali mnie faceci taszczący surfingowe deski, w butikach ludzie kupowali już jak najęci (i bardzo dobrze!). Obok przelatywali jak błyskawice wrotkowicze, z kawiarń na chodnikach dochodził brzęk naczyń. Mijały mnie dziewczęta w słonecznych okularach i zwariowanych strojach: rozglądały się wokół, ale robiły wszystko, aby je także zauważono. Połykacz ognia kończył swój pierwszy występ; towarzyszyła mu jednoosobowa orkiestra. Zza rogu, z dyskoteki pod otwartym niebem, dochodziły dźwięki najnowszych hitów. Była to doskonała atmosfera, właśnie dla tego typu turystów. Wykonaliśmy świetną robotę. Rozejrzałem się wokół: kamery nadzorujące całe życie w okolicy były dobrze ukryte. Nikt, kto o nich nie wiedział, nie mógł ich zauważyć. To była naprawdę znakomita robota. Czułem się świetnie, rzucając niedbale tenisową torbę na siedzienie elektrycznego samochodziku. Wolno prowadziłem żółtego jak słonecznik minidżipa, z dachem z kolorowego lnu, osłaniającym mnie przed słońcem, wymijając wesoły tłum, spacerujący po ulicy. Od czasu do czasu wskakiwało do dżipa kilka opalonych na brązowo, śmiejących się postaci, by podjechać ze mną kilka kroków, zadając ciągle te same; banalne pytania. - Hej, Chris, znowu jedziesz zaopiekować się jakimiś dziewczętami? - Tobie to dobrze, Rossi. Możesz pracować tu przez cały rok! - Też zostanę menedżerem od social relations. A co taki facet ma właściwie do roboty? - Troszczy się osobiście o samotne nastolatki, które nie znalazły sobie jeszcze chłopca. - Ohoho! A czy dają premie za odstrzał? Wesoły ludek. Niekiedy czułem się jednak dla nich ciut za stary. Ciągle robili jakieś głupstwa. Po dłuższej chwili dotarłem do granicy i pozbyłem się w końcu moich głośnych pasażerów, ponieważ oczywiście nie mieli przepustek. STOP! OPUSZCZACIE SEKTOR URLOPOWY IBIZY! Obok tablicy z ostrzeżeniem opierał się o szlaban znudzony strażnik. Przede mną wyruszała na drugą stronę grupa starszych urlopowiczów, którzy właśnie przeszli przez kontrolę. Podczas swojej podróży dookoła Świata przejadą niecałe 250 kilometrów. To był obwód całej wyspy. Na drogowskazie widniał napis TAHITI 4 km, a poniżej: RZYM 55 km. AIRPORT 110 km. TWICKENHAM IN THE WILLOWS 40 km. LIBERTY CLUB 85 km. BAGDAD 70 km. OLD SOUTH 15 km. CHINATOWN & HARBOUR 100 km. To był nasz kieszonkowy świat. Dzika zbieranina najprzeróżniejszych sektorów przeżyć, stworzonych na potrzeby spędzających urlop. - Dzień dobry, mister Rossi - powiedział strażnik, wkładając w swoją postawę nieco życia. Było nie było, jestem tutaj grubą rybą. - Dzień dobry, Robercie. Spokojny dzień dzisiaj? - To zależy. Tu na granicy dzieje się wiele. - Wyciągnął do mnie rękę. - Jedzie pan na Tahiti? - Podałem mu swoją kartę kodową. - Tak, a później dalej wybrzeżem. Aż do Twickenham. Wsunął moją kartę do komputera znajdującego się obok szlabanu. Mój wyjazd został zarejestrowany. Każdy, kto na Holiday World przenosił się z jednego sektora urlopowego do drugiego, był rejestrowany. "Prosimy pamiętać, że mogą Państwo przebywać jedynie w tym sektorze urlopowym, na który wykupiliście swój pobyt. Z oferty przeżyć proponowanych przez inne sektory mogą Państwo skorzystać jedynie za okazaniem ważnej przepustki. Zwiedzający cały Świat mają wolny przejazd. O możliwości zakupu dodatkowych programów poinformuje - i pomoże Państwu każdy komputer, prowadzący program 10 w naszej telewizji i wszyscy nasi współpracownicy. Dziękujemy za wyrozumiałość." Tablica z tym ogłoszeniem stała dyskretnie obok szlabanu, ale trudno ją było przeoczyć. Strzałka wskazywała biały domek, nad wejściem którego wisiał napis: REZERWACJE DODATKOWE. W cieniu znajdującego się nad wejściem daszka migotał ekran monitora, na którym wyświetlano filmy reklamujące inne sektory urlopowe. Na wypadek, gdyby ktoś nie miał ochoty wykupić dodatkowego programu i zabrakło mu wyrozumiałości, o którą proszono na tablicy ogłoszeń, obok stało gotowych do działania kilku happy helpers. Ich zadaniem było przeszkodzenie w niedozwolonym przekraczaniu granicy przez niesfornych turystów. - Sir? Strażnik stał z moją kartą kodową w wyciągniętej ręce. Skinąłem mu głową z podziękowaniem i wjechałem swoim elektrowózkiem na teren ziemi niczyjej. Potrzebowałem jeszcze tylko odpowiedniej muzyki. Wsunąłem do odtwarzacza ulubioną kasetę. W uszach zabrzmiały mi dźwięki "Equinoxe" Jean - Michela Jarre'a, starej melodii, która znowu stała się niesłychanie popularna. Wygodnie oparłem się o siedzenie pojazdu. Muzyka relaksowała, wprowadzając w pozytywny nastrój. Czułem się bardzo, bardzo dobrze. Jeszcze! Give a little, take a little, czyli:drobna uprzejmość dla ważnego klienta ZORGANIZOWANY RAJ reportaż Michaela Markera ze zdjęciami Jay Kneissl Każdego rana, po wstaniu z łóżka, Georg Hartlmeier, lat 43, otula się togą i udaje naprzeciwko, do Koloseum, aby przed oczami tysięcy widzów bić się ze swym sąsiadem z pokoju. Czy jest szaleńcem? O wiele przyjemniej żyje się Dirkowi Hoftowi, lat 32. Woli siedzieć na werandzie swej dwudziestopokojowej, wiejskiej rezydencji i przyglądać się pracującym u niego robotnikom. Albo też wydawać szampańskie przyjęcia na kołowym parowcu "Delta Lady". Ekscentryczny milioner? W żadnym wypadku. Obaj panowie są całkowicie normalni i przebywają czasowo w Urlopowym Raju, co pozwala im radykalnie wyłamać się z powszedniej szarzyzny życia i zagłębić w całkowicie nowych "obszarach przeżyć". Georg Hartlmeier mieszka w antycznym Rzymie. Mimo iż jako młodzieniec musiał przedwcześnie opuścić przyklasztorne gimnazjum w Metten an der Donau, jest, jak mówi: "od tego czasu stuknięty na punkcie wszystkiego, co łacińskie". Teraz jego marzenie się spełniło, a poza tym ten żwawy kawaler robi coś także dla swojego ciała: bierze udział w kursie dla gladiatorów i codziennie występuje wraz z innymi kursantami w Koloseum przed trzema tysiącami widzów. Nadsekretarz poczty z dolnobawarskiego Vilbisburga rozkoszuje się tam rzeczami, których brak boleśnie odczuwa w swym powszednim życiu: ogólnej uwagi i uznania ze strony otoczenia. - To urlop mego życia! - zapewnia z zachwytem Georg. By dowiedzieli się o tym wszyscy, wysyła do domu mnóstwo zdjęć ukazujących go w todze albo w stroju gladiatora, w czasie zaciętego pojedynku z przeciwnikiem lub też jako spacerującego wśród kolumnady filozofa. - Na tych fotkach wyglądam jak gwiazdor filmowy - żartuje. Chce tu znowu przyjechać, cała ta bowiem zabawa kosztuje go relatywnie tanio (przelot, hotel i śniadania) - tylko 8000 DM. Jeśli idzie o Dirka Hofta, to komputer rozliczający notuje na jego koncie większe należności. Wymarzony urlop kosztuje go 15 000 DM tygodniowo. - Ale zapłaciłbym więcej - zapewnia. - Sprawa jest tego warta. "Sprawa" to pobyt w białej, wiejskiej rezydencji, w której Hoft obsługiwany jest przez niezliczoną liczbę czarnych służących. Pałacyk znajduje się w strefie urlopowej "Old South" w pobliżu Alphaville, w Luizjanie. Stoi na wzgórzu w rozległym parku, oszałamiająco pachnącym magnoliami. Kiedy Dirk Hoft siedzi na ocienionej, obramowanej kolumnami werandzie, słyszy worksongi pracujących na pobliskich polach niewolników. - Człowiek ma wtedy nieprawdopodobne poczucie władzy i luksusu - zachwyca się Dirk. Ten rozwiedziony product manager w jednym z wielkich koncernów tytoniowych uważa "za wspaniałe to, co się tutaj urzeczywistnia. To niemal sen". Hartlmeier i Hoft mieszkają niedaleko siebie. Z Luizjany do Rzymu jest tylko 40 km, jako że oba te ośrodki urlopowe znajdują się na Holiday World, filipińskiej wyspie na morzu Sulu. Tutaj, pod palmami i wiecznie niebieskim niebem, wyrósł szalenie ambitny projekt. Inwestor: Tour Futur, konsorcjum największych europejskich firm turystycznych z udziałem kapitału japońskiego i australijskiego. Ten zajmujący się organizacją wypoczynku koncern z siedzibą w Zurychu, odkupił tę prawie bezludną wyspę od państwa filipińskiego i przemienił w zminiaturyzowane wydanie naszego świata. Powstały sztuczne krajobrazy urlopowe, gigantyczna mieszanka Disneylandu, Klubu Mediterranee, filmowych kulis i pięciogwiazdkowego hotelu. W efekcie powstał znakomicie zorganizowany raj. Tysiące pracowników - socjologów, psychologów, doradców plastycznych, ekspertów z dziedziny języka ciała, trenerów sportowych, animatorów urlopowych przeżyć, specjalistów od dźwięku i kolorytu lokalnego, ogrodników, fachowców komputerowych itd. troszczy się o stałą optymalizację tej koncepcji. Holiday World ma propozycje dla każdego człowieka w dowolnym wieku i o dowolnym temperamencie. Jest tu na przykład Ibiza - mieszanka elementów prawdziwej Ibizy, Mykonos, Saint Tropez i innych miejsc, w których spotykają się ludzie młodzi i żądni przeżyć. Jeżeli na Ibizie panuje swoboda, to w Liberty Club wolno prawie wszystko. Tutaj wszystko kręci się tylko wokół jednego - seksu. Specjalnie wybrane, atrakcyjne, okryte