ďťż
Lemur zaprasza
Zbigniew Nienacki Raz w roku w Skiroławkach . 74 . O tym,że nie tylko rozpusta,ale i cnota złość ludzką wzbudza Ostatni raz Nepomucen Maria Lubiński zobaczył piękną Luizę w grudniowy zmierzch, gdy cały jego dom zdawał się być otulony w biel śnieżnego puchu, nie turkotała maszyna do szycia pani Basieńki, która udała się w odwiedziny do Halinki Turlej i cisza w pracowni była tak wielka, że niemal słyszał, jak bucha ciepło z kaflowego pieca. Pisarz nie zapalał lampy na swoim ogromnym stole i nawet chyba nie zauważył, że wieczór zimowy odrobinami mroku osypuje książkę i dłonie spoczywające na jej kartkach. Widział Luizę tak wyraźnie jak nigdy dotąd, jakby ktoś raptem wyostrzył obraz pisarskiej obserwacji. Była prawdziwsza i bardziej żywa niż wówczas, gdy wędrowała przez ośnieżony las, a ubogi drwal niby czarodziej uderzeniami witki uwalniał gałęzie z okiści śnieżnej - a one podnosiły się przed nią z ukłonem i prostowały dumnie. I prawdziwszą się Lubińskiemu zdała niż wówczas, kiedy poszła do domku myśliwskiego i tam oddała się stażyście w sposób bezwstydny i wyrafinowany. .I również jeszcze bardziej wyrazistą się zdała niż w dzień słoneczny na jachcie płynącym po smaganym wichrem jeziorze, na podobieństwo Elwiry powoli obnażając się i wreszcie spełniając się w krótkiej chwili na deskach drewnianej podłogi jachtu, w trzcinach obrastających brzegi samotnej wysepki. Ujrzał Luizę w lustrze wiszącym w jej małym mieszkaniu na piętrze wiejskiej szkoły. Odbicie odrobinę zmiękczało ostre rysy, łagodziło brzydotę kanciastego podbródka i zakrzywionego nosa, powiększało oczy, wygładzało zmarszczki na czole i wokół ust, srebrzyło siwe włosy na głowie. Pani Luiza surowym spojrzeniem lustrowała swój wygląd, sprawdzała, czy siwe włosy gładko przylegają do głowy, kołnierzyk białej koszuli jest zapięty pod szyją, kokarda czarnej krawatki nie nazbyt wydaje się fantazyjną i kokieteryjną. Chciała wyglądać tak jak zwykle - schludnie i poważnie, a nawet jeszcze bardziej schludnie i poważnie. Z dołu, z klasy dochodził ją śpiew - pani Halinka powtarzała z uczniami ciągle tę samą piosenkę pożegnalną. Dzieci z najstarszej klasy zrobiły laurkę na brystolu i przewiązały ją czerwoną wstążeczką. W umywalni szkolnej czekały kwiaty, a wizytator z Bart, który jeszcze nie nadjechał, miał przywieźć prezent, zapewne zegar elektryczny, bo taki podarunek otrzymywała zazwyczaj nauczycielka odchodząca na zasłużoną emeryturę. Po wręczeniu prezentu i okolicznościowym przemówieniu wizytatora oraz pani Halinki, zapewne głos zabierze również i ta nowa młoda nauczycielka, wyznaczona na miejsce pani Luizy i na razie dojeżdżająca codziennie autobusem z Trumiejek. Dzieci zaśpiewają piosenkę, któryś ze starszych uczniów wypowie pożegnalny wierszyk, będą kwiaty i laurka, potem w pokoju nauczycielskim - wino, ciasteczka, kawa dla szczupłego pedagogicznego grona. Spoglądając w lustro Luiza zwróciła uwagę, że usta ma mocno zaciśnięte. To dlatego że po pożegnalnej uroczystości, powie wizytatorowi już całkowicie zdecydowanie a nawet stanowczo, że służbowego mieszkania w Skiroławkach nie zostawi i nie przeniesie się do Trumiejek. Trudno, niech ta młoda nauczycielka dojeżdża codziennie z tak daleka, ona nie opuści miejsca, gdzie żyła tyle lat. Tu zna wszystkich ludzi i wszyscy ją znają, w sklepie otrzymuje produkty poza kolejką, bo Smugoniowa była jej uczennicą. Z okien mieszkania widać drogę przez wieś; a także dróżkę do starego młyna. To przecież dzięki temu, że okna jej mieszkania wychodzą także i na stronę młyna, wypatrzyła ten ohydny zwyczaj chodzenia tam po to, aby gromadnie i po omacku raz w roku w gęstych