ďťż
Lemur zaprasza
/ /
10. „Podziemia” Nowego Jorku Frank White był starym, krzepkim poszukiwaczem złota, który spędził wiele lat życia przemierzając mało znane rejony Kalifornii. Frank, wnuk jednego ze słynnych „ludzi z czterdziestego dziewiątego”, którzy zdobyli bogactwo w czasie wielkiej gorączki złota w 1848 roku (trwoniąc je później na wino, kobiety i złe inwestycje), był samotnikiem niezdolnym ostatecznie zaprzestać poszukiwań legendarnej wielkiej złotej żyły. Jednak był przekonany, że czeka na niego gdzieś w tych okolicach. Wiosną 1935 roku Frank w końcu natrafił na coś, choć nie był to drogocenny metal, którego tak pożądał. Odkrył natomiast podziemny tunel. Znajdowały się tam najniezwyklejsze wykonane ręką ludzką przedmioty. O odkryciu dowiedziano się po przybyciu White'a do miasteczka Brawley, położonego niedaleko rzeki Kolorado i granicy meksykańskiej. Z jego relacji wynikało, że wędrował po górach i pustyniach Kalifornii, zapuszczając się na północ aż po Dolinę Śmierci i na południe aż po Gila Mountains. W czasie wędrówki natknął się na małą szczelinę w skale, a zbadawszy ją stwierdził, że stanowi wejście do podziemnego przejścia. Uzbrojony tylko w niewielką lampę, jakie nosił ze sobą każdy poszukiwacz złota, Frank wszedł do tunelu, który miał około dwóch i pół metra wysokości i starannie wygładzone ściany. Spędził tam około pół godziny; pod koniec pobytu w tunelu zauważył daleko przed sobą dziwne światło. „Był to zielony, złowieszczy blask – opowiadał. – Stawał się coraz jaśniejszy w miarę jak szedłem, aż wreszcie tunel zamienił się w wielką jaskinię” . W jaskini tej White ujrzał niezwykły widok: wiele zmumifikowanych ciał leżących na ziemi lub opartych o skały. Padające na to fluoryzujące światło czyniło widok zwłok jeszcze straszniejszym; dziwne pozycje, w jakich znajdowali się umarli, sprawiły na nim wrażenie, że śmierć musiała ich zaskoczyć znienacka. Starym poszukiwaczem wstrząsnął dreszcz; rozejrzał się pośpiesznie po odnalezionej przez siebie komnacie śmierci. Wzdłuż jednej ze ścian stało kilka posążków, błyszczących w zielonkawej poświacie i sprawiających wrażenie, jakby były ze złota. warze posążków wydawały mu się podobne do twarzy widzianych kiedyś przez niego starożytnych bóstw Inków. White zauważył też, że zwłoki były odziane w dziwne stroje, wyglądające na skórzane. Rzeczy takich, jak stwierdził, nie widział nigdy przedtem. Pomyślał tylko, że pomieszczenie, w którym się znalazł, mogło kiedyś być rodzajem skarbca. „Czułem, że mam do czynienia z czymś bardzo starym – oświadczył później Frank – że ludzie ci leżą tak, zupełnie nie zmienieni, od bardzo dawnych czasów. Nie byłem nawet w stanie zgadnąć, od jak dawnych”. Pomimo drążącej go obsesyjnej chęci odnalezienia złota White bał się pozostać zbyt długo w oświetlonym zielonym promieniowaniem pomieszczeniu. Nie potrafił odkryć źródła dziwnego światła; zauważył też, że wiele ciał znajdowało się w pobliżu otworu w przeciwległej ścianie jaskini, który wydawał się przedłużeniem tunelu. Choć brakowało mu pewności, miał jednak uczucie, że ludzie ci mogli być kiedyś strażnikami tunelu i złotych posążków. Oto w skrócie historia, którą Frank Wbite opowiedział nielicznym sceptycznie nastawionym słuchaczom w Bradley w kwietniu 1935 roku, dbając przy tym o to, aby nie zdradzić nikomu bliższych informacji dotyczących lokalizacji tunelu. O „odkryciu” dziwnego podziemnego przejścia doniosło kilka gazet kalifornijskich (szczególnie w miejscowościach położonych w pobliżu San Diego), po czym zapomniano o nim. Niewielka grupa innych poszukiwaczy złota wyruszyła w jakiś czas później razem z White'em, aby spróbować odszukać tajemniczą jaskinię i dorobić się majątku na znajdujących się tam złotych posążkach, wszystko jednak wskazuje na to, że nigdy po raz drugi nie odnaleziono tego miejsca. Prawdziwa historia czy kolejna z barwnych ciekawostek wywodzących się z Kalifornii? Odpowiedzi na to pytanie brak do dzisiaj, sama zaś opowieść nie byłaby może wcale godna uwagi, gdyby nie pewne związane z nią ważne fakty. Po pierwsze: fakt istnienia pewnej liczby podziemnych tuneli, biegnących pod powierzchnią Kalifornii i sąsiednich stanów. Po drugie: fakt istnienia wcześniejszych sprawozdań dotyczących takich właśnie podziemnych jaskiń, tak w dwudziestym wieku, jak i wcześniej, już od dni, kiedy czerwonoskóre plemiona indiańskie przemierzały kontynent przed przybyciem białego człowieka. Po trzecie: opis tunelu, złotych figur w „skarbcu” i dziwnego zielonego światła zgadza się z zebranymi przez nas do tej pory danymi na temat podziemnego szlaku prowadzącego do Agharti. Jestem przekonany, że Frank White natrafił na jeszcze jedno wejście do owej wielkiej sieci tuneli; gdyby tylko miał wtedy odwagę udać się jeszcze dalej, poza pomieszczenie pełne zwłok, odkryłby dla świata fakty o wiele cenniejsze niż złoto. Moje przekonanie umacnia jeszcze w swej książce Mysteries of Ancient South America Harold Wilkins, który tak oto pisze o tym rejonie Kalifornii: Wzdłuż kanionu rzeki Colorado występują miejsca, w których przy pewnym oświetleniu można dostrzec wyryte głęboko w skałach