przeważnie jedynie warstwą olejku do opalania hostessy troszczą się przez całą dobę o zaspokojenie potrzeb swych męskich (a niekiedy także i damskich) gości. Nawet papierek, w który zawinięta jest kostka cukru, jaką wrzuca się do porannej kawy, zadrukowany jest, zamiast znakami zodiaku, pozycjami seksualnymi. Symbolem klubu jest Statua Wolności, która ma jednak dwie cechy charakterystyczne, odróżniające ją od oryginału: jest naga i nad wyraz żywa (patrz tytułowa fotografia). Oprócz tego mamy tu jeszcze bardzo eksluzywną, modną i drogą Tahiti, idylliczne, staroangielskie Twickenham in the Willow, egzotyczną, miejską dżunglę Chinatown i Bagdad, orientalną baśń 1001 nocy (odradzamy jednakże spędzenie 1001 nocy w tym mieście; byłoby to po prostu niemożliwe). Oczywiste jest, że można w tym miniświecie bukować "podróże dookoła świata", to znaczy zwiedzanie całej wyspy. Na czym polega sukces tego eklektycznego, sztucznego świata? Odpowiedzi na to udzielił nam Christoph, baron von Rossi, potomek włoskiego architekta, który w XVIII stuleciu wyemigrował do Bawarii. Sympatyczny młody Rossi jest social relations supervisorem na Holiday World. - Naszą tajemnicą - mówi uśmiechając się Rossi - jest perfekcja. Nasi goście otrzymują od nas wszystko, czego można oczekiwać od urlopu: słońce, niezmiennie niebieskie niebo, znakomite jedzenie, dużo muzyki, wielu współtowarzyszy o podobnych lub odmiennych charakterach, jako że nasze strefy urlopowe są posegregowane w sposób socjopsychologiczny. Do tego wiele innych przyjemności, np. brak problemu napiwków, a to z tego powodu, że u nas po prostu ich nie ma. Nikt nie może sobie kupić lepszych względów. Serwis jest dla wszystkich taki sam - absolutnie doskonały. Urlopowy baron przemilczał wobec nas taktownie pewną sprawę: kwestię bezpieczeństwa. Nie należy oczekiwać, że wybuchną tu niepokoje na tle politycznym, bowiem silny, prozachodni rząd Filipin trzyma cugle mocno w dłoni. Znaczne sumy wypłacane przez Tour Futur mają na celu utrzymanie tego stanu; jest to tajemnicą poliszynela. U wybrzeży wyspy krążą okręty patrolowe strzegąc jej przed indonezyjskimi piratami. Ale kwestia bezpieczeństwa ma jeszcze inne aspekty. Żaden turysta spędzający tu urlop nie musi się liczyć z tym, że w którejś z bocznych uliczek dostanie po głowie, jak na przykład w Kenii, Rio czy na Jamajce. Inaczej niż we Włoszech, czy np. w Hiszpanii, goście zabezpieczeni są przed skutkami strajków i wiedzą, iż w przeciwieństwie do innych, wymarzonych miejsc urlopowych, jak chociażby na Barbados, oczekuje ich rzeczywiście piękny krajobraz i naprawdę przyjaźnie usposobieni ludzie. Podsumowując: jeżeli nie przeszkadza Państwu zorganizowany sposób spędzania urlopu, to Holiday world jest w stu procentach godny polecenia. Więcej na ten temat dowiecie się w następnym numerze. (Uwaga: kolorowe ogłoszenie w czasopiśmie, w którym ukazał się ten reportaż, kosztuje według cen z 1.01.1996, około 150 tys. DM. Tour Futur wykupuje rocznie około 50 stron. Wystarczający powód, aby zrewanżować się miłym artykułem temu wielkodusznemu klientowi. Oczywiście w sposób całkowicie obiektywny). Parę etiud na symulator, z lekka zakłóconych nielicznymi fałszywymi dźwiękami Tahiti to coś dla ludzi z dużą ilością szmalu. Ale za to było lepsze niż znakomite. W porównaniu z tym sektorem, nawet prospekt reklamowy wydawał się blady. Była to mieszanina raju mórz południowych, Małych Antyli, Seszeli, Mauritiusa i diabeł wie, czego jeszcze. Do tego parę kropel francuskiego stylu życia. Kuchnia była kreolska, tak samo jak personel. Nawet najzwyczajniejsza pokojówka wyglądała tak, że można się było natychmiast zapomnieć. A drinki najlepsze, jakie można było dostać na naszej planecie. Mimo wszelkich pokus wszedłem do gabinetu punktualnie. Mój pokój pracy był tarasem znajdującym się przed bungalowem kierownictwa; wyposażono go w meble plecione z wikliny, wideokomputer i wspaniały widok. Mój znakomity nastrój został nieco stłumiony widokiem oczekującego mnie Arnolda Klamma. Klamm był social relations district managerem na obszar Tahiti i typową pomyłką, jeśli idzie o obsadzanie stanowisk; miał po prostu dobre układy. A poza tym był jednym z najbardziej niesympatycznych ludzi, jacy kiedykolwiek działali mi na nerwy. Miał duży, zwężający się ku górze brzuch. Od czasu, kiedy określiłem jego figurę jako opływową formę kropli, znienawidził mnie jeszcze bardziej. Charakter miał też opływowy. Był ucieleśnioną alegorią wiecznego lizusa. Szybko zrobił karierę. - Dzień dobry, pani Rossi - szepnął i w fałszywej serdeczności omal nie wypadł z sandałów. - Właśnie przeczytałem artykuł o Holiday Worki. Gratuluję, to wspaniała robota. - Wiem - odpowiedziałem skromnie, ponieważ była to jedyna odpowiedź, która mogła go jeszcze bardziej zdenerwować. - Na reklamę o tej objętości musielibyśmy wydać około dwóch milionów marek. A tak każdy wyszedł na swoje. Tygodnik ma bombową, podwyższającą nakład historię na okładkę, nasi przyjaciele dziennikarze miły parodniowy pobyt na wyspie, a my wspaniałą bezpłatną reklamę. Perfetto! My nie moglibyśmy sobie pozwolić na te uszczypliwości pod adresem konkurencji; reklama porównawcza jest przecież u nas zabroniona. Ale prasa może. Tak, to była rzeczywiście dobra robota. Klamm o mało nie zakrztusił się z zazdrości. - Pańscy klienci czekają na pana - powiedział w końcu z trudem. Były to przypadki rutynowe, które załatwiłem w mgnieniu oka; typowe problemy z konsumpcją poniżej średniej. Na podstawie otrzymywanych danych, własnych obserwacji i ankiet wypełnianych przez klientów w samolotach, nasi psycholodzy i socjolodzy opracowują prognozy dotyczące konsumpcji każdego z urlopowiczów. Jeżeli pozostaje ona poniżej poziomu prognozy, jest to wskazówka, że nie czuje się on u nas dobrze. Wtedy zajmują się nim odpowiednio psychologicznie przeszkoleni animatorzy, którzy z reguły szybko doprowadzają go do równowagi. Musimy bardzo uważać na te sprawy, bowiem na samych podróżach zarabiamy bardzo niewiele; wielkie pieniądze przynosi nam dopiero konsumpcja przeżyć na wyspie. Aha, mamy jeszcze przecież talkshow! Był to jeden z moich lepszych pomysłów. Chcieliśmy w ten sposób zmniejszyć dystans między urlopowiczami a personelem, przedstawić jego członków jako sympatycznych urlopowiczów, którzy przy okazji trochę pracują. W tym celu organizowaliśmy co wieczór spotkania między nadbrzeżnym barem a basenem kąpielowym, podczas których nasi współpracownicy opowiadali trochę o swojej pracy, pozwalając sobie na zdradzanie niektórych tajemnic zawodowych. Było to bardzo interesujące dla naszych gości i tworzyło jednocześnie z anonimowego pracownika hotelowego znaną osobistość. Dzisiaj przypadała kolej na barmana z baru na plaży, Amosa St. Pierre'a z Trynidadu, artysty w swoim zawodzie. Zdradzi im parę tricków, opowie trochę anegdot (barmani mają ich zawsze mnóstwo na składzie] i przy okazji zrobi reklamę paru firmom produkującym alkohole. Jako fachowcy pierwszej klasy, nasi barmani mieli oczywiście umowy konsultacyjne ze wszystkimi możliwymi producentami. - Jak tam, Amos, wszystko w porządku? Nie zapomniałeś czegoś? - zapytałem. - Ależ skąd - skrzywił się w uśmiechu barman. Jego uzębienie wywołałoby okrzyki zachwytu każdego faceta reklamującego pastę do zębów. - Jakiż to supertrunek masz dzisiaj zamiar zaproponować klientom? - Baron Samedi's Delight. Trzy centylitry białego rumu, dwa cl blue curacao, jeden cl koniaku, dziewięć cl soku z gnawy, agonstura i muskat według gustu. Bardzo orzeźwiający i bardzo niebezpieczny drink. - Brzmi nieźle. Przyślij mi więc trochę tej zielonej trucizny, okay? - Right. See you later, manipulator. Pierwszym moim przypadkiem był dzisiaj urlopowy złodziej. Przeszmuglował się przez zieloną granicę w dżungli między Ibizą a Tahiti, gdzie go złapano. Zdradziła go jego karta kodowa. Bez niej nie mógł nic kupić, a kiedy coś kupował, pokazywała ona, że przybył z innego sektora. Był to absolutnie wodoszczelny system. Ale jeżeli ktoś nie chce być okradany, musi być dokładny w swoich działaniach. Spojrzałem na tego cwaniaczka. Był to blady chłopak, najwyraźniej od niedawna tutaj i chyba działający w pojedynkę. - Polowanie w innym sektorze urlopowym nie jest tu najprzyjemniejszą rzeczą - stwierdziłem. - To jest podciągane pod kradzież. Otworzył szeroko oczy. - Kradzież? - zapytał zdziwiony. - Tak, korzystanie ze świadczeń, za które się nie zapłaciło. Tak naturalnie nie można robić. Nie może pan wykupić pobytu w najtańszym sektorze, czyli na Ibizie i potem zabawiać się na Tahiti, co kosztuje nas trzy razy tyle. Swoboda ma swoje granice. Stał się jeszcze bledszy. - I co stanie się teraz? - Nic. Zostanie pan doprowadzony z powrotem na Ibizę i spędzi tam urlop, za który pan zapłacił. Jednakże w przyszłości nie będzie pan już akceptowany przez naszą firmę. Do