ďťż

17 (30)

Lemur zaprasza










Harry Harrison     
  Filmowy wehikuł czasu
   
. 17 .    


    Zakończona kamiennym ostrzem włócznia przebiła prawą burtę
motorówki i utkwiła w dnie.
    - Nie ruszałem jej stąd, by nie otwierać dziury - wyjaśnił Tex:
- Kilka innych przeleciało tuż obok, ale zdążyliśmy odpłynąć.
    - Musieli być zaskoczeni, albo coś w tym guście - zastanawiał
się Barney. - Może przelękli się warkotu silnika?
    - Wiosłowaliśmy.
    - Musi być jakiś powód. Ludzie kultury Cape Dorset są
nastawieni pokojowo, widziałeś jak się zachowywali kiedy tu przybyli.
    - Być może nie są zbyt zachwyceni faktem, że posiekano na
kawałki kilku ich krewnych - przerwał mu Dallas. - Nie szukaliśmy kłopotów,
dostarczyli je nam gratis, nie musieliśmy ich prosić. Gdyby motor nie zaskoczył
za pierwszym razem mielibyśmy piękny pogrzeb w morzu, albo trafilibyśmy prosto
do ich kotłów, o ile takowe posiadają. Omówiliśmy całą te historie i Texem i
wydaje się nam, że za tę wyprawę należy się premia wojenna...
    - Zaznaczcie to w swych kartach pracy. Zobaczę, co się da
zrobić. - Barney szarpnął włócznię, ale nie chciała wyjść. - Dochodzi mi kilka
nowych zmartwień. Film jest w zasadzie na ukończeniu, potrzebna nam tylko
kluczowa, absolutnie konieczna i niezwykle ważna scena bitwy z Indianami. Musimy
ją mieć, a dość trudno zorganizować potyczkę z Indianami bez Indian. Jest ich tu
parę tysięcy w okolicy, na krach. Wysłałem was z wampumami i paciorkami,
żebyście ich wynajęli - i co? Wybaczcie!
    Argumentacja Barneya zdawała się nie robić żadnego wrażenia na
kaskaderach: Dallas lodowato wskazał na włócznie.
    W tym momencie mosiężny łoskot trąb poruszył powietrze.
    - Czy oni muszą ćwiczyć właśnie tutaj ? - warknął Barney.
    - O ile pamiętam, była to pańska decyzja - odparł Tex. -
Jedynym miejscem, w którym ich muzyka nie doprowadza ludzi do szału, wydawała
się plaża.
    Przy wtórze wybijającego takt werbla, czarno odziana procesja
schodziła ze wzgórza w kierunku brzegu. Prowadził ją Spiderman. Muzycy, których
strój składał się z niecodziennej kolekcji przepasek i kaftanów ze skór jeleni i
karibu, nieśli ze sobą składane fotele i instrumenty.
    - Wyciągajcie łódź na brzeg i zmiatamy stąd - powiedział
Barney.
    Spiderman zbliżył się do nich chwiejnym krokiem, przyciskając
do piersi puzon: Zaczerwieniony nos jarzył się wyraźnie na tle jego bladawej
cery.
    - Mieliśmy dostać jakąś sale na próby, Barney - poskarżył się.
- To świeże powietrze dobije nas jak amen w pacierzu. Ci faceci całymi latami
nie wysuwali nosa z chałupy.
    - Przewietrzą sobie płuca.
    - Oni lubią je mieć zanieczyszczone. - Zobaczę co się da
zrobić...
    - Wróg w polu widzenia! - krzyknął Tex. - Popatrzcie na ten
oddział specjalny.
    Był to zaiste zdumiewający widok. Zza wyspy, osłaniającej
ujście zatoki wypływały, jedna za drugą, łodzie ludzi z Cape Dorset. Wkrótce
morze się od nich zaroiło. Gdy zbliżyły się nieco, można było dostrzec panujące
w nich gorączkowe ożywienie, a w powietrzu dał się słyszeć głęboki pomruk.
    - Nie wygląda to na okrzyki przyjaźni - zauważył Tex.
    - Mogą być nastawieni pokojowo - w głosie Barneya nie było
jednak zbyt wiele entuzjazmu.
    - O co zakład? - zaproponował szyderczo Dallas.
