ďťż
Lemur zaprasza
Karl Michael Armer Obydwiema nogami na Ziemi Powtórka akcji Mężczyzna poruszał się po rozległej powierzchni niezdarnymi susami, wzbijając kłęby kurzu, który snuł się w powietrzu, jakby nie zamierzał w ogóle osiąść z powrotem. Ciemna osłona przeciwsłoneczna skafandra odbijała w stronę kamery oślepiające refleksy świetlne. Przez krótką chwilę ekran wypełniony był jedynie niekształtną białą plamą. "Wkrótce pułkownik Ronneberger opuści pole widzenia kamery stacjonarnej i wsiądzie do lunachodu, gdzie oczekuje go już major Leontonow. Wspólnie odbędą krótką przejażdżkę, której celem jest uzyskanie odpowiedzi na pytanie, na co natknął się radziecki robot księżycowy w dniu 4 czerwca 1991 roku, a więc dokładnie pięć miesięcy temu. Jeszcze trochę cierpliwości i dowiemy się, co wtedy znaleziono, czym jest ów metalowy, regularnie uformowany obiekt." W głosie spikera, który od dwu godzin robił, co tylko mógł, aby przyciągnąć uwagę telewidzów, chociaż do tej pory nie wydarzyło się nic interesującego, można było wyczuć, obok zmęczenia, nutę zapału i napięcie. Artur Ronneberger wpatrywał się w ekran, na którym astronauta kierował właśnie swe kroki ku lunachodowi. To mam być ja? - myślał zdziwiony. Zdumienie nie opuszczało go od początku transmisji. Nie mógł uwolnić się od wrażenia, że on i ta drobna postać to dwie osoby nie mające ze sobą nic wspólnego. To, co działo się na ekranie, nie oddawało nic z panującej wówczas atmosfery, nie czuło się ani zachwytu, ani fascynacji. Wszystko było nieprawdziwe, jak niezbyt udany film. Gotów był się założyć; że za chwilę zabłyśnie oświetlenie studyjne, a zza dekoracji imitujących powierzchnię Księżyca wyjdzie reżyser i powie: "Okay, Ronneberger, tę scenę mamy już z głowy". Wcale by się nie zdziwił. Wszystko było tak bardzo nieprawdziwe! Rozejrzał się wokół siebie. Na kanapie obok niego siedziała żona, dzieci przykucnęły na podłodze ze wzrokiem wlepionym w ekran telewizora - i to również było nieprawdziwe. Tylko jego myśli wydawały się prawdziwe. Prawdziwe. jasne i wyraźne. To były sprawy istotne i niesłychanie konkretne. Wydarzenia, które rozegrały się już po lądowaniu, wydawały się w porównaniu z nimi płytkie i niewyraźne, jak gdyby obserwowano je przez przednią szybę pojazdu w deszczowy dzień, kiedy to wycieraczki zapewniają dobrą widoczność tylko przez krótkie chwile. Tam wszystko było jasne i wyraźne, widoczne jak na dłoni, a nie jak to pokazywano teraz. Zniechęcony wyłączył wideomagnetofon i opadł z powrotem na oparcie kanapy. I oto były przy nim znowu wszystkie wspomnienia. Uśmiechnął się. Tak, nareszcie wróciły, wszystkie, tak upragnione i zbyt ulotne, Chodźcie do mnie, śmiało, jakże się cieszę! Jakże się cieszę... Interferencja Stolik w małej restauracji nie był zbyt czysty, ale to mu nie przeszkadzało. Siedział w ciemnym kącie, okryty cieniem, dopóki nie wydobyło go stamtąd niedyskretne światło reflektora skierowanego na telewizor. Po co im jeszcze to światło, pomyślał. Istotnie, na sali bankietowej było wystarczająco widno. Wspaniałe żyrandole, świece towarzyszące kwiatom na stolikach. Naprawdę jest tu ładnie, pomyślał, cudownie! Szkoda tylko, że blat stołu jest taki lepki. A do tego radio, dudlące niemiłosiernie gdzieś z tyłu... Można się było przynajmniej spodziewać, że je wyłączą, skoro bankiet wydawał sam prezydent. Poza tym bawił się wspaniale. Tyle pięknych kobiet w wieczorowych sukniach i ci wszyscy ważni faceci, którzy kiwali przyjaźnie głowami, ilekroć na nich spojrzał. Było to rzeczywiście przyjęcie o wyszukanej elegancji. Tak, tak, bez wątpienia. I to tylko na jego cześć. Prezydent nawet przepił do niego. Chciał odwzajemnić gest i unieść swoją szklankę, ale nie było jej na stole. Szybko otworzył kolejną butelkę piwa. Nie chcąc, aby prezydent czekał na niego, nie tracił już czasu na szukanie szklanki i wypił z butelki. - Na zdrowie, panie prezydencie! - zawołał głośno, może nawet zbyt głośno, bo twarze wszystkich obecnych zwróciły się ku niemu. W ich spojrzeniach malowało się nie skrywane oburzenie. I akurat w takiej chwili dała mu się we znaki siła ciążenia. Długotrwały pobyt na Księżycu i w kosmosie osłabił jego mięśnie. Zanim zdążył temu zapobiec, runął na podłogę, pociągając za sobą kilka butelek ze stołu. Ktoś (nie był pewien czy to prezydent, czy też gospodarz, w każdym razie ktoś znaczący, wszyscy byli tu ważniejsi od niego) pochylił się nad nim, klnąc bez opanowania. - Pijane bydlę! Kto teraz zapłaci za szkło? Ty... Jego agresywny głos stał się nagle cichy i niepewny. - Do diabła! Czy pan nie jest przypadkiem?... - Tak, jestem eks - pułkownik Ronneberger, eks - kierownik pierwszej międzynarodowej ekspedycji na Księżyc - odparł gniewnie, odzyskując na krótko pełnię świadomości. Roześmiał się. - Eks - kierownik ekspedycji lub eks - pedycji, nie eks - ekspedycji. - Skinął głową i znowu parsknął śmiechem. Poruszył się, trącając porozrzucane butelki. - To było przymusowe lądowanie - wyjaśnił z powagą. Kątem oka dostrzegł, jak gospodarz podbiega do telefonu i pośpiesznie wykręca numer... Bezsenność W ciemnościach przewracał się z boku na bok. Całe ciało pokrywała warstwa czegoś śliskiego. Był zlany potem. Prześcieradło okleiło mu się wokół nóg jak wilgotna żmija. Pół do czwartej. Od pięciu godzin robił wszystko, by usnąć, nie doczekał się jednak nawet zbawiennej drzemki. Raz po raz zerkał na zamazane kontury drobnych przedmiotów ustawionych na nocnym stoliku. Małe buteleczki niczym zabawki, a w nich pigułki, zielone, białe, błękitne. Ale tym razem chciał obyć się bez nich. Były takie malutkie, kolorowe, wesołe, zupełnie jak krasnoludki, ale w rzeczywistości - trudno o gorszych tyranów! Zacisnął dłonie na mokrej od potu poduszce. Do diabła, musi dać sobie radę! Ciemny pokój przywiódł mu na myśl okres, kiedy był jeszcze młody, kina, w których spędzał mnóstwo czasu. Cóż innego mógł robić, zawsze był odludkiem. Tam, otoczony mrokiem widowni, w pokrzepiającej izolacji swojej samotności, odżywał wraz z tymi, którzy pojawiali się na ekranie: Woody Allen, Humphrey Bogam, wszyscy ci piękni i bici, wszyscy ci piękni i bici. Jego też bito, ale on nie był piękny. Obrażał każdego, kto się z nim zadawał, obrażał siebie samego. Czy istniał na świecie ktoś bardziej bezużyteczny od niego? Wszystko miał już za sobą: cel życia, młodość, sukcesy zawodowe, wesołość, łzy, miłość, szacunek dla samego siebie, wszystko. Tym, co mu jeszcze zostało, były wspomnienia. Otaczający go świat nic już dla niego nie znaczył. Były to już tylko papierowe kulisy, które powstrzymywały go przed oddaniem się bez reszty wspomnieniom. Świat nie był mu już potrzebny i on nie był potrzebny światu. Ta przerażająca bezużyteczność! Nie pracował już, tylko pił i awanturował się, bił żonę. Po co być dłużej ciężarem dla nich wszystkich? Dawno już powinien podjąć decyzję, ale nie mógł się na to zdobyć. Jęcząc przewalał się z boku na bok. Spojrzał na zegarek: pół do czwartej. Czy to możliwe? Upłynęła przecież cała wieczność wypełniona myślami, potem, jękami, wierceniem się na łóżku - a czas nie posunął się do przodu. Tykający ironicznie budzik stanowił