widzenia panu. Jeden ze strażników wyprowadził go na zewnątrz. Zanim zabrałem się do następnej sprawy, przestraszył mnie głośny okrzyk. Spojrzałem na ulicę ponad balustradą tarasu. Jakiś kretyn rozbił szybę wystawową sklepu jubilerskiego i stał teraz i przed nią, głupio chichocząc. Jeszcze tego dobrze nie przełknąłem, gdy w pobliżu rozległ się jeszcze głośniejszy krzyk. Jakiś kopnięty urlopowicz skoczył w pełnym biegu z trzymetrowej trampoliny do basenu, choć najwyraźniej wcale nie umiał pływać. Przestało mi się to podobać. Zrobiłem w swoim notesie odpowiednią notatkę; był to zły znak, gdy od rana po ulicach krążyło tylu pijanych. A potem wpadła do mego biura Charlotte Moosmann, samotna, nieco zwariowana osoba, która pojawiała się u mnie podczas każdego dyżuru. Uzbroiłem się w cierpliwość. Pani Moosmann była nie tylko samotna, ale i stara. I jak już powiedziałem, lekko zwariowana. Bez przerwy zachowywała się jak Romy Schneider w jednym z tych francuskich filmów, które z powodu głębokiego zanurzenia ciągle wpadają na mieliznę. Znamy to dobrze: w równomiernych odstępach czasu modnie przesmucona, bez przerwy między komedią a tragedią, głucho dudniące w tle, dzielnie znoszone ciosy złego losu. Oczywiście, były to tylko pozory. W gruncie rzeczy była to głupia, drobnomieszczańska nudziara, która wzdęcia swego życia uczuciowego uważała za wyraz głębokiej osobowości. - Zostałam okradziona, panie baronie! - zawołała, ale fakt ten nie wydawał się jej zbytnio ciążyć, jako że śmiała się do mnie swymi lśniącymi, wesołymi oczyma. Sprawdziłem informację. Szybko okazało się, że miała rzeczywiście rację. Sprzedawczyni w jednym z butików wystukała na komputerze kasowym wygórowaną cenę, dodając jednocześnie mniejsze zakupy własne. Wcale nie takie głupie. Zatroszczyłem się o to, aby sprzedawczyni została wylana, a różnicę zapisałem na konto pani Moosmann. - Ale pan to znakomicie załatwił! - zagruchała i zaczęła tak wywracać oczyma, że omal nie dostałem morskiej choroby. - To robi wrażenie! - To mój obowiązek, madame - odparłem uprzejmie i grzecznie wyprosiłem ją za drzwi. W głębi duszy jednak kląłem; ona także musiała być najwyraźniej pijana. Co tu się dzieje? Przeprowadziłem małe dochodzenie i dowiedziałem się, że jednak nie kupiła sobie dzisiaj, ani nie została zaproszona na żadnego drinka. Właściwie powinna być trzeźwa jak niemowlę. Coś tu się nie zgadzało. Postanowiłem pojechać do Roussela, do Alphaville. Roussel był szefem na wyspie. Może on będzie wiedział, o co tu chodzi. Wskoczyłem na szybki motocykl. Tuż za stacją graniczną omal nie doszło do wypadku. Jakaś para w średnim wieku zatoczyła mi się wprost pod koka. Mężczyzna wyglądał na bardziej zmiętego, jego żona, która wbiła się w różowe szorty i podkoszulek z napisem HAVE AN AFFAIR WITH US, toczyła tylko wokół krowim wzrokiem. Zrezygnowałem z przyjemności proponowanej przez jej T - shirt. Tour Futur Tour Futur chce podarować Państwu urlop, o jakim zawsze marzyliście. Bez awarii, niepewności, perfekcyjnie zorganizowany aż do ostatniego szczegółu. Już przed urlopem będą Państwo wiedzieć, że przebiegnie on dokładnie tak, jak go opisano w prospekcie. Od ponad dziesięciu lat organizujemy turystykę i związane z nią przeżycia w oparciu o naukowe podstawy. Cotygodniowa ankieta przeprowadzana wśród naszych klientów jest u nas najważniejszym dokumentem kontroli. Błędy i wszelkie niezgodności są natychmiast wykrywane! Dzięki aktywnej współpracy przyczynią się Państwo w zdecydowany sposób do tego, że Wasz urlop będzie całkowicie zgodny z oczekiwaniami. Naszym najbardziej wartościowym kapitałem są Wasze wnioski. Wasz jeedback. Osiągnięty sukces jest potwierdzeniem naszych racji: prawie sto procent naszych gości chce znowu razem z nami spędzić swój następny urlop. Nie wahajcie się więc dłużej i zarezerwujcie urlop swoich marzeń! Jesteśmy pewni, że nie będziecie tego żałować! URLOP Z TOUR FUTURWYPRZEDZAMY INNYCH 0 KILKA LAT Trochę manipulacji jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło W Alphaville, stan Luizjana, ze wszystkich stron rozbrzmiewała muzyka; dixieland, bluegrass, blues i melancholijne worksongi dochodzące od strony pól, leżących poza granicami miasta. Była to przyjemniejsza strona tego sektora urlopowego. Poza tym wydawał mi się on zbyt feudalny, zbyt kolonialny. Jeśli idzie o mnie, to nie uważałem za dobry, pomysłu ponownego stworzenia świata niewolników ze stanów południowych. Ale był na to olbrzymi popyt. Najwyraźniej ludzie bardzo lubili społeczeństwa niewolnicze - oczywiście tak długo, jak sami nie byli niewolnikami. Również i tutaj doszło do dziwnych wypadków. Dumnie uśmiechająca się amazonka przejeżdżająca obok starego murzyńskiego muzyka, grającego na ulicy swojego bluesa, pochyliła się w siodle i uderzyła go pejczem w głowę. - Przestań lamentować - krzyknęła niewyraźnie, zaśmiała się piskliwie i pomknęła w dal. Mocno zbity z tropu tym wydarzeniem, zatrzymałem się przed białym domem w kolonialnym stylu, z greckimi kolumnami na ganku, w którym rezydował Roussel. Wpadłem do jego biura, zapominając nawet zapukać. Marszcząc czoło spojrzał na mnie z przyganą. Patrick Roussel liczył sobie dwadzieścia dziewięć lat, nie miał żadnych układów, a mimo to został tutaj szefem. Na swój sposób był zapewne geniuszem. Mówił sześcioma czy siedmioma językami i był urodzonym organizatorem. Wyglądał jak gwiazdor filmowy. Jak zwykle miał na sobie dżinsy, tenisówki i T - shirt. T - shirty stały się jednym z najważniejszych środków komunikacji w naszych czasach, dlatego również i na jego koszulce widniała wiadomość: I'M THE BOSS, SO DON'T TELL ME I'M WRONG. Włączył swój słynny czar, któremu poddawał się każdy, z wyjątkiem mnie. Nie lubiłem Roussela. Był za gładki i zbyt doskonały. Ale być może była to po prostu zazdrość. - Co tu się dzieje, Roussel? - zapytałem, nie bawiąc się w uprzejmości. Roussel spojrzał na mnie taksująco i odezwał się tonem psychiatry nakazującego swojemu pacjentowi położyć się na kozetce i odprężyć: - Nie mam zamiaru twierdzić, że wiem, o co panu chodzi, Rossi. A co się ma dziać? Słońce świeci, niebo jest niebieskie i mamy dwadzieścia dziewięć stopni ciepła. A może jest panu za gorąco? On też mnie nie lubił. - Niech pan nie opowiada bzdur! - powiedziałem ordynarnie. - Wie pan o wszystkim, co się dzieje na tej wyspie. A więc wie pan również, że dzisiaj paru ludzi zachowuje się bardzo dziwnie. Brykają jak wyrostki na wycieczce szkolnej. Chichoczą, biją się i w ogóle sprawiają wrażenie, jakby stracili nad sobą kontrolę. Ale nie są również pijani. I co zrobimy z tym fantem? - Jest pan bardzo spostrzegawczy, Rossi. Jak do tej pory, poza panem, nikt tego nie zauważył. Chyba jest pan jednak wart tych pieniędzy, jakie płaci panu firma. - Śliczne dzięki za komplementy. Możemy teraz przejść do rzeczy? - No dobrze. Niestety, nie da się tego przed panem ukryć. - Wydawało się, że mówienie o tym sprawia mu przykrość. - Przed niecałym rokiem w jednej z wielkich fabryk w Neapolu przeprowadzono interesujący eksperyment. Kierownictwo zakładu miało problemy ze strajkami, niszczeniem urządzeń i wysoką liczbą robotników przebywających na zwolnieniach lekarskich. Z tego też powodu zaczęto do hal montażowych i pomieszczeń biurowych dostarczać, wraz z powietrzem, przez urządzenia klimatyzacyjne, łagodny gaz mający wpływ na psychikę pracowników. Nic groźnego, były to tak zwane euforyzery poprawiające nastrój. - Czyli rozjaśniające nieco półmrok roboczego dnia - uzupełniłem ironicznie. - Jest w tym, co pan mówi, trochę racji. Rezultat był następujący: ludzie zaczęli się czuć lekko, pracowali lepiej i efektywniej, zarabiając w ten sposób więcej. Wzrosła oczywiście również i produkcja przedsiębiorstwa. W ten sposób obie strony były zadowolone. Moja pięść z trzaskiem uderzyła w biurko Roussela. - Nie ma pan chyba zamiaru powiedzieć mi na raty, że zastosował pan ten idiotyzm również i tu, na wyspie? - Właśnie. Dokładnie to chciałem panu powiedzieć. - Jego twarz była bez wyrazu. - Ale dlaczego? Przecież nasza koncepcja i bez tego się sprawdza bez zarzutu. Nie potrzebujemy żadnego podparcia środkami psychotropowymi! - Naturalnie, że funkcjonuje znakomicie. Ale dzięki środkom psychotropowym funkcjonuje jeszcze lepiej. To przecież jasne: jeżeli ludzie na skutek działania psychotropów są bardziej rozluźnieni, to więcej konsumują. A to jest najważniejsze. - Jego usta skrzywiły się sarkastycznie. - I pan się na to zgodził? Nie miał pan nic przeciw temu? - Ja ciągle jeszcze jestem przeciwko! - zgrzytnął zębami. - Ten projekt to największa bzdura, jaką można było zrobić. To naraża na niebezpieczeństwo całe nasze przedsięwzięcie. Nie wolno igrać z takimi rzeczami. - I co z tego? - Producent tego środka psychotropowego, szwajcarska firma farmaceutyczna, jest największym