    - Dobra, musimy zatem zająć pozycje obronne, czy jak to
nazywacie. Co proponujesz? Tex wskazał kciukiem na Dallasa.
    - On jest starszy stopniem. On tu rozkazuje.
    - W porządku - warknął Dallas. - Musimy zabrać z plaży
wszystkich cywilów, kazać Ottarowi zamknąć fort i ciągniemy z powrotem do obozu.
Wszystkie pojazdy ustawiamy w koło - przyczepy mieszkalne do środka. Rozdamy
broń każdemu facetowi zdolnemu do jej noszenia. Potem siedzimy w kupie. Tex,
zabieraj cywilów do obozu.
    - Brzmi nieźle, ale czy nie zapominasz, że wciąż jeszcze
kręcimy? Na tym wzgórzu muszę mieć Gina i kamerę - stąd widać wszystko.
Potrzebna mi jeszcze jedna kamera, może być ręczna, za palisadą, żeby sfilmować
atak.
    Barney rzucił się na poszukiwanie ewentualnego drugiego
kamerzysty, prędko jednak doszedł do nieuchronnego w tej sytuacji, ale przykrego
dlań wniosku, że jedyną osobą, która ma jako takie doświadczenie w tej materii
jest on sam.
    - Wydaje mi się, że musze wejść tam razem z Ottarem i jego
bandą - zauważył.
    - Jeżeli pan tego sobie życzy - odparł Dallas, wyczekując
starannie na moment, w którym muzycy zniknęli tam, skąd się pojawili. - Gino
razem z kamerą - na platformę ciężarówki. Ciężarówka z kierowcą pojedzie na
szczyt wzgórza - będzie wtedy dokładnie w połowie drogi między obozem a plażą.
Tex z dubeltówką ma ich ubezpieczać. Kiedy da rozkaz do odwrotu - wycofają się.
Ja pójdę z panem za palisadę! - wydawał rozkazy Dallas.
    - Dobrze, to brzmi bardzo rozsądnie - przytaknął Barney. -
Ruszamy!
    Łodzie zwalniały, w miarę jak pojawiało się ich coraz więcej.
Wszystko wskazywało na to, że formują się do ataku. Zresztą bez względu na
przyczyny, opóźnienie pozwoliło ludziom na brzegu zająć pozycje obronne. Gdy
tylko ustawiono filmowców zgodnie ze wskazówkami Dallasa, on sam i Barney
ruszyli co sił w nogach w stronę obozowiska Wikingów. Dallas uzbrojony był w
rewolwer i pistolet maszynowy z ramion zwisały mu taśmy z amunicją. Dźwigał też
kilka ciężkich, złowieszczo wyglądających, metalowych pudeł. Byli ostatnimi,
którzy dostali się w obręb palisady. Ogromna dwuskrzydłowa brama, zamykana na
długi, drewniany skobel, zatrzasnęła się tuż za ich plecami. Przez jeden z
wąskich otworów strzelniczych Barney dostrzegł, że ciężarówka z kamerą zdążyła
już zająć pozycję na szczycie wzgórza.
    - Skąd się bierze ten hałas? - spytał Ottar.
    - Nie mam bladego pojęcia - odparł Barney. - Zbliżają się!
    Łodzie ruszyły, mącąc spokojne wody zatoki. Barney wsparł
trzydziestopięciomilimetrową kamerę o jeden z bali tworzących palisadę i
wycelował jej obiektyw wprost na nadciągające łodzie. Promienie słońca; które
wychynęło właśnie zza chmur, załamywały się w rozbryzgach wzbijanej uderzeniami
niezliczonych wioseł wody.
    Widok zbliżających się nieubłaganie czarnych skórzanych łodzi
miał w sobie coś przerażającego. Ciemne stroje płynących w nich ludzi sprawiały
wrażenie, że nadciąga umundurowana armia królestwa mroku. W miary jak łodzie
podpłynęły do brzegu, narastał niezwykły mrożący krew w żyłach łoskot. Barney
zacisnął kurczowo ręce na kamerze i filmował zajadle, szczęśliwy że ma jakieś
zajęcie, które pozwala mu nie myśleć o niczym innym. Czuł, że gdyby nie to,
podkuliłby ogon i zwiał dokąd pieprz rośnie.
    - Słyszałem już kiedyś takie odgłosy - zastanawiał się na głos
Dallas. - Taki sam denerwujący jazgot, tylko cichszy.