ciemnościach zażywać wspólnej rozkoszy. Ilu ludziom już zwierzyła w tajemnicy tę sprawę? Niektórzy mieli ją za starą wariatkę, ale na przykład pani Renata Turoń, kobieta niezwykle wykształcona, całą tę historię dokładnie opisała w swoim czerwonym brulionie. Zdarzało się potem, że różni ludzie z Trumiejek, a nawet z Bart pytali ją dyskretnie, czy to prawda, że w Skiroławkach raz w roku wszyscy żyją z wszystkimi jak zwierzęta. I ona, niestety, musiała ten fakt potwierdzić, choć zastrzegła się, że nie zna dokładnych szczegółów. Nie bywała tam przecież, a ci, co brali udział - rzecz jasna - nie chwalili się. To oni właśnie nazywali ją starą wariatką. Ludzie w Skiroławkach są źli, zepsuci, rozpustni - odpłacają złym za dobre, potrafią każdego - nawet ją - oplotkować i obrzucić oszczerstwami. Ale przywykła już do nich i do swego małego mieszkania na piętrze szkoły. Z okien domu w Trumiejkach widać było tyły jakiejś brzydkiej szopy, a tu - i drogę, i ścieżkę w stronę starego młyna. Polubiła ów widok, potrafi godzinami siedzieć w oknie i patrzeć kto i dokąd idzie, domyślać się, jakie sprawy ludzi prowadzą w różne strony, ponieważ znała wszystkich i ich sprawy. W Trumiejkach tego nie będzie. Zresztą, czy ta młoda nauczycielka zechce tutaj pozostać na dłużej? Przejmie mieszkanie po starej nauczycielce, a potem pozna jakiegoś mężczyznę i przeniesie się z nim w drugi koniec kraju. Ile takich już widziała w tej szkole, zanim kierowniczką nie została pani Halinka? A zresztą, czy pani Halinka była lepszą? Nie uciekła z drwalem jak tamta przed piętnastu laty, ale też porzuciła męża i przeniosła się do malarza Porwasza, który jak spojrzy na kobietę swoimi pałającymi oczami, to aż dreszcz strachu ją przeszywa. Tamta, przed piętnastoma laty, ładna i inteligentna, zakochała się w zwykłym drwalu, tyle że mężczyźnie dość przystojnym, rosłym, czarniawym na twarzy. Najpierw cichaczem prowadzali się po lasach i młodnikach, gdyż ona mieszkała w wynajętym pokoiku na piętrze domu Widłągów, on miał we wsi żonę i dwoje dzieci. O czym tych dwoje mogło ze sobą rozmawiać, skoro ona była wykształcona a on prostak? I że ich nic nie obchodziło, co też ludzie powiedzą o ich wspólnych spacerach po lesie i schadzkach w młodnikach! Potem ona zaszła w ciążę i razem uciekli gdzieś hen, aż nad zachodnią granicę. Pozostała we wsi żona drwala i dwoje dzieci, które przez długi czas nie wiedziały, gdzie jest ich ojciec. A tamtych dwoje niedługo cieszyło się swoim szczęściem. Ona urodziła, znowu w jakiejś szkole uczyła, on pracował jako prosty robotnik. Po jakimś czasie za ciemny i za głupi się dla niej okazał, rzuciła go dla kierownika szkoły i z nim podobno do dziś żyje, i ma jeszcze dwójkę dzieci. Takiej los sprzyja, zazwyczaj dostaje mężczyznę porządnego, niepijącego, kulturalnego, podczas gdy inne, te uczciwe i porządne, muszą przez życie przejść samotnie. Drwal wrócił do Skiroławek, do żony i dzieci, później z nimi przeniósł się do innego nadleśnictwa. Albo ta druga, która na Luizie natychmiast zrobiła wrażenie nieposkromionej w swych żądzach. Przybyła do Skiroławek z dwojgiem dzieci; jako rozwódka. Brzydka, brzuchata i przecież nie taka znowu młoda. Na obiady do siebie zapraszała młodziutkiego stażystę leśnego, chłopaka dwudziestotrzyletniego, chyba jeszcze niewinnego, bo spojrzenie miał czyste i rumienił się na widok dziewcząt. Obiady mu robiła i tak go do siebie ośmieliła, że świata za nią nie widział, i wreszcie ożenił się z nią, starszą od siebie kobietą z dwojgiem dzieci. Jako inżynier leśnik razem z nią wyjechał w inne strony, gdzie z czasem stał się nadleśniczym, a ona panią nadleśniczyną. Sztuczkami