strzałki. Poszukiwacze skarbów przemierzający pustynie Gila i bezludne, nękane pragnieniem i upałem tereny Arizony uważają, że są to drogowskazy wskazujące szlak do ukrytych siedzib nieznanych i niezwykle starych ras ludzkich; są to może pomniki jakiegoś nieznanego ludu, którego pogrzebane w ziemi świątynie, wspaniałe piramidy – siedem na powierzchni półtora kilometra kwadratowego, masywne granitowe kręgi i osady, mury dookoła sędziwych drzew i rzędy hieroglifów przemawiają do nas jak ruiny prastarego Egiptu czy dzikich rejonów Fenicji na cyplu w Zatoce Kalifornijskiej, „o dzień marszu od San Diego”. Nie są to jedyne tego rodzaju spostrzeżenia; badając stare legendy i relacje dotyczące prehistorycznej Ameryki znajdziemy mnóstwo wzmianek o podziemnych jaskiniach i tunelach, które pomogą nam w wytworzeniu własnego obrazu. Jedna z najdawniejszych legend północnoamerykańskich mówi, że rodzaj ludzki „przybył na powierzchnię ziemi z podziemnego świata”. Oto, co pisze Sabine Baring-Gould w książce Cliff Castles and Cave Dwellings (1911): „Według legendy indiańskiej pierwszych ludzi hodowano niczym poczwarki we wnętrzu ziemi; jeżeli udało im się schwycić jakiegoś korzenia, wydobywali się na światło dzienne”. Indianie Ameryki Północnej uważani są powszechnie za pierwotnych mieszkańców obecnych Stanów Zjednoczonych. Według dzieła wielkiego pioniera Henry'ego R. Schoolcrafta Historical and Statistical Information Respecting Indian Tribes of the United States (Dane historyczno-statystyczne dotyczące plemion indiańskich Stanów Zjednoczonych, 1851-57): Pod koniec piętnastego wieku plemiona indiańskie na terenie obecnych Stanów Zjednoczonych były podzielone na siedem podstawowych grup, czy inaczej rodzin genetycznych lub szczepów, lub dużych wspólnot totemicznych. Każda z tych grup mówiła językiem różniącym się pod pewnymi względami od innych; każda miała jakieś szczególne tradycje lub zwyczaje. Były to grupy: Apallaska, Aczalaki, Chirokezi, Algonkinowie, Irokezi, Dakota i Szoszoni. Nie jest niczym dziwnym, że natychmiast po odkryciu Nowego Świata żyjący tam „czerwoni ludzie” wzbudzili wielkie zainteresowanie żeglarzy europejskich. Nazywano ich, błędnie oczywiście, Indianami, ponieważ Kolumb był przekonany, że dotarł do Indii. Wydawało się bezsporne, że Indianie ci stanowią unikalną pod każdym względem rasę, zamieszkującą tajemniczy kontynent i przez niezliczone stulecia oddzieloną od reszty ludzkości. Późniejsze badania dowiodły, iż Indianie stanowią prawdopodobnie odłam ludów azjatyckich, który przedostał się na swój „mistyczny kontynent” przez wąską Cieśninę Beringa. Markiz de Nadaillac wyjaśnia nam to w swym klasycznym dziele Pre-Historic America (1885): Cechy fizyczne tubylców, jak się powszechnie przyznaje, wykazują podobieństwo, do ludów rejonu Azji Północnej. Bliskość kontynentów Azji i Ameryki w rejonie Cieśniny Beringa czyni teorię migracji prawdopodobną. Wykazano, że trasa przez Cieśninę Beringa jest możliwa do przebycia; kiedy w okresach zlodowacenia płytkie wody cieśniny były – zgodnie z uzasadnionymi przypuszczeniami – wypełnione połamanym lodem, ludy takie jak dzisiejsi Eskimosi, czy nawet jeszcze słabiej rozwinięte, mogły przedostać się przez ten tymczasowy pomost, żywiąc się fauną morską, jakiej prawdopodobnie pełno było u tamtejszych wybrzeży. Taki pogląd mają naukowcy na temat procesu zaludniania Ameryki. Zgodnie jednak z cytowanym przeze mnie zdaniem Sabine Baring-Gould, sami Indianie uważają, iż pochodzą ze świata podziemnego – albo, co już jest zadziwiające, z zaginionego kontynentu, być może Atlantydy! Przyjrzyjmy się zatem bliżej tym legendom. Według Lewisa Spence'a w jego Myths of the North American Indians (Mity Indian północnoamerykańskich, 1914) systemy mitologiczne „czerwonego człowieka” są bogatsze w podania o stworzeniu i potopie niż wszystkie inne systemy świata. Lewis Spence stwierdza, że opowieści o pochodzeniu człowieka są tam nader rozpowszechnione, wiele zaś z nich wykazuje uderzające podobieństwo do odpowiednich przekazów Europy i Azji. „W niektórych mitach o stworzeniu opowiadanych przez różne plemiona Indian – pisze Spence – spotykamy bóstwa, które formują wszechświat; w innych bogowie ci tylko go odkrywają; jeszcze inni prowadzą swe ludy z głębi podziemnych krain na powierzchnię”. Następnie autor przytacza legendę Indian Zuni opowiedzianą przez F. H. Cushinga w książce Outlines of Guni Creation Myths (Zarysy mitów o stworzeniu Indian Zuni, 1896) Potem zaś w najniższej z czterech jaskiń świata nasienie ludzi i innych stworzeń przyjęło formę i poczęło rosnąć; bo kiedy umieści się jajeczka w ciepłym miejscu, szybko wylęgają się z nich larwy, z których z kolei, po skruszeniu przez nie skorupy, można oczekiwać a to ptaka, a to kijanki czy węża: tak również człowiek i wszystkie inne stworzenia rosły po wielekroć i mnożyły się na wiele sposobów. I tak najniższa z jaskiń świata przepełniła się żywymi istotami, niedoskonałymi stworzeniami: czołgały się one nad sobą i obok siebie w czarnej ciemności, cisnąc się i depcząc po sobie, spluwając na siebie i czyniąc inne nieprzyzwoitości, aż głośne stały się