wyzwanie. Bezlitosnym ruchem strącił swego dręczyciela ze stolika. Budzik spadł na podłogę, tykał jednak nadal. Pół do czwartej Nie było dokąd uciekać. Zapłon czasu Może właśnie ta druga konferencja prasowa zapoczątkowała jego upadek. Impreza zaczęła się zupełnie niewinnie od zwykłych w takich przypadkach bzdur. Ronneberger zaprezentował cały swój wyuczony imbecylizm, wpojony przez psychologów z NASA i dodający uroku konferencjom prasowym amerykańskich astronautów. ("Niech pan tego nie komplikuje, Ronneberger. Proszę pamiętać, że inni mają się z panem identyfikować. Nie można wymagać od nich zbyt wiele. Musi pan się zachowywać zupełnie naturalnie, jak pierwszy lepszy sąsiad z ulicy.") A ponieważ zgodnie z niezgłębionymi prawami show - marketingu, astronauci musieli udawać głupszych niż byli w rzeczywistości, zachowywał się "naturalnie". Konferencja prasowa przebiegała początkowo według stałego wzoru: 1. Odpowiednia mina podczas wystąpienia (dynamiczna, z lekkim rysem zdecydowania i żądzy przygody w kącikach ust, ale mimo to przyjazna - jak u Johna Wayne'a w jego najlepszym okresie). 2. Emocjonalne łamanie lodów - na przykład przesadnie okazywany przestrach na widok olbrzymiej liczby fotografów i okrzyk: "Święty Kodaku, dopomóż mi!" 3. Wyraźne wskazanie palcem na któregokolwiek fotografa niezależnie od tego, czy jest to ktoś znajomy, czy też nie - taki gest sprawia wrażenie spontaniczności i wygląda dobrze na zdjęciach. 4. Zajęcie miejsca i udzielanie odpowiedzi na pytania. Tu należy pamiętać, aby zwracać się do dziennikarzy po nazwisku - wtedy nie czują się oni jak ciekawscy intruzi, lecz jak równorzędni rozmówcy - i zapewniać ich, jak bardzo interesujące zadają pytania. Do tego momentu wszystko przebiegało sprawnie. Ronneberger odpowiadał na pytania z rutyną i bez wewnętrznego zaangażowania. W pewnej chwili padło pytanie, dotyczące jego osobistych wrażeń z pobytu na Księżycu. Zawahał się. - Obawiam się, że nie będę w stanie tego opowiedzieć - powiedział w końcu z namysłem. - Było wprost cudownie. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak szczęśliwy, jak tam w górze. To było doświadczenie, które zadecydowało o dalszym moim życiu, wspaniały sen, który się ziścił. - A co będzie, kiedy ten sen się skończy, a pan jak dawniej stanie znowu obydwiema nogami na Ziemi? Pytanie zaskoczyło go. Właśnie, co wtedy zrobi? Poczuł się jak długodystansowiec, który dopiero po ukończeniu biegu uświadamia sobie, że nie wie, gdzie była meta. - Nie mam jeszcze żadnych określonych planów na przyszłość - odparł podniesionym głosem. Pytanie wytrąciło go zupełnie z równowagi. Blizny Drgnął nagle i wtedy się obudził. Rozglądał się wokoło nie mogąc zebrać myśli, dopiero po chwili uświadomił sobie, że leży w pokoju na sofie. Nie było w tym nic dziwnego. Od dwóch tygodni spędzał identycznie większość czasu. Cóż innego mógłby robić? Czasem szedł na przechadzkę, ale ludzie schodzili mu z drogi. Sukinsyny! Cóż oni mogą wiedzieć! Zadzierają wyniośle nosa i myślą, że staną się przez to ważni! Ziewnął szeroko, drapiąc się po nie ogolonej głowie. Wszystko przez to, że spał źle. Przewrócił się na bok i potrącił ręką butelkę po piwie. Masa takich butelek stała obok sofy. Brzęk szkła zwabił Donnę. - Obudziłeś się wreszcie? - nie podniosła wprawdzie głosu, ale i tak zabrzmiało to ostro. - Zdążyłeś już wytrzeźwieć? Spojrzał na nią, po czym beknął. Właściwie mógł się powstrzymać, ale stojąc tak przed nim, prowokowała go. Donna wybuchnęła stekiem przekleństw. Jej głos był coraz wyższy i bardziej poirytowany. Nawet nie zadał sobie trudu, aby jej wysłuchać. Znał już to gderanie na pamięć. Zamiast tego wyobraził ją sobie, jak stoi w tych swoich okropnych pluszowych papuciach i jaskrawożółtym fartuszku w samym środku Mare Crisium. Wtedy nie słyszałby jej zrzędzenia. Poruszałaby tylko bezgłośnie ustami jak zaczarowany karp. Ta myśl ubawiła go. - Ciekawe, co cię tak rozśmieszyło! Spojrzał na nią. - Że wyglądasz tak głupio - chciał ją dotknąć. To pragnienie dominowało w nim teraz. Jego również zraniono. - Szkoda, że nie możesz zobaczyć, jak głupio wyglądasz! Umilkła i skrzywiła się jak do płaczu. Ten grymas nie był u niej czymś nowym, stąd też liczne zmarszczki, które wyglądały jak nakarbowane. Nagle przypomniał sobie, jaka była dawniej ładna. Oczy, zaczerwienione teraz od płaczu i pozbawione blasku, były niegdyś jasne i tryskały życiem. Do diabła, co w końcu zrobiła mu złego!? Zapragnął wstać, objąć ją mocno i powiedzieć: "Wybacz mi, kochanie, zachowałem się okropnie. Bardzo mi przykro." Zbyt często jednak słyszał to w kinie i właśnie dlatego taka reakcja wydała mu się sztuczna, nic nie znacząca. Co innego, jeżeli zachowuje się tak Robert Redford, czy Cary Grant, ale on? Taka scena mogła wydarzyć się w Hollywood, ale nie w Stackleford, stan Kentucky. Odczuł pieczenie na policzku i wtedy zrozumiał, że Donna uderzyła go w twarz, później jeszcze raz i jeszcze, opanowała ją prawdziwa furia. Odepchnął ją, aż upadła. - Co ty sobie myślisz? - krzyknął. - Nie jestem pierwszym lepszym włóczęgą, którego możesz spoliczkować. Ostatecznie jestem pułkownikiem Ronnebergerem, słynnym astronautą! - Odkąd cię wyrzucono, nie jesteś już słynny. - To było zwolnienie honorowe, zapamiętaj sobie! Honorowe, rozumiesz? - Nie rozśmieszaj mnie, dobrze? I nie łudź się, że jesteś sławny! Może kiedyś, dawno temu, ale nie teraz. Najwyżej słyniesz w naszym mieście z tego, że przepijasz swoją opinię i rozum. Przez ciebie musieliśmy nawet odesłać dzieci. A pani Guilford powiedziała wczoraj, że hańbisz dobre imię naszego narodu. - Pani Guilford! Tak jakby ten babsztyl zrobił coś kiedykolwiek dla naszego narodu! Ja to co innego! Poleciałem na Księżyc, podczas kiedy ona grzała sobie w domu przy piecu swój tłusty zad. Doczekałem się nawet nagrody za swoje zasługi: honorowego zwolnienia - odchrząknął głośno. - Honorowego. Spojrzała na niego i ujęła za rękę. - Art - szepnęła. Walczył ze sobą przez chwilę, po czym odtrącił ją. - Daj mi spokój! - warknął. Nie odeszła, krzyknął więc z całej siły: - Nie słyszałaś, co powiedziałem? Zjeżdżaj! No, zmiataj stąd! Chcę być sam! Znoszę to wspaniale! - odwrócił głowę w drugą stronę. Usłyszał kroki: człapanie oddaliło się w stronę kuchni, a wkrótce dobiegło go stamtąd tłumione pochlipywanie. - Przestań ryczeć! - krzyknął. Płacz nie ustawał. Gorączkowo chwycił butelkę i przytknął do ust. Wlewał w siebie jej zawartość z taką zaciekłością, jak gdyby chciał siebie zabić. Apogeum Trzask... pisk... - Zrozumiałem. Odbiór! - ... pisk... Długimi, efektownymi susami pokonywał rozległą powierzchnię, zdawało mu się, że płynie. W osłonie przeciwsłonecznej Leontonowa ujrzał swoje odbicie: mityczna postać w białym skafandrze, wspaniały rycerz, nieustraszony bohater w błyszczącej zbroi na tropach Graala, żywa legenda. Ten obraz wypalił piętno w rozgorączkowanym umyśle i zadomowił się tam na stałe, dając poczucie szczęścia. Lawrence z Arabii z Księżyca. Słyszał, jak Leontonow prowadzi rozmowę z naziemną stacją kontrolną Bajkonur II. Wkrótce dobiegł go głos Douga Findlaya z Houston. Był jakiś zduszony i obcy, przypominał coś. Okres studiów. Piosenki Beatlesów. "Klub Samotnych Serc Sierżanta Peppera". To już piętnaście lat. Poczuł, że narasta w nim nostalgia. To były czasy! Mógł być z nich dumny. - Cztery tysiące dziur na Mare Crisium - pomrukiwał beztrosko, spoglądając na księżycową pustynię usianą kraterami. Ci z naziemnej stacji kontrolnej nie widzieli nic zdrożnego w tym, że sobie podśpiewuje. Show był potrzebny. Ostatecznie trzeba było zaoferować coś widzom w zamian za te głupawe, sentymentalne seriale, które zazwyczaj leciały o tej porze w telewizji. Zerknął na zegarek. O tej godzinie wyświetlali "Szpital w Green Hill". Czy tej uroczej siostrze Alicji uda się uchronić sympatycznego chirurga przed intrygą, jaką uknuł podły anestezjolog? Zanim jednak Państwo dowiecie się o tym, kilka słów informacji na tematy medyczne. Bzdura, pomyślał ubawiony. W dalszym ciągu nucił coś półgłosem, z przyzwyczajenia już schylając się po próbki kamieni. Kiedy przeszedł do piosenek bardziej sprośnych, przerwali mu. Nie przejął się tym zbytnio, chociaż ta ustawiczna kontrola z Ziemi zaczęła mu już działać na nerwy. Głos Findlaya nie pozwalał mu dojść do siebie, w jakiś sposób przykuwał psychicznie do Ziemi. Śmieszne: oto stoi na Księżycu, a zastanawia się nad losami bohaterów "Szpitala w Green Hill"! Przerwał połączenie i niemal jednocześnie przestał śpiewać. Dopiero teraz, w ciszy, która sprawiała, że mógł uwolnić się od wpływu Ziemi, do jego świadomości dotarła w pełni wspaniałość krajobrazu księżycowego. To, co rozpościerało się wokoło, można było nazwać arcydziełem. I to nie byle jakim! Osobliwe formacje skalne wznoszące się nad krawędzią krateru zdawały się nie podlegać prawom grawitacji - bajeczne kształty wsparte były na wąskich kikutach. A kolory! Na tej pustyni istniały jedynie czerń i biel, przywodzące na myśl eksperymentalną fotografię. Graficzna doskonałość zachwyciła Ronnebergera. Odrzucił wszelkie hamulce. Czuł się niezmiernie lekki, podskakiwał, śmiał się. Teraz był to sir Parsifal Kolumb Magellan Livingstone Ronneberger i ta świadomość wprawiała go w ekstazę. Śmiał się nie przestając skakać. Gdyby tylko odbił się z wystarczająco dużą siłą, zeskoczyłby z pewnością w czerń nieba, pędząc dalej i szybciej przez cały wszechświat, szybciej niż światło i zwiewniej niż nicość, korpuskuła czystego, rozedrganego szczęścia. To był jego dzień. Później nigdy już nie było tak samo. Erozja Tu, w ogródku, rozkoszował się ciepłem. Przesunął leżak nieco w bok, aby słońce padało mu wprost na twarz, i zamknął oczy. "Wystawa obrazów" w wykonaniu Tomity właśnie przebrzmiała, ale nie zdejmował jeszcze z ucha słuchawki. Wsłuchiwał się w szum własnej krwi, przypominający odległą kipiel, po różowej toni w jego źrenicach przepływały jakieś zmącenia, niczym ameby pod mikroskopem. Przez chwilę łudził się nadzieją, że udało mu się odegnać przygnębienie, ale nie; za bardzo wżarło się w niego i rozrosło - jak złośliwy nowotwór, który przerzuca się w coraz to nowe rejony. Z obłudną zażyłością otulało go powłoką, która skutecznie powstrzymywała dopływ wszystkiego, co mogłoby go uszczęśliwić. Rozejrzał się wokoło: dom i ogród. Dalej z tyłu takie same typowe domy i ogródki sąsiadów - dom za domem, ulica za ulicą, wszystko znormalizowane. Nie można było wpaść na głupszy pomysł, niż osiedlenie się w Stackleford, tej okropnej dziurze. Wszystkiemu była winna Donna - tu się urodziła i tu chciała zamieszkać; może po to, aby pokazać innym, że została żoną sławnego człowieka. A on też myślał wtedy, że po trudach lotu i, pierwszych konferencjach znajdzie tu spokój. A przecież powinien przewidzieć, że ci ludzie nie nadają się do niczego. Sprawiali wrażenie postaci z filmu fantastycznonaukowego, mieszkańcy małego miasteczka, których mózgi kontrolują enigmatyczni OBCY. O tak, oni byli obcy. Ich tak zwana pospolitość była nadzwyczaj surrealistyczna, ich zachowanie i rozmowy - znormalizowane i powielane, jak w zaklętym kręgu. Zadziwiała go ich kolektywna nerwica przejawiająca się w chorobliwej skłonności do życia w grupie, w niedorzecznym perpetuum mobile patetycznej bezużyteczności. Gdyby był w jakimś obcym kraju, łatwiej by się zadomowił, gdyż właśnie resztki swojskości w zachowaniu tutejszych mieszkańców wyobcowały go, oddaliły od nich jeszcze bardziej. Odnosił wrażenie, jakby tamci żyli w wypaczonym wymiarze, którego skala zniekształciła ich nie do poznania. Księżyc był mu bliższy, jego formuły bardziej zrozumiałe, skala przejrzysta, agregaty reagowały zgodnie z planem. Tam czuł się jak u siebie w domu. W tym obcym miasteczku natomiast, zaplątał się w pajęczynę społeczności, której nitki alarmowe już dygotały i nieokreślona plaga pełzła już ku niemu, a on tkwił w tej pułapce, gdyż musiał zadbać o Donnę, która za nic nie chciała stąd wyjechać. Czyżby naprawdę nie dostrzegała tej sieci utkanej z zawiści i jowialnego fałszu? Powrócił pamięcią do jednego z przyjęć. Było to w ubiegłym tygodniu. Namówili go na te koktajle, tak niewinne z wyglądu. Wypił je dla świętego spokoju, chociaż nie przepadał za alkoholem i spił się do tego stopnia, że jeszcze dziś odczuwał luki pamięciowe. Nikt nie wspomniał mu nawet, co się wtedy wydarzyło, nawet Donna - na ten temat panowało wymowne milczenie, jeżeli nie liczyć kilku aluzji: to słowo, które padło niebacznie, to spojrzenie, to znów znaczący uśmieszek. Nie był pewien, czy to tylko złudzenie, ale wydawało mu się, że ostatnio te uśmieszki były bardziej widoczne i zuchwałe. Zdali już sobie sprawę, że go osaczali i to ich oczywiście radowało. Musieli go osiodłać, gdyż sami byli mali. Ale dlaczego tak bardzo się denerwował? Przecież doświadczył już tego wielokrotnie: przykrości, kłopoty, obelgi, niezwykle intensywne, spadały na niego z przerażającą mocą, po czym zadomowiały się w nim, nie natrafiając na żaden skuteczny opór. Nigdy nie odczuwał tak silnie radości, czy szczęścia. Za każdym razem, kiedy już miał się poczuć szczęśliwy, jego uwagę odwracały jakieś drobiazgi i wtedy - ciach, ciach, ciach - zaczynały działać filtry, które wsuwały się, jeden po drugim, pomiędzy niego a to szczęście, do niego docierały już jedynie szczątki. Pozostawała jałowa świadomość, że on je zaprzepaścił. Po prostu brakowało mu spontaniczności, umiejętności brania życia na gorąco. Był za mało impulsywny. Tylko raz się przemógł, gdy wylądował na Księżycu. Właśnie wtedy tama powstrzymująca w nim śmiech i szczęście pękła tak, jak pęka torebka nasienna, gdy wreszcie nadchodzi jej czas. Stan nieważkości, unoszenie się w powietrzu, wszechświat - to wszystko należy do ciebie! Jesteś pionierem ludzkości! W kopalni szczęścia ty trafiłeś na główną żyłę! Podejdźcie do mnie, kłopoty, chodźcie tu, żebym mógł was zmiażdżyć. Zrobię... - Art, kochanie, nie słyszysz mnie? Psiakrew, czy naprawdę nie można już nawet mieć chwili spokoju, aby oddać się rozmyślaniom? Przyjemne myśli zdarzały się tak rzadko! - Tak, Donna, co się stało? - jego głos nie zdradzał niczego. - Przyjdziesz do domu? - Tak, za chwilę. Nie wstawał jednak z miejsca, zatapiając się ponownie w myślach. Szczęście. Wtedy je miał, trzymał mocno w zaciśniętych pięściach. Ale później, na Ziemi, dosięgły go dawne niezmienne składniki jego życia: frustracje, szoki, rozczarowania, defensywność. Do tego wszystkiego doszło niepowodzenie ich ekspedycji. Nie udało im się nawet zbliżyć do radzieckiego robota księżycowego, gdyż ich lunachód uległ awarii. Nie była to ich wina. ("Ronneberger, ten lunachód był właściwie niezniszczalny. Czy aby na pewno obsługiwał go pan właściwie?" - "Ależ tak, idioto!") Po tych porywających przeżyciach na Księżycu zmienił się, tak samo zresztą jak Leontonow. Świat, który nie był w stanie powtórzyć owych krótkich, wspaniałych chwil ani dotrzymać zawartych w nich obietnic, wydał mu się z czasem coraz mniej realny, nieistotny, skurczył się do wymiarów stęchłej poczekalni, w której siedzieli wbrew swojej woli wiedząc, że z Księżyca wzywają ich syreny. Taki stan rzeczy rodził oczywiście problemy, a im więcej problemów mieli ze światem, tym bardziej dystansowali się od niego, i tak dalej. Przypominali niestabilne kręgi regularne, zniszczone przez ich własne sprzężenie zwrotne. Obaj borykali się z identycznymi kłopotami, mającymi już raczej charakter psychologiczny niż socjologiczny - chociaż kto wie? Początkowo mogli jeszcze wymieniać między sobą poglądy na ten temat. Wspólnie zaprezentowali siłę wystarczająco dużą, tak przynajmniej wyglądało. Ale Leo już nie żyje. Wersja oficjalna podaje: wypadek. Ale on, Ronneberger, wie, że Leo po prostu wsiadł w swój odrzutowiec i wzniósł się tak wysoko, aż przestało go nieść powietrze. Dziwne, miejsce upadku wyglądało jak krater księżycowy. Obraz krateru znikł sprzed jego oczu, kiedy dobiegł go ponownie głos Donny: - Dlaczego nie przychodzisz? Czy muszę ci wszystko powtarzać? Zrezygnowany podniósł wzrok, spojrzał na kobietę, która uległa właśnie kolejnej metamorfozie, przemieniając się z ukochanej żony w obcą, działającą mu na nerwy, osobę. - Słucham cię - znowu stał się oficjalny. Podsunęła mu pod oczy dwie suknie, zieloną i niebieską. - Którą z nich mam założyć na party u Ryanów? Ze sposobu, w jaki je trzymała, nietrudno było się domyślić, że woli zieloną. Chciała tylko, by potwierdził jej wybór. Opadł z powrotem na leżak i zamykając oczy wystawił twarz na słońce. Załóż tę niebieską - powiedział. Notatka z pamiętnika Jak to jest możliwe? Jestem jednym z najsłynniejszych ludzi na świecie, obiektem podziwu i zawiści innych. Pisano o mnie w gazetach, pokazywano w kronikach. Mam całkiem niezłe warunki zewnętrzne, piękną i mądrą żonę, miłe dzieci. Jestem doktorem aeronautyki i pułkownikiem lotnictwa amerykańskiego. Przyznano mi wiele odznaczeń i obsypano zaszczytami. Objechałem ponad sześćdziesiąt krajów na Ziemi i jako jeden z nielicznych stanąłem na Księżycu. Nie mogę również uskarżać się na warunki finansowe; gdyby zliczyć wszystkie moje dochody, to jestem właściwie milionerem. Można by rzec: wspaniałe, pełne życie. A jednak... a jednak tak naprawdę szczęśliwy byłem tylko przez trzy tygodnie. Ktokolwiek przeczyta moje notatki, niech zastanowi się nad tym, kiedy to było i dlaczego tak uważam. Potyczka w czasie odwrotu Odbyło się już trzydzieści międzynarodowych konferencji prasowych. Dla dziennikarzy krajowych zaplanowano ich dwadzieścia. Ta była siedemnasta. Reporterzy udając zainteresowanie zadawali pozornie ciekawe pytania, ale to zainteresowanie było symulowane, a pytania były te same co zawsze. Zaczynało go to już mierzić. Zastanawiał się, kiedy wreszcie - gdyż było to nieuchronne - wstanie babsko z "Idealnej gospodyni" albo podobnego szmatławca i chichocząc z zakłopotaniem zapyta, jak tam w kosmosie wyglądają sprawy związane z... hm... no... z higieną. Głupie gęsi. Mogły przecież zapytać go o promień orbity albo o wielkość przyśpieszenia na kwadrat sekundy lub też o metody nawigacji, ale nie - zapytały go o gówno. To właśnie był temat dla ludzi. To ciekawiło cały wielki naród. Cyrkulacja zidiocenia nie mogła przecież ulec zakłóceniu. Może chcieliby też dowiedzieć się, w jaki sposób udało mu się powstrzymać przez te trzy miesiące spędzone na stacji orbitalnej i w rakiecie od spółkowania, ale niezręcznie było pytać o takie sprawy. Przenieśli więc ową ciekawość na inne tory i zainteresowali się kwestią trawienia. Niech żyje amerykańska warstwa średnia! - Sir? Otrząsnął się z zamyślenia i wrócił do rzeczywistości, ostatnio sprawiało mu to coraz częściej poważne trudności. - "Alabama Courier", sir. Chciałbym się dowiedzieć, jak pan sobie radził podczas lotu z majorem Leontonowem? On pochodzi przecież z innego kraju, posługuje się innym językiem... - Rzeczywiście jest to ciekawy aspekt. Na poprzednich szesnastu konferencjach prasowych poruszano go tylko piętnaście razy - odparł nie kryjąc sarkazmu, który narastał w nim w miarę kolejnych konferencji. W ten sposób uśmierzał swe podrażnienie, wywołane przez te głupie pytania. - Ale wracając do sprawy: major Leontonow mówi świetnie po angielsku, ma nawet lepszy akcent niż pan. - No dobrze, sir! Ale czy w ogóle było to potrzebne, żeby leciał z panem? W końcu to nasza stacja orbitalna, nasza rakieta. My, Amerykanie... - ...górujemy tak bardzo nad innymi narodami, że wszelka. współpraca z nimi staje się zbędna, czy tak? To pan ma na myśli? - ton jego głosu stał się ostrzejszy. - Jeżeli tak, to jest pan kretynem. Ale może nie potrafi pan myśleć inaczej. Musiałby pan ujrzeć Ziemię choć raz, przebywając w kosmosie. Wtedy nie widać granic, a poszczególne kraje nie różnią się kolorami, ani nie są oznakowane według przynależności do bloków wojskowych, jak w naszych szkolnych podręcznikach. Wtedy widać tylko błękitną kulę. A Ziemia ma problemy, które można rozwiązać wyłącznie dzięki współpracy, sir. Dzięki współpracy! - Czy nie sądzi pan, że jest to teoria raczej filozoficzna niż polityczna? - zapytał reporter z "Hartville Liberty". - Bardzo rozsądne pytanie - zdołał się już trochę uspokoić. - Ale zależy to od tego, co pan rozumie pod pojęciem: polityka. Ja osobiście nie uważam, by miała to być powszechna walka o hegemonię, a więc polityka siły, lecz raczej dążenie do równomiernego podziału problemów jak również środków technicznych, gospodarczych oraz duchowych. Mówiąc to odczuwał niezadowolenie. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jest to jedynie Trzeciorzędna gadanina, sprawy, o których inni mówili już przed nim w sposób bardziej interesujący, że stać go tylko na frazesy, powierzchowne opinie, błahe, oddalone o mile od sedna sprawy. Nie wypowiedział żadnej z myśli, jakie kłębiły się w jego umyśle. Ale właściwie cóż takiego chciał powiedzieć? Zagubił się już zupełnie. Natężał umysł, ale nic z tego nie wychodziło. Czuł, hak wzbierają w nim wściekłość i poczucie własnej bezsilności - i strach, że nie wytrzyma tego wewnętrznego napięcia. - Dajcie mi spokój z waszymi idiotycznymi pytaniami - usłyszał raptem własny głos, o nie spotykanym dotąd stopniu agresywności. - Nie mam więcej nic do powiedzenia. Działacie mi tylko na nerwy. Wstał i otworzył drzwi, aby odejść stąd, byle dalej, byle dalej. Cóż za rozkosz, oddalać się stąd, jeszcze trochę, a uniesie się w górę, zupełnie jak wtedy. Nie kończąca się taśma nr 1 - A co będzie, kiedy ten sen się skończy, a pan jak dawniej stanie znowu obydwiema nogami na Ziemi? - Nie mam jeszcze żadnych określonych planów na przyszłość. Scherzo Prowadził pewnie swój lunachód po kamienistej równinie Księżyca. Kątem oka dostrzegł, jak Leo podnosi na wysokość oczu Hasselblada i robi zdjęcie. Ogarnęło go niezwykłe podniecenie i nie zastanawiając się nawet nad tym, co robi, docisnął do końca pedał gazu. Pojazd wyrwał do przodu i w tej samej chwili Ronneberger opuścił swoją osłonę przeciwsłoneczną; jaskrawa biel księżycowej pustyni oślepiła go. - Co ty wyrabiasz? Uważaj! - wykrzyknął Leo. Nie, to był głos Donny, tak, rzeczywiście Donny. Donna? Przepełniony uczuciem bezgranicznego przerażenia przydusił raptownie hamulec i szarpnął kierownicą. Mercedes zarzucił, przez chwilę sunął jeszcze po jezdni, po czym wpadł na słup telegraficzny. Pasy bezpieczeństwa przytrzymały ich, następnie odrzuciły z powrotem, Ronneberger uderzył głową boleśnie o podgłówek i wreszcie wszystko się uspokoiło. Opanowało go znajome uczucie szoku, jedna część rozumu mówiła mu: "To tytko sen, to nie przydarzyło się tobie", a druga krzyczała: "Ależ tak, to prawda, taka jest rzeczywistość"! I naprawdę była to rzeczywistość. Stan ten nie był jednak dla niego czymś nowym, otrząsnął się więc z niego dosyć szybko. Spojrzał na Donnę. Na szczęście nic jej się nie stało. Ku własnemu zdumieniu dotknął ją delikatnie, mimo że była mu już tak obca. Czyżby więc kochał ją jeszcze? Cudowny moment! - Co ty wyrabiasz? - usłyszał raptem jej głos pełen wyrzutu. - Chcesz nas pozabijać? Przyśpieszyłeś tak raptownie, a później zamknąłeś podczas jazdy oczy - jej głos stał się znowu ostry. - Jak można wysyłać rakietą na Księżyc kogoś takiego jak ty! Przecież ty nie potrafisz nawet prowadzić samochodu! A on już myślał... Bez słowa odpiął pas bezpieczeństwa i wysiadł z samochodu. Zatrzasnął za sobą drzwiczki i wtedy uświadomił sobie, jak bardzo drżą mu ręce. Spojrzał na szeroką drogę, którą dopiero co przyjechał i która wiodła prostą linią od horyzontu po horyzont. Słupy telegraficzne stały z dala od siebie, a jednak trafił w jeden z nich. To było typowe dla niego: na takiej drodze spowodował wypadek, bez żadnej przyczyny. Każdy, kto by to zobaczył, uznałby go za głupka. Na szczęście w okolicy nie było nikogo. Po obu stronach drogi rozciągała się pustynia, na której strome formacje skalne, przypominające olbrzymie zabawki, wznosiły się ku niebu. Tędy przebiegała granica pomiędzy Arizoną a Nowym Meksykiem. Tutejsze okolice przywodziły na myśl krajobraz księżycowy, dlatego postanowił spędzić tu urlop. Zupełnie nieoczekiwanie pustą linię horyzontu przeciął radiowóz policyjny i w ciągu kilku minut zatrzymał się na jego wysokości po przeciwległej stronie drogi. Z samochodu wysiadło dwóch policjantów, którzy podeszli do niego, spoglądając na rozbitego mercedesa. - Ho, ho, nie lada wyczyn, trafić w sam słup! - powiedział jeden z nich, uśmiechając się przy tym szyderczo. - Założę się, że to nie było takie proste. Ronneberger kiwnął tylko głową, chociaż wszystko w nim krzyczało: "Daj temu aroganckiemu sukinsynowi w gębę!" Ale pomiędzy tym, co myślał, a tym, co robił, istniała przepaść, rozwierająca się od kilku tygodni coraz bardziej. - Nazwisko, adres? - zapytał drugi policjant otwierając bloczek i wyjmując długopis. - Artur Ronneberger - odpowiedź przyszła z trudem. - Czyżby ten Artur Ronneberger? - zapytał policjant z niedowierzaniem i obrzucił go badawczym wzrokiem. - Tak - odparł lakonicznie. Tamci spojrzeli po sobie w milczeniu i - rozumiejąc się widocznie bez słów - odeszli. Do jego uszu dobiegały jeszcze słowa jednego z policjantów, wypowiedziane nieco zjadliwie: - Dobrze, że na Księżycu nie ustawiano słupów telegraficznych. Na pewno by w nie trafił i... - reszty słów już nie dosłyszał. Znowu spojrzał na drogę, biegnącą ku horyzontowi prosto jak strzała. Tak wyraźna, równiutka i biegnąca do przodu była kiedyś linia jego życia. Kiedyś. Ale później doszedł do horyzontu i wtedy okazało się, że tam jest kres drogi, głęboka przepaść, w którą zaczął spadać. Jeszcze teraz w nią spadał, ale wiedział doskonale, że wkrótce uderzy o dno. Odwrócił się znowu w stronę policjantów, śmiejąc się szeptali coś do siebie. Również Donna parsknęła nagle śmiechem, głośnym, niepowstrzymanym. Tak, to wszystko było bardzo śmieszne. Nowość z fabryki snów Oto, co przyśniło mu się pewnej nocy. Stał przy kasie supermarketu należącego do spółki z ograniczoną odpowiedzialnością "Frustracje", aby zapłacić, ale kasjer, który był jednocześnie szefem firmy, nie chciał przyjąć od niego pieniędzy. - Ależ skąd, nie ma nawet o czym mówić - protestował. - Jest pan naszym najlepszym klientem i nie chcielibyśmy pana stracić. Można by rzec, my wszyscy żyjemy z pana. - Słusznie, słusznie - odezwały się liczne głosy gdzieś z tyłu. Spojrzał baczniej i wtedy zauważył, że obok kasjera zebrał się w jednej chwili olbrzymi tłum. Rozpoznał generała Hancocka, który czyścił jego ordery, panią Guilford i panią Webster, jak również wiele innych sąsiadek i sąsiadów, gadających jedno przez drugiego i spoglądających na niego niezwykle wymownie; swoich psychiatrów Arnolda, Prokopa i Mendela, których nigdy nie mógł rozróżnić, gdyż wszyscy trzej mieli brody a la Zygmunt Freud, cała zaś masa innych łudzi, których nie znał - z pewnością było ich kilka tysięcy - siedziała na zaciemnionej widowni, oczekując z napięciem na najnowszy show Artura Ronnebergera. - Panie i panowie! - odezwał się donośny głos. - Z pewnością wszystkich tu obecnych zainteresują nowe wypadki, jakie przydarzyły się ostatnio naszemu pechowcowi Arturowi. No więc, udało nam się zmontować z bogatego materiału wspaniały program. Jestem przekonany, że nikt nie wyjdzie stąd rozczarowany. Fanfary zagrały napuszony sygnał inauguracyjny, po czym na ekranie zaczęły pojawiać się kolejno niezliczone katastrofy: Artur Ronneberger wpada swoim samochodem na słup telegraficzny; awanturuje się, pijany jak bela, w lokalu tak długo, aż go stamtąd wyprowadzają; niczym niewidomy idzie po omacku przez długie mieszkanie i spada ze schodów; w stanie nietrzeźwym kosi trawę na działce i przecina sobie przy tym duży palec u nogi aż do kości itd., itd. Wystawiał siebie na pośmiewisko, a ludzie ryczeli z uciechy, klepali się po udach, wsysali w siebie jego głupią niezdarność, rosnąc przez to coraz bardziej; tak, tak, odżywiali się tym, żyli z tego. Tylko Buster Keaton i Woody Allen siedzieli w kącie przygnębieni, gdyż on był od nich bardziej niezręczny i przedstawiał postać żałośniejszą niż oni. Nawet wierny Sandro Pansa zasępił się i odwrócił od niego. Olbrzymi astronauta w białym kombinezonie, trzymający w dłoniach cudowną czarę Graala, wyszedł przez boczne drzwi. Stanley Kubrick, ubrany w błękitną jak kosmos koszulę z wymalowaną na niej liczbą 2001, zagadnął go: - Koniecznie musimy nakręcić razem jakiś dobry film fantastycznonaukowy. Pana pierwszy film o Księżycu to czysta amatorszczyzna. Zupełny niewypał. Wkrótce ludzie wyszli z kina. Wszyscy przewyższali go co najmniej o połowę, gdyż urośli przecież jego kosztem. Przy wyjściu każdy z nich, uśmiechając się wyniośle, wręczał mu jako napiwek drobny prezent. Otrzymał między innymi pajaca na sznurku, który był podobny do niego, krzywe zwierciadło, w którym wyglądał zupełnie normalnie, oraz złotą, lśniącą ikonę przedstawiającą Leo w trumnie. I nagle, nie wiadomo dlaczego, ogarnął go strach. Odwrócił się gwałtownie i odszedł stąd, byle dalej, byle dalej - jak zwykle. Naprawdę sprawiało mu rozkosz, kiedy się oddalał. Prawie unosił się w górę, zupełnie jak wtedy. Strzał z kozła Stał przy oknie wyglądając na teren koszar. Było rnu duszno, nogi dygotały, w uszach szumiało. Milczał. Generał Hancock siedział za swoim lśniącym od chromu biurkiem, zastawionym patriotycznymi proporczykami. - Musi pan to zrozumieć, Ronneberger. Kiedy wstał pan podczas konferencji prasowej i wyszedł jakby nigdy nic, znieśliśmy to jeszcze. Ale jeżeli w czasie wywiadu telewizyjnego zaczyna pan nagle płakać, to tego już za wiele. Niech pan tylko pomyśli: nasz najlepszy astronauta, bohater narodowy zaczyna szlochać na oczach milionów telewidzów jak stara baba. Czy pan wie, jaki to szok dla tych, którzy brali z pana przykład, uważali pana za symbol wielkości naszego kraju?! Nie jestem w stanie zrozumieć pańskiego postępowania. Wprawdzie próbował pan wyjaśnić mi motywy, ale ja po prostu tego nie rozumiem. Niestety, muszę wyciągnąć konsekwencje. Chyba przyzna mi pan rację, Ronneberger? Przysłuchiwał się tym wywodom jednym uchem. Tylko po tonie głosu Hancocka zorientował się, że ostatnie zdanie było skierowanym pod jego adresem pytaniem. Z kilkusekundowym opóźnieniem skinął głową. - To świetnie - powiedział z ulgą Hancock. - Z pewnością rozumie pan, że w tej sytuacji nie mamy już dla pana zajęcia. Wykonał pan swoje zadanie. Oczywiście będzie to zwolnienie honorowe. Słyszy pan, Ronneberger? Honorowe zwolnienie. Naturalnie, że słyszał. Dziwiło go tylko, że nie odczuwa nawet goryczy, tylko szok, przy którym jedna część rozumu mówi: "To tylko sen, to nie przydarzyło się tobie", a druga krzyczy: "Ależ tak, to prawda, taka jest rzeczywistość!" Honorowe zwolnienie. Nie ma zajęcia. Wyjrzał na ulicę, gdzie akurat wrzucano zawartość kilku kontenerów do śmieciarki, która po chwili odjechała w nie znanym kierunku. Śmieć. Żadnego zajęcia. Monitor Poprosili, żeby tu poczekał, a sami rozmawiali o nim w sąsiednim pokoju. Nie wiadomo jednak, dlaczego nie wyłączyli instalacji podsłuchowej, w ten sposób mógł przysłuchiwać się całej rozmowie. Zabieg celowy, czy też przypadek? Nie miał pojęcia. Rozmowa dobiegająca z małego głośnika nie była zbyt donośna, ale odkąd przestał widzieć, miał bardziej wyostrzony słuch. Donna: Jak pan sądzi, doktorze, co mu jest? Czy może pan już postawić diagnozę? Władczy głos: Cóż, na razie przeprowadziłem krótką rozmowę z pani mężem i nieco dłuższą z panią. Jedyne, co zdołałem ustalić do tej pory to fakt, że osiąga dosyć duże wartości w skali neurotycznej. Donna: ... a więc... (chrząknięcie) Chwila ciszy. Władczy głos, teraz jeszcze o ton ostrzejszy: To nic nie znaczy. Wszystko brzmi gorzej niż jest naprawdę. A jeżeli chodzi o dokładną diagnozę... (niezrozumiałe mamrotania). To wcale nie musi być depresja, jak pani przypuszcza. Może to być reakcja konfliktowa, a ściślej mówiąc, reakcja na wyczerpanie. Pani rozumie: sam lot i wszystko to, co nastąpiło później. W takim przypadku sprawa wyglądałaby nawet korzystnie, gdyż terapia nie byłaby skomplikowana. Donna: Dzięki Bogu. A więc istnieje... Władczy głos, ignorując ją, kontynuuje wykład: Z drugiej jednak strony, jeżeli dobrze interpretuję objawy przedstawione przez panią - nadwrażliwość, tendencja do zamykania się w sobie, marzenia dzienne itd. - to możemy mieć również do czynienia z rozwojem sensytywno - paranoidalnym połączonym ze zjawiskiem derealizacji... (mamrotania). Nie mogę wykluczyć neurozy schizoidalnej. Ten psychiatra chce chyba koniecznie wywrzeć dobre wrażenie, po to używa tego zawodowego żargonu. Jeżeli ucieka się do takich chwytów, to pewnie nie jest wiele wart. Zresztą, czego można spodziewać się po kimś, kto zapomina wyłączyć urządzenie akustyczne. Donna: Czy to niebezpieczne? Władczy głos: Trudno jest nawiązać kontakt ze schizofrenikiem, gdyż zazwyczaj otacza się on murem ochronnym. Ułatwia to jeszcze bardziej świat fantazji, w jakim zaszywa się pani mąż. Mam nadzieję, że ten świat go nie zniszczy... (krótki kaszel). Cóż, jak się pani sama zdołała zorientować podczas tego... ech... zajścia w hotelu, mąż pani wykazuje ostre tendencje samobójcze. Poza tym stwierdziłem u niego silne uczucie litości nad samym sobą. Wiąże się z tym możliwość targnięcia na własne życie, jako forma ostatecznego protestu przeciw - jak on to ocenia - złemu traktowaniu go przez otaczający świat. Będziemy musieli zadbać o to, aby tam, gdzie go umieścimy, nie mógł zrobić sobie nic złego. Donna: Ma pan na myśli... celę gumową? Władczy głos: Jeżeli tak to pani nazywa, to owszem. Jego? Do celi gumowej? W ten sposób mogą postępować z kimś innym, ale na pewno nie z pułkownikiem Ronnebergerem? Cóż oni sobie wyobrażają! Huknął pięścią w stół i z ust jego spłynął stek przekleństw. Głos, już nie władczy, lecz zdenerwowany: Mój Boże, instalacja podsłuchowa nie była wyłączona! On wszystko... Ronneberger, czy pan tam jest? Czy pan nas słyszy? Na pewno nie z nim! Zaraz wyda swoim ludziom rozkaz, aby ujęli tego szaleńca! Rozejrzał się wokoło. Gdzie adiutant? - Ronneberger, czy pan mnie słyszy? Machinalnie pochylił się do przodu, przesunął wyłącznik. - Zrozumiałem - zameldował zwięźle. Bilans Koniec z tobą. Nawet nie wiesz, co masz robić. Przez całe swoje życie, okres szkoły, studiów, służby wojskowej, szkolenia astronautycznego, dążyłeś - świadomie lub nie - do jednego celu: polecieć na Księżyc. Owszem, można żyć dla takiego celu. Ale ty masz już ekspedycję na Księżyc poza sobą; skończyła się niepowodzeniem, a następna nie dojdzie prędko do skutku. Nie masz teraz żadnego celu, oto dlaczego wypadłeś z szyn. Wyrzucili cię, bo nie ma już dla ciebie zajęcia. I teraz życie nie ma dla ciebie żadnego sensu. Ktoś mógłby powiedzieć, że powinieneś był poświęcić się życiu prywatnemu, ale również tu ci się nie powiodło. Trening dla astronautów trwał zbyt długo. Donna i ty staliście się dla siebie obcy, chociaż nadal się kochacie. Lata studiów i tego niezmordowanego treningu zrobiły z ciebie jeszcze większego odludka niż byłeś dawniej. Wobec innych ludzi jesteś nieporadny, oni cię onieśmielają, peszą. A ty sam? Skończyłeś już czterdziestkę, przekroczyłeś już ten magiczny równik życia, za którym czas zaczyna ciążyć na człowieku jak balast z ołowiu i sprawia, że każdy zwalnia swoje obroty. Od tej pory nie przeżyjesz już nic nowego. Dni nie będą się składać z przeżyć, lecz ze wspomnień. Twój dywan życia został już utkany, a teraz jego kolory zaczynają blaknąć. Dawniej widziałeś zawsze jakąś drogę; albo do przodu, albo do góry, dalej i dalej. Może nadajesz się jeszcze na bohatera książki, ale nie do życia. A w ogóle - czy nie masz o sobie zbyt wielkiego mniemania? Myślisz stale o Ziemi, jaką widziałeś przez iluminatory rakiety wirującej poprzez wszechświat i wieczność, majestatycznej i niewzruszonej, pięknej w swoim błękicie - i ty, filozofująca mrówka, która zgubiła drogę do mrowiska i krzyczy o swoim strachu do lasu, tylko że las jej nie słucha. Zbyt mało znaczysz. A jednak... Bierzesz zdjęcie stojące na biurku i przyglądasz mu się długo. Ech, inny świat! To wasze ślubne zdjęcie. Oto ty sam, w kwiecie wieku, śmiejesz się, radość bije ci z twarzy, wolnej jeszcze od zmarszczek. Ależ ty mu zazdrościsz, temu pełnemu optymizmu, beztroskiemu głupcowi na zdjęciu! A ta dziewczyna obok to Donna. Suknia ślubna podkreśla niezrównany wdzięk jej smukłego ciała, nachylonego ku tobie. Przypominasz sobie spojrzenie jej ciepłych, brązowych oczu, które sprawiło, że przeszył cię promień żaru oraz urok tej chwili, rozsadzający wszystkie bariery. Patrzysz na to zdjęcie, wiele obiecujące na przyszłość. I NIC Z TEGO SIĘ NIE SPEŁNIŁO. Jakże inaczej mogło wyglądać wasze życie i jaki to przybrało obrót! Jak los mógł do tego dopuścić, być taki ślepy i obojętny! Bo przecież nie zależało to od was, na pewno nie od was! Znowu spoglądasz na tę parę ślicznych głupców, którzy drżą teraz, gdyż twoja ręka dygocze - nie możesz już tego znieść, to przekracza twoje siły. Zaczynasz jęczeć, nie możesz tego pohamować, to uchodzi z ciebie wbrew twojej woli, czujesz ucisk w piersi, dreszcz wstrząsa całym twoim ciałem, i wreszcie - nic na to nie poradzisz - opadasz twarzą na biurko, łkając, a łzy lecą niepowstrzymanie. Nie kończąca się taśma nr 2 "Z pewnością rozumie pan, że w tej sytuacji nie mamy już dla pana zajęcia. Wykonał pan swoje zadanie. Oczywiście będzie to zwolnienie honorowe. Słyszy pan, Ronneberger? HONOROWE zwolnienie". Hiob Drżącymi rękoma opierał się o umywalkę, dysząc ciężko. To rzyganie wykończy mnie, pomyślał. Wlepił wzrok w żółtą, kwaskowo cuchnącą breję, którą wyrzucił z siebie konwulsyjnie, po czym bezwładnym ruchem odkręcił kran. Woda spłukiwała wszystko, wirując nad samym odpływem. Przez krótką chwilę wyglądało to jak spiralna galaktyka. W rurze odpływowej zabulgotało, rozległ się dźwięk, najpierw pełny, potem słabnący, niczym parodia dyszącego człowieka. Ronneberger zaczął poklepywać krawędź umywalki monotonnym, lecz gniewnym gestem, tak długo, aż dźwięk ustał. Następnie uniósł rękę, aby dojrzeć zegarek. Kosztowało go to wiele wysiłku. Wydawało mu się, że cyferblat znajduje się pod wodą, czuł kołatanie w skroniach, wszystko migotało mu przed oczyma. Wreszcie udało mu się zogniskować wzrok. Pół do trzeciej. Pora, kiedy dla samotnych noc staje się najbardziej okrutna, zwłaszcza kiedy się jest w niechlujnym pokoiku hotelowym na Manhattanie, w Lower East Side. Reklama świetlna za oknem zalewała go co trzy sekundy bladozielonym blaskiem. W tym przypadku również był bezbronny. Podczas nocy spędzonych tu w hotelu (Ile było ich właściwie? Co za różnica!) ten hipnotyczny blask zdołał wbić się w jego umysł. Widział go nawet wtedy, kiedy zamykał oczy, dokładnie co trzy sekundy; serce bijąc zielenią, jak we śnie narkotycznym. Ale to nie był sen narkotyczny, to było jego własne życie, o wiele bardziej logiczne i straszne, koszmarna podróż nie rokująca żadnej nadziei na to, że kiedyś się zakończy. Żadnej nadziei? Naprawdę? Wzdrygnął się, jakby poczuł dotyk skalpela, kiedy jego wzrok padł na żyletkę. Nie wiedział nawet, kiedy wziął ją do ręki. Błyszczała zachęcająco, gotowa w każdej chwili wybawić go z kłopotu. Grzbietem dłoni był teraz tuż przy niej. Niebieskie żyły pulsowały jak zielonkawe światło za oknem, hipnotyzując, usypiając. To im pokaże, jak bardzo go skrzywdzili. Będą przerażeni kiedy go znajdą, ale wtedy będzie już za późno. Znajdzie swój spokój, zasłużył na to. Ostrze żyletki przesunęło się trochę. Zwykłe cięcie chirurgiczne, czysty koniec. Koniec bohatera kosmosu. Z głośnym przekleństwem odrzucił żyletkę, powstrzymany resztkami instynktu samozachowawczego. Dlaczego miał zrobić coś, co by wyglądało jak przyznanie się do winy? Przecież nie on tu zawinił! Nie, winni byli oni. Hancock, prasa, opinia publiczna, nawet w pewnym sensie Donna. Zachichotał szyderczo. O, nie. Nie da im tej satysfakcji. Chwiał się, nachylony nad umywalką; zdezorientowany leming, który jeszcze tym razem uszedł śmierci w odmętach oceanu. Mimo wszystko na tym świecie zdarzają się również rzeczy wielkie i piękne, pomyślał. Bądź co bądź jest pułkownikiem Ronnebergerem, który był na Księżycu. Lekko jak tancerz skakał wokół lądownika, który na tle tej białej jak wapno pustyni wyglądał jak filigranowa zabawka. Każdy jego krok miał odcisnąć tu ślad dla potomnych, ślad na piasku, który byłby obrazem mijającego świata. Tędy przechodził Artur Ronneberger. Ziemia znajdowała się pod nim i migotała zielonym światłem. Oszołomiony zamrugał oczyma, a Ziemia przeobraziła się w odbicie jego twarzy, rozświetlanej regularnie światłem neonu. Piękne były wspomnienia, ale cóż z tego, skoro stale dawała o sobie znać rzeczywistość. Westchnął i odwrócił się na bok. Prześcieradło na łóżku było skopane. Na chwilę powrócił myślą do słodkiej Murzynki posiniaczonej na całym ciele i pojękującej z rozkoszy z niezwykłą rutyną. Pół godziny temu odeszła, aby u kogoś innego zarobić jeszcze trochę pieniędzy. Jej siostry i bracia byli za młodzi, by kraść, a z czegoś przecież trzeba żyć! Dał jej dwa razy więcej niż zażądała, gdyż była podobna do niego: urodziła się pod złą gwiazdą. "Weź, będziesz mogła darować sobie tego drugiego", powiedział, a ona odparła: "Sentymentalny z ciebie staruszek. Takiego jak ty szybko zgnoją". Dawno już nie spotkał kogoś tak miłego jak ona. Był pewien, że którejś nocy i ona będzie miała pecha; natknie się na kogoś, kto ją zabije. Normalna kolej rzeczy. Ta wczoraj nie była sympatyczna. Wykrzykiwała mu w twarz takie rzeczy, że wolał o tym zapomnieć. Był jeszcze ten facet, który napadł na niego, kiedy on szedł normalnie ulicą i wybił mu kilka zębów, bo nie znalazł u niego pieniędzy. Wszyscy nim pomiatali, dlatego właśnie, że był takim pechowcem. Najlepiej nie pamiętać o przykrych sprawach, nie jest to jednak łatwe, kiedy leży się w łóżku i zamiast usnąć, rozmyśla się stale o swoim życiu. Gdyby można było nie patrzeć na ten cały mętlik! Wszystko, co widział, odwracało jego uwagę od wspomnień. A czy istniało coś na tyle wartościowego, żeby poświęcić wspomnienia? Znowu spojrzał do lustra na tę ruinę człowieka, o twarzy obrzękłej, pooranej zmarszczkami, o podkrążonych oczach - i rozpacz zaatakowała go od nowa. Co za wrak z niego! Nie mógł już znieść widoku swego odbicia, musi je zniszczyć! Coś jakby jęk wyrwało mu się z krtani i z całej siły ugodził głową w lustro. Kiedy wróciła świadomość, wokół niego był nieprzenikniony mrok. Tam, gdzie miał oczy, czuł przeraźliwy ból. Krew ciepłą strużką spływała po twarzy. Cóż zrobił najlepszego? Kręcił się po omacku od ściany do ściany. Czy naprawdę przydarzyło się to jemu? I wreszcie przyszedł szok. - Ratunku! - wrzasnął na całe gardło. - Pomóżcie! Jestem ślepy! Ktoś załomotał gniewnie w ścianę. - Pomóżcie mi! - krzyknął. - Proszę! - Zamknij się! - ryknął głos z sąsiedniego pokoju. Osunął się na kolana i po omacku zaczął przeszukiwać podłogę. Gdzie ta żyletka? Przejście Obudził się i przez dłuższą chwilę usiłował zebrać myśli. Co to za pomieszczenie? Potem przypomniał sobie: był przecież w bazie księżycowej, którą zbudowano, kiedy on i Leo odnaleźli robota pozaziemskiego. Tak jest, na pewno! Zirytowany potrząsnął głową. Lot z Ziemi na Księżyc dał mu się widocznie nieźle we znaki, gdyż nie pamiętał z niego nic a nic. W ogóle nic nie pamiętał. Okres dzielący lot od jego obecnej wizyty w bazie księżycowej okryty był gęstym tumanem mgły. Ale to nie miało właściwie żadnego znaczenia. Najważniejsze, że teraz czuł się rześki i był żądny czynu; jak człowiek, który po długich wahaniach podjął wreszcie decyzję. Było jednak coś, co nie dawało mu spokoju: nigdzie nie widział światła. Wokół niego zalegały nieprzeniknione ciemności. Z pewnością jakiś defekt instalacji oświetleniowej. Podniósł się i zaczął obmacywać ściany pomieszczenia, które wkrótce wydało mu się jakby znajome. Ale to na pewno złudzenie! Podłoga, sufit i wszystkie ściany były wyłożone czymś elastycznym. Skinął głową z uznaniem. Dobry pomysł, to uchroni przed zranieniem, gdyby ktoś poruszył się nieostrożnie i poleciał w kąt. Przy minimalnej grawitacji panującej na Księżycu, mogło się to zdarzyć w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Wyposażenie było prawdziwie spartańskie: tylko łóżko. Ale baza księżycowa to w końcu nie hotel "Hilton". Przede wszystkim musi za wszelką cenę wydostać się z tej ciemnej dziury. Zadziwiająco pewnie ruszył w stronę drzwi, ale już po chwili zaklął. Drzwi były zamknięte. Cholerni głupcy! No tak, przypomniał sobie, to przecież drzwi grodziowe. Oczywiście, muszą być zamknięte, aby w przypadku zderzenia z meteorytem tylko jeden przedział utracił tlen, a nie cała baza - ale ostatecznie mogli mu przecież powiedzieć, jak się je otwiera. A tak, tkwił tu nieruchomy jak jakiś początkujący uczniak. 0 tym nie pomyśleli, nie zadali sobie tyle trudu! Czyżby miał do czynienia z samymi głupcami? To niedopuszczalne, żeby w ten sposób odnosili się do niego! Wezbrał w nim niezrozumiały gniew. - Cholerni idioci! - krzyknął, waląc w drzwi i kopiąc w nie nogami jak szaleniec. Miotał przekleństwa, nie zwracając uwagi na to, że ochrypł już od tego krzyku. - Wypuśćcie mnie stąd, cymbały! Myślicie, że w ten sposób pozbędziecie się mnie? Słyszycie, gnojki? Umilkł na chwilę, kiedy z zewnątrz dobiegł go przytłumiony głos z megafonu: "Tu stanowisko monitora. Napad szału w numerze 1217. Potrzebny pielęgniarz. Podać średnią dawkę neuroleptyku. Powiadomić doktora Jenningsa. Koniec". O co tu chodzi? Nic z tego nie zrozumiał. Zasłyszane słowa pęczniały mu w głowie, ulegały zniekształceniu, chociaż i tak były już niejasne, tak, niejasne, wytrącały z równowagi. - Przestańcie wreszcie bredzić! - ryknął. - Radzę wam wypuścić mnie stąd albo dam wam niehonorowe wymówienie! Zresztą niech już będzie honorowe, ale wyrzucę was naprawdę! Wy, wy... Zabrakło mu odpowiedniego wyzwiska, aby wyrazić przepełniającą go wściekłość. Jeszcze szukał w pamięci tego wyrazu, kiedy nagle drzwi się otworzyły, a w progu dostrzegł mężczyznę - nie, raczej wyczuł jego obecność, gdyż nadal nic nie widział. - Niech się pan uspokoi, Ronneberger - odezwał się tamten znużonym głosem. Bezczelność tego typa niemal odebrała mu mowę. Zaczepia go jak pierwszego lepszego śmieciarza! - Generale Ronneberger, jeśli łaska! - syknął gniewnie, podnosząc zaciśnięte pięści. Zupełnie nieoczekiwanie mężczyzna padł mu w ramiona i wtedy poczuł na prawej dłoni jakąś ciepłą, lepką ciecz. Krew! Błyskawicznie wyskoczył na korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi. Coś musiało się stać! Na pewno jakiś meteoryt uderzył w stację. Ten nieznajomy wykazywał wyraźne skutki dekompresji wybuchowej. Dobrze chociaż, że on sam nie ucierpiał w tej groźnej sytuacji. Zachował nawet godną podziwu zimną krew - jak zwykle. W poczuciu satysfakcji z samego siebie wyprostował się i skierował ku centrali. Nadal otaczała go absolutna ciemność, mimo to jednak szedł pewnym krokiem. Widocznie leżał zbyt długo na słońcu; w takich przypadkach można oślepnąć, ale zazwyczaj nie trwa to długo. Zresztą, im dłużej myślał o tym, co dzieje się wokół niego, tym częściej odnosił wrażenie, że chyba coś widzi. Oto idzie teraz długim szybem z szarej, grubej na cal, płyty stalowej. Na ścianach połyskują wielobarwne urządzenia kontrolne, będące bez wyjątku ostatnim krzykiem techniki. W tym momencie przyszło mu do głowy, że przecież mogli tu zadbać o świeże powietrze. Czuł jakąś dziwną woń, prawie jak w szpitalu. Potem pomyślał, że to pewnie ta nowa, niepalna mieszanka powietrzna. Na pewno przechodzi teraz obok innych ludzi. Pośpiesznie uniósł ręce i w regularnych odstępach czasu zaczął salutować. Nie widział wprawdzie tych ludzi, ale za to oni widzą jego, a po co ktoś ma potem mówić, że generał Ronneberger jest tak zarozumiały, iż nawet nie chce mu się salutować. Każdy kolejny krok wpływał na poprawę jego samopoczucia. Znowu, jak kiedyś, przepełniała go wiara, że potrafi unieść się w górę, lekko jak ptak. Ta wiara krzepła w nim, zaśmiał się. Tak, oto rozkoszuje się nim znowu, tym cudownym uczuciem, którego nie można nawet określić. Szczęście. Każda sekunda tego uczucia warta jest tyle co rok życia. Skakał, śmiał się. Oto jego stacja. O, gdyby nie on, nie zostałaby zbudowana, na pewno nie. Tylko ludzie tacy jak on tworzą postęp ludzkości. Pionierzy. Parsifal Kolumb Magellan Livingstone Ronneberger. Parsifal Kolumb Magellan Livingstone Ronneberger. Te imiona dźwięczały mu w głowie jak odgłosy dzwonu. Upajał się ich brzmieniem. Do pełnego triumfu brakuje jeszcze tylko Lea Leo? Ale on przecież - otchłań rozwarła się nagle, niewiarygodnie głęboka - nie żyje. Przystanął. Bzdura, jak to nie żyje? Ależ nie, Leo przyleci najbliższą rakietą. Właściwie powinien już tu być. Wkrótce znowu przejdą się razem po Księżycu, podziwiając jego krajobraz, i znowu wszystko będzie tak jak dawniej. A w ogóle po co czeka tu na niego, tracąc tylko czas? Uświadomił sobie nagle, że ma przecież na sobie skafander kosmiczny. Może więc opuścić stację w każdej chwili. Leo dogoni go potem. Tak, to wspaniały pomysł! Uczucie szczęścia spotęgowało się na samą myśl o tym, że już za kilka sekund ponownie dotknie stopami powierzchni Księżyca. Po omacku przesunął ręką po ścianie, aż trafił na dźwignię. W tym momencie z drugiego końca korytarza dobiegł go groźny tupot nóg. - Do diabła, on jest przy oknie! Jeżeli skoczy, nic z niego nie zostanie! Dwanaście pięter! Musimy go powstrzymać! Nic z tego nie zrozumiał, ale uśmiechnął się. To pewnie Leo biegnie za nim - poczciwy, stary Leo, tak bardzo podniecony, że przeszedł na swój język ojczysty. - Chodź, Leo! - zawołał. - Jeszcze tylko kilka kroków! Przekręcił dźwignię i stanął na progu śluzy. Parsifal Kolumb Magellan Livingstone Ronneberger, ów promieniejący ze szczęścia bohater, zaśmiał się i - zrywając w ten sposób ostatnie więzi z Ziemią - wyskoczył na te nie znane niwy, gdzie czekało go wieczne szczęście. Nareszcie unosił się znowu w powietrzu, jak wtedy. Przełożył Mieczystaw Dutkiewicz powrót |