miłosnymi musiała go do siebie przywiązywać, że ani spojrzał na młode dziewczyny, tylko za tamtą, brzuchatą i starą bez przerwy łaził, łasił się do niej, w oczy zaglądał, każde życzenie spełniał. Myślała o tych sztuczkach Luiza, chciała poznać całą ich okropność. Mieszkała ta nauczycielka w dwóch pokojach z kuchnią na parterze w dużym domu Kurta Webera. Którejś nocy Luiza zakradła się pod okna jej mieszkania i przez szczelinę w niedokładnie zasuniętych firankach widziała ich w świetle nocnej lampki. Robili to przy świetle, nadzy, na podłodze, na stołku, na stole. Luiza pierwszy raz w życiu zobaczyła, co potrafi z mężczyzną czynić kobieta wyzuta ze wstydu, lubieżna, opanowana przez żądze. Pod ich oknem trzęsła się ze wstrętu i upajającej ciekawości, co noc chodziła pod to okno, dopóki Kurt Weber nie sprawił sobie głośno ujadającego kundla. Wiele nety zastanawiała się potem Luiza, czy i ona zdolna byłaby do podobnych postępków. Niekiedy miała przekonanie, że tak - mogłaby, po ciemku i z kimś bardzo młodziutkimi który by sobie nie zdawał sprawy, że robi z nią coś zdrożnego i wstydliwego. Tylko że już jej było czterdzieści pięć lat i nie znajdowała odpowiedniego partnera. Upatrzyła sobie trzynastoletniego chłopca w swojej klasie i na wycieczce szkolnej, kiedy z całą klasą spali razem w stodole, wzięła go pod swój koc pod pretekstem, że zmarzł. Ale dziewczyny z klasy to wypatrzyły, a może się domyśliły (nie ma na świecie bardziej złośliwych istot niż dojrzewające dziewczęta) drwiły z chłopaka i on zaczął od niej stronić. Nie próbowała z nim nawiązać ponownych kontaktów , bo bała się, co ludzie o tym powiedzą. Aby dowieść dziewczętom, że chłopaka nie faworyzuje, o mało nie pozostawiła go na drugi rok w tej samej klasie. Lecz i tak właśnie z tego powodu plotkowano, a ona się tymi plotkami gryzła. Rzadko ludziom dawała temat do plotek, a przecież wciąż o niej złośliwie mówiono, ponieważ żyła bez mężczyzny. Nawet kiedy małego pieska, jamnika, kupiła, zaczęto we wsi gadać, że przyuczyła go do miłosnych uciech. Musiała psa oddać znajomym - i potem długo za nim tęskniła. Ludzie są źli i nigdy im się nie dogodzi, choćby nie wiem jak uczciwie się żyło. To prawda, że pewnej ciemnej nocy zdecydowała się pójść do starego młyna, tak jak wszyscy we wsi. Ale to chyba nie była ta noc - nikt oprócz niej do młyna nie poszedł. I na szczęście nikt we wsi nie dowiedział się, znowu mogliby na jej temat sączyć jadowite plotki. Inne kobiety nie bały się ludzkiego gadania - dlaczego, nie wiedziała. Choćby ta ostatnia nauczycielka, ta, która przed panią Halinką była. Czy to mało razy widział rybak Gustaw Pasemko, jak z pewnym żeglarzem nago pływała jachtem po jeziorze? Nic sobie nie robiła z ludzkiego gadania, choć miała męża zatrudnionego w urzędzie gminnym w Trumiejkach. Potem mąż jej dostał posadę kierownika dużego gospodarstwa rolnego i przenieśli się w inne okolice. Luiza pozostała. Niczego sobie w życiu nie miała do wyrzucenia, niczego nie musiała się wstydzić. Jej nagiego ciała nie dotknął nigdy żaden mężczyzna - mogła być stawiana za przykład dla innych kobiet. A przecież we wsi śmiano się z niej właśnie z tego powodu. Dlaczego ludzi drażni tak samo rozpusta jak i cnota? Od dzieciństwa miała dość rzadkie włosy. Znajomi radzili matce, żeby jej włosy obcinała krótko, to zgęstnieją. Ale matka nigdy na to nie chciała się zgodzić. "Co ludzie na to powiedzą? - tłumaczyła małej Luizie. - W naszym miasteczku wszystkie panienki z dobrych domów noszą włosy splecione w warkocz, a rozpuszczone na Boże Ciało, kiedy kwiaty księdzu pod nogi sypią". Marzyła o czerwonej sukience z bufiastymi rękawami i dużym