    - Pamiętasz gdzie? - spytał Barney ustawiając obiektyw na
zbliżenie lądujących łodzi. Były b a r d z o blisko.
    - Tak. W Australii. Mają tam tubylców. Ich szamani wirują nad
głową jakimiś kijami, których końce zderzają się ze sobą i daje to właśnie taki
dźwięk.
    - Kołatki! Oczywiście. Używa ich wiele prymitywnych plemion.
Przypisują im własności magiczne. Na pewno każdy Indianin w łodzi kręci czymś
takim.
    - Mam tu swoją magię, by załatwić się z ich magią - zawołał
Ottar wymachując nad głową toporem.
    - Nie szukaj kłopotów. Musimy za wszelką cenę uniknąć starcia.

    - Coo? - ryknął Ottar, wstrząśnięty do głębi swego wikińskiego
ducha. - Chcą walczyć, będziemy walczyć! Nie ma tu tchórzy. - sypnął na Barneya,
judząc go do odpowiedzi.
    - Lądują - powiedział Dallas i stanął między nimi.
    Jakiekolwiek złudzenia co do pokojowego charakteru wizyty
rozwiały się całkowicie. Każdą z przypływających łodzi wciągano na brzeg, a ich
pasażerowie wyładowywali włócznie, łuki i kołczany pełne krótkich, lecz
masywnych strzał o kamiennych grotach. Barney skoncentrował się na zbliżeniach.
Był w stanie dostrzec najdrobniejsze szczegóły ich wyposażenia bojowego. Prawdę
mówiąc, widział tych szczegółów znacznie więcej niż by sobie życzył. Gino
powinien złapać całość wydarzeń.
    - Ottar - powiedział Dallas - każ swym ludziom, by kryli się za
palisadą i nie wystawiali głów. Ottar mruknął coś pod nosem, ale wykonał
polecenie. Koncepcja obrony z trudem mieściła się w mentalności Wikingów, nie
byli oni jednak kompletnymi samobójcami. Napastnicy mieli co najmniej
dwudziestokrotną przewagę liczebną i nawet wojowniczy Normanowie zmuszeni byli
przyjąć to do wiadomości.
    Gdy tuż obok zagwizdała pierwsza strzała a włócznia wbiła się z
łoskotem w częstokół nieco poniżej kamery, Barney padł i usiłował wepchnąć
obiektyw w ciasny prześwit pomiędzy belkami. Zawężało to co prawda pole
widzenia, było jednak znacznie mniej szkodliwe dla zdrowia.
    - Broń tchórzów - mamrotał Ottar. - Tchórze. Tak się nie
walczy.
    Z wściekłością rąbnął toporem o tarcze. Wikingowie mieli w
głębokiej pogardzie łuk i strzały, uznawali jedynie atak i walkę wręcz.
    Gdy rozładowano już wszystkie łodzie, ludzie kultury Cape
Dorset zgromadzili się wokół palisady usiłując znaleźć sposób na dostanie się do
środka. Szturm utknął w martwym punkcie. Kilku próbowało się wspinać, lecz
szybkość, z jaką rozwścieczeni Wikingowie pozbawiali ich głów i innych części
ciała ostudziła zapał reszty. Napastnicy wymachiwali bronią i skrzeczeli coś
piskliwymi głosami. Nad wszystkim górował jazgot kołatek. Dallas wskazał ręką na
grupkę mężczyzn, stojących za plecami reszty.
    - Wyglądają na wodzów, albo kogoś w tym rodzaju. Mają też inne
ubrania - jakiś skórzany ekwipunek ze sterczącymi na wszystkie strony lisimi
ogonami.
    - To raczej przedstawiciele ich nauk magicznych - oznajmił
Barney. - Ciekaw jestem, po co tu przyszli.
    Przed nimi zaczęło się coś w rodzaju zorganizowanej akcji
kierowanej najwyraźniej przez ludzi w futrach. Pod ich nadzorem część
atakujących pobiegła w stronę pobliskiego lasu, skąd wróciła obładowana
chrustem.
    - Próbują rozwalić palisadę? - spytał Barney.
    - Gorzej, jak mi się wydaje - odparl Dallas. - Czy ludzie
kultury Cape Dorset mają jakieś pojęcie o ogniu?