akcjonariuszem naszej firmy. Mają bardzo wielkie wpływy i wcale się nie wstydzili ich pokazać. A co najważniejsze, nasz amerykański konkurent, Free & Easy Travels buduje na swojej wyspie również takie urządzenie. Nasi dyrektorzy doszli do wniosku, że musimy ich w tym wyprzedzić. No i teraz mamy ten cały pasztet. - A jak się to odbywa? - zapytałem, aby w ogóle coś powiedzieć. Czułem się jak ogłuszony. - Zupełnie bez problemów. Wbudowaliśmy przede wszystkim do urządzenia klimatyzującego pewnego rodzaju dystrybutor, do tego dochodzi oczywiście woda. Każdy jej przecież potrzebuje - do mycia zębów, porannej kawy... - Ale jednak coś się nie udało. - Tak. Dozowanie było za wysokie. Ludzie zrobili się nie tyle euforyczni, ile lekkomyślni. Albo zwariowali. Robią najprzedziwniejsze rzeczy. Niektóre z nich są nawet niebezpieczne. Najbardziej odbija się to na chwiejnych charakterach. Przypomniałem sobie swój dzisiejszy, poranny wybuch euforii przy wstawaniu z łóżka i poczułem się jakby przyłapany na gorącym uczynku. - Trzeba skończyć z tym idiotyzmem. - Już to zrobiłem. Zatrzymałem całą akcję. Miejmy nadzieję, że na zawsze. Wprowadzimy jeszcze do obiegu środek neutralizujący i w ten sposób sprawa będzie załatwiona. - Napiszę o tym w sprawozdaniu - warknąłem. - Nic pan nie napisze. - Na moment Roussel stracił panowanie nad sobą. - Ponieważ nic pan o tym nie wie. Cała sprawa jest tajna, rozumie pan? Nic z tego nie może przedostać się do wiadomości publicznej. Powiedziałem panu całą prawdę, ponieważ był pan bardzo zdenerwowany. A więc, niech pan będzie fair w stosunku do mnie i trzyma język za zębami! Przez chwilę zastanawiałem się nad tym, co powiedział. - Okay - zgodziłem się w końcu. - Ale ta cała sprawa bardzo mi się nie podoba. - Mnie też nie - powiedział Roussel. - A teraz niech się pan zajmie swoją pracą! Wydawało mi się, że ma pan coś do załatwienia w Twickenham. Roussel zajął się znowu swoimi aktami i po prostu zapomniał o moim istnieniu. Zwłoki w piwnicy Pojechałem więc do Twickenham, a to, co się tam wydarzyło, już opowiedziałem. Morderstwo na plebanii. Nasze przedstawienie stało się rzeczywistością. Sprawa, której nie można było pominąć milczeniem. Mogliśmy wszyscy spokojnie pisać podania o zwolnienie z pracy. Zadzwoniłem do Roussela, aby mu złożyć sprawozdanie z całej afery. Kiedy pojawił się na ekranie wideofonu, otworzył szeroko oczy. A miał ku temu powody. - Tu Rossi Horror Picture Show - powiedziałem, nie bardzo panując nad swoim głosem. Śmierć patrzyła zza moich ramion ponurym wzrokiem i coś bez przerwy do siebie mamrotała. Czarny ptak na jej ramieniu trzepotał nerwowo skrzydłami i wykrzykiwał: - Za późno, za późno. - Gdzieś z tyłu awanturowała się madame Zagorski. Jej pijackie piosenki przerywane były potężną czkawką. - Ma pan dziwne pomysły, Rossi - powiedział zdziwiony Roussel. - Mam zawiadomić Drakulę czy też raczej psychiatrę? Co ma oznaczać ten cyrk? Opowiedziałem mu całą historię. Kiedy skończyłem, Roussel przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie bez słowa. - A to ci historia. Był tak zaszokowany, że zamiast ironicznych, jak to zwykle u niego bywało, uwag, był w stanie wydusić z siebie tylko to zdanie. - I co teraz robimy? - zapytałem. Otworzył usta, ale w tym momencie, gdzieś z tyłu w jego pokoju, zabrzmiał przeraźliwy sygnał. - Chwileczkę - powiedział i zniknął z ekranu. Kiedy się znowu pojawił, był blady jak ściana. - Mamy teraz kłopoty wszędzie - wydusił z siebie. - W porównaniu z nimi pański problem jest drobnostką. Niech pan gdzieś schowa te zwłoki i wsiada do helikoptera. Zobaczy pan, co dzieje się w Rzymie! - potrząsnął głową, kiedy zobaczył, że chcę mu zadać pytanie. - Nie ma czasu. Niech się pan pośpieszy! - Ale co się stało? - zawołałem. - Piekło! Przez sekundę wpatrywałem się w martwy ekran, ale za chwilę stałem się znowu bardzo aktywny. Schowałem zwłoki do piwnicy z rekwizytami. Kiedy leciałem do Rzymu, nie można było powiedzieć, że moje nerwy były zupełnie w porządku. W Roku Pańskim 1996 - po raz pierwszy - Kiedy strzelał pan do uciekającego Ahmeda Gltaza, czy wiedział pan, że ukradł w domu towarowym tylko parę dżinsów? - Tak, ale każdy złodziejaszek zaczyna przecież od drobnostki. - Chciał go więc pan ukarać na miejscu przestępstwa, czy też czuł się pan zagrożony? - Zachowywał się tak jakoś dziwnie. Ci bezrobotni Turcy mają przecież zawsze przy sobie noże. - I wtedy zaczął pan natychmiast strzelać. W obronie własnej? - Tak jest, w obronie własnej. - I tak zupełnie spokojnie brał pan pod uwagę, że może zabić Gltaza? - Tego się chyba nie udało uniknąć?! Upadek imperium późnorzymskiego Rzym płonął. Z Kapitolu biły w niebo gęste kłęby dymu, a Koloseum było jednym morzem ognia. Neron miałby z tego niemałą uciechę. Wylądowałem na jednym z podwórek w pobliżu naszej centrali. Kiedy dotarłem do celu, zobaczyłem, że nie ma już żadnej centrali, tylko czarny wypalony krater. Na jednej z nadwęglonych belek wisiały zwłoki Angela Cerafino, jednego z naszych najsympatyczniejszych specjalistów od kolorytu lokalnego. Na jego szyi kołysał się karton z napisem: ŚMIERĆ FUNKCJONARIUSZOM KONSUMPCJI! Na ścianach domów były powypisywane hasła: KONIEC Z, GWAŁTEM PSYCHICZNYM. ODPOWIEDZMY TERROREM NA TERROR. DO WOLNOŚCI PRZEZ ANARCHIĘ. Cholerny świat! Była to najwyraźniej sterowana prowokacja lewackich grup terrorystycznych. Wkręcili się między nas w okularach przeciwsłonecznych i z przewodnikiem w ręce. I rzeczywiście udało im się wszystko, co zamierzali. W Rzymie zapanowało piekło. Obok mnie przeciągnęła grupa maruderów - urlopowiczów. Byli pijani i śpiewane przez nich wesołe piosenki groteskowo kontrastowały z ich strojami legionistów. Ciągnęli nawet za sobą łup - nagą opierającą się kobietę. To była nareszcie prawdziwa, wspaniała męska zabawa. Jeden z nich biegał po ulicy z pochodnią w ręce i podpalał domy, krzycząc przy tym zachwycony: - Arrivederci Roma! W grupę wpadł kompletnie oszalały starszy facet na koniu. - Miejsce dla Kaliguli! To się nazywa mieć wykształcenie. Prawdopodobnie należał do tych, którzy wypisują po łacinie świństwa na ścianach toalet. - Miejsce dla Kaaa...! I spadł na ulicę, gdy jego koń stanął nagle dęba. Przestraszył się głośno ryczących syren. W chwilę potem przez ulicę przemknął wóz straży pożarnej z zapalonymi reflektorami. Nie miałem pojęcia, dokąd jechali. Może chcieli gasić Koloseum. A może po prostu zwiewali. Jak gdyby syrena była sygnałem, na ulicy rozpętało się prawdziwe pandemonium. Grupa ryczących angielskich Rzymian zderzyła się z grupą ryczących Rzymian francuskich. W sekundzie rozpoczęła się kolosalna bijatyka, która była godna niejednego finału piłkarskiego pucharu. - Bloody tourists. Cretins anglais! Fucking French bustards! Kiedy wyciągnęli z pochew miecze, na jednej z bocznych ulic pojawiło się stado słoni. Tłum rozbiegł się na wszystkie strony, szukając ucieczki przed szarymi kolosami. Były to słonie Hannibala, jedna z największych atrakcji rzymskich, aczkolwiek nie całkiem zgodna z historią. Ale również i one zniknęły po chwili jak zjawy. Od czasu do czasu słychać było tylko z bocznych uliczek ich gniewne trąbienie. Tu się już nic nie dało zrobić. Wszyscy zwariowali. Czego ja tu jeszcze szukałem? Udałem się w kierunku najbliższego wideofonu. Musiałem zdać sprawozdanie Rousselowi. - Precz z niewolnictwem! Precz z niewolnictwem! Z tym okrzykiem na ustach wymaszerowała zza rogu następna grupa. Setki ludzi szło pod przewodnictwem faceta, który wyglądał jak Spartakus czy Kirk Douglas, albo obaj na raz. O co im chodziło tym razem? Niewolnictwo. Kto tu kogo uciska? Ktoś z tłumu krzyknął do mnie: - Chodź z nami! - Dokąd? - Nie wiem. Ale to wspaniała zabawa! Popatrzyłem w przyjazną, profesorską twarz i zacząłem zastanawiać, co się z tymi ludźmi stało. Z podziemnego hangaru wyjechały z dużą szybkością dwa wozy naszej policji. Nie bawili się zbyt długo. Spartakus złapał się za pierś, w którą trafiła go strzała ze środkiem usypiającym i przewrócił jak długi. Na bruku eksplodowały granaty z gazem usypiającym. Pierwsi urlopowicze zaczęli brać przykład ze Spartakusa. Zacząłem zbierać się od odwrotu. - Tam ucieka jeszcze jeden! - To któryś z tych sabotażystów! Rozległa się seria z pistoletu maszynowego. Ledwo zdążyłem uskoczyć za róg. Kątem oka widziałem, jak na ścianie, na wysokości moich ramion, pojawiły się dziury. - Oni chyba zwariowali - wydyszałem z siebie i pobiegłem tak szybko, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. - Mogli mnie przecież zastrzelić. Wpadłem w wąski otwór drzwi, które natychmiast zatrzasnąłem za sobą. W dziesięć minut później wiedziałem, że stracili mój trop. W tym czasie zorientowałem się, co wywołało ich podejrzenia. Ciągle jeszcze byłem ubrany w moje stylowe wdzianko z Twickenham - tweedową marynarkę, bryczesy i buty