ďťż

14 (29)

Lemur zaprasza










Ursula K. LeGuin     
  Lewa Ręka Ciemności

   
. 14 .    





Ucieczka

    Kiedy Obsle i Yegey wyjechali z miasta, a odźwierny Slose'a nie
wpuścił mnie za próg, zrozumiałem, że czas zwrócić się do moich wrogów, bo
przyjaciele nic już dla mnie nie zrobią. Udałem się do komisarza Szusgisa i
zaszantażowałem go. Nie mając dość pieniędzy, żeby go przekupić, musiałem
poświęcić swoją reputację. Wśród ludzi perfidnych nazwisko zdrajcy jest
kapitałem samym w sobie. Powiedziałem mu, że przybyłem do Orgoreynu z Karbidu
jako agent frakcji dworskiej planującej zamach na Tibe'a i że on sam został
wybrany jako mój kontakt z Sarfem. Gdyby odmówił potrzebnych mi informacji,
miałem powiedzieć znajomym w Erhenrangu, że jest podwójnym agentem na usługach
frakcji Wolnego Handlu, i ta wiadomość, oczywiście, dotarłaby do Misznory i do
Sarfu. Dureń uwierzył mi i natychmiast powiedział, co chciałem wiedzieć, spytał
nawet, czy się zgadzam.
    Nie byłem bezpośrednio zagrożony przez moich przyjaciół
Obsle'a, Yegeya i innych. Kupili sobie bezpieczeństwo poświęcając wysłannika i
uważali, że nie będę ściągał kłopotów na nich i na siebie. Dopóki nie poszedłem
do Szusgisa, nikt w Sarfie poza Gaumem nie uważał, że warto na mnie zwracać
uwagę, ale od tej chwili zaczęli deptać mi po piętach. Należało załatwić swoje
sprawy i zniknąć. Nie mogąc zawiadomić bezpośrednio nikogo w Karbidzie, jako że
listy były czytane, a telefon i radio podsłuchiwane, poszedłem po raz pierwszy
do Ambasady Królewskiej. W jej skład wchodził Sardon rem ir Czenewicz, którego
dobrze znałem z dworu. Zgodził się natychmiast przekazać Argavenowi wiadomość o
tym, co stało się z wysłannikiem i gdzie ma być więziony. Mogłem wierzyć
Czenewiczowi, osobie inteligentnej i uczciwej, że przekaże wiadomość w sposób
tajny, choć nie miałem pojęcia, jak ją wykorzysta i jak postąpi Argaven.
Chciałem, żeby Argaven wiedział, w razie gdyby nagle z chmur spłynął gwiezdny
statek Ai. Wtedy jeszcze miałem nadzieję, że zdążył zawiadomić statek, zanim
Sarf go aresztował.
    Byłem teraz w niebezpieczeństwie, a jeżeli widziano mnie, jak
wchodzę do ambasady, niebezpieczeństwo było natychmiastowe. Prosto stamtąd
poszedłem do portu karawanowego w Dzielnicy Południowej i przed południem tego
dnia, odstreth susmy, wyjechałem z Misznory tak, jak przyjechałem, jako tragarz
w karawanie. Miałem swoje stare pozwolenia, lekko zmienione, żeby pasowały do
nowej pracy. Podrabianie papierów jest ryzykowne w Orgoreynie, gdzie się je
sprawdza pięćdziesiąt dwa razy na dzień, ale dość pospolite i moi dawni znajomi
z Rybiej Wyspy pokazali mi, jak się to robi. Denerwuje mnie występowanie pod
cudzym nazwiskiem, ale nic innego nie mogło mnie uratować ani przenieść na drugi
koniec Orgoreynu, na wybrzeże Morza Zachodniego.