szemranie i lament, wielu zaś usiłowało umknąć spośród stale rosnącego zamieszania, aby stać się przez to mądrzejszymi i bardziej podobnymi ludziom. Wreszcie zaś P-szai-an-kia, najpierwszy i najmądrzejszy z ludzi, powstawszy z najniższego z mórz, przyszedł między ludzi i żywe istoty; pożałował ich i wskazał im drogę ucieczki z owej pierwszej jaskini świata przez ścieżkę tak ciemną i wąską, że niektórzy, mało co widząc i tłocząc się z tyłu, nie byli w stanie za nim podążać, tak bardzo zmagali się ze sobą. Sam więc, przez jaskinie, P-szai-an-kia przyszedł na ten świat, podobny wtenczas do wyspy, leżący pośrodku wód, olbrzymi, wilgotny i niestały. Odszukał Ojca-Słońce i błagał go o wyzwolenie dla ludzi i innych stworzeń z owego najniższego ze światów. Z prywatnej kolekcji mitów Spence'a pochodzi bardziej szczegółowa legenda Mandanów (plemię z grupy językowej Siuksów, żyjące w rejonie rzeki Missouri), którzy wierzą, że pochodzą z podziemnego świata. Legenda ta warta jest przytoczenia z tego względu, że reprezentuje ona, jak się dowiadujemy, rozpowszechnione wierzenia pierwotnych mieszkańców Ameryki Północnej , a także dlatego, że stanowi ona niewątpliwie źródło przytaczanych przez Sabine Baring-Gould informacji: Jeden ze szczepów Siuksów, Mandanowie, opowiada mit o Stworzeniu, który brzmi typowo dla wielu ludów Ameryki. Mandanowie wierzą, że ich plemię żyło niegdyś w podziemnej wiosce w pobliżu olbrzymiego jeziora. Niedaleko wioski przez ziemię przebiły się korzenie wielkiej winorośli; wspinając się po nich, niektórzy mogli rzucić okiem na świat na powierzchni, który okazał się bogaty w pożywienie pochodzenia zwierzęcego i roślinnego. Ci, którzy widzieli ten świat na powierzchni, powrócili z takimi rewelacjami o jego bogactwach i wyglądzie, że pozostali postanowili zamienić swą ponurą siedzibę podziemną na przyjemne bytowanie w słonecznym świecie. Cała ludność wsi zaczęła się wspinać w górę po korzeniach winorośli; jednak na powierzchnię zdążyła wyjść tylko połowa ludzi, bo korzenie urwały się pod ciężarem otyłej kobiety. Mandanowie wierzą, że po śmierci powrócą do owej pierwotnej podziemnej siedziby; godni tego osiągną wioskę przy jeziorze, źli zaś zginą przy przeprawie, porwani ciężarem swych grzechów. Trudno nie zauważyć, że ta fantastyczna legenda utrwala wiarę w istnienie podziemnego świata. Inny mit narodu Siuksów opowiada też o indiańskim wojowniku, który odbył podróż do podziemnego królestwa. Siuksowie zamieszkiwali tereny leżące w obecnej Północnej i Południowej Dakocie w USA. Jak zobaczymy dalej, w rejonie tym występuje trwała tradycja istnienia podziemnych tuneli. Historia ta – jedną z jej wersji przytoczył Spence w książce Myths of the North American Indians – opowiada o wodzu jednego z plemion Siuksów, który stracił w podziemnym przejściu syna. Chłopiec polował na bizony wraz z innymi młodymi wojownikami. Kiedy otoczyli jedno ze zwierząt, błyskawicznie uciekło do jaskini. Chłopiec bez namysłu podążył za bizonem. Jaskinia ta miała dla tubylców magiczne znaczenie, więc żaden z pozostałych młodzieńców nie odważył się udać za synem wodza. Kiedy ten długo nie wracał, wrócili do obozu, gdzie opowiedzieli, co się wydarzyło. Rozgniewany wódz poszedł z chłopcami do wlotu jaskini, aby sprawdzić, dlaczego syna wciąż nie ma. Początkowo żaden z młodych wojowników nie kwapił się z wejściem do jaskini, kiedy jednak wódz ofiarował rękę swej córki temu, który odważy się zagłębić w podziemne przejście i dowiedzieć się o losie jego syna, wystąpił pewien młody człowiek. Bez słowa wkroczył w ciemne przejście, które biegło niemal pionowo. Młodzieniec z duszą na ramieniu szedł tunelem, dopóki nie potknął się o coś leżącego na ziemi. W mroku ledwie mógł zauważyć, że jest to syn wodza, niewątpliwie martwy. Zmartwiony Indianin odniósł ciało do wejścia jaskini i zawiadomił wodza i towarzyszy, że odnalazł zaginionego syna. Nie czekał jednak, aż nadejdą, lecz wrócił do miejsca, z którego przyszedł. Zaintrygowany, postanowił zbadać tunel dokładniej. Po przejściu sporego odcinka młodzieniec znalazł się nagle w jasno oświetlonej grocie; siedzieli w niej bladoskóry mężczyzna i kobieta o złotych włosach. Oboje wydawali się bardzo smutni. Chłopiec ostrożnie zbliżył się do nich, oni zaś nie podnosili wzroku, dopóki nie znalazł się tuż obok. Gdy go tylko ujrzeli, oboje zaczęli płakać. Kiedy zapytał o przyczynę płaczu, odpowiedzieli mu, że właśnie zginął ich jedyny syn. Indianin wyjaśnił im, w jaki sposób dostał się do tunelu. Wysłuchali go uważnie, po czym oznajmili, że są mieszkańcami podziemnego świata; chociaż jednak wiedzą wszystko o ludziach żyjących na powierzchni, młodzieniec jest pierwszym, którego spotkali. Indianin starał się jak mógł pocieszyć nieszczęsnych, aż wreszcie udało mu się rozweselić ich opowieściami o życiu w obozie Siuksów. Wreszcie zapytał, czy pomogą mu znaleźć drogę z powrotem na powierzchnię, tunel miał bowiem wiele zakrętów i co chwila zmieniał kierunek. Oboje zgodzili się chętnie, a na znak wdzięczności obdarowali Indianina białym koniem i dziwnym żelaznym talizmanem, który, jak powiedzieli, mógł spełnić każde jego życzenie, nawet stopić skały, ułatwiając mu w ten sposób powrót na powierzchnię. Nieco później młody wojownik pojawił się wśród swoich i zaczął opowiadać o swej przygodzie. Wódz zgodnie z obietnicą oddał mu rękę córki i uczynił go głównym przywódcą plemienia. Sława młodzieńca i jego podziemnej podróży rozeszła się szybko po całym kraju Siuksów; wzmocnił jeszcze swoją reputację, używając magicznego talizmanu z żelaza, którym czarował bizony i zabijał ich w ten sposób o wiele więcej niż inni. Wszystko wskazywało na to, że będzie mu dane przeżyć resztę swoich dni z honorem i w pokoju. Tak się jednak nie stało, a opowiada o tym ostatnia część legendy przytoczonej przez Lewisa Spence'a. Stało się jednak tak, że drugi syn wodza był bardzo zazdrosny o swego szwagra. Uważał, że to jemu ojciec powinien przekazać godność głównego przywódcy, a uznanie okazywane młodemu rywalowi szczególnie go drażniło. Zdecydował się więc zabić odważnego młodzieńca i jego przepięknego białego konia. Kolejne polowanie na bizony dostarczyło podłemu intrygantowi okazji do wykonania planu. Wymachując chustą zmusił bizony do otoczenia młodego wojownika i stratowania go na śmierć. Kiedy jednak stado rozbiegło się i uciekło, po młodzieńcu i jego mlecznobiałym wierzchowcu nie pozostał żaden ślad. Obaj powrócili do podziemnego świata. Istnieją inne podobne legendy o Indianach, którzy udawali się pod ziemię, nie widzę jednak powodu, żeby je tu powtarzać. Zamiast tego chciałbym raczej ukazać, co te same mity mówią o mieszkającej w podziemnym świecie rasie ludzkiej. Zgodnie z Lewisem Spence ich włości znane są jako Kraj Ludzi Stojących Ponad Przyrodą; mieszkają w jaskiniach od niepamiętnych czasów i są jakoby „natchnioną rasą, o kilka stopni rozwoju przewyższającą ludzkość”. Ludzie ci najwyraźniej jedzą, piją, polują i zażywają przyjemności na te same sposoby, co ich krewni na powierzchni; nie są też wcale niepodatni na zranienia czy nieśmiertelni. Główną cechą odróżniającą ich od Indian jest to, że mają białą skórę i jasne włosy. U najsłynniejszego z wielu powodów plemienia Indian, Apaczów, ludu, który tak walecznie opierał się inwazji osadników na terenach Arizony i Północnego Meksyku, występują wciąż żywe przekazy dotyczące jasnoskórej rasy zamieszkującej pod powierzchnią ich dzisiejszych rezerwatów. Dodaje to wagi aktualnym informacjom, jakie mamy na temat podziemnych tuneli w okolicach miasta Phoenix w Arizonie o tym jednak za chwilę. Apacze nazywają tych ludzi Numungkake i twierdzą, że przybyli oni pierwotnie z wielkiej wyspy – zanim osiedlili się w tunelach podziemnych. Czy ta wyspa to Atlantyda i czy ci ludzie to Atlantyjczycy, ci sami, którzy – jak wiemy – skolonizowali dużą część Ameryki Południowej? Harold Wilkins uważa, że na to pytanie należy odpowiedzieć twierdząco; oto fragment książki Secret Cities of Old South America (Tajemnicze miasta starożytnej Ameryki Południowej, 1950): Indianie z plenienia Apaczów opowiadają, że ich dawni przodkowie przybyli z wielkiej ognistej wyspy leżącej na wschodnim oceanie, na której był wielki port z murowanym wejściem, przez które statki musieli wyprowadzać piloci. Nadszedł Ognisty Smok, zmuszając przodków Apaczów do ucieczki z wyspy, która nie może być niczym innym jak tylko starożytną Atlantydą Platona, wymienianą także przez zapomnianego dziś historyka kartagińskiego Proklesa. Apacze dotarli w końcu do gór Tiahuanacu, gdzie zostali zmuszeni do szukania schronienia w olbrzymich tunelach, którymi wędrowali przez całe lata, niosąc ze sobą nasiona i rośliny wydające owoce. Według Wilkinsa również szczep Mandanów (wspomniany wcześniej odłam Siuksów) twierdzi, że pierwsi ludzie, którzy wyszli z tuneli, to Histoppa, czyli Wytatuowani. Zginęli oni w czasie potopu, ponieważ zbyt wcześnie wyszli na powierzchnię, aby sprawdzić, co się dzieje. Reszta ludzi pozostała pod ziemią. Wilkins dodaje: „Istnieją dawne przekazy północnoamerykańskie zapewniające, iż owe tajemnicze tunele wybudowała czy wydrążyła starożytna rasa białych ludzi, rasa dawno już wymarła, która była odpowiedzialna za pradawny kataklizm”. Te wiadomości o pojawieniu się Atlantyjczyków w Ameryce Północnej są co prawda fascynujące, nie prowadzą jednak do żadnych konkluzji. Markiz de Nadaillac w swym studium Pre-Historic America pisze: Podobne mity znajdujemy u różnych plemion indiańskich; legenda o potopie oraz o zbawicielu i dobroczyńcy ludzkiej rasy występuje nawet u szczepów alaskańskich, a właściwie – w takiej czy innej formie – na całym świecie i u ludzi wszystkich klas. Gdyby nawet idea chrześcijańska od czasu zdobycia przez nią świata rozprzestrzeniła się po całej ziemi, nie wytłumaczyłoby to faktu istnienia tych mitów... Jest wysoce prawdopodobne, że Ameryka w różnych okresach dziejów była zaludniona przez rozmaite rasy; możemy tak przypuszczać choćby na podstawie różnic fizycznych pomiędzy szczątkami człowieka prehistorycznego i budową ciała oraz rysami twarzy przekazanymi przezeń jego potomkom. Przesłanki wskazują istotnie na to, że rasa białoskórych ludzi zamieszkiwała Amerykę na długo przed Indianami, pozostawiając po sobie wiele śladów kultury materialnej, przede wszystkim zaś wielkie systemy tuneli w Ameryce Północnej i Południowej. Francuski uczony de Nadaillac popiera tę hipotezę, przytaczając pochodzące od Indian twierdzenia: Szoszoni uważają podobno, że starożytni mieszkańcy Florydy byli biali, kiedy zaś szczep Szoszonów przybył do tego kraju, zastał tam budowle, zwyczaje i cywilizację bardzo odmienne od ich kultury. Plemię Tuscarora stosuje ponoć legendarną rachubę czasu, sięgającą prawie dwóch tysięcy lat wstecz; uważają, że ich ojcowie byli mieszkańcami dalekiej Północy, terenów położonych daleko za Wielkimi Jeziorami, i przybyli tunelami; aby osiedlić się nad Zatoką św. Wawrzyńca. Jeszcze wymowniejsze są słowa W. S. Blacketa, zawarte w książce Lost Histories of America (Zaginiona historia Ameryki, 1883): Z tego opracowania można w pewnym stopniu wywnioskować, iż w pradawnych czasach Ameryka była siedzibą licznej populacji, wymienianej często w literaturze europejskiej jako Oceanidzi, to jest ludzie żyjący na obszarach oceanu. Mieszkańcy tego kraju nie byli odizolowani czy osamotnieni, lecz prowadzili intensywne kontakty z resztą świata: Uważam, że te „kontakty z resztą świata” – czyli z Europą, Afryką i Azją – były możliwe, dzięki przebiegającemu przez całą Amerykę Północną, systemowi tuneli podziemnych, połączonych z jednej strony z Atlantydą, z drugiej zaś biegnących pod Cieśniną Beringa. Znaczenie tego stanie się oczywiste nieco później. Zapoznaliśmy się zatem ze starożytnymi przekazami na temat podziemnych tuneli Ameryki Północnej. Jakie jednak znamy współczesne dowody ich istnienia? Moje badania wykazały, że dowody takie można znaleźć na jednym z czterech obszarów: w Kalifornii, na terenie obu Dakot, w okolicach Cieśniny Beringa oraz w Arizonie, gdzie odbywają się obecnie poszukiwania. Zacznijmy od Kalifornii. Według Harolda Wilkinsa jest ona „krainą zdumiewających znalezisk z epoki przedpotopowej”. Odkryto tu między innymi „czaszkę człowieka pochodzącą najprawdopodobniej z epoki trzeciorzędu, leżącą w głębokim na czterdzieści metrów wykopie pod warstwą lawy; bardzo stare wyobrażenie człowieka z wyrytymi na bokach figurki nieznanymi literami; tajemniczą, biegnącą pięć metrów pod powierzchnią pustyni groblę; granitowe tablice w przejściu podziemnym, noszącym ślady pradawnej aktywności górniczej”. Znaleziska te, jak sugeruje Wilkins, są kolejnymi oznakami istnienia w Kalifornii podziemnych tuneli oraz mieszkańców podziemi, pochodzących z epoki nie późniejszej niż atlantyjska. Stary przewodnik indiański, Tom Wilson, sławny w Południowej Kalifornii aż do swej śmierci w roku 1968, opowiadał pewną ciekawą historię. Tom był członkiem plemienia Cahroc, którego legendy wspominają o człowieku imieniem Chareya, czcigodnym przybyszu o długich siwych włosach, odzianym w obcisłą tunikę. Człowiek ten pojawiał się najwyraźniej co jakiś czas u plemienia Cahroc; wypełniwszy do końca swą misję, znikł w głębokim przejściu podziemnym. Według Toma Wilsona „nikt nie wie, dokąd ono biegnie”. Chociaż większość członków plemienia Cahroc wierzy, że pod ziemią żyją jedynie duchy zmarłych, sam Tom żywił przekonanie, że pod powierzchnią Kalifornii żyją kobiety i mężczyźni z krwi i kości. Przekonanie to opierało się na dziwnej przygodzie, jaką na przełomie wieków przeżył jego dziadek; wszystko wskazuje na to, że Indianin odkrył tunel, który biegł kilometrami pod ziemią, znajdując wreszcie ujście w jaskini zamieszkanej przez wspólnotę ludzi o jasnej skórze. Oto relacja Toma Wilsona: Mój dziadek powiedział mi, że ludzie ci przyjęli go gościnnie, chociaż więc nie rozumiał ich języka, mieszkał z nimi przez jakiś czas. Nosili oni ubrania, których materiał zdawał się przypominać skórę, ale jednak, zgodnie ze słowami dziadka, skórą nie był. Ich jaskinia była oświetlona bladym, żółtozielonym światłem niewiadomego pochodzenia. Indianin powrócił w końcu na powierzchnię, gdzie jego opowiadanie przyjęto ze zrozumiałym sceptycyzmem. Kiedy jednak młody wówczas Tom Wilson usłyszał od dziadka tę opowieść, słowa starca wywarły na nim tak ogromne wrażenie, że resztę swego życia spędził na poszukiwaniach wejścia do przedziwnego świata podziemi. Pozostał też przekonany o jego istnieniu aż do śmierci, wierząc, że to wejście leży w miejscu, gdzie pustynia Mojave styka się z pasmem górskim Sierra Nevada. Przenosząc się teraz na północ wzdłuż zachodniego wybrzeża Ameryki ku stanowi Oregon, natrafiamy na inną historię o podziemnej osadzie ludzkiej, połączonej ponoć z wieloma tajemnymi przejściami. Wielu ekspertów, a wśród nich Eric Norman, autor książki The Hollow Earth (1972), sądzi, że historia ta wiąże się z podaniami Mandanów, którzy twierdzą, że na ziemi Siuksów istnieją tunele prowadzące do podziemnego królestwa. Teorię tę niełatwo udowodnić, potwierdza ona jednak prawdopodobieństwo występowania na terenie USA tuneli, będących częścią większej sieci rozciągającej się na północ do Kanady, a na południe do Meksyku i Ameryki Południowej. Najnowsze wiadomości o położonej w stanie Oregon „starożytnej podziemnej metropolii” pochodzą z fascynującego artykułu George'ą Wagnera Juniora, zatytułowanego About Caves and Other Secret Hiding Places in the World (O jaskiniach i innych tajemniczych kryjówkach świata), a zamieszczonego w czasopiśmie „Search” (Poszukiwania) ze stycznia 1967 roku. Zdając sprawę z zebranych przez siebie relacji na temat istnienia tego tajemnego miejsca, Wagner wspomina o szczegółach, jakie zdradził mu w liście jeden z korespondentów, niejaki Azerland: Stwierdził on, że około siedemdziesięciu pięciu mil na północny zachód od Portland w stanie Oregon, pomiędzy tym miastem a szczelinami ziemnymi koło Seattle, którędy przeszła niegdyś powódź, znajdują się pozostałości wspaniałego miasta. Mój korespondent pisze, że miasto leży osiem lub dziesięć mil pod ziemią i że moim do niego dotrzeć wieloma tunelami, odbiegającymi we wszystkich kierunkach. Artykuł Wagnera zdaje się wskazywać, iż autor uważa to miasto za osadę pochodzenia atlantyjskiego (ze względu na wzmiankę o zalaniu powodzią), podobną być może do innych takich siedzib na kontynentach południowoamerykańskim i azjatyckim. Gdyby istotnie tak było, dodałoby to prawdopodobieństwa twierdzeniu, iż miasto jest częścią obejmującego cały świat systemu. Posuwając się jeszcze dalej na północ, aż po Alaskę i rejon Cieśniny Beringa, napotykamy kolejne przesłanki istnienia podziemnego tunelu. Wśród żyjących tu ludów, szczególnie zaś wśród tubylczego plemienia indiańskiego Atabasków, spotykamy wierzenia mówiące o podziemnym, tajemniczym ludzie, który żył w harmonii na długo przed przybyciem na te ziemie Indian. W książce Arctic Adventure – My Life in the Frozen North (Arktyczna przygoda – moje życie wśród mrozów Północy, 1935) nieustraszony poszukiwacz przygód Peter Freuchen wielokrotnie wspomina zasłyszane od Indian opowieści o Eqidlit, czyli Lądowym Ludzie, który żyje pod powierzchnią ziemi. W samym sercu Alaski, niedaleko miasta Tanana, pokazano mu szczeliny górskie, w których według słów jego przewodnika Asayuka znikło w ciągu lat wielu ludzi, chcących dołączyć się do Eqidlit. Freuchen pisze: Szczeliny te były głębokie i szerokie, Asayuk jednak łatwo znajdował wśród nich drogę, zdawał się instynktownie wiedzieć, gdzie są. Na koniec przywiódł nas do miejsca, którego szukaliśmy. Asayuk opowiedział mi o desperatach, którzy uciekli z osady i udali się w te góry, aby uciec przed innymi ludźmi. Zamienili się oni w duchy lub zostali pojmani przez Eqidlit. Eskimosi, zamieszkujący północne krańce kontynentu, opowiadają również wiele legend o rasie ludzkiej osiadłej pod powierzchnią ziemi. Ów podziemny lud wykorzystuje system tuneli, którymi można podróżować pomiędzy powierzchnią a podziemnym światem. Zgodnie z relacją Williama F. Warrena, zawartą w jego książce Paradise Found, or the Cradle of the Human Race (Raj odnaleziony, lub kolebka rasy ludzkiej, 1911), Eskimosi wierzą, że ich przodkowie mogli przybyć z podziemnego świata oświetlonego wiecznym światłem. Jest niemal pewne, że znali oni niegdyś lokalizację podziemnych przejść, chociaż wiedza ta prawdopodobnie uległa dziś zapomnieniu. Choć wszystkie te relacje są bardzo zajmujące, najważniejsze z przesłanek, które umożliwiły daleko idące wnioski, pochodzą z południa USA, dokładniej zaś z Arizony, gdzie Charles A. Marcoux poświęcił ostatnie ćwierć wieku badaniu legend traktujących o podziemnym świecie. Aby nadać swym poszukiwaniom formalny charakter, Marcoux założył Subsurface Research Center (Centrum Badań Podziemnych) w Phoenix, Arizona. Wybrał tę lokalizację ze względu na swoje przeko nanie, że wejście do podziemnego systemu tuneli leży w obrębie pobliskiego pasma górskiego noszącego dziwną nazwę Superstitious Mountains (Zabobonne Góry). Marcoux starannie przestudiował wszelkie znane relacje dotyczące podziemnych przejść na całym świecie; utrwaliło to w nim przekonanie, że „istnieje sieć tuneli rozciągająca się od Kanady po Amerykę Południową, szczególnie gęsta pod Brazylią, łącząca wymienione obszary z resztą świata”. Najbardziej dlań interesujący jest system tuneli, „którego wyloty znajdują się w określonych punktach Ameryki Środkowej i Południowej, a także w Superstitious Mountains w Arizonie”. Cytując za doktorem Raymondem Bernardem, który dobrze zna nieśmiałego i raczej introwertycznego Marcoux, ten ostatni „od dwu dziestu lat poszukuje takiego właśnie wejścia; chociaż jeszcze go nie znalazł; twierdzi, że skontaktował się z ludźmi podziemnego świata. Kontynuuje badania, ponieważ uważa, że odnalezienie takiego wejścia jest dla rodzaju ludzkiego ostatnią nadzieją na przetrwanie”. Twierdzeniu Marcoux o nawiązaniu kontaktu z ludźmi podziemnegoświata przyjrzymy się dokładniej nieco później; teraz trzeba wspomniećo jego planach na wypadek odnalezienia wejścia do systemu tuneli w Superstitious Mountains. Marcoux wierzy, że atmosfera ziemska podlega gwałtownemu skażeniu promieniowaniem radioaktywnym: Wiem, że ludzkość nie zdoła przetrwać na powierzchni ziemi, będzie więc musiała schronić się wreszcie pod ziemią. Niektórzy wierzą, że kiedy nadejdzie ten czas, z powierzchni ziemi zabiorą ich latające talerze, posiadane jednak przeze mnie dowody ukazują niemożliwość takiego rozwiązania. Kiedy według Hefflinga ludzkość po raz ostatni stała przed takim samym problemem, jak my teraz, bogowie Atlantydy zaczęli drążyć Matkę Ziemię, tworząc miejsce dla podziemnych królestw, których pozostałości, poddanych i ich potomstwo można odnaleźć jeszcze dziś. To samo uczyni kiedyś obecna ludzkość, aby przetrwać katastrofę. Moim celem jest zebranie grupy ludzi zdolnych do porzucenia świata powierzchni, założenia kolonii i rozpoczęcia nowego życia, niełatwego, lecz lepszego niż to, które postawią za sobą. Taki jest cel, dla którego chcę się dostać do podziemnego świata; potem już pokierują mną ci, którzy tam żyją. Jak już powiedziałem, powrócimy jeszcze później do Marcoux i jego poglądów na temat mieszkańców podziemnego świata oraz ich sposobu życia. Zanim jednak opuścimy Amerykę Północną, musimy koniecznie zająć się inną, interesującą z naszego punktu widzenia i ważną informacją. Chodzi tu o twierdzenie, że połączony z siecią Agharti tunel podziemny istnieje pod powierzchnią miasta Nowy Jork! Autorem tego twierdzenia jest Robert Ernst Dickhoff, a zawarł je w książeczce Agharta (1951) omawiając położenie różnych tuneli podziemnych w Ameryce, Europie i Azji [Inny pisarz amerykański zajmujący się tematem podziemnych tuneli, dr M. Doreal, sądzi, że przejścia prowadzące do podziemnego świata znajdują się też pod Górą Shasta w Kalifornii, w okolicy Sulphur Springs w Oklahomie i pod słynną Jaskinią Mamucią w stanie Kentucky. Nie podaje on niestety żadnych szczegółów położenia wejść do tych tuneli, chociaż istnieje powszechne przekonanie, iż jedno z 226 przejść podziemnych, wybiegających z Jaskini Mamuciej i rozciągających się jakoby na odległość około 260 km, łączy się ostatecznie z jednym ze szlaków prowadzących do podziemnego świata.]. „Nawet w wypadku Nowego Jorku możemy mówić o tunelach; wybudowanie ich było bardzo pracochłonne, a rozciągają się na dziesiątki kilometrów pod powierzchnią Central Parku. Większość nowojorczyków pozostaje w błogiej nieświadomości co do ich istnienia. Tunele te są niezwykle starym dziełem nieznanych technologii”. Tyle twierdzenie Dickhoffa. Pod Nowym Jorkiem rzeczywiście znajdują się niezliczone tunele, przez które kursuje metro, tak samo jak inne nie używane już przejścia, nie udało mi się jednak zdobyć nic na potwierdzenie jakiegokolwiek ich związku z legendą o Agharti. Jak czytelnik dowie się później, kiedy przedstawię mu moją tezę dotyczącą lokalizacji sieci tuneli Agharti, Nowy Jork w tym względzie pozostaje daleko poza wytyczonym szlakiem. Wierzę jednak, że istnieje wyjaśnienie przypuszczeń, iż pod Nowym Jorkiem istnieją podziemne przejścia; stanowi je seria niezwykłych opowieści, rzekomo opartych na faktach autentycznych, w rzeczywistości jednak przeważnie nieprawdziwych. Opowieści te stały się znane pod nazwą „The Shaver Hoax” (Nabieranka Shavera). W roku 1945 w amerykańskim popularnym magazynie „Amazing Stories” (Historie zdumiewające) pojawił się cykl opowieści głoszących, że u zarania dziejów Ziemia była zaludniona przez różne odmiany istot ludzkich, między innymi przez Tytanów i Atlantyjczyków. Autor tych opowieści, Richaxd S. Shaver (1907-1975), twierdził, iż informacje te oparte są na przekazach w tajemnym języku zwanym mantong, rozszyfrowanym przez niego dzięki inskrypcjom pozostawionym przez Atlantyjczyków i Tytanów przed opuszczeniem przez nich naszej planety. Historie pióra Shavera opowiadały, jakoby Atlantyjczycy i Tytani byli podobnymi bóstwom nieśmiertelnymi istotami; wytworzyli oni potężne cywilizacje, kiedy jednak słońce zaczęło emitować niebezpieczne promieniowanie, wybudowali dla ochrony podziemne tunele i jaskinie. Ponieważ nie zapewniało to konstruktorom dostatecznej osłony, nieśmiertelne istoty zostały zmuszone do opuszczenia ziemi około dwunastu tysięcy lat temu. Niektórzy jednak pozostali w tunelach i podzielili się na grupy: Terów, pokojową i wysoce inteligentną rasę, oraz Derów, karłowate istoty chętne do czynienia zła. To właśnie Derowie są odpowiedzialni za wszelkie zło na świecie, twierdził Shaver, za wojny, katastrofy i wypadki, które nawiedzały ludzkość przez wszystkie wieki. Autor opowieści sugerował też, że starożytne ruiny znajdujące się na świecie (włącznie z tunelami i jaskiniami) – zdające się przecież przekraczać możliwości twórcze ludów żyjących w czasie ich powstania – są w istocie dziełem Atlantyjczyków. Opowieści wywołały sensację. Nakład magazynu „Amazing Stories” natychmiast wzrósł, redakcja zaś otrzymała ponad dwa i pół tysiąca listów od czytelników, z których niektórzy wierzyli gorąco w teorie Shavera, inni zaś uważali je za zwyczajną bzdurę. Ten czy ów z korespondentów twierdził nawet, że spotkał osobiście Terów lub Derów. W następnych latach dyskusja wywołana przez Shavera to narastała, to cichła; autor niezmiennie utrzymywał, iż przytaczane przez niego dane są prawdą, naukowcy zaś i geografowie otwarcie uważali je za nonsens. Dziś te niezwykłe sagi uważane są przez zdecydowaną większość za czystą fantazję, a przez wielbicieli literatury science-fiction – która w owych czasach desperacko usiłowała zyskać uznanie jako poważny gatunek literacki – za oszustwo, które zaszkodziło bardzo rozwojowi tej literatury. Aż do śmierci Shaver nie odwołał ani jednego napisanego przez siebie słowa; panuje powszechne przekonanie, że wierzył on głęboko w swoje twierdzenia. Można jedynie bezstronnie stwierdzić, że mamy tu do czynienia z niewieloma prawdziwymi fragmentami na czysto fikcyjnym tle. Jak przystało opowiadaniom ukazującym się na łamach magazynów science-fiction, większość historii Shavera dzieje się w przestrzeni kosmicznej i traktuje o dalszych losach Atlantyjczyków i Tytanów, którzy podróżują w latających talerzach, odwiedzając od czasu do czasu Ziemię, oczywiście w celu jej obserwacji. Jednak w najważniejszym odcinku opowieści, The Masked World (Zamaskowany Świat, „Amazing Stories”, maj 1946), zaprezentowano „niewiarygodne rewelacje dotyczące pełnego okropności świata, ukrytego pod współczesnym Nowym Jorkiem: jaskini ludu Derów”. W opowiadaniu, liczącym pięć tysięcy słów, Shaver pisze: Wśród zwartych, pierwotnych skał bazaltowych, stanowiących podstawę obecnych Stanów Zjednoczonych, głęboko wewnątrz solidnych mas czarnej skały, gdzie nie przenika nawet woda, leży miasto. Miasto to nie jest tak dobrze znane, jak położony bezpośrednio nad nim nowoczesny Nowy Jork, ma jednak sprzymierzeńców, wrogów i slumsy, ma swych lordów i bogaczy. Jest częścią prastarego, zapomnianego podziemnego świata, nie całkiem obcego człowiekowi powierzchni; jest nie rozpoznaną przezeń, straszliwą prawdą, złowrogim elementem życia. Ontal jest częścią cywilizacji znajdującej się pod naszymi stopami, nazywanej przez tych, którzy wiedzą, Zamaskowanym Światem. Podziemny świat jest skomplikowaną plątaniną wielopoziomowych, wydrążonych przez tytaniczne moce jaskiń, które sięgają każdego miejsca pod powierzchnią naszego współczesnego świata: Jednak pod Nowym Jorkiem prastare trakty, będące w rzeczywistości tylko częścią bezkresnego centrum planety, jaką była Ziemia, zanim otrzymała własne Słońce – zbiegają się w skupisko siedzib większe niż gdziekolwiek indziej na wschodzie USA... Ten podziemny świat jest tak olbrzymi, że życie istnieje tylko w niewielkiej jego części; większość jest do tej pory nie zbadana. Wszystko to jest dziełem rąk starożytnej rasy, która opuściła Ziemię tysiące lat temu. Shaver podaje też zastanawiającą informację o położonej w Nowym Jorku „bramie wejściowej”, przez którą „niewielu wybranych” dostaje się do Zamaskowanego Świata, nie mówi jednak absolutnie nic na temat jej ewentualnego położenia. Kiedy czytelnicy „Amazing Stories” nalegali na niego, aby udowodnił swoje twierdzenie prowadząc do jaskiń tych, których to ciekawi, odpowiedział ostro: „Jestem skłonny to uczynić, ale kto wie, które z tych wejść prowadzi do bezpiecznego miejsca, gdzie nic nikomu nie grozi? Nie mogę przecież zabrać ze sobą ludzi do miejsca, w którym mogliby się stać źle traktowanymi niewolnikami!” Jestem przekonany, że to właśnie z szeroko rozpowszechnionych i kontrowersyjnych opowieści Richarda S. Shavera pochodzą pogłoski o istnieniu tajemniczych tuneli pod Nowym Jorkiem. Sądzę też, że nie może być wątpliwości co do inspiracji autora: książek Bulwera Lyttona, madame Bławatskiej, Ferdynanda Ossendowskiego i Mikołaja Roericha oraz innych wymienionych przeze mnie badaczy. Shaver nie ukrywał, że -jest nienasyconym pożeraczem książek, a dzieła o podziemnym królestwie i tajemniczych korytarzach wypełniały półki jego biblioteki. W rzeczywistości podążał, on jedynie śladami pisarzy takich jak Robert Paltock, autor książki The Life and Adventures of Peter Wilkins (Życie i przygody Petera Wilkinsa, 1751), baron Ludwig von Hoberg, który napisał Niels Klim's Journey Underg round (Podziemna podróż Nielsa HIima, 1741) i Juliusz Verne, twórca klasycznej powieści Podróż do wnętrza Ziemi (1864); także mniej znanych literatów, jak choćby Edgar Rice Burroughs, autor powieści o ludziach zamieszkujących wnętrze naszej planety, na przykład At the Earth's Core (Obok jądra Ziemi, 1923) i jej kontynuacji Pellucidar (Źródło transparencji, 1924). Znaczenie dzieła Shavera umniejszyły jego nieustanne zapewnienia, że każde napisane przez niego słowo to szczera prawda. Elementem opowiadań Shavera, najtrudniejszym do zaakceptowa nia dla większości czytelników, jest zdolność Derów do wywoływania wszelkiego zła występującego na powierzchni ziemi. W tym celu okiełz nali oni jakoby niebywałe siły; gdyby tak było, to siły te z pewnością wymknęłyby się wreszcie spod ich kontroli i spowodowały koniec świata. Szkoda, że Shaver nie mógł się oprzeć pokusie wykorzystania dla swych celów narastającej w jego czasach obawy przed skutkami stosowania energii nuklearnej; gdyby bowiem przyjrzał się bliżej dziełom Bławatskiej, Ossendowskiego, Roericha, a szczególnie The Coming Race Bulwera Lyttona, z której niewątpliwie zaczerpnął wiele faktów na użytek swych opowieści, natrafiłby na siłę o wiele bardziej wiarygodną, w większości zaś przypadków przynajmniej tak samo potężną – siłę znaną pod nazwą moc Vril. Aż do tego momentu wspominałem o mocy Vril jedynie w ogólnych zarysach. Teraz jednak nadszedł czas na dokładniejsze zbadanie jej tajemnic. |