dekoltem. "Nie uszyję ci czegoś takiego, bo inne dziewczynki noszą sukienki batystowe, żółte albo białe. Co ludzie powiedzą, jak cię w takim stroju zobaczą?" Potem przyszła wojna i ojciec zginął na froncie jako oficer. Matka nosiła się na czarno, Luizę także na czarno ubierała. Luiza była już dorosła, chłopcy prosili ją na potańcówki, lecz matka zakazywała: "Twój ojciec zginął na froncie. Nie możesz się bawić, bo co ludzie na to powiedzą". To samo gadanie słyszała, kiedy zaczęła studiować. Matka kazała jej nosić warkocz upięty na głowie w koronę, a inne dziewczyny nosiły krótkie włosy, niektóre się tleniły. Te, co się tleniły, miały największe powodzenie. Jej korona z warkocza tylko śmieszyła. "Pomysł, ludzie powiedzą, że gonisz za mężem albo - co gorsza - jesteś puszczalska. Musisz się ubierać skromnie, bo tylko wtedy zwrócisz na siebie uwagę jakiegoś uczciwego człowieka." Ale gdzie ona miała na siebie zwrócić uwagę, skoro zabaw studenckich unikała z tego powodu, że nigdy nie nauczyła się tańczyć? Na każde wakacje wyjeżdżała tylko z matką, z nią też chodziła do znajomych. Zawsze była przy niej matka. Nawet na swoją pierwszą posadę do Skiroławek przyjechała z matką, która jej gotowała, sprzątała, szyła stroje. "Pamiętaj, że żyjesz na wsi, jesteś nauczycielką, ludzie bacznie cię obserwują i nie możesz sobie pozwolić na jakiekolwiek plotki" - ciągle ją upominała. Nie pozwalała malować ust, policzków, przyczerniać rzęs i brwi. Szyła sukienki zakrywające kolana, bluzki, które nie uwydatniały piersi. "Młodzi chłopcy na ciebie patrzą, Luizo. Nie wolno ci im pokazywać kolan i tego, że jesteś kobietą. Nauczycielka, którą uczniowie traktują jak kobietę, nie ma nigdy autorytetu". I tak nawykła do tych pouczeń, że z czasem nawet bez udziału matki strofowała się sama na każdym kroku. Matka umarła, kiedy Luiza miała trzydzieści siedem lat. Wtedy obcięła włosy, umalowała się, wyjechała latem na wczasy nad morze i tam poznała mężczyznę w tym samym wieku, rozwiedzionego. Zakochała się w nim, odbywała długie nocne spacery po plaży, całowała się. Na nic więcej mu nie pozwalała, ale zaprosiła do siebie do Skiroławek. Przyjechał do niej z daleka, całą noc przestał w zatłoczonym pociągu. Był zmęczony i śpiący, ale mu nie dała u siebie spać, bo strach ją obleciał, co mogliby ludzie we wsi powiedzieć. Ona panienka, a obcy mężczyzna u niej śpi, i u gajowego Widłąga pokój mu wynajęła. Przez cały dzień ją molestował, aby mu się oddała. Bała się tego, dlaczego, sama nie wiedziała. Myślała, że wszystkie porządne kobiety muszą się tego bać, a dopiero ślub odbiera im ten strach i daje odwagę. Chcąc się obronić przed jego natarczywością, pokazała mu fotografię swego ojca w mundurze oficerskim. "To był mój narzeczony, który zginął podczas wojny. Jestem mu wierna i kocham go." Tak mówiła, bo chciała temu mężczyźnie zaimponować i wytłumaczyć, dlaczego aż do tej pory jest cnotliwą. I aby wiedział, że będzie mu tak samo wierną. Ale to go jak gdyby zniechęciło. Następnego dnia odjechał i listu do niej nigdy nie napisał, ona zaś była zbyt dumna, żeby mu o sobie przypomnieć. Od tego czasu zawsze fotografię swojego ojca pokazywała jako narzeczonego, który zginął podczas wojny, a ona mu pozostała wierną. Tak było ładniej, zresztą sama przywykła do myśli, że to był jej narzeczony i ona jest ofiarą wojny. Jako niemal wdowa po zabitym oficerze znowu zapuściła włosy, przestała się malować, wydłużyła sukienki, na ciemno się ubierała jak matka. Ale czy ludzie potrafią ocenić takie poświęcenie? Jej koleżanki puszczały się na lewo i prawo, ta z drwalem, tamta ze stażystą, inna z żeglarzem. Ale to ona znajdowała pod progiem swojego mieszkania paczuszki ze świecą i nabazgranym liścikiem: "Jak nie masz czym, to świecą gromniczną". Nie darowali jej trzynastolatka, którego tylko wzięła pod swój koc i trochę rozgrzała. Albo psa jamnika. Inne mogły wyrabiać co chciały i z kim chciały - plotkowano o nich bez końca. Ona by umarła ze wstydu od tylu plotek. Ale czy ją plotki omijały? Nastała moda krótkich sukienek, dziewczęta w szkole i inne nauczycielki nosiły tak krótkie sukienki, że aż im majtki w kroku było widać i nikogo to nie obchodziło. A ona zaledwie przykróciła spódnicę, a zaraz gadano w sklepie: "Patrzcie no, jak to ją przyparło. Już kolana pokazuje". I zaraz spódniczkę przedłużyła. Ludzie są bowiem wstrętni, nigdy niczego dobrego nie docenią, wszystko wydrwią i spotwarzą. Wyrozumialsi bywają dla grzechu, dla rozpusty i rozwiązłości, niż dla cnotliwego życia. Jak powinna się ubrać na taką uroczystość jak dzisiejsza? Skromnie i godnie, poważnie i surowo. W lustrze widzi Luiza swoje gładko przyczesane siwe włosy i szare zimne oczy. Ale usta są trochę zbyt blade. Ma jeszcze szminkę koloru cyklamenu z dawnych czasów. Mogłaby pociągnąć nią wargi, podmalować trochę ołówkiem brwi. "Ale co na to ludzie powiedzą?" - pomyślała. ...Znowu zmierzch osypał szarością dłonie i kartki na stole pisarza Lubińskiego. Zniknął mu sprzed oczu widok lustra z twarzą Luizy. Nepomucen Maria był szczęśliwy, bo poznał ostatnie zdanie ze swej książki zbójeckiej. Tego wieczoru, gdy znalazł się w łóżku obok swojej żony, zapytał panią Basieńkę: - Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego od pewnego czasu nie pytasz mnie nigdy, w jaki sposób doktor upokarza kobietę, zanim w nią wejdzie? Po dłuższej chwil nastąpiła odpowiedź. - Nie wiem, Nepomucenie. Wierz mi, że nie mam pojęcia, czemu ta sprawa przestała mnie interesować. Być może doszłam do wniosku, że doktor jest człowiekiem niezdolnym do miłości i stąd właśnie bierze się w nim potrzeba perwersji. Rozeszła się plotka, że miał romans z Justyną, a gdy się nią znudził, ona przyszła go zabić. Znałam tę kobietę, była prosta, a nawet prymitywna. To dla mnie dowód, że on nie jest zdolny do prawdziwej miłości. - Mylisz się, Basieńko - cichuteńko roześmiał się Lubiński. - Podejrzewam, że kryje się z miłością, wielką miłością do pewnej kobiety. Nie wyjawi swych uczuć, dopóki jej nie złamie i nie upokorzy. Żywiej zabiło serce pani Basieńki: - Czy nie domyślasz się, co to za kobieta? - Nie mam pojęcia, kogo kocha Niegłowicz. Ale tak jak astronom z ruchu widzialnych planet na niebie potrafi domyślić się, że istnieje planeta, której zobaczyć nie potrafi, tak dla mnie całe postępowanie doktora świadczy, że kocha kogoś bardzo mocno. - Mówisz, że ją kocha. Dlaczego więc chce ją poniżyć i upokorzyć? Tego się nie robi z ukochaną kobietą. - Nic nie rozumiesz, Basieńko. Doktor już raz w swym życiu kochał kobietę bardzo mocno. Tak kochał, że rozum stracił, wyrzekł się swej osobowości, swej kariery. To była Anna; matka Joachima. Mówiono mi, że w tamtych latach zapowiadano mu wspaniałą karierę lekarską, a przecież został zwykłym wiejskim lekarzem w małej wiosce Skiroławki. Od tamtego czasu stał się nieufny wobec miłości i za tamtą, która zginęła i nigdy już do niego nie wróci, zaczął brać odwet na wszystkich kobietach. Wpierw musi kobietę poniżyć i upokorzyć, ugruntować w sobie poczucie bezpieczeństwa i własnej niezależności, zanim zbliży się na krótką lub dłuższą chwilę. Odrzekła mu na to pani Basieńka: - Wierz mi, Nepomucenie, że kobiecie, która kocha, nie tak znowu wiele potrzeba do szczęścia. Bo gdyby to nie było prawdą, czy tak długo żyłabym przy twoim boku? następny |