    Myślami byłem już tam, kiedy karawana z hukiem toczyła się
przez most na Kunderer. Miało się już ku zimie i musiałem dotrzeć na miejsce,
zanim drogi zostaną zamknięte dla szybkiego ruchu i póki było jeszcze po co tam
jechać. Widziałem takie ochotnicze gospodarstwo w Komsvaszom, kiedy byłem w
okręgu Sinth, i rozmawiałem z byłymi więźniami. To, co widziałem i słyszałem,
spędzało mi sen z powiek. Wysłannik tak wrażliwy na chłód, że nosił płaszcz
nawet w ciepłe dni, nie miał szans na przeżycie zimy w Pulefen. Tak więc gnany
koniecznością rwałem się do przodu, a tymczasem karawana jechała wolno, od
miasta do miasta, zbaczając raz na północ. raz na południe, rozładowując część
towarów i zabierając inne. W ten sposób upłynęło pół miesiąca, nim dotarłem do
Ethwen u ujścia rzeki Esagel.
    W Ethwen dopisało mi szczęście. Rozmawiając z ludźmi w domu
podróżnych usłyszałem o handlu futrami w górze rzeki, o tym, jak licencjonowani
traperzy jeżdżą saniami albo łodziami lodowymi wzdłuż rzeki przez las Tarrenpeth
prawie do samego Lodu. Z ich rozmów o sidłach zrodził się mój plan ucieczki. W
krainie Kerm, podobnie jak na wyżynie Gobrin, żyją białe pesthry, które lubią
okolice, gdzie czuje się oddech lodowca. Polowałem na nie za młodu w kermskich
lasach thore, dlaczego miałbym nie spróbować tego w lasach thore koło Pulefen?

    Na tym dalekim północnym zachodzie Orgoreynu, w rozległej i
dzikiej krainie na zachód od Sembensyenu, ludzie podróżują dość swobodnie, bo
niewielu tu jest inspektorów, którzy mogliby ich kontrolować. Jakaś część dawnej
wolności przetrwała tu Nową Epokę. Ethwen jest szarym portem zbudowanym na
szarych skałach zatoki Esagel, gdzie ulicami wieje mokry wiatr od morza, a
ludzie są surowymi, prostolinijnymi żeglarzami. Zawsze dobrze wspominam Ethwen,
gdzie mój los się odmienił.
    Kupiłem narty, rakiety, sidła i zapasy na drogę, załatwiłem
licencję trapera oraz niezliczone zezwolenia i zaświadczenia w Urzędzie
Wspólnoty, i wyruszyłem pieszo w górę Esagel z grupą myśliwych prowadzoną przez
starego człowieka imieniem Mavriva. Rzeka jeszcze nie zamarzła i trwał ruch
kołowy na drogach, bo tu na tych przybrzeżnych zboczach nawet w ostatnim
miesiącu roku częściej padał śnieg niż deszcz. Większość myśliwych czekała na
zimę, żeby w miesiącu thern udać się w górę rzeki łodzią lodową, ale Mavriva
chciał wcześniej dotrzeć daleko na północ, żeby polować na pesthry, kiedy będą
schodzić w lasy w swojej dorocznej wędrówce. Mavriva znał te tereny, Północny
Sembensyen i Płonące Wzgórza, jak nikt inny, i podczas tej wyprawy w górę rzeki
nauczyłem się od niego wielu rzeczy, które mi się potem przydały.
    W miejscowości Turuf odłączyłem się od grupy pozorując chorobę.
Oni pociągnęli dalej na północ, a ja wyruszyłem samotnie na północny wschód, w
wysokie pogórze Sembensyenu. Spędziłem kilka dni na zapoznawaniu się z terenem,
a następnie schowałem większość swoich rzeczy w ukrytej dolince około
dwadzieścia kilometrów od Turufu i wróciłem do miasta. Wszedłem znów od południa
i zatrzymałem się w domu podróżnych. Jakby zaopatrując się na wyprawę traperską
kupiłem jeszcze raz narty, rakiety i żywność, futrzany śpiwór i zimową odzież
oraz piecyk, namiot i lekkie sanki do wożenia tego wszystkiego. Potem
pozostawało mi już tylko czekać, aż deszcz zmieni się w śnieg, a błoto w lód;
niedługo, bo droga z Misznory do Turufu zajęła mi przeszło miesiąc. W dniu arhad
thern nadeszła zima i spadł śnieg, na który czekałem.
    Wczesnym popołudniem przeszedłem przez elektryczny płot
gospodarstwa Pulefen, śnieg szybko zasypywał wszelkie ślady. Zostawiłem sanki w
wąwozie potoku, głęboko w lesie na wschód od gospodarstwa, i tylko z plecakiem,
na rakietach śnieżnych wróciłem na drogę, którą otwarcie doszedłem do głównej
bramy gospodarstwa. Tam pokazałem swoje papiery, które znów przerobiłem podczas
oczekiwania w Turufie. Miały teraz "niebieski stempel" i opiewały na Thenera
Bentha, zwolnionego skazańca, i dołączony do nich był rozkaz zameldowania się do
Trzeciego Ochotniczego Gospodarstwa Wspólnoty w Pulefen celem odbycia dwuletniej
służby wartowniczej. Każdemu bystrookiemu inspektorowi te wymiętoszone dokumenty
wydałyby się podejrzane, ale tutaj niewiele było bystrych oczu.
    Nic łatwiejszego niż dostać się do więzienia. Co zaś do
wydostania się, to byłem dość pewien swego.
    Dowódca warty zbeształ mnie za zgłoszenie się o dzień później,
niż nakazywały mi moje papiery, i odesłał mnie do baraków. Było już po obiedzie
i na szczęście zbyt późno, żeby wydać mi regulaminowe buty i umundurowanie, a
skonfiskować moje dobre ubranie. Nie wydano mi też pistoletu, ale zdobyłem broń,
kiedy kręciłem się koło kuchni, żeby wyprosić u kucharza coś do jedzenia.
Kucharz wieszał swój pistolet na gwoździu za piecem. Ukradłem mu go. Była to
broń nie przystosowana do śmiertelnego rażenia, możliwe, że wszyscy strażnicy
mieli takie pistolety. W gospodarstwach nie zabija się ludzi, pozostawia się to
zadanie głodowi, zimie i rozpaczy:
    Strażników było trzydziestu do czterdziestu, więźniów około stu
pięćdziesięciu i nikt z nich nie miał się zbyt dobrze. Większość spała jak
zabita, mimo że było niewiele po czwartej godzinie. Przydzielono mi młodego
strażnika, który miał mnie oprowadzić po gospodarstwie i pokazać śpiących
więźniów. Zobaczyłem ich w jaskrawym świetle wielkiej sypialni i omal nie
porzuciłem nadziei wykorzystania tej pierwszej nocy, póki jeszcze nie ściągnąłem
na siebie podejrzeń. Wszyscy leżeli ukryci w swoich śpiworach jak dzieci w
łonach matek, niewidoczni, nie do rozróżnienia. Wszyscy prócz jednego, zbyt
wysokiego, żeby mógł się schować, ciemna twarz jak trupia czaszka, przymknięte
zapadłe oczy, strzecha długich zmierzwionych włosów.
    Koło fortuny, które obróciło się w Ethwen, teraz obracało cały
świat pod moją ręką. Zawsze miałem tylko jeden talent, wiedziałem, kiedy wielkie
koło da się popchnąć, kiedy można działać. Sądziłem, że utraciłem ten dar przed
rokiem w Erhenrangu i że nigdy go nie odzyskam. Sprawiało mi wielką przyjemność
znów poczuć, że mogę kierować losem swoim i świata jak saniami na stromym,
niebezpiecznym zjeździe. Ponieważ nadal kręciłem się i rozpytywałem o wszystko
grając rolę ciekawskiego głupka, wpisano mnie na późną wartę. O północy poza mną
i jeszcze jednym współwartownikiem wszyscy w barakach spali. Nadal udawałem, że
nie mogę usiedzieć na miejscu, i co jakiś czas przechodziłem między rzędami
prycz. Ustaliłem plan i przygotowywałem ciało i umysł na wejście w dothe, bo
moja własna siła, nie wspomagana przez siły z ciemności, nie wystarczała. Na
krótko przed świtem wszedłem jeszcze raz do sypialni i z pistoletu kucharza
posłałem do mózgu Genly Ai najkrótszy impuls paraliżujący, a potem zarzuciłem go
sobie na ramię wraz ze śpiworem i zaniosłem na wartownię.
    - Co się dzieje? - spytał rozespany drugi wartownik. - Zostaw
go!
    - On nie żyje!
    - Jeszcze jeden? Na wnętrzności Mesze, a to dopiero sam
początek zimy. - Odwrócił głowę, żeby spojrzeć na twarz wysłannika zwisającą na
moich plecach. - A, to ten, zboczeniec. Nigdy nie wierzyłem w to, co mówią o
Karhidyjczykach, dopóki go nie zobaczyłem. Paskudny odmieniec. Od tygodnia
stękał i wzdychał na pryczy, ale nie myślałem, że umrze. No idź, wyrzuć go przed
barak, niech tam poleży do rana, nie stój tak jak tragarz z workiem łajna...

    W korytarzu zatrzymałem się przy biurze inspekcji. Nie
zatrzymany przez nikogo wszedłem i rozglądałem się, aż znalazłem tablicę
rozdzielczą systemów alarmowych. Nie były oznakowane, ale strażnicy wydrapali
litery przy wyłącznikach, żeby dopomóc pamięci w sytuacjach wymagających
pośpiechu. Uznawszy, że "O" oznacza ogrodzenie, przekręciłem ten wyłącznik, żeby
odciąć dopływ prądu do najbardziej zewnętrznego systemu obronnego gospodarstwa,
a potem poszedłem dalej ciągnąc ciało Ai pod ramiona. Przechodząc obok
wartownika przy drzwiach udałem, że z wielkim trudem dźwigam nieboszczyka, gdyż
przepełniała mnie siła dothe i nie chciałem zdradzić, z jaką łatwością mogę
nieść człowieka cięższego od siebie.
    - Zmarły więzień - powiedziałem. - Kazali mi go zabrać z
sypialni. Gdzie mam go dać?
    - Nie wiem. Weź go na zewnątrz. Pod dach, żeby go nie zasypał
śnieg, bo jak go przysypie śnieg, to wypłynie dopiero na wiosnę przy odwilży i
będzie śmierdział. Pada peditia. Miał na myśli gruby, mokry śnieg, który my
nazywamy sove, co było dla mnie dobrą nowiną.
    - Dobrze, dobrze - powiedziałem i wywlokłem swój ciężar na
zewnątrz i za róg baraku, gdzie nie mógł nas widzieć. Tam zarzuciłem sobie Ai z
powrotem na ramię, przeszedłem kilkaset metrów w kierunku północno-wschodnim,
wdrapałem się na wyłączony płot, opuściłem swój ciężar na drugą stronę,
zeskoczyłem sam, podniosłem Ai jeszcze raz i najszybciej jak mogłem ruszyłem w
stronę rzeki. Nie uszedłem daleko od ogrodzenia, kiedy rozległy się gwizdki i
zapłonęły reflektory. Padał śnieg wystarczająco gęsty, żeby mnie nie było widać,
ale za mały, żeby w ciągu paru minut zasypać moje ślady. Mimo to dotarłem do
rzeki, a oni jeszcze nie wpadli na mój trop. Poszedłem dalej na północ po równym
gruncie pod drzewami albo łożyskiem rzeczki tam, gdzie nie było przejścia.
Rzeczka, mały, bystry dopływ Esagel, nie była jeszcze zamarznięta. Rozjaśniło
się i mogłem iść szybciej. Byłem w pełni dothe i wysłannik, choć niewygodny do
niesienia, nie wydawał mi się zbyt ciężki. Idąc wzdłuż strumienia znalazłem
wąwóz, w którym ukryłem sanki, przywiązałem go do sanek, ułożyłem swoje rzeczy
wokół niego i na nim, aż był dobrze ukryty, a wszystko przykryłem płachtą
przeciwdeszczową. Potem przebrałem się i zjadłem coś ze swoich zapasów, bo dawał
mi się już we znaki wielki głód, jaki się odczuwa przy długotrwałym dothe. Wtedy
ruszyłem na północ Leśnym Traktem. Wkrótce dogoniła mnie para narciarzy.
    Byłem ubrany i wyposażony jak traper, i powiedziałem im, że
chcę dogonić grupę Mavrivy, która wyruszyła na północ w ostatnich dniach
miesiąca grende. Znali Mavrivę i rzuciwszy okiem na moją licencję trapera
uwierzyli mi. Nie spodziewali się, że zbiegowie mogą iść na północ, bo na północ
od Pulefen nie ma nic, tylko las i Lód. Może zresztą nie zależało im na
schwytaniu zbiegów. Dlaczego miałoby im zależeć? Wyprzedzili nas i po godzinie
minąłem ich znowu, jak wracali do gospodarstwa. Jeden z nich był strażnikiem, z
którym trzymałem wartę. Nigdy nie widział mojej twarzy, choć miał ją przed
oczami przez pół nocy.
    Upewniwszy się, że odeszli, skręciłem z drogi i przez resztę
dnia zatoczyłem długi łuk z powrotem przez las i podnóża gór na wschód od
Pulefen i wreszcie dotarłem od wschodu, od strony lasu, do mojego schowka koło
Turufu, gdzie zostawiłem drugą część ekwipunku. Niełatwo było ciągnąć większy od
siebie ciężar po tym pofałdowanym terenie, ale pokrywa śniegu już twardniała, a
ja byłem w dothe. Musiałem utrzymywać ten stan, bo kiedy się wyjdzie z transu,
człowiek jest przez długi czas do niczego. Nigdy dotąd nie utrzymywałem dothe
dłużej niż przez godzinę, ale wiedziałem, że niektórzy Starzy Ludzie potrafią
pozostawać w pełnym transie przez dzień i noc, a nawet dłużej, konieczność zaś
okazała się dobrym uzupełnieniem mojego treningu. W dothe człowiek nie przejmuje
się zbytnio i jeżeli się niepokoiłem, to tylko o wysłannika, który powinien był
już dawno obudzić się po tej lekkiej dawce wstrząsu sonicznego, jaką go
poczęstowałem. Nie poruszył się ani razu, a ja nie miałem czasu, żeby się nim
zająć. Czyżby jego fizjologia była tak inna od naszej, że to, co dla nas było
krótkotrwałym paraliżem, dla niego oznaczało śmierć? Kiedy człowiek czuje, że
koło obraca się pod jego ręką, musi uważać, co mówi, a ja dwukrotnie nazwałem go
nieboszczykiem i niosłem go, jak się niesie trupa. Pomyślałem, że może ciągnąłem
po górach trupa, i że moje szczęście i jego życie poszły na marne. Od tej myśli
oblałem się potem i zakląłem, a siła dothe zdawała się uciekać ze mnie jak woda
z pękniętego naczynia. Jednak szedłem dalej i siły nie opuściły mnie, póki nie
dotarłem do kryjówki u stóp wzgórz, gdzie rozbiłem namiot i zrobiłem wszystko,
co mogłem dla Ai. Otworzyłem pudełko skoncentrowanej żywności i sam pochłonąłem
większość, ale trochę w postaci bulionu wlałem w niego, bo wyglądał na bliskiego
śmierci głodowej. Na ramionach i na piersi miał wrzody zaognione od dotyku jego
brudnego śpiwora. Kiedy je zdezynfekowałem i leżał w ciepłym śpiworze ukryty tak
dobrze, jak to tylko było możliwe w zimie i na otwartej przestrzeni, nic już
więcej nie mogłem dla niego zrobić. Zapadła noc, a runie ogarniała jeszcze
większa ciemność, cena za świadome wykorzystanie całej energii organizmu. Tej
ciemności musiałem zawierzyć siebie i jego.
    Spaliśmy. Padał śnieg. Całą noc, dzień i następną noc w czasie
mojego snu thangen musiało padać, nie była to zawieja, ale pierwszy wielki śnieg
tej zimy. Kiedy wreszcie ocknąłem się i wstałem, żeby się rozejrzeć, nasz namiot
był do połowy zasypany. W blasku słońca pokrywę śniegu znaczyły błękitne cienie.
Daleko i wysoko na wschodzie czyste niebo zasnuwał jeden pióropusz szarości -
dym z Udenuszreke, najbliższego z Ognistych Wzgórz. Wokół małej piramidki
namiotu leżał śnieg, pagórki, wzgórza, kopczyki dziewiczego śniegu.
    Nie odzyskałem jeszcze pełni sił, wciąż byłem słaby i senny,
ale gdy tylko mogłem się podnieść, dawałem Ai po trochu bulionu i wieczorem tego
dnia wrócił do życia, choć nie do przytomności. Usiadł krzycząc jak w wielkim
strachu. Kiedy ukląkłem obok niego, chciał uciekać i widać był to zbyt duży
wysiłek, bo zemdlał. Tej nocy dużo mówił w nie znanym mi języku. Dziwne było w
tej ciemnej ciszy odludzia słyszeć, jak mamrocze słowa, których nauczył się na
innym świecie. Następny dzień był trudny, bo ilekroć chciałem się nim zająć,
brał mnie za strażnika z gospodarstwa, który chce mu dać jakiś narkotyk.
Zaczynał mówić żałosną mieszanką orgockiego i karhidyjskiego i błagał, żeby tego
nie robić, a potem odpychał mnie z histeryczną siłą. Powtarzało się to raz za
razem, a że byłem jeszcze w thangen, okresie duchowego i fizycznego osłabienia,
bałem się, że nie będę mógł mu w ogóle pomóc. Tego dnia myślałem, że nie tylko
dawano mu narkotyki, ale że zrobiono z niego szaleńca albo kretyna. Wtedy
żałowałem, że nie umarł na sankach w drodze przez las thore, że początkowo
sprzyjało mi szczęście, że nie zostałem aresztowany przy wyjeździe z Misznory i
wysłany do jakiegoś gospodarstwa, gdzie bym pracował na własną śmierć.
    Obudziłem się i napotkałem jego wzrok.
    - Estraven? - spytał cichym, zdziwionym głosem. To mnie
podniosło na duchu. Mogłem go uspokoić i zająć się nim. Tej nocy obaj spaliśmy
dobrze.
    Następnego dnia czuł się znacznie lepiej i usiadł do jedzenia.
Wrzody zaczynały się zaleczać. Spytałem go, od czego je ma.
    - Nie wiem. Myślę, że od narkotyków. Dawali mi jakieś
zastrzyki...
    - Żeby zapobiec kemmerowi? - Taką wersję słyszałem od ludzi,
którzy uciekli lub zostali zwolnieni z ochotniczych gospodarstw.
    - Tak. I jeszcze jakieś inne, chyba zmuszające do mówienia
prawdy. Chorowałem po nich, a oni dawali mi je dalej. Czego ode mnie chcieli, co
mogłem im powiedzieć?
    - Może było to nie tyle przesłuchanie, ile ujarzmianie.
    - Jak to ujarzmianie?
    - Uzyskiwanie posłuszeństwa przez przymusowe uzależnienie od
któregoś z pochodnych orgrevy. Metoda znana również w Karbidzie. Albo może
przeprowadzali na was eksperymenty. Mówiono, że w gospodarstwach wypróbowują na
więźniach zmieniające psychikę środki i techniki. Nie chciałem w to wtedy
wierzyć, teraz wierzę.
    - Czy macie podobne gospodarstwa w Karbidzie?
    - W Karbidzie? Nie.
    Z irytacją potarł czoło.
    - Myślę, że w Misznory powiedzieliby mi, że nie ma czegoś
takiego w Orgoreynie.
    - Wprost przeciwnie. Z dumą pokazaliby taśmy i zdjęcia z
ochotniczych gospodarstw, gdzie elementy aspołeczne są resocjalizowane, a
zagrożone pozostałości grup plemiennych znajdują schronienie. Mogliby też
oprowadzać pana po Ochotniczym Gospodarstwie Rolnym Pierwszego Okręgu blisko
Misznory, instytucji, jak wszyscy twierdzą, wzorcowej. Jeżeli pan sądzi, że mamy
takie gospodarstwa w Karbidzie, to pan nas poważnie przecenia, panie Ai. My
jesteśmy ludzie prości.
    Leżał przez dłuższą chwilę zapatrzony w rozgrzany do
czerwoności piecyk, który włączyłem na cały regulator, aż zrobiło się nieznośnie
gorąco. Potem spojrzał na mnie.
    - Mówił mi pan dziś rano, wiem, ale nie byłem całkiem
przytomny. Gdzie jesteśmy i skąd się tu znaleźliśmy? Opowiedziałem mu jeszcze
raz.
    - Tak po prostu wyniósł mnie pan?
    - Panie Ai, każdy z więźniów albo wszyscy razem mogliby wyjść
stamtąd pierwszej lepszej nocy. Gdyby nie byli zagłodzeni, wyczerpani,
zdemoralizowani i znarkotyzowani. I gdyby mieli zimową odzież i mieli dokąd
uciekać... W tym cały szkopuł. Dokąd iść? Do miasta? Bez dokumentów nie ma tam
czego szukać. W lasy? Bez dachu nad głową nie ma tam czego szukać. Pewnie na
lato wzmacniają ochronę. W zimie sama zima jest najlepszym strażnikiem.
    Słuchał jednym uchem.
    - Pan nie przeniósłby mnie na odległość stu metrów. A co
dopiero biec ze mną na plecach kilka kilometrów, po ciemku...
    - Byłem w dothe. Zawahał się.
    - Z własnej woli? - spytał.
    - Tak.
    - Jest pan wyznawcą handdary?
    - Zostałem wychowany w nauce handdary i spędziłem dwa lata w
stanicy Rotherer. W Kermie większość ludzi z wewnętrznych ognisk wyznaje
handdarę.
    - Słyszałem, że po okresie dothe wyczerpanie wszelkich rezerw
organizmu powoduje konieczność jakby zapaści...
    - Tak, to thangen, czarny sen. Trwa znacznie dłużej niż okres
dothe i jak się już wejdzie w okres regeneracji, nie wolno go naruszać. Spałem
dzień i dwie noce. Wciąż jeszcze jestem w okresie thangen i nie doszedłbym do
tego pagórka. Wiąże się z tym także uczucie głodu. Zjadłem większość tego, co
miało mi starczyć na tydzień.
    - No dobrze - powiedział z pośpieszną opryskliwością. - Widzę,
wierzę, zresztą nie mam innego wyjścia, jak wierzyć panu. Tu jestem ja, tu jest
pan... Ale nie rozumiem. Nie rozumiem, po co pan to wszystko zrobił.
    Tu poczułem, że moje nerwy nie wytrzymują, i musiałem wpatrywać
się w leżący pod ręką nóż lodowy uważając, żeby nie spojrzeć na niego i nie
odpowiedzieć, póki nie opanuję gniewu. Na szczęście w moim sercu niewiele
jeszcze było ognia i wytłumaczyłem sobie, że jest człowiekiem nieświadomym,
obcokrajowcem, oszukanym i przestraszonym. W ten sposób doszedłem do równowagi i
odpowiedziałem:
    - Uważam, że ponoszę część odpowiedzialności za to, że znalazł
się pan w Orgoreynie, a zatem i w Pulefen. Staram się naprawić skutki moich
błędów.
    - Nie miał pan nic wspólnego z moim przyjazdem do Orgoreynu.

    - Panie Ai, oglądaliśmy te same wydarzenia innymi oczami, a ja
mylnie sądziłem, że widzimy je tak samo. Pozwolę sobie wrócić do ostatniej
wiosny. Mniej więcej na pół miesiąca przed uroczystością wmurowania zwornika
zacząłem przekonywać króla Argavena, żeby zaczekał, żeby nie podejmował decyzji
w sprawie pana i pańskiej misji. Audiencja była już wyznaczona i wydawało się,
że najlepiej będzie odbyć ją nie spodziewając się jednak żadnych rezultatów.
Myślałem, że pan to wszystko rozumie, i to był mój błąd. Uważałem pewne rzeczy
za oczywiste i nie chciałem pana urazić dając panu rady. Myślałem, że rozumie
pan niebezpieczeństwo wynikające z nagłego wzrostu znaczenia Harge rem ir Tibe w
kyorremie. Gdyby Tibe uznał, że stanowi pan dla niego jakiekolwiek zagrożenie,
oskarżyłby pana o politykę frakcyjną i Argaven, który jest powodowany strachem,
prawdopodobnie kazałby pana zlikwidować. Chciałem, żeby pan usunął się na jakiś
czas w cień i bezpiecznie przeczekał okres wpływów Tibe'a. Tak się złożyło, że
mnie usunięto w tym samym czasie. Zanosiło się na to, ale nie wiedziałem, że
zdarzy się to tego wieczoru, kiedy był pan u mnie. U Argavena nie bywa się długo
premierem. Po otrzymaniu aktu wypędzenia nie mogłem się z panem porozumieć, bo
to rzucałoby na pana cień mojej hańby i zwiększało niebezpieczeństwo, w jakim
się pan znalazł. Przybyłem tutaj, do Orgoreynu, i starałem się zasugerować panu,
żeby zrobił pan to samo. Załatwiłem z tymi, którym najmniej nie dowierzałem
spośród trzydziestu trzech reprezentantów, żeby umożliwili panu wjazd do kraju,
bez ich poparcia byłoby to niemożliwe. Widzieli w panu, nie bez mojej sugestii,
drogę do władzy, wyjście z narastającego konfliktu z Karhidem i powrót do
wolnego handlu, może szansę na złamanie potęgi Sarfu. Ale to są asekuranci, boją
się działania. Zamiast ogłosić pańską obecność wszem i wobec, chowali pana,
przegrali swoją szansę, a potem wydali pana w ręce Sarfu, żeby ratować własną
skórę. Za bardzo na nich liczyłem i to jest moja wina.
    - Ale po co to wszystko, te intrygi, tajemnice, gra o władzę i
spiski, czemu to wszystko miało służyć? O co panu chodziło?
    - Oto samo, co panu. O sojusz mojego świata z pańskimi
światami. A co pan myślał?
    Patrzyliśmy na siebie przez rozpalony piecyk jak para
drewnianych lalek.
    - Nawet gdyby to Orgoreyn zawarł sojusz?
    - Nawet gdyby to był Orgoreyn. Karhid wkrótce poszedłby w jego
ślady. Czy myśli pan, że troszczyłbym się o swój szifgrethor, kiedy w grę
wchodzi interes nas wszystkich, całej ludzkości? Nie to jest ważne, który kraj
ocknie się pierwszy, ważne, żebyśmy się przebudzili.
    - Skąd, do diabła, mam wierzyć w to, co mi pan opowiada? -
wybuchnął. Osłabienie sprawiło, że jego gniew zabrzmiał bardziej jak skarga. -
Jeżeli to wszystko prawda, to mógł mi pan to wyjaśnić wcześniej, na wiosnę, i
oszczędzić nam obu drogi do Pulefen. Pańskie starania, żeby mi pomóc...
    - Zawiodły. I naraziłem pana na cierpienia, poniżenia i
niebezpieczeństwa. Wiem o tym. Ale gdybym zaczął walkę z Tibe'em w pańskiej
sprawie, nie znajdowałby się pan teraz tutaj, tylko w grobie w Erhenrangu. A tak
jest trochę ludzi w Karhidzie i trochę w Orgoreynie, którzy wierzą w pańską
historię, bo ja ich przekonałem. Mogą się jeszcze panu przydać. Moim największym
błędem było, jak pan powiedział, to, że nie wyjaśniłem panu wszystkiego. Nie
jestem do tego przyzwyczajony. Nie przywykłem ani przyjmować, ani dawać rad.

    - Nie chciałbym być niesprawiedliwy...
    - Ale jest pan. To dziwne. Jestem jedynym człowiekiem na całej
planecie, który panu uwierzył bez zastrzeżeń, i jedynym, któremu pan odmawia
zaufania.
    Ukrył głowę w dłoniach i po chwili powiedział:
    - Przykro mi. - Były to przeprosiny i potwierdzenie tego, co
powiedziałem.
    - Rzecz w tym - powiedziałem - że nie potrafi pan, albo nie
chce, uwierzyć, że ja w pana wierzę. - Wstałem, żeby rozprostować zdrętwiałe
nogi i stwierdziłem, że drżę cały z gniewu i wyczerpania. - Niech mnie pan
nauczy swojej myślomowy -- poprosiłem, starając się mówić swobodnie i bez urazy
- tego języka bez kłamstwa. Niech mnie pan nauczy, a potem spyta, dlaczego
zrobiłem to, co zrobiłem.
    - Bardzo bym chciał, panie Estraven.


następny   






  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • teen-mushing.xlx.pl
  • Wątki
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Lemur zaprasza