do konnej jazdy. Co za wspaniałe przebranie; wśród Rzymian wyglądałem jak kangur skrzyżowany z zebrą. Macając ściany wszedłem po omacku do wnętrza domu. Atrium leżało spokojne w świetle księżyca pod ognisto zabarwionym niebem. Z daleka słychać było wycie syren i trzask pistoletów maszynowych. Przelotnie rzuciłem okiem na erotyczne obrazki na ścianach. Były to przesycone surrealizmem sceny tajemniczych rytuałów, pełne - zaskakująco pozbawionego emocji - sadyzmu. Rozbrzmiewające na ulicach okrzyki strachu i śmiertelnego przerażenia zdawały się być jak w sennych majaczeniach komentowane przez te pastelowe rysunki. Pompeja 1996. W jednym z małych pomieszczeń za perystylem znalazłem wideofon. Wsunąłem do szczeliny moją kartę kodową i wybrałem numer Roussela. Aparat nie działał. Klnąc przeszukałem cały dom za jakimś funkcjonującym środkiem komunikacji. Nie znalazłem nic, poza olbrzymim aparatem wideo. W kasecie był film z serii hard - core - porno z mistycznymi orgiami. Dziarski bohater filmowy wysunąłby teraz do przodu swą wyraźnie zarysowaną szczękę, wyszedł na zewnątrz i POKAZAŁ TYM ŁAJDAKOM, CO POTRAFI. Ale ja miałem cholernego pietra, że oni mnie po prostu zastrzelą. O, nie! W końcu nie zostałem tu zaangażowany w charakterze młodzieżowego bohatera. W tych warunkach zrobiłem to, co mogłem najlepszego. Położyłem się w jednym z kątów i postanowiłem wreszcie się wyspać. Sprawozdania, analizy, opinie Kiedy się obudziłem, było już jasno. Bolała mnie głowa, a w ustach miałem taki smak, jakbym zjadł kubeł śmieci. - Menedżer firmy turystycznej przesypia powstanie urlopowiczów - mruczałem do siebie, podchodząc do wideofonu. Ponownie wybrałem numer Roussela. Pojawił się na ekranie tak szybko, jak gdyby przez cały czas oczekiwał na mnie. Wyglądał jak zwolniony ze służby anioł, który za często zmuszony był sypiać pod niebiańskimi mostami. - Co się dzieje? - Tu Rossi - powiedziałem bez sensu i starałem się wyglądać na przytomnego. - Widzę. Gdzie pan tkwił przez cały czas? - W Rzymie. - I co słychać? - Wyglądał tak, jakby chciał wskoczyć do obiektywu kamery. - Połączenie działa dopiero od dwóch minut. - Jest bardzo źle. Zmierzwił swoje i tak już wzburzone włosy. - Niech pan teraz nie próbuje się wygłupiać, Rossi! No więc, co się dzieje w Rzymie, tylko precyzyjnie, jeśli można prosić! Wyjaśniłem mu całą sytuacją. - Teraz znowu jest spokojnie - zakończyłem, nasłuchując co się dzieje na ulicy. - Posłusznie melduję: Rzym zgodnie z planem został spacyfikowany. Postanowiliśmy nie używać na razie taktycznej broni atomowej. - Ale dowcipne! Co mają oznaczać te głupie żarty? - Nasi chłopcy strzelali jak zwariowani. O mały figiel mnie nie trafili. - No, jeśli ktoś ma taką figurę, nie powinien się pokazywać między ludźmi. - Bardzo dziękuję za współczucie. Czy to są zakłócenia na wizji, czy pan naprawdę tak wygląda? Z trudem udało mu się wciągnąć na twarz standardowy uśmiech. Pozwoliłem sobie na podobny luksus. Przynajmniej teraz trochę się odprężyliśmy. - Okay, przejdźmy więc do sprawy - odezwałem się. - Sytuacja jest bardzo zła, Rossi. Piekło panuje na całej wyspie. Przemycili do naszego dystrybutora jakieś środki powodujące agresję. Momentami odnoszę wrażenie, jakby nasi kochani wczasowicze tylko na nie czekali i obeszłoby się bez sabotażystów z Kalifornii - Free & Easy Travels. U wybrzeży wenezuelskich zrealizowali podobny do naszego projekt, Eldorado Island. Nie udaje im się to jednak tak jak nam. Jesteśmy dla nich za dobrzy. Ale gdyby się nam coś raz nie udało, to wtedy oczywiście klienci pójdą do nich, ponieważ są jedyną, choć drugorzędną w stosunku do nas, alternatywą. No i właśnie próbują... Musiałem to najpierw przetrawić. Nie chciało mi się w to wierzyć, ale w głębi duszy czułem, że ma rację. To szaleństwo - powiedziałem. - To naprawdę czyste szaleństwo! Jest pan pewien? - Oczywiście przed sądem bym tego nie przysiągł, ale wiem, że tak jest. Znaleźli nasz dystrybutor gazów psychogennych, przerwali połączenia informacyjne i wysadzili w powietrze najważniejsze komputery. To byli zawodowcy, którzy znali się na rzeczy. Nie zmylą mnie swoimi lewackimi hasłami. Chcą tylko w ten sposób stworzyć ofiarnego kozła, ale w rzeczywistości była to Free & Easy. Jestem tego absolutnie pewien. Jego młodzieńcza twarz modela była szara i zmęczona. Wytarł rękawem swojego podkoszulka pokryte potem policzki. - Ale dowieść im tego oczywiście nie potrafimy. Milczeliśmy obaj przez chwilę. - Wojna partyzancka jako instrument zwiększania zysku - powiedziałem w końcu gorzko. - Kontynuacja marketingu innymi środkami. Daleko zaszliśmy. - Tak. Mamy już pięćdziesiąt trzy trupy. Bez Rzymu. Jak na razie. - Nie dojdziemy do siebie szybko po tej aferze. - Zapewne ma pan rację. I tak jest mi to obojętne. Mam już tego powyżej uszu. Spojrzałem na niego zaskoczony. Nie sądziłem, abym mógł usłyszeć coś takiego z ust tego supermenedżera. - Nie opłaca się - mruczał. - Wplątuje się człowiek w sprawy, których bieg wymyka się mu w pewnym momencie z rąk. Było to ogłoszenie bankructwa jego światopoglądu. Żył zawsze w przeświadczeniu, że wszystko jest do zrobienia i zaplanowania. A teraz opuścił banderę, będąc przy tym, jak zawsze, absolutnie konsekwentny. Po raz pierwszy poczułem do niego sympatię, a nawet respekt. - Co się stało? - zapytałem. - Wszystko, co się tylko mogło złego przydarzyć. To był raj, a teraz już tylko kupa gruzu. Okay, to był raj sterowany. Teraz widzę, ile w tym było manipulacji. Ale wszystko było w porządku. Ludzie byli zadowoleni, bardziej niż gdziekolwiek indziej. Teraz nastąpił koniec. Wąż dostał się do raju, niewinność odeszła. Cholera jasna! Wziął się jednak w garść. - Przełączę to na pana. To są aktualne obrazy z monitorów. Na moim ekranie pojawiło się portowe miasteczko z pełnymi przechodniów ulicami. - Chinatown. Nie wiadomo dlaczego, ale nie dotarli tutaj. Wszystko w porządku. Na ekranie pojawiło się teraz bajkowe miasto z marmurowymi kolumnami i pozłacanymi kopułami. Panowała w nim upiorna cisza. Wszędzie na ulicach leżały niezliczone nieruchome ciała w najprzedziwniejszych pozycjach. - Bagdad. Również i tu zastosowano środki psychotropowe, ale inne, działające pasywnie. Wszyscy są jak skamieniali. No, mogło być gorzej. - W Twickenham też było relatywnie spokojnie. Ale za to na drodze z Twickenham do Rzymu panowała groza. Jakiś landrover i rzymska kwadryga zderzyły się ze sobą; w powietrzu huczały dzikie okrzyki. Gladiatorzy i dżentelmeni w czerwonych frakach walczyli ze sobą konno na miecze, młotki do polo i różnego rodzaju instrumenty służące do dźgania i cięcia. Całość wyglądała tak groteskowo, że nie można było tego brać zbyt poważnie. - Nie mamy żadnego połączenia wizyjnego z Liberty Club. Odbyła się tam olbrzymia orgia, ale nie doszło do użycia przemocy. Może teoria mówiąca, iż ludzie żyjący normalnym życiem seksualnym są mniej skłonni do agresji, ma rację. W każdym razie panuje tam peace and love. I nagle poczułem się tak, jakby mnie ktoś rąbnął w żołądek. Na ekranie pojawiły się wypalone pola ze zwęglonymi zwłokami. Ciała bez życia, kołyszące się na drzewach. Spalone siedziby właścicieli plantacji. - Alphaville - głos Roussela drżał. - Naród panów i niewolnicy skoczyli sobie nawzajem do oczu, powtarzając przy tym wszystkie okropności, jakie znamy z historii. Linczowanie, tarzanie w smole i pierzu, sądy kapturowe, masowe mordy. Pomału zaczynałem rozumieć, dlaczego Roussel postanowił rzucić to wszystko. Poczułem, że i we mnie zaczyna wzbierać podobna chęć. - Ibizę możemy zostawić w spokoju. Splądrowano tam tylko wszystkie bary i sklepy. Poza tym, tylko jedna, dość duża grupa obezwładniła posterunki graniczne i przeniosła się na Tahiti. Okazało się to najgorszym pomysłem, gdyż bonzowie z Tahiti postanowili "bronić" swojego terytorium. Tak brutalnej i bezsensownej masakry nawet pan sobie nie potrafi wyobrazić, Rossi. - Ale dlaczego, na miłość boską, tak się stało? - A skąd ja mogę wiedzieć? Może postanowili odreagować swoją zazdrość o młodość. Może czekali na okazję, aby zastrzelić włamywacza na swoim terenie? Obrona własna, rozumie pan? Może ci wysiadywacze stołków i panowie z dyrekcji postanowili dowiedzieć się, jak to jest, kiedy komuś wbija się w brzuch nóż? Może trzeba mieć instynkt zawodowego mordercy, aby tak wysoko zajść w hierarchii społecznej. A może jest to tylko taka modna rozrywka tych idiotów, którzy już wszystko widzieli i wszystko mają? Roussel był naprawdę gotów. I stał się niebezpieczny. Z Gawła przemienił się w Pawła. Company nie będzie już miała z niego zbyt wiele pożytku. - Czy mogę panu w jakiś sposób pomóc, Roussel? - zapytałem. Na jego twarzy pojawił się cień grymasu, jakiego zawsze używał w stosunku do mnie. - Sympatia od drugiego spojrzenia, co? Niech pan jedzie na Tahiti. Tam jest najwięcej roboty i będzie pan mógł przy okazji poznać swojego nowego szefa. - Co proszę? - Zażądałem kogoś z centrali i przysyłają nam specjalnego wysłannika. Jakiegoś wiceprezydenta, czy coś takiego. Człowieka z charakterem maszynki do mielenia mięsa - ale sterowanej mikroprocesorami. Wylądują za godzinę. Niech pan tam już będzie, dobrze? Było mi miło rozmawiać z kimś normalnym. Adieu. Ekran powoli ściemniał. W Roku Pańskim 1996 - po raz drugi Mimo panującego upału, audytorium zebrane na dachu więzienia skrzydła P (dla politycznych), było bardzo skoncentrowane. W półkolu ustawiono się wokół obiektu eksperymentu - związanej nagiej kobiety, jakichś urządzeń i kabli. Pogrążony głęboko w myślach, dr Schreiber - Martinez, zgasił swojego papierosa na ciele kobiety. - Panowie! - powiedział - Jesteście dzisiaj świadkami wielkiego sukcesu naukowego. Przeżyjecie działanie pierwszej na świecie aparatury do elektrowstrząsów, pobierającej swoją moc z energii słonecznej. Doświadczenie to będzie miało duże znaczenie dla naszego tropikalnego kraju. Otępiałe, wywrócone gałki oczne kobiety nie zmieniły swojego wyglądu, kiedy ubrany w biały fartuch lekarz podłączył elektrody do jej organów płciowych. - Nasz drogi doktor jest nieco ekscentryczny - powiedział minister bezpieczeństwa do generała Guzmana. - Ale ten jego urok... - Tak, on jest bardzo miły. Guzman stanął obok doktora i dał znak swojemu adiutantowi. Oficer odsunął się na odpowiednią odległość i zrobił pamiątkowe zdjęcie. - Do celów - demonstracji wybrałem szczególnie odpowiedni egzemplarz z naszej bogatej kolekcji - uśmiechnął się z zadowoleniem Schreiber - Martinez. - Zaczniemy, że tak powiem, dla rozgrzewki, od relatywnie małego uderzenia prądem. Z ust kobiety wydarł się zwierzęcy krzyk. - Co się stało? - zdziwił się naukowiec - przecież nawet nie dotknąłem przełącznika. Plażowe życie z małymi problemami, które jednak szybko zostają załatwione Dobra robota, seńor Dali. To bardzo dziwaczna scenografia, mister Coppola. Prawie nie wierzyłem swoim oczom, kiedy wyskoczyłem z helikoptera i grzęznąc w piasku, szedłem wzdłuż brzegu. Gdyby Dali umieścił swoje wizje w jednym z plażowych klubów, być może osiągnąłby podobny efekt, podobnie byłoby, gdyby Coppola postanowił zrealizować intelektualny film katastroficzny. Tak czysty niegdyś brzeg pokrywały odpadki, puste butelki, przewrócone leżaki i opakowania z jaskrawymi napisami reklamowymi. K iedy od morza, od czasu do czasu, powiewała bryza, wśród tego chaosu toczyły się przeciwsłoneczne parasole. Z rozbitego okna pomalowanego na niebiesko centrum handlowego zwisało nieruchome ciało. Prawa ręka trzymała opakowanie z puszkami piwa. W basenie obok plażowego baru, w pierścieniu gumowej kaczki, obracał się wolno w koło dziesięcioletni chłopiec z dziurą w skroni. Twarz ze szklanym wzrokiem wykrzywiona była wyrazem strachu. Nie opodal unosiła się w wodzie leżąca na plecach młoda dziewczyna w skąpym bikini. Jej długie. jasne włosy rozrzucone były wokół głowy jak pozłacana mokra trawa. Grubawy. młodu mężczyzna z początkami łysiny przysunął swój leżak na skraj basenu i próbował skierować pomiędzy jęj nogi zdalnie sterowany model statku. W jednym z leżaków siedział bez ruchu mocno opalony piękniś, z gatunku tych, jakich widuje się na okładkach tygodników. ubrany w slipy i baseballową czapkę. W ramionach trzymał karabin, który od czasu do czasu unosił w górę, aby zestrzelić mewę, a potem opadał znowu na leżak i tylko cienka smużka dymu unosząca się z cigarillo, które trzymał między zębami, świadczyła o tym, że żyje. Inni wczasowicze poruszali się tak, jakby się nic nie wydarzyło. Prowadzili między sobą dziwne lunatyczne konwersacje albo wytaczali się ze szklankami ze splądrowanego baru. Niektórzy nacierali się automatycznymi ruchami olejkiem do opalania i wyciągali bez ruchu na słońcu. Grupka pań w dojrzałym wieku dyskutowała z ożywieniem o anatomicznych zaletach nieżywego instruktora surfingu, którego wyniosła wraz z jego deską na brzeg fala. A ponad tym wszystkim wisiało niebieskie pocztówkowe niebo. Wiatr pochylał w kierunku morza równie pocztówkowe palmy. Bezproblemowy urlop spędzony pod niebem Południa. Łącznie z pełnym utrzymaniem, morderstwami i zabójstwami. Ponad naszymi głowami ukazał się z głuchym terkotaniem silnika jakiś helikopter, który lądując, wywołał sporą burzę piaskową. W pobliżu mnie siedział starszy mężczyzna w smokingu. Wzbity w górę piasek smagał go po twarzy. Mężczyzna nie zmienił nawet jej wyrazu. Piasek spadł do jego szklanki z koktajlem, a on podniósł ją do ust i wypił. Piasek zazgrzytał mu między zębami, a on nawet tego nie zauważył. Z helikoptera wyskoczył mężczyzna w mundurze, z rewolwerem w ręce. Za nim z maszyny wysiadł Roussel, a później jakiś nieznajomy. To musiał być ten Urs von Nicolay. Na końcu pojawił się Klamm ze swoją opływową głową. Ten pinczer znowu wyczuł, gdzie będą dawać coś do jedzenia. Gadał do Nicolaya w takim tempie, jakby za każdą sylabę mógł wystawić rachunek. Podszedłem do nich i Roussel przedstawił mnie Nicolayowi. Był to dobrze wyglądający i wypielęgnowany mężczyzna, mający około czterdziestu pięciu lat, z siwizną na skroniach. Miał duże, skrywające jego oczy, okulary przeciwsłoneczne. Bez słowa powiódł wzrokiem po ruinach naszego ambitnego imperium urlopowego. - Mogło być gorzej - powiedział w końcu krótko, podczas kiedy w szkłach jego okularów odbijał się chaos. Wymawiał słowa szczególnie cicho - symbol statusu, jakiego używa wielu top - managerów, aby pokazać, że nie muszę wcale podnosić głosu. - Z tym się nie mogę zgodzić panie Nicolay - powiedziałem. - Proszę tylko spojrzeć wokół. Kompletnie zaszokowani ludzie. Kto wie, kiedy będą znowu normalni. O ile w ogóle będą! Nicolay uczynił niecierpliwy gest ręką. - O Boże, ci ludzie... To była po prostu nie dająca się przewidzieć ingerencja siły wyższej. Politycznie umotywowana, podobna do wojny, agresja z zewnątrz. Ale jeśli idzie o umowy z klientami, to nie można nam nic zarzucić. Wszystko jest wydrukowane małymi literami w podpisanych przez nich kontraktach. Ale za to budynki są w zaskakująco dobrym stanie. Powiedział to zupełnie spokojnie. Prawdopodobnie był do tego jeszcze dumny ze swojej mentalności bomby neutronowej. - Tak, tak, zupełnie się z panem zgadzam. Ma pan absolutnie rację - pośpieszył ze swym lizusostwem Klamm. Kiedy patrzyłem na tych dwóch szacownych panów, poczułem, jak mi się otwiera w kieszeni nóż. - Wydaje mi się, że w tych warunkach będą panowie mogli w przyszłości obejść się bez mojej pomocy - warknąłem. - Istnieją jednak granice, minimalna miara przyzwoitości... Z wściekłości nie wiedziałem już, co im powiedzieć. Nicolay spojrzał na mnie tak, jak złodziej milionów na małego ulicznego kieszonkowca. W ramach swoich możliwości wydawał się nawet rozweselony. - A więc pan także, Rossi - spojrzał przelotnie na Roussela. - No dobrze. Plewy oddzielają się od ziarna. Kto nie lubi sobie brudzić rąk, ten nic nie zbiera podczas żniw. Klamm, czy będzie pan mógł przejąć stanowisko Rossiego? - Taktaktak. - Klamor prawie zachłysnął się z gorliwości. - Zrobię to nawet lepiej - bulgotał. Nicolay uśmiechnął się po ojcowsku. - No, zobaczymy. Wewnętrznie poczułem się nagle bardzo wolny. - No, Klamor - powiedziałem swobodnie i pukając go palcem wskazującym w jego wydęty brzuch, dodałem - a więc udało się panu wreszcie dorwać do wymarzonego stanowiska, co? Przez moment wydawało mi się, że chce mnie kopnąć w podudzie. - Niech pan uważa, Rossi - zazgrzytał zębami. - Mogę pana wsadzić do aresztu... - Jego oczy zrobiły się nagle okrągłe. Wskazał na coś, co znajdowało się za moimi plecami. - Tam, złodziej! Gwałtownie odwróciłem się. Jakiś zwariowany człowiek w białym ubraniu wybiegał z supermarketu z workiem mąki na plecach i butelką w ręce. Nicolay strzelił palcami. Mężczyzna w mundurze podniósł swojego colta z długą lufą i wystrzelił. Chłopak z workiem mąki na plecach przekoziołkował jak trafiony zając. Jego łup upadł na ziemię. Butelka rozbiła się, worek rozpruł i na ciało wysypała się mąka, pudrując je na biało. Goryl Nicolaya podbiegł do niego, wykręcił mu ręce na plecy i przystawił broń do skroni. Przypominało mi to zdjęcie z gazet przedstawiające przesłuchania partyzantów. - To Filipińczyk - powiedział zdziwiony Roussel, kiedy obejrzeliśmy więźnia z bliska. - Co to ma znaczyć? - zasyczał Klamm. - Na całej wyspie nie ma ani jednego Filipińczyka. Tylko turyści i nasi ludzie. Roussel pochylił się nad chłopcem i przemawiał do niego uspokajająco, najpierw po hiszpańsku, a później w jakimś innym języku. Ranny odpowiadał mu z trudnością. - Co on mówi? - denerwował się Nicolay. Roussel potrząsnął głową. - To nieprawdopodobne. Mówi, że jest tubylcem, z tych, którzy dawniej żyli na tej wyspie. Paru z nich nie dało się ewakuować i ukryło w dżungli. Nie chcą stąd odejść. Twierdzą, że to jest ich wyspa. - A teraz ci bandyci okradają nas, co? - Klamor był pełen sprawiedliwego oburzenia. - Raczej marne wynagrodzenie za to, że ukradliśmy im wyspę - mruknąłem. - Nie ukradliśmy jej, tylko na mocy prawa odkupiliśmy od państwa filipińskiego - powiedział ostro Nicolay. - Okay, wobec tego nie była to kradzież tylko paserstwo. W końcu ta ziemia należy do nich, a nie do państwa. Nicolay popatrzył na mnie uważnie i w myślach zanotował moje nazwisko na swojej czarnej liście. - O tym jeszcze kiedyś porozmawiamy - powiedział. Kopnął Filipińczyka. - Ten młodzieniec nas zaatakował; zagrażał naszemu życiu i własności. Patrzyłem na drgającą, ubrudzoną mąką twarz tego biedaka, którego głód zapędził w rejony naszego cierpiącego na nadmiar produktów, społeczeństwa. - Tak jest, zaatakował - powtórzył twardo Nicolay. - Niech go pan spyta, ilu członków jego plemienia żyje jeszcze na wyspie? - Ponad trzy tysiące - powiedział Roussel po dłuższej dyskusji z rannym. - Trzy tysiące - szepnął Nicolay. - To przecież cała armia. Oni stanowią dla nas zagrożenie! - Bez przesady - wtrącił się Roussel. Nicolay w ogóle go nie słuchał. Wyglądał jak gracz w szachy, który wie, że jego przeciwnik dostanie mata w dwóch posunięciach. Jaśniał wprost z satysfakcji. - To najlepsze, co nam się mogło przydarzyć. Mam prawie stuprocentową pewność! Pewność dla nas i śmiertelne niebezpieczeństwo dla Filipińczyków. Niech żyje safari albo sygnał do polowania na winowajców Dr med. Hartinger patrzył przez celownik swojego sztucera. Jego palec dotykał spustu. W tym momencie rozległ się odgłos wystrzału. Jakaś postać w długim białym stroju z przeciągłym okrzykiem spadła z wierzchołka olbrzymiego drzewa stojącego na skraju dżungli. - To już trzeci dzisiaj - oświadczył dumnie Hartinger. - Zapisz to, Sabine. Musimy to zachować na pamiątkę. Jego towarzyszka, dobrze zbudowana dziewczyna z typu tych, jakie bywają na okładkach "Playboya", ze zbyt rozjaśnionymi włosami i trochę za głupia, zachichotała i zrobiła kreskę w małym notesie. Przystosowany do wymogów safari samochód terenowy ruszył znowu do przodu. Jens - Uwe Klein, dyrektor sp. z o.o., siedzący obok blondynki, opadł na jej kolana. - Hopla! - wykrzyknął podochocony. - Pan doktor wspaniale strzela! - Tego może pan być pewien - zapiszczała blondynka. - Jak pan chce, to z odległości stu metrów zestrzeli panu z drzewa takiego bambo. Oni chyba żyją na drzewach? Z wytrzeszczonymi oczami wpatrywałem się w tych zafascynowanych okrucieństwem koszmarnych drobnomieszczan. Rozmawiali ze sobą jak karykatury, ale nimi nie byli. Dowiedli mi po raz kolejny, że życie jest bardziej cynicznym twórcą od kabaretu. Zauważyli, że się im przyglądam. - Nie lubi pan polować? - zapytał Klein. - Do cholery, to przecież nie są króliki, to ludzie! - krzyknąłem. Klein zirytowany zmarszczył czoło. Blondyna powiedziała z urazą: - 0 Boże, ale pan wrażliwy! I to z powodu tych paru dzikich, którzy na nas napadli. Dr Hartinger lekkomyślnie machnął przed moim nosem naładowanym sztucerem. - Musimy oczyścić wyspę z tych bandytów. To działanie w obronie własnej. Zupełnie legalne. - Uśmiech zadowolenia przemknął po jego twarzy. - Ale nie twierdzę, że nie odczuwam przy tym pewnego rodzaju myśliwskiej gorączki. Co oznaczało, że tubylcy nie mieli więcej szans niż zające podczas polowania z nagonką. Nicolay wpadł na genialne pomysły. Po pierwsze, znalazł w Filipińczykach idealne kozły ofiarne; można ich było uczynić odpowiedzialnymi za wszystkie szkody. Dlaczego miałoby im być lepiej niż amazońskim Indianom? A po drugie, w ten sposób można było wywabić ze stref urlopowych zabójców. Zabójcy to ci, u których agresja nie osłabła wraz z odcięciem dopływu negatywnych psychogazów. Według motta: "Masz kłopoty wewnętrzne, skieruj agresję na zewnątrz" zorganizowano grupy bojowe, które właśnie teraz krążyły po dżungli, masakrując tubylców. Stworzyliśmy w sumie dziesięć takich grup. Za nami jechały jeszcze dwa landrovery pełne szaleńców z karabinami. Biorący udział w tym "safari" ubrali się na tę wyprawę bardzo modnie i stylowo. Widać było wiele bawełnianych koszul w kratę, butów z cholewami, kowbojskich kapeluszy i dżinsów z szerokimi pasami. Ponad tym wszystkim unosiła się mgiełka wolności i przygody. Każdy z nich był małym bohaterem westernu, który ze swojego blockhauzu mógł odstrzelić paru Indian, ale na żywo, w żadnej tam telewizji. To byli panowie z dyrekcyjnych gabinetów, którzy postanowili raz nie wydawać rozkazów, tylko strzelać. Drobni kierownicy działów, którzy strzelali, ponieważ tak zarządzono. Oni zawsze robili wszystko, co im powiedziano. Nawet jeżeli nie było to zbyt legalne. Byli tam jeszcze różni referenci, roznosiciele akt, którzy też chcieli raz dać komuś w skórę. Jedna duża rodzina zabójców. Podczas kiedy dr Hartinger chwalił się swoim myśliwskim doświadczeniem, spojrzałem na Roussela, który do tej pory nie wypowiedział ani słowa, ignorując zalotne spojrzenia blondyny. - Chce mi się rzygać, jak na to patrzę - powiedziałem do niego. - Mnie też, ale biadolenie nic nie pomoże - powiedział niecierpliwie, nagle pełen energii. - Musimy coś zrobić! - Ale co? Mamy im odebrać broń? Siłą? - Dlaczego nie? - powiedział wolno. - Dlaczego nie. - 0, tam jest znowu jeden! - krzyknął Klein, wskazując palcem. Jeden z tubylców nie wytrzymał nerwowo, wyskoczył z dżungli i przebiegał właśnie przed nami na ukos drogę. Musiał zwariować. Trudno go było nie trafić. Dr Hartinger stanął na rozkraczonych nogach i wycelował w plecy uciekającego. To było najzwyczajniejsze morderstwo. Skoczyłem na równe nogi i kopnąłem go w plecy. Z okrzykiem zaskoczenia, wypuszczając z ręki sztucer, przeleciał przez budę landrovera. Marzyłem o tym, aby wpadł pod koła. Roussel przytomnie pochwycił lecący w powietrzu sztucer Hartingera. Krzyknął coś do Filipińczyka, który po chwili zniknął w dżungli. - Tak, a teraz wszyscy odłożyć broń! - wydyszał i wycelował sztucer w innych myśliwych. - To żaden dowcip. Zastrzelę was po kolei, jeśli tego nie zrozumiecie. Szybko! Z bladymi twarzami, ostrożnie, kładli swoje strzelby na ziemię. Roussel skrzywił twarz w uśmiechu i zdmuchnął z czoła kosmyk włosów. W tym momencie był podobny do młodego boga. Kula trafiła go w lewą pierś, obracając wokół osi. Upadł nie oddając ani jednego strzału. Rzuciłem się do niego. Leżał na plecach. Na jego koszulce rozszerzała się duża czerwona plama. Jego pierś podnosiła się i opadała gwałtownymi ruchami. Oddychał głośno i boleśnie, jak kobieta w bólach porodowych. Jego twarz błyszczała od potu. Życie uciekało z niego w takim tempie, w jakim mała chmura przesuwa się przez słońce. Wpatrywał się nieruchomo w stojącą na brzegu dżungli palmę, w bezgranicznie lazurowe niebo. - Oh, island in the sun - szepnął. To było tylko marzenie. Jego oddech zanikł tak nagle, jak przestajemy nagle słyszeć nie nakręcony zegarek. Kiedy idiota, który go zastrzelił, zeskoczył z landrovera i wycelował we mnie swoją strzelbę, popatrzyłem tylko na niego bez słowa. W Roku Pańskim 1996 - po raz trzeci SOLIDARNOŚĆ To słowo namalowano czerwoną farbą na fasadzie budynku ambasady, wielkiego, obcego mocarstwa. Ostatnia litera, ć, nie była gotowa; kończyła się jakimś dzikim zawijasem. Farba była jeszcze świeża i skapywała ze ściany jak krew. Kilka jej kropli spadło na wykrzywioną agonią twarz indiańskiego księdza. Ale on tego nie czuł. Był już martwy, chociaż żołnierze gwardii narodowej ciągle go jeszcze bili. Happy end. Ale dla kogo? Siedziałem wygodnie w skórzanym fotelu. Obok mnie stała na tacy szklanka z tuba libre. Nawet mnie nie związano, ale i tak nie dało się ukryć, że to było przesłuchanie. Nicolay przypatrywał mi się przyjaźnie sponad szkieł swoich okularów do czytania. - A więc chce pan naprawdę rozpowszechnić na całym świecie informacje o tym, co się tutaj wydarzyło? - Może pan być tego absolutnie pewien - powiedziałem. Miało to zabrzmieć zdecydowanie, ale wyszło słabiutko. Bałem się. - To, co się tutaj stało, jest tak potworne, że musi się o tym dowiedzieć każdy. Opowiem o tym prasie. - Będzie pan musiał uważać, do jakiego czasopisma się pan zwróci. Może należeć do nas - stwierdził Nicolay łagodnie. Jego swoboda niepokoiła mnie. Czułem, jak po moich wnętrznościach łazi stado mrówek. Automatycznym ruchem podniosłem szklankę i napiłem się koktajlu. - W każdym razie dostanie się to do wiadomości publicznej. Coś takiego nie da się utrzymać w tajemnicy. Ktoś zacznie mówić. Nicolay popatrzył na swoje wypielęgnowane, czyste ręce. - Nie bardzo w to wierzę. Widzi pan, na tej wyspie istnieje tylko mała grupka ludzi, którzy wiedzą, co się naprawdę wydarzyło. Inni znają tylko fragmenty, co oznacza, że można im wmówić wszystko, co miałoby choćby pozory prawdopodobieństwa. Prawdopodobne kłamstwo było zawsze lepsze niż cała prawda. - Ale te zniszczenia, trupy... Tego nie da się tak po prostu ukryć! - No tak, oczywiście, że nie. Ale znaleźliśmy przecież winnych. W końcu wiemy, kto był za to odpowiedzialny. - Free & Easy. Nicolay spojrzał w sufit jak nauczyciel, który musi się męczyć ze szczególnie tępym uczniem. - Naprawdę, Rossi, teraz zaczyna pan być już całkiem jak dziecko. Nie chce pan zrozumieć, o co tu idzie, czy też się coś panu marzy w tej pańskiej nierozumnej głowie? Nigdy nie będziemy mogli dowieść Free & Easy, że dopuścili się zamachu na naszą firmę. Naturalnie, możemy się zrewanżować. Ale wtedy oni uderzą ponownie i doprowadzi to do nie kończącej się eskalacji. To nie ma żadnego sensu. Nie, mysię po prostu z nimi porozumiemy. Kupimy od nich udziały na ich wyspie, oni kupią udziały naszego Holiday World; powiązanie kapitałów, rozumie pan? Pomimo, że z punktu widzenia gospodarczego mamy do czynienia z dwubiegunowością, w rzeczywistości będzie to monopol. Zaczął się rozkręcać w sposób typowy dla robotów. Wychodził z niego ekonomista myślący kategoriami zysku, nie pamiętający o ludziach! - Taki monopol jest oczywiście optymalny, jeśli idzie o sprawę maksymalizacji zysku - gawędził ze mną nadal. - I razem będziemy tak mocni, że wyeliminujemy każdego nowego konkurenta, zanim jeszcze wpadnie na taki pomysł. - No to wspaniale - powiedziałem. - I w ten sposób walczące strony podają sobie przyjaźnie ręce na polu bitwy. - Właśnie - Nicolay skinął głową zadowolony. Po prostu nie był w stanie wyczuć ironii w moich słowach. - Komu może przy tym przeszkadzać, że dochodzi się do tego brodząc po kolana we krwi - dodałem szyderczo. - Najwyżej paru tak superuczulonym ludziom, jak na przykład mnie. - Ależ drogi panie! To było przecież tylko paru tubylców! - Dwustu trzydziestu ośmiu - mruknąłem i zdziwiłem się, że szklanka w mojej dłoni nie rozprysnęła się jeszcze pod naciskiem palców. - Kogóż to w końcu może interesować? Kiedy podamy do wiadomości, że te dzikusy napadły na nasze tereny urlopowe i zabiły paru niewinnych turystów, ludzie będą się denerwować co najwyżej tym, że nie zastrzeliliśmy ich więcej. A w przypadku tych, którzy brali w tym udział - wczorajsze polowanie zrobiło na nich doskonałe wrażenie. To zupełnie coś innego niż jelenie czy bażanty. Prawdziwi dzicy! Jak za dobrych, kolonialnych czasów. - W jego wzroku pojawiło się znów wyrachowanie. - Szkoda, że nie można wydawać na to kart łowieckich. Ale będzie można wprowadzić do reklamy safari z przygodami w dżungli. Hm, to byłoby interesujące. Wytrzeszczyłem na niego oczy. Nie chodziło tu już o fakt, że myśli o czymś takim. Doprowadzało mnie do szału to, że nie wykluczał, iż coś takiego można naprawdę zrealizować. To był szaleniec we flanelowym garniturze z bezbłędnie zawiązanym krawatem. - Ale przecież turyści, którzy znajdują się na Holiday World - próbowałem rozbić jego projekt zatuszowania wszystkiego - doskonale wiedzą, że to nie Filipińczycy są odpowiedzialni za te akty gwałtu; tylko oni sami porozbijali sobie głowy. - To było tak, jakby na chwilę opanowało ich stado złych demonów. Nie chcą o tym więcej myśleć. Damy im dobre alibi. Zaakceptują je z wdzięcznością i po paru dniach będą sami w nie wierzyć. Każdy dostanie tydzień gratisowego urlopu. O ile wiem, sądząc po wynikach błyskawicznej ankiety, jaką przeprowadziliśmy, 98,5 procent chce u nas ponownie spędzić urlop. - 98,5 procent? - zapytałem ironicznie - przypomina mi to wyniki wyborów w państwach totalitarnych. - Ale za to bez przymusu - powiedział gładko i spojrzał w okno. Przypominał mi komputerowego Mefistofelesa. - W końcu przymus jest staromodny. W odpowiednim czasie parę powodujących euforię środków psychotropowych, w odpowiednim miejscu kilku znakomitych psychologów, sugestywnie przyjazne słowa - i wszystko jest znowu w najlepszym porządku. Rządzimy się nie poprzez "nie", a poprzez "tak", nie poprzez zakazy, ale poprzez propozycje. To jest o wiele bardziej skuteczne. Pogodnie, bezboleśnie, pozytywnie. Zrozumiałem, że w tym szaleństwie jest metoda. Nie wpadało ono tak bardzo w oko, gdyż wśród nas było za wielu szaleńców. Czułem się jak głupi, ślepy marzyciel, staruszek, który nie przyjął jeszcze moralnych wyobrażeń Nowego Czasu. - Ale pozostałe półtora procent, Nicolay... - Była to ostatnia próba przed przyznaniem się do ostatecznej porażki. - Oni przecież opowiedzą o tym, co się tu stało. - Nikt im nie uwierzy, mamy w naszych rękach władzę nad środkami komunikacji masowej - wydawnictwa, agencje reklamowe, prasę. Tworzymy taką opinię, jakiej potrzebujemy. I w końcu, ci pieniacze byli odurzeni psychotropami, jakie zastosowali wspólnicy Filipińczyków. Dobrze, że mi pan przypomniał. Musimy to bardziej wyeksponować w prasie. - Zwrócił się do Klamma: - Proszę się zastanowić nad tym problemem. Musimy założyć odpowiednią organizację, która przyzna się do zamachu. To pilne! Byłem już tak gotów, że zaczął mi się marzyć jakiś piękny, sympatyczny, koszmarny sen. - Ale przecież cała ta afera nie powstała tylko na skutek działania z zewnątrz - powiedziałem. - Istniało już odpowiednie napięcie wewnętrzne, które się potem rozładowało w trzęsieniu ziemi. Nicolay oparł się niedbale o krzesło. Wyglądał tak, jakby miał już całą sprawę pod kontrolą. - To nie było trzęsienie ziemi - stwierdził. - To tylko panu trzęsły się kolana. - Z humanitarnego punktu widzenia... - zacząłem. - Niech mi pan czymś takim nie zawraca teraz głowy! - przerwał mi. - Tu nie idzie o humanitaryzm, tylko o pieniądze. O zamówienia, o miejsca pracy, poczucie bezpieczeństwa społecznego. Ci dobrzy ludzie z Tour Futur. - Może pan sobie spokojnie dowcipkować! Wstałem i zacząłem się zastanawiać, czy dopadnę go dwoma szybkimi ruchami. Nie miało to szans powodzenia. - Nicolay - powiedziałem cicho - pewnego dnia nasze ścieżki znowu się skrzyżują, a wtedy nie będzie za panem dwóch goryli z pistoletami. Ten dzień nie będzie najlepszym dniem w pańskim życiu. - Może pan sobie oszczędzić tej filmowej roli, Rossi! - odparł wzruszając ramionami. - Bierze pan siebie zbyt poważnie. Nic nam pan nie może zrobić. A teraz niech pan stąd zmiata! Musiałem chyba patrzeć na niego z nieprawdopodobnym zaskoczeniem w oczach, gdyż powtórzył: - Tak, tak, może pan odejść - i poszedł do drzwi prowadzących na zewnątrz... Za nim ruszyli jego dwaj lokaje. - Niech pan już idzie! - powiedział jeden z goryli i popchnął mnie do przodu. Przed domem stał helikopter. W jaskrawym południowym słońcu jego kadłub rzucał prawie czarny cień. - No, niech pan wsiada i niech pan leci tam, gdzie pieprz rośnie - wybulgotał pełen entuzjazmu Klamm. - Jednej wszy mniej! Wpatrywałem się w różowy helikopter, który był szansą ratunku. Nagle poczułem głęboką nieufność. Oni nie mogli mnie tak po prostu stąd wypuścić. A później spojrzałem na tego biedaka pilota. - A więc na tobie też postawili z zimną krwią krzyżyk, Dave - powiedziałem spokojnie. - Nie powiedzieli ci o tym, że masz bombę na pokładzie? Dave zrobił wielkie oczy. - Co to ma znaczyć? Mister Nicolay, co to... Wykorzystałem ten krótki moment zamieszania, aby wyrwać stojącemu obok mnie strażnikowi pistolet z kabury. Skoczyłem dwa kroki do tyłu i wyciągnąłem colta przed siebie. Stałem lekko ugiąwszy kolana, jak na strzelnicy. - Niech się nikt nie rusza! - krzyknąłem. Wylot lufy skierowany był na brzuch Nicolaya - W przeciwnym wypadku... Klamm trząsł się ze strachu, Nicolay usiłował być spokojny, ale był bardzo blady. - I tak cię dopadniemy - wyszeptał. Cofałem się po wąskiej ścieżce prowadzącej pomiędzy plątaniną bungalowów, ciągle trzymając broń gotową do strzału. Spokojnie, spokojnie. - Na twoim miejscu, Dave, poszedłbym ze mną! Nie był głupi. Wiedział, gdzie ma choć minimalną szansę przeżycia i przeszedł na moją stronę. Jeden z goryli chciał jeszcze dowieść, ie nie bierze pieniędzy za darmo. Rzucił się na ziemię i wyciągnął swój pistolet. Strzeliłem bez zastanowienia. Trzy razy. Druga kula kalibru 38 trafiła go w ramię, trzecia odbiła się od płyty chodnikowej i zraniła Nicolaya w podudzie. Upadł, wykrzykując niezrozumiałym głosem jakieś rozkazy. Pomknąłem z Dave'em przez wąskie uliczki w kierunku dżungli. Dotarłszy tam, byliśmy już prawie bezpieczni. Kiedy po długich godzinach oczekiwania zaszło słońce, wyszliśmy znowu z lasu. Pod ochroną ciemności zakradliśmy się na brzeg morza. Przydała się moja znajomość okolicy. Chcieliśmy ukraść łódź i dotrzeć na leżącą w pobliżu, dużo większą od naszej, wyspę, a tam zobaczymy co dalej. Ale najpierw musieliśmy się stąd wydostać. Jeżeli nam się uda i nie czekają gdzieś na nas z pułapką. O ile nie widzą już nas w obiektywach noktowizorów. Odetchnąłem głęboko i wślizgnąłem się do wody. Poczułem mrowienie w plecach, tak jakby ktoś wymalował na nich tarczę. Przełożył Wawrzyniec Sawicki powrót |