    - Muszą mieć. Jens mówił mi, że na terenie ich obozowiska
znajdowano paleniska i ślady popiołu. - Tego właśnie się obawiałem - Dallas ze
smutkiem wskazał na podnóże palisady, gdzie układano właśnie stos chrustu. Na
próżno Wikingowie dźgali włóczniami i wymachiwali mieczami i toporami stos rósł
coraz wyżej. Chwilę potem ze stojącej z tyłu grupy wodzów wyskoczył jakiś
mężczyzna i ruszył biegiem przez wrzeszczący tłum trzymając w ręku płonącą
pochodnię. Włócznie Wikingów padały wokół niego jak grad, udało mu się jednak
podejść wystarczająco blisko. Wymachiwał przez chwile płonącą głownią, by
podsycić płomień, wreszcie cisnął ją wysokim łukiem na górę chrustu. Suche
drewno z trzaskiem stanęło w ogniu. W górę buchnął snop dymu.
    - Mogę skończyć całą tę zabawę w jednej chwili - stwierdził
Dallas zabierając się do otwierania leżących przed nim pudeł.
    - Nie - Ottar powstrzymał go ruchu ręki. - Chcą walki. Będziemy
walczyć. Zajmiemy się tym ogniem.
    - Być może, ale w tym czasie was porąbią.
    - My też ich trochę porąbiemy. - Szczerząc zęby w złym uśmiechu
Ottar począł schodzić z pomostu. Poza tym Barney chce mieć dobre zdjęcia walki z
Indianami - dodał.
    Barney zawahał się, ale nie sposób było przejść do porządku
dziennego nad wymową spokojnego, zdawałoby się pozbawionego wszelkiego wyrazu
spojrzenia Dallasa.
    - Oczywiście, że chcę mieć film - wybuchnął. - Ale nie za cenę
czyjegoś życia! Niech Dallas się tym zajmie.
    - Nie - powtórzył Ottar. - Zrobimy ci dobrą walkę do twojego
filmu.
    Ryknął śmiechem. - Nie wyglądaj tak ponuro, gamli vinr (Stary
przyjacielu), walczymy także dla siebie. Wy niedługo odjedziecie, a kiedy was
już nie będzie, chcemy, żeby ci skraellingowie dobrze pamiętali, jak Normanowie
walczą - i zniknął.
    - Ma rację - stwierdził Dallas. - Ale jeżeli wpadnie w jakieś
kłopoty, musimy być gotowi, by go z nich wyciągnąć. - Otworzył największe z
pudeł i wydobył z niego megafon oraz zwój izolowanego drutu. Zamierzam
zainstalować to tak daleko od nas na ile pozwoli mi długość przewodów.
    - Co to?
    - Wzmacniacz do specjalnych efektów dźwiękowych. Zobaczymy jak
zareagują tubylcy, gdy tylko usłyszą ten huk.
    Ottar zgromadził wszystkich swoich wojowników przy bramie. Na
wałach pozostały jedynie kobiety i starsze dzieci. Barney z ogromnym zdziwieniem
dostrzegł, że jedną z dwóch kobiet szykujących się do otwarcia wrót była
Slithey. Był najzupełniej przekonany, że jest bezpieczna w obozie filmowym.
Krzyknął coś do niej, lecz w tym momencie Ottar wzniósł topór i głos Barneya
utonął w zgiełku wybiegających na otwarte pole Wikingów.
    To był rodzaj walki, jaki Wikingowie najlepiej znali i
najbardziej lubili. Zwartą, wyjącą masą rzucili się na ludzi - z Cape Dorset.
Przewaga liczebna tych ostatnich nie miała żadnego znaczenia, bowiem jedynie z
trudem, o ile w ogóle, byli oni w stanie podjąć walkę z normańskimi rzeźnikami,
niemal zupełnie niewidocznymi za osłoną tarcz i metalowych hełmów. Tak,
rzeźnikami, to było właściwe określenie. Ich krótkie miecze i topory dosłownie
szatkowały na kawałki ludzi z Cape Dorset i ich prymitywną broń.
    Szyk napastników został przełamany i Indianie rzucili się do
ucieczki. Było to zresztą najrozsądniejsze, co mogli zrobić. Uciec, zanim
dopadną ich niepowstrzymani, zbryzgani krwią mordercy. Jednakże w momencie, gdy
obie grupy walczących dzielił już pewien dystans, charakter walki uległ zmianie.
Miotane szybkimi ruchami włócznie pomknęły w kierunku biegnącego tłumu Wikingów;
o ich tarcze zagrzechotały strzały. Jeden z wojowników padł, ugodzony włócznią w
podbrzusze - za nim następny. Ludzie z Cape Dorset zaczynali - pojmować co się
stało i uporządkowali szyk. Wikingowie nie byli w stanie zewrzeć się z
przeciwnikiem - a starcie wręcz było jedyną, znaną im metodą walki.. Szala
zwycięstwa zdawała się przechylać na drugą stronę, w ciągu kilku minut mogli
zostać otoczeni i wybici, jeden po drugim, do nogi.
    - Dallas, jeśli możesz roś dla nich zrobić, to już najwyższa
pora - powiedział Barney.
    - OK. Wziąłem tylko jedną parę zatyczek, wiec na pańskim
miejscu zatkałbym uszy palcami. Barney chciał coś odpowiedzieć, ale Dallas
przekręcił właśnie wyłącznik i zarówno jego głos, jak i wszelkie inne dźwięki
stały się natychmiast niesłyszalne. Paraliżujący wszystkie zmysły, jękliwy
grzmot rozdarł powietrze. Barney wpakował palce do uszu i oburącz ścisnął głowę.
Była to jedyna rzecz; jaką mógł uczynić. Dallas z satysfakcją pokiwał głową i z
drugiej skrzynki zaczął wyciągać świece dymne i granaty łzawiące. Wytrenowanym,
pewnym ruchem ręki zaczął ciskać je za palisadę, trzymając ręce mocno
przyciśnięte do głowy, Barney z trudem odwrócił się i spojrzał w dół. W ciągu
niewielu sekund obraz pola bitwy zmienił się zupełnie. Wzmacniacz i granaty były
w równym stopniu zaskakujące dla - napastników, jak i dla Wikingów, jednakże ci
ostatni, postępując zgodnie ze swymi nawykami zbili się w ciasną, gotową do
odparcia każdego ataku grupkę. Zupełnie odmiennie zareagowali ogarnięci
kompletną paniką ludzie kultury Cape Dorset. Przeraźliwy hałas rozdzierał im
uszy, wokół nich ze wszystkich stron buchały słupy gryzącego dymu dławiąc oddech
i uniemożliwiając dostrzeżenie czegokolwiek. Bez namysłu i w największym
bezładzie rzucili się w stronę łodzi. Tam, gdzie przed minutą była atakująca
armia, miotał się teraz tłum uciekających, skłębionych postaci. Na piasku walało
się kilka nieruchomych ciał. Wszystko było skończone. Tłum na plaży walczył
zajadle o dostęp do czółen, potykając się w kłębach gazu łzawiącego. Za nim
podążali ostatni maruderzy.
    Ludzie Ottara stali skupieni, patrząc prosto przed siebie -
gotowi stawić czoła każdemu wrogowi, czy miała to być istota ludzka, czy siła
nadprzyrodzona. Ci, których oślepił gaz łzawiący, byli równie zdecydowani
walczyć jak reszta. Ich odwaga była godna podziwu. Dallas wyłączył wzmacniacz.
Fala ciszy niemal fizycznie uderzyła w zdrętwiałe uszy Barneya, wciąż jeszcze
wypełnione przeraźliwym, odbierającym zmysły hałasem. Odjął ręce od głowy i
wyprostował się i wolna. Nie była najmniejszej wątpliwości - pokonani ludzie
Cape Dorset pierzchali w nieładzie, a wojownicy wikińscy opuścili tarcze i
wymachiwali zwycięsko bronią. Głos Dallasa, który wskazywał w stronę stojącej na
wzgórzu ciężarówki dobiegał doń jakby z ogromnej odległości, przez niezliczone
warstwy puchowej kołdry.
    - W ogóle nie zwrócili uwagi ani na ciężarówkę, ani na obóz.
Gino musiał zasuwać przez cały czas. Spojrzał w dół na roześmianych radośnie
Normanów, którzy odrzucali od palisady płonące gałęzie.
    - Ma pan swoją bitwę z Indianami i wygląda na to, że ma pan
wreszcie cały ten swój film. Barney odwrócił się od zabitych i rannych i na
miękkich nogach zaczął powoli schodzić w dół.
następny   




  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza