ďťż

telechronopator

Lemur zaprasza










Janusz A. Zajdel
    
  Telechronopator


    Musiał już od dłuższej chwili stać za moimi plecami,
bo gdy odwróciłem się ku drzwiom, uśmiechnął się krzywo i powiedział:
   - Pan jak widzę jest miłośnikiem starożytności...
Zgadł trafnie, bo też nie było to trudne: od dziesięciu minut wybierałem między
Plutarchem, Herodotem a Flawiuszem, by wreszcie odejść z "Żywotami Cezarów" pod
pachą, bo na nic innego nie star­ czyło mi pieniędzy.
   - Owszem - powiedziałem, usiłując go wyminąć, lecz
podreptał za mną.    - Czasy Imperium to niezwykle
ciekawy okres - powiedział gestykulując szeroko i bezładnie. - Chociaż, jeśli o
mnie chodzi, wolę starożytny Wschód.    Wyszliśmy z
księgarni. Nie usiłowałem podtrzymać rozmowy lecz on na ulicy jeszcze kręcił się
koło mnie, gdy niezdecy­ dowanie zatrzymałem się na chodniku. Trajkotał bez
przerwy, lecz do mnie nie docierało teraz nic z jego przemowy, bo całkowicie
pochłonięty bytem myślą o odczepieniu się od niego Ważyłem właśnie decyzję, w
którą stronę mam się udać, aby jemu nie było po drodze. Gdy jednak zrobiłem
pierwsze trzy kroki w lewo, on pospieszył ochoczo za mną i wiedziałem już, że
niełatwo pozbędę się gadulskiego natręta. Z determinacją ruszyłem wyciągniętym
krokiem, a on choć sięgał mi zaledwie do ramienia, a miał na pewno ponad
siedemdziesiąt lat, nadążał jakimś cudem i zasypywał mnie lawiną słów,
wypowiadanych trzęsącym się nieco głosem:     - Gdyby pan
zechciał, mógłbym pokazać wiele ciekawych rzeczy... Rzym, Grecja, Chiny... Co
kto chce.    - Ma pan zapewne bogaty księgozbiór? -
zainteresowałem się wreszcie.    Zamachał dłonią koło
ucha i zaprzeczył kilkoma energicznymi skrętami głowy.
   - Nie, nie... To, co pisali kronikarze, nie zawsze
odpowiada prawdzie... Pan rozumie, subiektywizm i te... różne zależności
osobiste... Pan wie, jak to jest: w każdej formacji społecznej, gdzie była
twarda władza i uciskany lud, tam byli panegiryści i paszkwilanci. Pierwsi na
usługach władzy, drudzy - odkłamujący to, co głosili pierwsi. Ci drudzy podobali
się ludowi, lecz i oni nie zawsze pozostawali w zgodzie z prawdą... Tak więc nie
ma źródeł prawdy obiektywnej... Pisanej prawdy.    -
Hm... - powiedziałem. - Prawdę trzeba wyważać samemu spośród materiału
źródłowego...    - Samemu, to racja... - podchwycił - ale
nie ze źródeł pisanych.    - Myśli pan o zabytkach
kultury materialnej, sztuki?...    - To już pewniejsze,
ale ja mam coś znacznie lepszego!    Niepostrzeżenie
doszliśmy do skweru i usiedliśmy na pier­ wszej z brzegu ławce.
   - Lepszego? - wzruszyłem ramionami. - Oprócz przekazów
ust­ nych i źródeł, które pan już przed chwilą skrytykował, nie ma in­
nych... Chyba, że znajdzie się wreszcie jakiś Podróżnik po Krainie Czasu! -
zażartowałem.    Oczy staruszka zaświeciły żywiej,
przysunął się bliżej mnie i zajrzał mi prosto w twarz.
   - O! Właśnie! - powiedział z uznaniem, celując palcem
w moją pierś. - Bardzo słusznie pan zauważył. Znak, że nie brak panu wyobraźni.
Oto co znaczy młodość, brak przesądów i tego... zasko­ rupienia się w
domniemanej własnej doskonałości i nieomylności. Czy pan wie - mówił, bodąc mnie
wciąż tym chudym paluchem - czy pan uwierzy, że czterej poważni uczeni, których
usiłowałem wielokrotnie naprowadzić, jak pana, na tę myśl, nie wymienili nawet
żartem takiej możliwości! - Przerwał, oddychając z trudem po tych kilku zdaniach
wypowiedzianych jednym tchem w jakimś niezrozumiatym pośpiechu. Po chwili mówił
dalej, odpoczywając i sapiąc co kilka zdań.    - Już
dawno przyszło mi do głowy, kiedy byłem jeszcze profe­ sorem na
uniwersytecie...    - Pan jest historykiem? - wtrąciłem.
   - Nie, nie jestem. Dziś już niczym nie jestem! Starym
dzi­ wakiem co najwyżej. Tak powiedzą, jeśli pan zapyta w Akademii o
Gisnelliusa... Jeżeli nie zapomnieli jeszcze o mnie... Ale nie o tym chciałem
mówić - ciągnął staruszek po kilku głębokich odde- chach. - Wspomniał pan
Wellsa. Nie, ten jego pomysł z Wehikułem Czasu był najczystszą fantazją. Z
punktu widzenia nauki był to pomysł naiwny i sprzeczny z prawami przyrody.
Trudno zresztą, by było inaczej. Podróżowanie w czasie to paradoks, chwyt
pisarski i nic więcej. Przy najłagodniejszych nawet założeniach podróż w czasie
można by odbywać co najwyżej w granicach życia jednostki. Ilość materii zawartej
w danym punkcie czasoprzestrzeni jest ściśle zdeterminowana i nie pozostawia
możliwości ani miejsca na żadne wybryki z przenoszeniem masy czy energii w
przeszłość. Przeniesienie się w przeszłość poza czas własnych narodzin nie
oznaczałoby w praktyce niczego: po prostu urodziłby się taki "Po­ dróżnik"
po raz drugi niejako, w ściśle określonym czasie, a następnie wpasowałby się w
swój własny życiorys, nie wiedząc nawet. że przeżywa ten sam czas po raz
drugi... Rozumie pań? Takie "cofnięcie się" miałoby ten mniej więcej sens, co
powtórze­ nie pewnego odcinka filmu, który ma i tak swój początek, koniec i
określony scenariusz. Cofając lub posuwając naprzód taśmę nie ujrzymy już nic
więcej, niż gdybyśmy oglądali film jednym ciągiem, od początku do końca. Każde
inne postawienie sprawy prowadzi do nieuchronnych paradoksów i sprzeczności, że
wymienię tylko możliwość wpływania na własną przyszłość... Przyjmując wszystkie
fizykalne ograniczenia dochodzi się do wniosku, że je­ dynym sposobem
"cofnięcia się" w czasie jest taka metoda, która wyklucza czynny byt osoby w
czasie, w którym ona nie istniała nigdy, to jest poza granicami jej życia.
Zapyta pan, jak to możliwe? Otóż możliwe, zapewniam pana i mogę o tym przekonać
każdego, kto zechce.    Pan niewątpliwie słyszał to i owo
o zjawiskach parapsy­ chicznych? O telepatii na przykład? Ja wiem, to budzi
liczne kon­ trowersje, wszyscy doszukują się w tym jakiegoś oszustwa,
szarla­ tanerii... Nic gorszego jak zbytnia ortodoksyjność w nauce! Prowadzi
to do swego rodzaju inkwizycji, do fanatycznych za­ przeczeń temu
wszystkiemu, co burzy stare pojęcia lub tylko wykracza poza ich ramy... Co
niejasne - zalepiać czarnym pa­ pierem, w imię świętego Porządku Rzeczy, w
imię przestarzałych, lecz usystematyzowanych i przejrzystych, choć nie zawsze
ścisłych poglądów... Mechanicyzm pokutuje do dzisiaj w niektórych umysłach...
Determinizm zdawał się być skończonym systemem wszechrzeczy. Wszystko inne było
herezją. Relaktywizm, teorie statystyczne, cybernetyka wreszcie... Każda z tych
dziedzin miała swojego bałwana, który nazywał ją "metafizyką", "pseudonauką" czy
wręcz oszustwem!... Ale... zdaje się, że odbiegam znów od tematu. Nie wiem
nawet, czy pan rozumie to wszystko, o czym mówię. Pan ma raczej zainteresowania
humanistyczne, o ile zdołałem się zorien­ tować...
    - Niezupełnie - bąknąłem; nie chcąc się całkowicie
przed nim dekonspirować.    - To zresztą w dzisiejszych
czasach nie ma już tak wielkiego znaczenia. Dawniej, gdy rozmawiało się z
humanistą, on rozumiał co piąte słowo, i vice versa.... Dziś wszyscy się
przystosowali, to konieczność... Jedni, by żyć w świecie techniki, o której
trzeba jednak to i owo wiedzieć, drudzy, by nie zgłupieć i nie zejść do poziomu
maszyn do liczenia... A zatem telepatia: "przepływ informacji z mózgu do mózgu
bez udziału zmysłów". Oczy­ wiście chodzi tu o tych konwencjonalnych pięć
zmysłów. O szóstym przebąkiwano od dawna, ale tylko w przenośni, nie bardzo
wiedząc co to ma być. Telepatia - przekazywanie myśli na odległość, poprzez
przestrzeń... A co by pan powiedział, gdyby to rozciągnąć na cztery wymiary, na
czasoprzestrzeń w sensie einsteinowskim? Wszystko wszak odbywa się w przestrzeni
i czasie, albo inaczej: trwa w czasoprzestrzeni, tej arenie zdarzeń. Pan
rozumie: trwa!!!    Można sobie wyobrazić przekazanie
informacji z punktu A do B - to jest zwykła telepatia. Można jednak również
wyobrazić sobie przekazanie informacji z punktu A i chwili T do punktu B i
chwili T! Nie będzie tu żadnej sprzeczności; żadnego paradoksu przepływu masy
czy energii... Płynie czysta informacja! "Informacja to jest informacja, a nie
sprawa energii" - to powiedział Wiener. Infor­ macją rządzą inne niż energią
prawa zachowania... Jeśli już można przedstawić to modelowo, to chyba przez
analogię do promieniotwórczości: mózg jest próbką promieniotwórczego izotopu: im
dalej od niej, tym promieniowanie słabsze. Im dalej w czasie - to znaczy w miarę
jego upływu - również promieniowanie jest słab­ sze... Każdy myślący i
czujący mózg promieniuje informacją w cza­ soprzestrzeń.
   Informacja rozprasza się, rozrzedza, lecz nie ginie.
    To jest właśnie sformułowane przeze mnie prawo
zachowania informacji... Jeśli tu, na tym miejscu, siedział wczoraj jakiś
człowiek i stał się źródłem strumienia informacji, to dziś z łat­ wością
można by tę informację odszukać, choć od wczoraj paruje ona niejako, rozchodzi
się z tego miejsca we wszystkie strony! Umiejąc wychwycić strumień informacji
płynący od określonego mózgu, można by nawiązać telepatyczny kontakt nie tylko z
żyjący­ mi, lecz także z istniejącymi kiedyś osobami... Byłby to, ma się
rozumieć, kontakt jednostronny: owa osoba nie mogłaby tego od­ czuć, a ten
kto pochwycił informację promieniującą z jej mózgu, nie mógłby w żadnym stopniu
wpływać na jej czyny i myśli. Mógłby jednak w pełni odczuć, i przeżywać to, co
owa osoba czuła i przeżywała w danym odcinku czasu. Sprawa nie jest technicznie
prosta. Nakładają się na siebie strumienie informacji pochodzących z różnych
źródeł, z różnych kierunków i najprze­ różniejszych czasów. Selekcja
przedstawia poważny problem, ale efekty... Niech pan sobie wyobrazi, co za
wspaniałe źródło dla badań historycznych!     - Pięknie!
- wtrąciłem, gdy staruszek opanował zadyszkę. - To jednak tylko fantazja, choć
muszę przyznać, wielce sugestywna. O ile wiem, nawet ta zwykła telepatia, jeżeli
w ogóle istnieje coś takiego, jest dotąd zjawiskiem niezbyt dokładnie
wyjaśnionym, a zjawiska, które zdają się ją potwierdzić, są tylko nielicznymi i
sporadycznymi fenomenami...     - Źle się do tego
zabierano, ot co! - zarechotał staruszek, odzyskawszy już równy oddech. - Fale
elektromagnetyczne! Też pomysł! Niektórzy poprzestali na stwierdzeniu, że tą
drogą nie odbywa się telepatyczne przekazywanie informacji, i to im wystar­
czyło za negatywny dowód. Przekreślili telepatię, jakby poza falami
elektromagnetycznymi nic więcej nie miało prawa istnieć! To są właśnie prawdziwi
metafizycy... To są osły, skończone osły! Gdyby tacy, jeden z drugim, żyli w
czasach Maxwella i Hertza, trykaliby głupimi łbami w te same fale
elektromagnetyczne i dowodzili, że ich nie ma.    
Zakasłał się nagle, czerwieniejąc i wybałuszając wyblakłe niebieskie oczy.
    - Zawsze drażnili mnie tacy! - usprawiedliwiał się po
chwili. - Rozumiem, że nie można wszystkiemu bezkrytycznie wierzyć, ale trzeba
szukać, wciąż szukać prawdy...     - Pan szukał?... To
znaczy zajmował się pan telepatią w cza­ soprzestrzeni?
   Musiał wyczuć w moim pytaniu nutę ironii i niewiary,
bo powiedział z goryczą:    - Pan mi nie wierzy, młody
człowieku. Ale to nic, do tego już przywykłem... Przekonam pana. Proszę przyjść
do mnie choćby jutro. Obejrzy pan śmierć Cezara... Albo nie! Zabije pan go i
zobaczy jego śmierć oczami Brutusa.    - Dobry żart! -
powiedziałem i uśmiechnąłem się, by mu zro­ bić przyjemność.
   Żachnął się, wstał i z miną, jakby wyzywał mnie na
poje­ dynek, podał mi wizytówkę.    - Proszę! -
powiedział ostro. - Oczekuję pana po uprzednim telefonie.
   Odszedł aleją, pozostawiając mnie na ławce z "Żywotami
Cezarów" i wizytówką w ręku.














    Przez kilka dni byłem zbyt zajęty, by myśleć o
odwiedzeniu Gisnelliusa. Wbrew temu, co o mnie sądził, byłem dość dobrze
zorientowany i doskonale zdawałem sobie sprawę, że wywody jego były, delikatnie
mówiąc, naciągane. Dopiero w sobotę, natrafiwszy przypadkiem w kieszeni na
przełamany w pól kartonik z jego nazwiskiem, pomyślałem sobie, że właściwie
mógłbym do niego zadz­ wonić. Sądząc po numerze telefonu, mieszkał w
willowej dzielnicy na północnym skraju miasta. Na wizytówce był wprawdzie adres,
lecz zupełnie nie mogłem sobie uprzytomnić, gdzie jest ulica Nielsa Bohra.
    Wybrałem numer i czekałem. P odniósł słuchawkę po
trzecim dawonku. Od razu poznałem jego chrypiący, lekko zdyszany głos.
   - To pan! - ucieszył się kiedy przypomniałem mu o
naszej rozmowie. - Proszę bardzo, niech pan przyjedzie, choćby zaraz. Najlepiej
metrem do stacji Osiedle Akademickie, a stamtąd już bardzo blisko...
   Powiedziałem, że za pół godziny tam będę. Gdy wsiadłem
do metra, dochodziła szósta.    Pod adresem, który miałem
na kartce, znalazłem maleńki domek, stojący wśród wielu podobnych, ciasno
uszeregowanych wzdłuż wąskiej uliczki. Światło paliło się w jednym tylko oknie.
Nacisnąłem dzwonek przy furtce. Po chwili zabzyczał mechanizm elektrycznego
zamka i furtka uchyliła się. W drzwiach domku ukazał się profesor, okręcony
ciepłym szlafrokiem.    - Dobry wieczór! - powitał mnie
wylewnie i zaprosił do wnętrza. Przeszedłszy przez mroczną i zabałaganioną sień
znalazłem się w oświetlonym pokoiku. Znaczną jego część zajmowały półki pełne
książek, wielkie biurko i coś jeszcze, czego zrazu nie potrafiłem rozpoznać, bo
było nakryte szarą płachtą. To coś miało kształt wielkiego prostopadłościanu.
   Posadził mnie przy biurku i zabrał się do parzenia
herbaty. Robił to długo i niezręcznie, oblewając się wrzątkiem i klnąc przy tym
półgłosem.     - Zimno tu u mnie. Oszczędzam energię
elektryczną - powiedział tonem usprawiedliwienia. - Mam elektryczne piece, a ta
cała aparatura pożera mnóstwo prądu...    Zbliżył się do
prostopadłościanu i ściągnął zeń płachtę. Ukazała się jakby ogromna tablica
rozdzielcza, złożona z trzech pionowych ścian, otaczających obrotowy fotel.
Ściany i mały pul­ pit przed fotelem usiane były rojem wskaźników, pokręteł
i przełączników.    - Oto on... - powiedział staruszek z
dumą, sadowiąc się na- przeciw mnie. - Telechronopator... A właściwie jego część
opera- cyjna. Reszta aparatury zajmuje cały sąsiedni pokój.
   - Pan to sam skonstruował? - spytałem z
niedowierzaniem, pa­ trząc na zupełnie przyzwoicie wykonane elementy
aparatury.    - Przez czterdzieści lat byłem samodzielnym
pracownikiem naukowym - powiedział. - Miałem dostęp do laboratoriów i personel
techniczny do dyspozycji... Nikt nie śmiał mnie kontrolować, bo równocześnie
prowadziłem inne prace, niezmiernie dla uniwersytetu doniosłe. To wszystko udało
mi się wykonać bez zwracania czyjej­ kolwiek uwagi. Sam to oczywiście
projektowałem i nikt nie miał pojęcia, co z tego ma być. Gdybym przedstawił
projekt Radzie Naukowej, byłby kłopot z uzyskaniem funduszów. Znalazłem inny
sposób: podjąłem badania w dziedzinie, o której niewielu uczonych miało
rzeczywiście pojęcie. Owszem, każdy kiwał głową i udawał głębokie zrozumienie,
ale doskonale wiedziałem, że są rozpaczli­ wymi ignorantami. Miałem jednak
wyniki praktyczne na światową skalę. To zadecydowało, że znalazły się fundusze i
nieograniczone praktycznie uprawnienia. Moi asystenci robili co im kazałem.
Wszystkie jednak nici trzymałem w dłoni tylko ja. Tu, w tym domu, montowaliśmy
całą aparaturę we dwóch, z moim starym laborantem. On już nie żyje...
   Kiedy już wszystko było gotowe i wypróbowane,
usiłowałem os­ trożnie przygotować kilku najbardziej wpływowych profesorów
do przyjęcia moich rewelacji... Pan wie, co mówili? Na samą wzmiankę o telepatii
omalże nie kręcili kółek na czole. Dali mi do zrozu­ mienia, że jestem już
stary i przemęczony pracą. Zaproponowano mi emeryturę. Było mi to w owej chwili
nawet na rękę, choć nie tak wyobrażałem sobie moje odejście z uniwersytetu...
Pan rozumie: czterdzieści lat! A potem tak... Ale to teraz mało istotne. Dość,
że nie doszło nigdy do zademonstrowania mojego telechronopatora. Postanowiłem
poczekać, aż znajdą się ludzie na tyle rozsądni, że zrozumieją doniosłość mego
wynalazku. Ulepszałem go przez szereg lat, poznawałem coraz to nowe możliwości
tej wspaniałej aparatu­ ry...     - Nie sądzę, by pan
uznał mnie za osobę godną poznania w pierwszej kolejności zalet tej maszyny -
powiedziałem skromnie. - Wobec pana jestem ignorantem w tej dziedzinie.
    Profesor uśmiechnął się jowialnie.
   - Oczywiście, oczywiście - powiedział. - Chciałbym
jednak, by ktoś poparł moje wywody, Mnie, starego, mogą posądzić o halucynacje,
urojenia i tak dalej... Są przy tym pewne niejas­ ności, które moglibyśmy
wspólnie wyjaśnić. Pan spojrzy na rzecz obiektywnie, bez osobistego
zaangażowania, bardziej krytycznie.     Piliśmy w
milczeniu herbatę, przegryzając ciasteczkami, które staruszek wydobył z szuflady
biurka. Patrzyłem na aparaturę, usiłując odgadnąć zasadę jej działania. Z
wykształce­ nia jestem elektronikiem, mimo to jednak wszelkie usiłowania nie
doprowadziły mnie do rozszyfrowania schematu tablicy. Aparatura była oryginalna
i unikalna, nie przypominała żadnego ze znanych mi urządzeń.
    - Czas włączyć zasilanie - powiedział Gisnellius
wstając.     Podszedł do tablicy i wcisnął kilka
klawiszy. Zapłonęły kolejno kontrolne neonówki, za ścianą zaszumiały rdzenie
trans­ formatorów. Maszyna ożyła. Czuło się lekką wibrację podłogi, jak w
hali maszyn cyfrowych, gdzie pracuję.    - Obsługa
aparatury wymaga pewnej wprawy - powiedział profe­ sor. - Można to porównać
do pracy przy radiostacji krótkofalowej. Trzeba dostrajać się do strumienia
informacji, "łapać" go nie­ jako, podobnie jak fale radiowe... Proszę, niech
pan siada! - wskazał mi fotel przed pulpitem. - Tu, na tym miejscu, ogniskują
się transduktory wzmacniacza końcowego, które przekażą do pańskiego mózgu to
wszystko, co myśli i odczuwa człowiek będący obiektem sprzężenia...
   - Raczej chyba: "co myślał i odczuwał", jeśli to
będzie ktoś z przeszłości?    - Celowo użyłem czasu
teraźniejszego - uśmiechnął się Gis­ nellius. - W odniesieniu do zdarzeń
użycie czasu przeszłego narzucałoby pewne uporządkowanie, równoczesność lub
nierównoczes­ ność. Pojęcia te są jednak względne.
   - Przez cały czas mówił mi pan o... telechronopatii,
bo tak chyba trzeba nazywać to zjawisko, w odniesieniu do czasu przeszłego -
powiedziałem. - A przyszłość? Czy wobec względności czasu, jaką narzuca
uogólniona przestrzeń...    Staruszek drgnął i spojrzał
na mnie, z trudem usiłując ukryć podejrzliwe zaniepokojenie. .
   - Pan... zna te zagadnienia? Mówił pan w taki sposób,
jak­ by... Kim pan właściwie jest?    Nie wiem co
powstrzymywało mnie od przyznania się do mojego zawodu.
   - Robię doktorat z prawa rzymskiego... Coś na
pograniczu historii i jurystyki - skłamałem bez zająknięcia.
   Był tym wyraźnie uspokojony, co mnie z kolei
przyprawiło o lekki niepokój.    - Interesowałem się
kiedyś z amatorstwa nauką o przestrzeni - dodałem pospiesznie.
    - Acha... - mruknął. - Niechże pan siada, proszę!
   Zwlekałem - znów nie wiem, co mnie do tego skłoniło! -
kręcąc się wokót fotela.    - Nie odpowiedział pan na
moje pytanie - przypomniałem.    - Przepraszam, na jakie?
- spojrzał na mnie roztargnionym wzrokiem; lecz ja wiedziałem, że udaje, i to
podsyciło moją natarczywość.    - Pytałem pana o
możliwość przechwytywania informacji z przyszłości!    -
Ach, nie! Nie! - wykrzyknął gwałtownie, machając dłonią koło ucha. - To zupełnie
niemożliwe... Przecież przyszłość nie jest zdeterminowana...
   - A skąd pan wie?    Zmieszał
się. Wyraźnie się zmieszał, bo otworzył usta i przez chwilę szukał odpowiedzi,
rozglądając się nieprzytomnie po ścianach.    - Wiem! -
wykrztusił wreszcie. - Nie będę panu tego wykładał, to by trwało zbyt długo.
Niech panu wystarczy swego rodzaju reductio ad absurdum - dowód metodą "nie
wprost", dowód negatywny: przypuśćmy, że możliwe jest przechwycenie informacji z
przyszłości. To takie nasze robocze założenie. Cóż z tego wynika? Przechwytuje
pan pewne wiadomości o zdarzeniach, które mogą doty­ czyć pana osobiście.
Może pan z tego skorzystać, na przykład tak, że "wymodeluje" pan później swoją
przyszłość na inny sposób... Jednym słowem założenie nasze doprowadza do
wniosku, że przyszłość "rzeczywista" mogłaby być inna niż ta, którą pan
"zobaczył" metodą telechronopatii. To jest sprzeczność, która oczywiście obala
słuszność naszego pierwotnego założenia. Czy to panu wystarczy?
    - Nie! - powiedziałem ostro. - Może istnieć sposób
ominięcia tej sprzeczności w rozumowaniu!     - Na
przykład jak? - mruknął niechętnie.    - Nie wiem... -
zastanowiłem się. - Może tak: sam proces sprzężenia myślowego z przyszłością
jest możliwy tylko o tyle, o ile nie daje informacji, które mógłby wykorzystać
"podróżujący w czasie" dla wpływania na własną przyszłość...
   - A gdyby jednak trafił na taką właśnie informację!
Przecież nie sposób tego przewidzieć a priori... - staruszek uśmiechnął się
chytrze. - To co wtedy, pana zdaniem?    - Powiedzmy, że
powodowałoby to jego... natychmiastową śmierć! - wypaliłem bez namysłu.
   Profesor zaniósł się bezgłośnym śmiechem.
   - Oto... - powiedział po chwili, ocierając usta
chusteczką - oto jak można się samemu zaplątać we własne sieci. Przecież, jeśli
miałby ten pański podróżnik w przyszłość zginął śmiercią w czasie eksperymentu,
to nie byłoby w przyszłości takiej informa­ cji, którą mógłby on
wykorzystać, a po drugie, nie mógłby on, nieboszczyk, zrobić już w ogóle nic!
Błędne koło, klasyczne błędne koło! To drugi, bardzo przekonywający dowód, że
nie można zaglądać w przyszłość.    Mnie jednak dowód ten
nie wystarczał. Niepostrzeżenie dla samego siebie uwierzyłem w to, co staruszek
mówił o swym wynalazku, a ponadto i w to jeszcze, czemu sam tak gorąco za­
przeczał. Podświadomie rozumowałem chyba mniej więcej tak: jeśli prawdą jest ta
cała historia z chwytaniem informacji w przeszłość, to logicznie rzecz biorąc,
przyszłość musi być w tej dziedzinie równouprawniona. Rozumowałem chaotycznie,
mąciły mi się w głowie moje niezbyt obfite wiadomości, plątały się sprawy
odwracalności zjawisk w świecie mikro i makroskopowym, symetria czasu względem
punktu teraźniejszości:    - Dobrze, zaczynajmy? -
powiedziałem wreszcie. - Czy wszys­ tko gotowe?    -
Proszę, proszę! - profesor zatarł dłonie i wskazał mi fo­ tel. - Na początek
zrobi pan małą wycieczkę w przeszłość.    - Z kim mnie
pan sprzęgnie telechronopatycznie? - zapytałem siedząc już na fotelu.
   - O, to będzie dla pana niespodzianka! Nawet się pan
nie domyśla!    - Chcę jednak wiedzieć! - powiedziałem z
nagłym strachem.    Musiał to wyczuć, bo szybko
odpowiedział:    - Proszę siedzieć i nie obawiać się
niczego. Zrobi pan "wycieczkę" w bliską przeszłość.    -
Ale, że tak powiem, w czyjej "skórze"?    Nie
odpowiedział. Kościstym palcem wcisnął czerwoną gałkę na tablicy. Odczułem lekki
zamęt w głowie...    Musiał już od dłuższej chwili stać
za moimi plecami, bo kiedy odwróciłem się ku drzwiom, uśmiechnął się krzywo i
powiedział: - Pan jak widzę, jest miłośnikiem starożytności... Zgadł trafnie, bo
też było to trudne: od dziesięciu minut wybierałem między Plutarchem, Herodotem
a Flawiuszem, by wreszcie odejść z "Żywotami Cezarów" pod pachą, bo na nic
innego nie star­ czyło mi pieniędzy.    - Owszem -
powiedziałem, usiłując go wyminąć, lecz podreptał za mną.
   - Czasy Imperium to niezwykle ciekawy okres -
powiedział, gestykulując szeroko i bezładnie. - Chociaż, jeśli o mnie chodzi
wolę starożytny Wschód.    Wyszliśmy z księgami.
   - No i jak? - Profesor stał obok fotela i zaglądał mi
w twarz. - Dobrze trafiłem?    - Pan cofnął mnie do
chwili naszego pierwszego spotkania?    - Właśnie!
Odbierał pan swoje własne wrażenia sprzed kilku dni.    -
Nie pomyślałem o takiej możliwości! - powiedziałem zdu­ miony.
   - O, jeszcze wielu innych możliwości pan nie
przewidział. To było najłatwiejsze do osiągnięcia: sprzężenie z samym sobą,
auto­ transmisja ponadczasowa. Efektowne, prawda? Najprawdziwsza podróż
wstecz. Niestety, możliwa tylko w ramach zakreślonych czasem życia
podróżującego. Telechronopator jest nastawiony na auto­ transmisję. Może pan
teraz zapuścić się w odleglejszą przeszłość...
   Pochylił się nad pulpitem, przekręcił gałkę i
powiedział:    - Piętnaście lat od punktu
teraźniejszości!    Prawą dłoń położył na czerwonej gałce
startu. Wtedy właśnie zauważyłem, jak jego lewa dłoń skrada się w kierunku
przełączni­ ka, umieszczonego bezpośrednio pod pokrętłem regulacji odstępu
czasowego. Był to przełącznik wahadłowy, posiadający tylko dwie pozycje. Do tej
pory spoczywał w pozycji oznaczonej symbolem "mi­ nus". Przy drugiej pozycji
widniał znak "plus". Gdyby przełączył go zdecydowanie i pewnie, jak nastawiał
przedtem inne przełączni­ ki i regulatory, nie zauważyłbym w tym nic
podejrzanego. Ten jed­ nak ukradkowy ruch starczej dłoni przykuł moją uwagę,
zaniepokoił mnie. Dalej działałem jak w natchnieniu. Gdy dłoń jego przerzu­
ciła ów przełącznik, poderwałem się gwałtownie na nogi i nagłym szarpnięciem obu
rąk wcisnąłem profesora w fotel.     Krzyknął ochryple,
cofając dłoń z czerwonej gałki, lecz ja, trzymając go już jedną ręką mocno za
kark i wgniatając jego drob­ ne ciało w fotel, drugą uderzyłem w czerwony
wyłącznik. Dlaczego to zrobiłem? Zastanawiałem się nad tym o wiele później i
doszedłem do wniosku, że kierował mną chyba tylko jakiś nieokreślony strach
przed czymś niezwykłym i jak mi się wydało, niebezpiecznym. Może to była tak
zwana intuicja, może działający telechronapator powodował - jako efekt uboczny -
jakieś słabe oddziaływanie między świadomością Gisnelliusa i moją? Nie wiem.
Dość, że niejasne poczucie zagrożenia kazało mi odwrócić nasze role w tym
eksperymencie. Moralnie czułem się - w podświadomości, oczywiście -
usprawiedliwiony: nie zrobię mu w ten sposób niczego ponad to, co on chciał
zrobić mnie. Gdy wcisnąłem przełącznik startu, światła przygasły nagle, a za
ścianą, w sąsiednim pokoju, gdzie według słów profesora znajdowała się główna
część aparatu­ ry, huknęło przeraźliwie. Moja dłoń, wczepiona dotąd w chude
ra­ mię starca, poleciała teraz w dół, ześlizgując się po obitym skórą
oparciu fotela. Światła żyrandola drgnęły, pulsując na ob­ niżonym napięciu.
Ogarnąłem spojrzeniem podłogę pod fotelem, potem cały pokój. Profesora nie było!
Drzwi były zamknięte, a pokój pusty.     Stałem może
minutę w osłupieniu wpatrując się w fotel jakby w nadziei, że starzec pojawi się
nagle w miejscu, gdzie go przed chwilą posadziłem. Potem, w obezwładniającym,
panicznym lęku, wypadłem z pokoju, przebiegiem sień, obruszając lawinę starych
mebli spiętrzonych w kącie, by wreszcie znaleźć się na powietrzu. Nie oglądając
się dobiegłem do rogu ulicy. Tu dopiero zwolniłem i obejrzałem się przez ramię.
W ciemnym oknie domku profesora trzepotał pomarańczowy języczek płomienia. Ten
ogień i huk, który przedtem słyszałem, musiały być spowodowane zwarciem w
prze­ ciążonej aparaturze. Stałem chwilę niezdecydowany, a potem jeszcze
szybciej pobiegłem w stronę stacji metra. Tu minął mnie wyjący czerwony wóz
straży ogniowej. Odetchnąłem. Ktoś musiał za­ uważyć ogień i wezwał straż.
    Staruszek kłamał! Albo raczej: nie wszystko, co mówił
było prawdą. Przyszłość bowiem - niezależnie od tego, czy jest ona
zdeterminowana, czy też nie - nie może stać się wiadomą człowiekowi
teraźniejszemu! Tu profesor mówił prawdę. Nie zdradził mi jednak jedynego
sposobu uniknięcia logicznego paradoksu: człowiek, który poznaje przyszłość,
musi przestać być człowiekiem teraźniejszym! Musi nieodwracalnie przenieść się
natychmiast w tę przyszłość, która się przed nim odkrywa. W prze­ ciwnym
razie mógłby wykorzystać w teraźniejszości swoją wiedzę o czasie przyszłym, a to
prowadzi do paradoksu podwójnej przyszłości. Tak zaś, przeskakując czas, jaki
dzieli go od przyszłości, podróżnik w czasie nie ma kiedy wykorzystać wiedzy o
przyszłości! To jedyna możliwość wyplątania się z myślowego labiryntu... Tylko
przy takim założeniu możliwa jest telechronopatia (a raczej telechronoportacja!)
w przyszłość.     Profesor Gisnellius wiedział o tym
doskonale. Przewidział to teoretycznie i rozwiązał konstrukcyjnie. Chciał tylko
doświad­ czalnie potwierdzić swą pewność. Nie miał jednak odwagi dokonać
eksperymentu na sobie samym. Był na to za stary! Skąd mógł wiedzieć, czy za rok,
miesiąc, dzień - będzie jeszcze żył? Gdyby przeniósł się w przyszłość poza czas
swego bytu, oznaczałoby to skok w śmierć... Dlatego też wiem, że nie spotkam już
profesora Gisnelliusa: wskaźnik czasu był nastawiony na piętnaście lat!
    Pozostałoby do rozstrzygnięcia pytanie, dlaczego
paradoks, występujący w odniesieniu do przenoszenia masy i energii w przeszłość,
nie obowiązuje w stosunku do przyszłości. Może ilość masy i energii w każdym
punkcie tej "przyszłościowej" połówki czasoprzestrzeni nie jest jednak ściśle
zdeterminowana? Myślę, że nauka odpowie wkrótce i na to pytanie.



    powrót







  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza